Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra Ripleya - ebook

Data wydania:
31 października 2022
Ebook
29,00 zł
Audiobook
34,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,00

Gra Ripleya - ebook

Trzecia książka o Tomie Ripleyu rozpoczyna się w momencie, kiedy do posiadłości Belle Ombre, gdzie mieszka Ripley z żoną, przyjeżdża Reeves Minot. Prosi Toma o pomoc w znalezieniu kogoś, kto podjąłby się popełnienia dwóch morderstw – Reeves pragnie wyeliminować włoskich konkurentów zagrażających mu w prowadzeniu nielegalnego hazardu w Hamburgu. Ripley obawia się przyjąć zlecenie Reevesa, ponieważ zbyt wiele go z nim łączy, lecz obiecuje znaleźć właściwego człowieka. Wybór pada na Jonathana Trevanny`ego, którego niedawno poznał podczas przyjęcia. Tom obmyśla perfidną intrygę, aby wciągnąć go w to przedsięwzięcie, jednak nieoczekiwany splot wydarzeń powoduje, że Ripley musi włączyć się do gry, aby skuteczniej ją reżyserować.

Znakomitym pomysłem Patricii Highsmith jest zamiana ról – w miejsce klasycznego narratora pojawia się bohater, Tom Ripley. Dzięki temu czytelnik może lepiej poznać zawiłą psychikę mordercy mistrzowsko manipulującego spotykanymi osobami. Szybkie zwroty akcji i dokładny opis mechanizmu zbrodni powodują, że Gra Ripleya łączy zalety powieści sensacyjnej i czarnego kryminału.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7392-813-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

– Nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak mor­der­stwo do­sko­na­łe – rze­kł Tom do Re­eve­sa. – Wszel­kie pró­by wy­my­śle­nia ta­kiej zbrod­ni to tyl­ko gry to­wa­rzy­skie. Zda­rza się, ow­szem, wie­le nie­wy­ja­śnio­nych mor­derstw. Ale to co in­ne­go.

Tom się nu­dził. Prze­cha­dzał się w tę i z po­wro­tem przed wiel­kim ko­min­kiem, w któ­rym trza­skał ogie­niek, stwa­rza­jący miłą, do­mo­wą at­mos­fe­rę. Czuł, że ude­rzył w sztyw­ny, men­tor­ski ton, ale na­praw­dę nie mógł Re­eve­so­wi po­móc i już mu to wcze­śniej oznaj­mił.

– Tak, ja­sne – od­pa­rł Re­eves.

Chu­dy, po­chy­lo­ny do przo­du, sie­dział w jed­nym z obi­tych żó­łtym je­dwa­biem fo­te­li, spló­tłszy dło­nie mi­ędzy ko­la­na­mi. Twarz miał ko­ści­stą, wło­sy ciem­no­blond, oczy sza­re i zim­ne; to nie­zbyt miłe ob­li­cze mo­gło­by się jed­nak wy­dać dość przy­stoj­ne, gdy­by nie pi­ęt­na­sto­cen­ty­me­tro­wa bli­zna, któ­ra bie­gła od pra­wej skro­ni przez cały po­li­czek, nie­omal si­ęga­jąc ust. Nie­co bar­dziej ró­żo­wa od resz­ty twa­rzy, wy­gląda­ła jak ślad po spar­ta­czo­nym szwie; może zresz­tą rany w ogó­le nie zszy­to.

Tom ni­g­dy nie py­tał o tę bli­znę, ale Re­eves sam mu kie­dyś po­wie­dział: „Dziew­czy­na zro­bi­ła mi to lu­ster­kiem. Wy­obra­żasz so­bie?”. Nie, Tom nie po­tra­fił so­bie tego wy­obra­zić. Re­eves po­słał mu szyb­ki, smut­ny uśmiech – je­den z nie­licz­nych, ja­kie To­mo­wi kie­dy­kol­wiek zda­rzy­ło się u nie­go wi­dzieć. A in­nym ra­zem oświad­czył: „Koń mnie zrzu­cił i po­ci­ągnął kil­ka me­trów po zie­mi, bo mi noga uwi­ęzła w strze­mie­niu”. Mó­wił to ko­muś trze­cie­mu, ale w obec­no­ści Toma, któ­ry po­dej­rze­wał ra­czej, że bli­znę po­zo­sta­wił cios za­da­ny tępym no­żem pod­czas ja­kie­jś wy­jąt­ko­wo pa­skud­nej bój­ki.

A te­raz Re­eves chciał, żeby Tom po­mó­gł mu zna­le­źć ko­goś, kto pod­jąłby się po­pe­łnie­nia jed­ne­go albo dwóch „pro­stych mor­derstw” i może jed­nej kra­dzie­ży, rów­nież bez­piecz­nej i pro­stej. Przy­je­chał z Ham­bur­ga do Vil­le­per­ce, żeby po­ga­dać z To­mem. Miał u nie­go prze­no­co­wać, a rano ru­szyć do Pa­ry­ża na inną roz­mo­wę o tej sa­mej kwe­stii, po­tem zaś wró­cić do Ham­bur­ga, do wła­sne­go domu, w któ­rym za­pew­ne da­lej my­śla­łby o spra­wie, gdy­by pod­róż za­ko­ńczy­ła się fia­skiem. Pa­rał się głów­nie pa­ser­stwem, ostat­nio jed­nak za­czął po tro­sze się ob­ra­cać w ham­bur­skich kręgach nie­le­gal­ne­go ha­zar­du, któ­re­mu pró­bo­wał te­raz za­pew­nić ochro­nę. Przed czym? Przed wło­ski­mi re­ki­na­mi, któ­re chcia­ły wtar­gnąć na to ło­wi­sko. W Ham­bur­gu po­ja­wił się pe­wien Włoch – żo­łnierz ma­fii, zda­niem Re­eve­sa wy­sła­ny na zwia­dy. Ist­nia­ło też po­dej­rze­nie, że prócz nie­go jest jesz­cze dru­gi, z in­nej ro­dzi­ny. Re­eves miał na­dzie­ję, że usu­ni­ęcie jed­ne­go lub obu in­tru­zów znie­chęci Wło­chów do dal­szych pod­cho­dów, zwra­ca­jąc za­ra­zem uwa­gę ham­bur­skiej po­li­cji na za­gro­że­nie ze stro­ny ma­fii – i to wła­śnie po­li­cja od­wa­li resz­tę ro­bo­ty, czy­li ma­fię wy­rzu­ci.

– Ci z Ham­bur­ga to po­rząd­ne chło­pa­ki – oświad­czył z prze­ko­na­niem. – Może to i sprzecz­ne z pra­wem, że pro­wa­dzą kil­ka pry­wat­nych ka­syn, ale same klu­by, w któ­rych dzia­ła­ją ka­sy­na, są jak naj­bar­dziej le­gal­ne, a wła­ści­cie­le z ni­ko­go nie drą skó­ry. To zu­pe­łnie co in­ne­go niż Las Ve­gas, do­szczęt­nie opa­no­wa­ne przez ma­fię, w do­dat­ku pod sa­mym no­sem ame­ry­ka­ńskiej po­li­cji!

Tom wzi­ął do ręki po­grze­bacz, zgar­nął na jed­ną kup­kę ża­rzące się węgle i do­ło­żył ko­lej­ne, sta­ran­nie przy­ci­ęte po­la­no. Do­cho­dzi­ła szó­sta po po­łud­niu. Wkrót­ce pora będzie coś wy­pić. Wła­ści­wie cze­mu nie te­raz?

– Mia­łbyś ocho­tę...

W tej sa­mej chwi­li we­szła z holu od stro­ny kuch­ni ma­da­me An­net­te, go­spo­sia Ri­pley­ów.

– Prze­pra­szam, mes­sieurs. Czy mam te­raz po­dać ja­kieś trun­ki, mon­sieur Tom, sko­ro pa­ński gość po­dzi­ęko­wał za her­ba­tę?

– Tak, bar­dzo pro­szę, ma­da­me An­net­te. Wła­śnie o tym my­śla­łem. I niech pani po­pro­si ma­da­me He­lo­ise, żeby do nas przy­szła, do­brze?

Tom li­czył na to, że He­lo­ise tro­chę roz­pro­szy ci­ężką at­mos­fe­rę. Za­nim o pi­ęt­na­stej wy­je­chał po Re­eve­sa na Orly, uprze­dził ją, że gość ma do nie­go in­te­res, więc przez całe po­po­łud­nie krząta­ła się w ogro­dzie albo sie­dzia­ła na pi­ętrze.

– A nie za­sta­no­wi­łbyś się – rze­kł Re­eves tak go­rącz­ko­wo i z taką na­dzie­ją, jak­by to była ostat­nia szan­sa – czy sa­me­mu się tego nie pod­jąć? Prze­cież nie masz tam żad­nych po­wi­ązań, a my po­trze­bu­je­my wła­śnie ko­goś, kto nie jest uwi­kła­ny w żad­ne ham­bur­skie spra­wy. Sto pro­cent bez­pie­cze­ństwa. Będą zresz­tą z tego nie­złe pie­ni­ądze: dzie­wi­ęćdzie­si­ąt sze­ść ty­si­ęcy do­la­rów.

Tom po­kręcił gło­wą.

– Ow­szem, je­stem po­wi­ąza­ny: z tobą. Po­nie­kąd.

Cho­le­ra, przyj­mo­wał prze­cież od Re­eve­sa Mi­no­ta małe zle­ce­nia: prze­sy­łał kra­dzio­ne dro­bia­zgi, wy­do­by­wał z tu­bek pa­sty mi­nia­tu­ro­we obiek­ty, ta­kie jak rol­ki mi­kro­fil­mów, któ­re Re­eves uprzed­nio tam umie­ścił, a zu­pe­łnie nie­win­ni lu­dzie bez­wied­nie prze­wie­źli wraz z tub­ka­mi.

– Jak my­ślisz, ile jesz­cze może mi się udać ta­kich nu­me­rów w sty­lu płasz­cza i szpa­dy? Mu­szę prze­cież dbać o re­pu­ta­cję.

Tom miał ocho­tę się uśmiech­nąć, mó­wi­ąc te sło­wa, ale z prze­jęcia szyb­ciej za­bi­ło mu ser­ce. Wy­pro­sto­wał się, uświa­da­mia­jąc so­bie, że miesz­ka w pi­ęk­nym domu i jest bez­piecz­ny, cho­ciaż za­le­d­wie pół roku temu do­bie­gła ko­ńca afe­ra Der­wat­ta, któ­ra omal nie do­pro­wa­dzi­ła do ka­ta­stro­fy. Zdo­łał jed­nak wy­jść z niej cało, le­d­wie mu­śni­ęty cie­niem po­dej­rze­nia. Ow­szem, stąpał wte­dy po cien­kim lo­dzie, lecz utrzy­mał się na po­wierzch­ni. Po­je­chał z We­bste­rem, an­giel­skim in­spek­to­rem, i z pa­ro­ma spe­ca­mi od me­dy­cy­ny sądo­wej do lasu pod Sal­zbur­giem, w któ­rym ja­kiś czas temu spa­lił cia­ło pew­ne­go mężczy­zny, a na­stęp­nie ze­znał, że był to ma­larz Der­watt. Po­li­cja py­ta­ła, cze­mu zmia­żdżył czasz­kę. Wci­ąż jesz­cze krzy­wił się na samo wspo­mnie­nie. Otóż zmia­żdżył ją, żeby roz­rzu­cić i ukryć gór­ne zęby. Żu­chwę ła­two dało się urwać, więc za­ko­pał ją w pew­nej od­le­gło­ści od resz­ty cia­ła. Ale gór­ne zęby... Część z nich ze­brał je­den z me­dy­ków sądo­wych, lecz ża­den lon­dy­ński den­ty­sta nie miał w swo­im re­je­strze zębów Der­wat­ta, któ­ry przez ostat­nie sze­ść lat miesz­kał (jak sądzo­no) w Mek­sy­ku. „Wy­da­wa­ło mi się, że jest to ele­ment obrzędu kre­ma­cji, spo­pie­la­nia zwłok” – wy­ja­śnił Tom. W rze­czy­wi­sto­ści spa­lił cia­ło Ber­nar­da. Tak, do tej pory jesz­cze się wzdry­gał: ty­leż na wspo­mnie­nie nie­bez­pie­cze­ństwa, ja­kie mu gro­zi­ło pod­czas wi­zji lo­kal­nej, ile na myśl o po­twor­no­ści czy­nu, któ­re­go do­ko­nał, spusz­cza­jąc na zwęglo­ną czasz­kę wiel­ki ka­mień. Ale przy­naj­mniej nie za­bił Ber­nar­da. Ber­nard Tu­fts po­pe­łnił sa­mo­bój­stwo.

– Wśród swo­ich licz­nych zna­jo­mych na pew­no znaj­dziesz ko­goś, kto się tego po­dej­mie – rze­kł Tom.

– Ow­szem, ale ten ktoś by­łby ze mną wy­ra­źniej po­wi­ąza­ny niż ty. Moi zna­jo­mi są, nie­ste­ty, do­syć wi­docz­ni – prze­gra­nym to­nem od­pa­rł Re­eves. – Znasz prze­cież mnó­stwo sza­cow­nych lu­dzi, Tom, nie­po­szla­ko­wa­nie czy­stych.

Tom wy­buch­nął śmie­chem.

– Ale jak ko­goś ta­kie­go na­mó­wisz? Cza­sem mie­wam wra­że­nie, że zwa­rio­wa­łeś.

– Nie! Wiesz, kogo mam na my­śli: ko­goś, kto zro­bi­łby to dla pie­ni­ędzy, wy­łącz­nie dla pie­ni­ędzy. Nie musi być fa­chow­cem. Wszyst­ko by­śmy przy­go­to­wa­li. To by było za­bój­stwo w miej­scu pu­blicz­nym, po­pe­łnio­ne przez czło­wie­ka, któ­ry w ra­zie prze­słu­chań wy­da­wa­łby się ab­so­lut­nie nie­zdol­ny do po­pe­łnie­nia zbrod­ni.

We­szła ma­da­me An­net­te, po­py­cha­jąc przed sobą wó­zek z na­po­ja­mi, na któ­rym lśni­ło wia­der­ko z lo­dem. Wó­zek lek­ko skrzy­piał. Tom już od kil­ku ty­go­dni za­mie­rzał go na­oli­wić. Mógł swo­bod­nie da­lej ga­dać z Re­eve­sem, bo po­czci­wa ma­da­me An­net­te nie zna­ła an­giel­skie­go, ale miał już dość tego te­ma­tu, więc bar­dzo się ucie­szył, że po­ja­wie­nie się go­spo­si prze­rwa­ło roz­mo­wę. Ma­da­me An­net­te, Nor­mand­ka po sze­śćdzie­si­ąt­ce, o de­li­kat­nych ry­sach i krzep­kim cie­le, była ist­ną per­łą wśród słu­żących. Tom nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić, jak bez niej funk­cjo­no­wa­ła­by Bel­le Ombre.

Po­tem przy­szła z ogro­du He­lo­ise, więc Re­eves wstał. Ubra­na była w roz­sze­rza­ne u dołu ogrod­nicz­ki w ró­żo­wo-czer­wo­ne pa­ski, a po ka­żdym pa­sku bie­gł w dół pio­no­wy na­pis LEVI. Dłu­gie ja­sne wło­sy mia­ła roz­pusz­czo­ne. Wi­dząc, jak podświe­tla je blask ognia z ko­min­ka, Tom po­my­ślał: „Cóż za czy­sto­ść w po­rów­na­niu z tym, o czym przed chwi­lą roz­ma­wia­li­śmy!”. Ale świa­tło we wło­sach He­lo­ise było zło­ci­ste, więc sko­ja­rzy­ło mu się z pie­ni­ędz­mi. Wie­dział, że wła­ści­wie nie musi już o nie za­bie­gać, na­wet je­że­li ob­ra­zy Der­wat­ta, od któ­rych do­sta­wał pro­cent, wkrót­ce prze­sta­ną się sprze­da­wać, bo klien­ci wszyst­kie wy­ku­pią, a nowe nie po­wsta­ną. Za­cho­wał udzia­ły w fir­mie Der­wat­ta pro­du­ku­jącej ma­te­ria­ły dla pla­sty­ków. Prócz tego czer­pał skrom­ny, lecz z wol­na ro­snący do­chód z pa­pie­rów war­to­ścio­wych Gre­en­le­afa, odzie­dzi­czo­nych dzi­ęki wła­sno­ręcz­nie sfa­łszo­wa­ne­mu te­sta­men­to­wi. Nie mó­wi­ąc już o szczo­drym kie­szon­ko­wym, któ­re He­lo­ise otrzy­my­wa­ła od ojca. W tej sy­tu­acji zbyt­nia pa­zer­no­ść by­ła­by bez sen­su. Tom brzy­dził się mor­der­stwem, chy­ba że nie miał in­ne­go wy­jścia.

– Do­brze wam się roz­ma­wia­ło? – za­py­ta­ła po an­giel­sku He­lo­ise i z wdzi­ękiem opa­dła na żó­łtą ka­na­pę.

– Ow­szem, dzi­ęku­ję – od­pa­rł Re­eves.

Od­tąd roz­mo­wa po­to­czy­ła się po fran­cu­sku, bo He­lo­ise nie umia­ła swo­bod­nie po­słu­gi­wać się an­giel­skim. Re­eves sła­bo znał fran­cu­ski, ale ja­koś so­bie ra­dził, a zresz­tą nie mó­wi­li o ni­czym wa­żnym, tyl­ko o ogro­dzie i o ła­god­nej zi­mie, któ­ra chy­ba już na­praw­dę się sko­ńczy­ła, sko­ro w po­cząt­kach mar­ca roz­kwi­tły żon­ki­le. Tom na­lał He­lo­ise szam­pa­na z jed­nej z ma­łych bu­te­lek sto­jących na wóz­ku.

– Co sły­szać w Ham­bur­gu? – He­lo­ise znów za­ry­zy­ko­wa­ła py­ta­nie po an­giel­sku, a Tom do­strze­gł w jej oczach roz­ba­wie­nie, gdy Re­eves prze­sze­dł na fran­cu­ski i usi­ło­wał skle­cić kon­wen­cjo­nal­ną od­po­wie­dź.

W Ham­bur­gu też było dość cie­pło; Re­eves do­dał, że sam rów­nież ma ogród, a jego pe­ti­te ma­ison stoi nad Al­ster, nad wodą, a ści­śle mó­wi­ąc – nad czy­mś w ro­dza­ju za­to­ki, nad któ­rą lu­dzie mają domy z ogro­da­mi i do­stępem do wody, mo­gli­by więc trzy­mać nie­du­że łód­ki, gdy­by chcie­li.

Tom wie­dział, że He­lo­ise nie lubi Re­eve­sa Mi­no­ta, nie ufa mu i wo­la­ła­by nie wi­dzieć w oto­cze­niu męża ta­kich ty­pów. Po­my­ślał z sa­tys­fak­cją, jak miło będzie wie­czo­rem oznaj­mić jej zgod­nie z praw­dą, że od­mó­wił udzia­łu w przed­si­ęw­zi­ęciu, któ­re za­pro­po­no­wał mu Re­eves. Wiecz­nie oba­wia­ła się, co po­wie jej oj­ciec – Ja­cqu­es Plis­son, gaul­li­sta. Je­go­mo­ść ten do­ro­bił się mi­lio­nów na pro­duk­cji le­ków i był wcie­le­niem fran­cu­skiej no­bli­wo­ści, a Toma ni­g­dy nie da­rzył zbyt­nią sym­pa­tią. „Cier­pli­wo­ść mo­je­go ojca jest na wy­czer­pa­niu!” – często ostrze­ga­ła He­lo­ise, Tom jed­nak wie­dział, że bar­dziej jej za­le­ży na jego bez­pie­cze­ństwie niż na pie­ni­ądzach od mon­sieur Plis­so­na, któ­ry – jak twier­dzi­ła – nie­raz gro­ził wstrzy­ma­niem wy­płat. Co ty­dzień ja­da­ła z ro­dzi­ca­mi wcze­sny obiad w ich domu w Chan­til­ly, prze­wa­żnie w pi­ąt­ki. Tom wie­dział, że je­że­li teść ode­tnie do­pływ go­tów­ki, nie bar­dzo będą mo­gli so­bie po­zwo­lić na to, żeby da­lej miesz­kać w Bel­le Ombre.

Na ko­la­cję po­da­no zim­ne kar­czo­chy w so­sie przy­rządzo­nym we­dług prze­pi­su sa­mej ma­da­me An­net­te, a po­tem méda­il­lons de bo­euf. He­lo­ise prze­bra­ła się w pro­stą ja­sno­nie­bie­ską su­kien­kę. Zdąży­ła już wy­czuć (tak przy­naj­mniej wy­da­wa­ło się To­mo­wi), że Re­eves nie uzy­skał tego, po co przy­je­chał. Za­nim uda­li się na spo­czy­nek, Tom spraw­dził, czy gość ma wszyst­ko, cze­go mu po­trze­ba, i za­py­tał, o któ­rej go­dzi­nie chcia­łby do­stać do po­ko­ju her­ba­tę lub kawę. Re­eves po­pro­sił o kawę punkt ósma. Umiesz­czo­no go w po­ko­ju go­ścin­nym w le­wym skrzy­dle domu, przy­dzie­la­jąc ła­zien­kę, z któ­rej za­zwy­czaj ko­rzy­sta­ła He­lo­ise, lecz tym ra­zem ma­da­me An­net­te za­bra­ła stam­tąd jej szczo­tecz­kę do zębów i po­ło­ży­ła ją w ła­zien­ce Toma, sąsia­du­jącej z jego po­ko­jem.

– Cie­szę się, że on ju­tro wy­je­żdża. Dla­cze­go jest taki spi­ęty? – za­py­ta­ła He­lo­ise, my­jąc zęby.

– Za­wsze jest spi­ęty – od­pa­rł Tom. Za­kręcił prysz­nic i szyb­ko owi­nął się żó­łtym ręcz­ni­kiem kąpie­lo­wym. – Chy­ba wła­śnie dla­te­go nie tyje.

Mó­wi­li po an­giel­sku, bo He­lo­ise nie wsty­dzi­ła się po­słu­gi­wać tym języ­kiem w obec­no­ści Toma.

– Jak go po­zna­łeś?

Tom nie pa­mi­ętał. Kie­dy? Ja­kieś pięć czy sze­ść lat temu. W Rzy­mie? Przez kogo? Był za­nad­to zmęczo­ny, żeby wy­tężać pa­mi­ęć, a zresz­tą cała spra­wa nie gra­ła naj­mniej­szej roli. Miał pi­ęciu czy sze­ściu ta­kich zna­jo­mych i za nic w świe­cie nie umia­łby po­wie­dzieć o żad­nym z nich, w ja­kich oko­licz­no­ściach pierw­szy raz go spo­tkał.

– Cze­go od cie­bie chciał?

Tom ob­jął He­lo­ise w ta­lii, przy­ci­ska­jąc lu­źną ko­szu­lę noc­ną do jej cia­ła. Po­ca­ło­wał żonę w chłod­ny po­li­czek.

– Cze­goś nie­mo­żli­we­go – od­rze­kł. – Od­mó­wi­łem mu. Zresz­tą chy­ba za­uwa­ży­łaś. Jest roz­cza­ro­wa­ny.

W nocy ode­zwa­ła się sowa, sa­mot­na sowa, po­hu­ku­jąca wśród so­sen gmin­ne­go lasu na ty­łach Bel­le Ombre. Tom le­żał, podło­żyw­szy lewą rękę pod szy­ję He­lo­ise, i my­ślał. Ko­bie­ta za­snęła i od­dy­cha­ła te­raz wol­no, mi­ęk­ko. Wes­tchnął, nie prze­sta­jąc my­śleć. Nie było to jed­nak my­śle­nie lo­gicz­ne, kon­struk­tyw­ne. Wie­czo­rem wy­pił dwie kawy i nie mógł te­raz za­snąć. Wspo­mi­nał przy­jęcie, na któ­rym był przed mie­si­ącem w Fon­ta­ine­ble­au, nie­for­mal­ne uro­dzi­ny ma­da­me... ja­kże ona się na­zy­wa­ła? Usi­ło­wał od­szu­kać w pa­mi­ęci na­zwi­sko jej męża – an­giel­skie na­zwi­sko, któ­re lada chwi­la mo­gło mu się przy­po­mnieć. Go­spo­darz przy­jęcia był tuż po trzy­dzie­st­ce i miał ze swo­ją żoną ma­łe­go syn­ka. Wszy­scy tro­je miesz­ka­li w dwu­pi­ętro­wym kloc­ku w wil­lo­wej dziel­ni­cy Fon­ta­ine­ble­au. Za do­mem był nie­wiel­ki ogró­dek. Ten fa­cet utrzy­my­wał się z opra­wia­nia ob­ra­zów i wła­śnie dla­te­go Toma za­ci­ągnął do jego domu Pier­re Gau­thier, wła­ści­ciel skle­pu z ma­te­ria­ła­mi dla pla­sty­ków na rue Gran­de, w któ­rym Ri­pley ku­po­wał far­by i pędz­le. „Och, niech pan pój­dzie tam ze mną, mon­sieur Ri­pley – po­wie­dział wte­dy Gau­thier. – I pro­szę za­brać żonę! On chce, żeby było mnó­stwo go­ści. Jest tro­chę przy­gnębio­ny... A zresz­tą robi prze­cież ramy do ob­ra­zów, więc może przy­śle mu pan po­tem ja­ki­chś klien­tów”.

Tom za­mru­gał w ciem­no­ści ocza­mi, lek­ko cof­nąw­szy gło­wę, żeby nie mu­snąć rzęsa­mi ra­mie­nia He­lo­ise. Z pew­ną ura­zą i nie­chęcią wspo­mi­nał wy­so­kie­go, ja­sno­wło­se­go An­gli­ka, kie­dy bo­wiem zna­le­źli się w kuch­ni (po­nu­rej no­rze ze znisz­czo­nym li­no­leum na podło­dze i z za­dy­mio­nym su­fi­tem, na któ­rym wid­niał wzo­rzy­sty dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ny re­lief), go­spo­darz... – Trew­brid­ge, Tewks­bu­ry?... – po­zwo­lił so­bie wo­bec nie­go na przy­krą uwa­gę, mó­wi­ąc nie­omal szy­der­czym to­nem: „Ow­szem, sły­sza­łem o panu”. Tom le­d­wie zdążył mu się przed­tem przed­sta­wić, oświad­cza­jąc: „Na­zy­wam się Tom Ri­pley, miesz­kam w Vil­le­per­ce”. Miał wła­śnie za­py­tać go­spo­da­rza, jak daw­no spro­wa­dził się do Fon­ta­ine­ble­au, bo my­ślał, że An­glik oże­nio­ny z Fran­cuz­ką ze­chce może za­wrzeć zna­jo­mo­ść z Ame­ry­ka­ni­nem, któ­ry rów­nież ma żonę Fran­cuz­kę i miesz­ka nie­opo­dal, lecz jego pierw­sza pró­ba spo­tka­ła się z nie­chęt­nym przy­jęciem. Tre­van­ny? Czy nie tak się na­zy­wał ten fa­cet? Był blon­dy­nem o pro­stych wło­sach i wy­glądał ra­czej na Ho­len­dra, ale prze­cież An­gli­cy często wy­gląda­ją na Ho­len­drów, a Ho­len­drzy na An­gli­ków.

Tom my­ślał jed­nak te­raz o czy­mś, co tam­te­go wie­czo­ru po­wie­dział mu nie­co pó­źniej Gau­thier: „On ma de­pre­sję. Nie chciał być nie­mi­ły. Cier­pi na ja­kąś cho­ro­bę krwi, chy­ba na bia­łacz­kę. To po­wa­żna do­le­gli­wo­ść. A sądząc po sta­nie domu, nie­zbyt mu się po­wo­dzi. Sam pan zresz­tą wi­dział”. Gau­thier miał szkla­ne oko w dziw­nym, żó­łto­zie­lo­nym ko­lo­rze; wi­dać było, że pró­bo­wał do­pa­so­wać je bar­wą do dru­gie­go, tego praw­dzi­we­go, ale ra­czej mu się to nie uda­ło. Sztucz­ne oko wy­gląda­ło jak śle­pie mar­twe­go kota. Lu­dzie sta­ra­li się omi­jać je wzro­kiem, lecz ści­ąga­ło ich spoj­rze­nia jak­by mocą hip­no­zy, więc po­nu­re sło­wa Gau­thie­ra, pod­kre­ślo­ne mar­twym bły­skiem szkla­nej ga­łki, wy­wa­rły na To­mie sil­ne wra­że­nie, jak­by prze­mó­wi­ła do nie­go sama śmie­rć. Wy­ra­źnie je za­pa­mi­ętał.

„Ow­szem, sły­sza­łem o panu”. Czy­żby Tre­van­ny (je­że­li tak brzmia­ło jego na­zwi­sko) po­dej­rze­wał, że to wła­śnie Tom za­bił Ber­nar­da Tu­ft­sa, a przed­tem Dic­kie­go Gre­en­le­afa? A może był po pro­stu roz­go­ry­czo­ny na wszyst­kich z po­wo­du swo­jej cho­ro­by? Jak­by mu do­ku­cza­ła wiecz­na nie­straw­no­ść, upo­rczy­wy ból brzu­cha? To­mo­wi przy­po­mnia­ła się żona Tre­van­ny’ego – nie­zbyt ład­na, ale dość in­te­re­su­jąca z wy­glądu ko­bie­ta o kasz­ta­no­wa­tych wło­sach, przy­ja­zna i otwar­ta: sta­ra­ła się oży­wić at­mos­fe­rę tam­te­go przy­jęcia, pod­czas któ­re­go nikt nie usia­dł na żad­nym z nie­licz­nych krze­seł sto­jących w ma­łym sa­lo­ni­ku i w kuch­ni.

Tom za­sta­na­wiał się, czy Tre­van­ny przy­jąłby pro­po­zy­cję Re­eve­sa? Przy­szło mu na myśl, jak mo­żna by w cie­ka­wy spo­sób po­de­jść An­gli­ka. Ten chwyt mógł po­dzia­łać na ka­żde­go, pod wa­run­kiem że od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ło­by się grunt, lecz w tym aku­rat wy­pad­ku był on już przy­go­to­wa­ny. Tre­van­ny po­wa­żnie nie­po­ko­ił się sta­nem swo­je­go zdro­wia. Tom miał wra­że­nie, że wy­my­ślił za­le­d­wie psi­kus, drob­ną mi­sty­fi­ka­cję – ow­szem, wred­ną, ale prze­cież ra­miarz też wo­bec nie­go wred­nie się za­cho­wał. Mi­sty­fi­ka­cja ta mo­gła zresz­tą zo­stać na­tych­miast zde­ma­sko­wa­na: wy­star­czy­ło­by, żeby Tre­van­ny za­si­ęgnął zda­nia le­ka­rza.

Uba­wio­ny tymi my­śla­mi, Tom ostro­żnie od­su­nął się od He­lo­ise, bo nie chciał jej obu­dzić, gdy­by przy­pad­kiem za­trząsł się z tłu­mio­ne­go śmie­chu. Przy­pu­śćmy, że Tre­van­ny oka­za­łby się po­dat­ny na tę ma­ni­pu­la­cję i wy­ko­nał plan Re­eve­sa jak zdy­scy­pli­no­wa­ny żo­łnierz, jak pod wpły­wem hip­no­zy? Czy war­to było spró­bo­wać? Tak, bo Tom nie miał tu prze­cież nic do stra­ce­nia. Tre­van­ny też mógł je­dy­nie zy­skać. Sko­rzy­stać miał być może szan­sę ta­kże Re­eves, ale to już wie­dział tyl­ko on sam, bo Ri­pley­owi jego pra­gnie­nia wy­da­wa­ły się rów­nie za­gad­ko­we jak ope­ra­cje z mi­kro­fil­ma­mi, zwi­ąza­ne za­pew­ne z mi­ędzy­na­ro­do­wym szpie­go­stwem. Czy rządy roz­ma­itych pa­ństw zda­wa­ły so­bie spra­wę, jak sza­lo­ne sztucz­ki wy­czy­nia­ją nie­któ­rzy ich szpie­dzy? Albo ci ka­pry­śni, na wpół obłąka­ni fa­ce­ci, któ­rzy śmi­ga­li mi­ędzy Bu­ka­resz­tem a Mo­skwą i Wa­szyng­to­nem, szmu­glu­jąc broń i mi­kro­fil­my, choć rów­nie do­brze i z nie mniej­szym en­tu­zja­zmem mo­gli za­in­we­sto­wać całą swo­ją ener­gię w mi­ędzy­na­ro­do­wą woj­nę fi­la­te­li­stów albo w wy­kra­da­nie ta­jem­nic mo­de­li ko­le­jek elek­trycz­nych?

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: