Gra Ripleya - ebook
Gra Ripleya - ebook
Trzecia książka o Tomie Ripleyu rozpoczyna się w momencie, kiedy do posiadłości Belle Ombre, gdzie mieszka Ripley z żoną, przyjeżdża Reeves Minot. Prosi Toma o pomoc w znalezieniu kogoś, kto podjąłby się popełnienia dwóch morderstw – Reeves pragnie wyeliminować włoskich konkurentów zagrażających mu w prowadzeniu nielegalnego hazardu w Hamburgu. Ripley obawia się przyjąć zlecenie Reevesa, ponieważ zbyt wiele go z nim łączy, lecz obiecuje znaleźć właściwego człowieka. Wybór pada na Jonathana Trevanny`ego, którego niedawno poznał podczas przyjęcia. Tom obmyśla perfidną intrygę, aby wciągnąć go w to przedsięwzięcie, jednak nieoczekiwany splot wydarzeń powoduje, że Ripley musi włączyć się do gry, aby skuteczniej ją reżyserować.
Znakomitym pomysłem Patricii Highsmith jest zamiana ról – w miejsce klasycznego narratora pojawia się bohater, Tom Ripley. Dzięki temu czytelnik może lepiej poznać zawiłą psychikę mordercy mistrzowsko manipulującego spotykanymi osobami. Szybkie zwroty akcji i dokładny opis mechanizmu zbrodni powodują, że Gra Ripleya łączy zalety powieści sensacyjnej i czarnego kryminału.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-813-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie istnieje coś takiego jak morderstwo doskonałe – rzekł Tom do Reevesa. – Wszelkie próby wymyślenia takiej zbrodni to tylko gry towarzyskie. Zdarza się, owszem, wiele niewyjaśnionych morderstw. Ale to co innego.
Tom się nudził. Przechadzał się w tę i z powrotem przed wielkim kominkiem, w którym trzaskał ogieniek, stwarzający miłą, domową atmosferę. Czuł, że uderzył w sztywny, mentorski ton, ale naprawdę nie mógł Reevesowi pomóc i już mu to wcześniej oznajmił.
– Tak, jasne – odparł Reeves.
Chudy, pochylony do przodu, siedział w jednym z obitych żółtym jedwabiem foteli, splótłszy dłonie między kolanami. Twarz miał kościstą, włosy ciemnoblond, oczy szare i zimne; to niezbyt miłe oblicze mogłoby się jednak wydać dość przystojne, gdyby nie piętnastocentymetrowa blizna, która biegła od prawej skroni przez cały policzek, nieomal sięgając ust. Nieco bardziej różowa od reszty twarzy, wyglądała jak ślad po spartaczonym szwie; może zresztą rany w ogóle nie zszyto.
Tom nigdy nie pytał o tę bliznę, ale Reeves sam mu kiedyś powiedział: „Dziewczyna zrobiła mi to lusterkiem. Wyobrażasz sobie?”. Nie, Tom nie potrafił sobie tego wyobrazić. Reeves posłał mu szybki, smutny uśmiech – jeden z nielicznych, jakie Tomowi kiedykolwiek zdarzyło się u niego widzieć. A innym razem oświadczył: „Koń mnie zrzucił i pociągnął kilka metrów po ziemi, bo mi noga uwięzła w strzemieniu”. Mówił to komuś trzeciemu, ale w obecności Toma, który podejrzewał raczej, że bliznę pozostawił cios zadany tępym nożem podczas jakiejś wyjątkowo paskudnej bójki.
A teraz Reeves chciał, żeby Tom pomógł mu znaleźć kogoś, kto podjąłby się popełnienia jednego albo dwóch „prostych morderstw” i może jednej kradzieży, również bezpiecznej i prostej. Przyjechał z Hamburga do Villeperce, żeby pogadać z Tomem. Miał u niego przenocować, a rano ruszyć do Paryża na inną rozmowę o tej samej kwestii, potem zaś wrócić do Hamburga, do własnego domu, w którym zapewne dalej myślałby o sprawie, gdyby podróż zakończyła się fiaskiem. Parał się głównie paserstwem, ostatnio jednak zaczął po trosze się obracać w hamburskich kręgach nielegalnego hazardu, któremu próbował teraz zapewnić ochronę. Przed czym? Przed włoskimi rekinami, które chciały wtargnąć na to łowisko. W Hamburgu pojawił się pewien Włoch – żołnierz mafii, zdaniem Reevesa wysłany na zwiady. Istniało też podejrzenie, że prócz niego jest jeszcze drugi, z innej rodziny. Reeves miał nadzieję, że usunięcie jednego lub obu intruzów zniechęci Włochów do dalszych podchodów, zwracając zarazem uwagę hamburskiej policji na zagrożenie ze strony mafii – i to właśnie policja odwali resztę roboty, czyli mafię wyrzuci.
– Ci z Hamburga to porządne chłopaki – oświadczył z przekonaniem. – Może to i sprzeczne z prawem, że prowadzą kilka prywatnych kasyn, ale same kluby, w których działają kasyna, są jak najbardziej legalne, a właściciele z nikogo nie drą skóry. To zupełnie co innego niż Las Vegas, doszczętnie opanowane przez mafię, w dodatku pod samym nosem amerykańskiej policji!
Tom wziął do ręki pogrzebacz, zgarnął na jedną kupkę żarzące się węgle i dołożył kolejne, starannie przycięte polano. Dochodziła szósta po południu. Wkrótce pora będzie coś wypić. Właściwie czemu nie teraz?
– Miałbyś ochotę...
W tej samej chwili weszła z holu od strony kuchni madame Annette, gosposia Ripleyów.
– Przepraszam, messieurs. Czy mam teraz podać jakieś trunki, monsieur Tom, skoro pański gość podziękował za herbatę?
– Tak, bardzo proszę, madame Annette. Właśnie o tym myślałem. I niech pani poprosi madame Heloise, żeby do nas przyszła, dobrze?
Tom liczył na to, że Heloise trochę rozproszy ciężką atmosferę. Zanim o piętnastej wyjechał po Reevesa na Orly, uprzedził ją, że gość ma do niego interes, więc przez całe popołudnie krzątała się w ogrodzie albo siedziała na piętrze.
– A nie zastanowiłbyś się – rzekł Reeves tak gorączkowo i z taką nadzieją, jakby to była ostatnia szansa – czy samemu się tego nie podjąć? Przecież nie masz tam żadnych powiązań, a my potrzebujemy właśnie kogoś, kto nie jest uwikłany w żadne hamburskie sprawy. Sto procent bezpieczeństwa. Będą zresztą z tego niezłe pieniądze: dziewięćdziesiąt sześć tysięcy dolarów.
Tom pokręcił głową.
– Owszem, jestem powiązany: z tobą. Poniekąd.
Cholera, przyjmował przecież od Reevesa Minota małe zlecenia: przesyłał kradzione drobiazgi, wydobywał z tubek pasty miniaturowe obiekty, takie jak rolki mikrofilmów, które Reeves uprzednio tam umieścił, a zupełnie niewinni ludzie bezwiednie przewieźli wraz z tubkami.
– Jak myślisz, ile jeszcze może mi się udać takich numerów w stylu płaszcza i szpady? Muszę przecież dbać o reputację.
Tom miał ochotę się uśmiechnąć, mówiąc te słowa, ale z przejęcia szybciej zabiło mu serce. Wyprostował się, uświadamiając sobie, że mieszka w pięknym domu i jest bezpieczny, chociaż zaledwie pół roku temu dobiegła końca afera Derwatta, która omal nie doprowadziła do katastrofy. Zdołał jednak wyjść z niej cało, ledwie muśnięty cieniem podejrzenia. Owszem, stąpał wtedy po cienkim lodzie, lecz utrzymał się na powierzchni. Pojechał z Websterem, angielskim inspektorem, i z paroma specami od medycyny sądowej do lasu pod Salzburgiem, w którym jakiś czas temu spalił ciało pewnego mężczyzny, a następnie zeznał, że był to malarz Derwatt. Policja pytała, czemu zmiażdżył czaszkę. Wciąż jeszcze krzywił się na samo wspomnienie. Otóż zmiażdżył ją, żeby rozrzucić i ukryć górne zęby. Żuchwę łatwo dało się urwać, więc zakopał ją w pewnej odległości od reszty ciała. Ale górne zęby... Część z nich zebrał jeden z medyków sądowych, lecz żaden londyński dentysta nie miał w swoim rejestrze zębów Derwatta, który przez ostatnie sześć lat mieszkał (jak sądzono) w Meksyku. „Wydawało mi się, że jest to element obrzędu kremacji, spopielania zwłok” – wyjaśnił Tom. W rzeczywistości spalił ciało Bernarda. Tak, do tej pory jeszcze się wzdrygał: tyleż na wspomnienie niebezpieczeństwa, jakie mu groziło podczas wizji lokalnej, ile na myśl o potworności czynu, którego dokonał, spuszczając na zwęgloną czaszkę wielki kamień. Ale przynajmniej nie zabił Bernarda. Bernard Tufts popełnił samobójstwo.
– Wśród swoich licznych znajomych na pewno znajdziesz kogoś, kto się tego podejmie – rzekł Tom.
– Owszem, ale ten ktoś byłby ze mną wyraźniej powiązany niż ty. Moi znajomi są, niestety, dosyć widoczni – przegranym tonem odparł Reeves. – Znasz przecież mnóstwo szacownych ludzi, Tom, nieposzlakowanie czystych.
Tom wybuchnął śmiechem.
– Ale jak kogoś takiego namówisz? Czasem miewam wrażenie, że zwariowałeś.
– Nie! Wiesz, kogo mam na myśli: kogoś, kto zrobiłby to dla pieniędzy, wyłącznie dla pieniędzy. Nie musi być fachowcem. Wszystko byśmy przygotowali. To by było zabójstwo w miejscu publicznym, popełnione przez człowieka, który w razie przesłuchań wydawałby się absolutnie niezdolny do popełnienia zbrodni.
Weszła madame Annette, popychając przed sobą wózek z napojami, na którym lśniło wiaderko z lodem. Wózek lekko skrzypiał. Tom już od kilku tygodni zamierzał go naoliwić. Mógł swobodnie dalej gadać z Reevesem, bo poczciwa madame Annette nie znała angielskiego, ale miał już dość tego tematu, więc bardzo się ucieszył, że pojawienie się gosposi przerwało rozmowę. Madame Annette, Normandka po sześćdziesiątce, o delikatnych rysach i krzepkim ciele, była istną perłą wśród służących. Tom nie potrafił sobie wyobrazić, jak bez niej funkcjonowałaby Belle Ombre.
Potem przyszła z ogrodu Heloise, więc Reeves wstał. Ubrana była w rozszerzane u dołu ogrodniczki w różowo-czerwone paski, a po każdym pasku biegł w dół pionowy napis LEVI. Długie jasne włosy miała rozpuszczone. Widząc, jak podświetla je blask ognia z kominka, Tom pomyślał: „Cóż za czystość w porównaniu z tym, o czym przed chwilą rozmawialiśmy!”. Ale światło we włosach Heloise było złociste, więc skojarzyło mu się z pieniędzmi. Wiedział, że właściwie nie musi już o nie zabiegać, nawet jeżeli obrazy Derwatta, od których dostawał procent, wkrótce przestaną się sprzedawać, bo klienci wszystkie wykupią, a nowe nie powstaną. Zachował udziały w firmie Derwatta produkującej materiały dla plastyków. Prócz tego czerpał skromny, lecz z wolna rosnący dochód z papierów wartościowych Greenleafa, odziedziczonych dzięki własnoręcznie sfałszowanemu testamentowi. Nie mówiąc już o szczodrym kieszonkowym, które Heloise otrzymywała od ojca. W tej sytuacji zbytnia pazerność byłaby bez sensu. Tom brzydził się morderstwem, chyba że nie miał innego wyjścia.
– Dobrze wam się rozmawiało? – zapytała po angielsku Heloise i z wdziękiem opadła na żółtą kanapę.
– Owszem, dziękuję – odparł Reeves.
Odtąd rozmowa potoczyła się po francusku, bo Heloise nie umiała swobodnie posługiwać się angielskim. Reeves słabo znał francuski, ale jakoś sobie radził, a zresztą nie mówili o niczym ważnym, tylko o ogrodzie i o łagodnej zimie, która chyba już naprawdę się skończyła, skoro w początkach marca rozkwitły żonkile. Tom nalał Heloise szampana z jednej z małych butelek stojących na wózku.
– Co słyszać w Hamburgu? – Heloise znów zaryzykowała pytanie po angielsku, a Tom dostrzegł w jej oczach rozbawienie, gdy Reeves przeszedł na francuski i usiłował sklecić konwencjonalną odpowiedź.
W Hamburgu też było dość ciepło; Reeves dodał, że sam również ma ogród, a jego petite maison stoi nad Alster, nad wodą, a ściśle mówiąc – nad czymś w rodzaju zatoki, nad którą ludzie mają domy z ogrodami i dostępem do wody, mogliby więc trzymać nieduże łódki, gdyby chcieli.
Tom wiedział, że Heloise nie lubi Reevesa Minota, nie ufa mu i wolałaby nie widzieć w otoczeniu męża takich typów. Pomyślał z satysfakcją, jak miło będzie wieczorem oznajmić jej zgodnie z prawdą, że odmówił udziału w przedsięwzięciu, które zaproponował mu Reeves. Wiecznie obawiała się, co powie jej ojciec – Jacques Plisson, gaullista. Jegomość ten dorobił się milionów na produkcji leków i był wcieleniem francuskiej nobliwości, a Toma nigdy nie darzył zbytnią sympatią. „Cierpliwość mojego ojca jest na wyczerpaniu!” – często ostrzegała Heloise, Tom jednak wiedział, że bardziej jej zależy na jego bezpieczeństwie niż na pieniądzach od monsieur Plissona, który – jak twierdziła – nieraz groził wstrzymaniem wypłat. Co tydzień jadała z rodzicami wczesny obiad w ich domu w Chantilly, przeważnie w piątki. Tom wiedział, że jeżeli teść odetnie dopływ gotówki, nie bardzo będą mogli sobie pozwolić na to, żeby dalej mieszkać w Belle Ombre.
Na kolację podano zimne karczochy w sosie przyrządzonym według przepisu samej madame Annette, a potem médaillons de boeuf. Heloise przebrała się w prostą jasnoniebieską sukienkę. Zdążyła już wyczuć (tak przynajmniej wydawało się Tomowi), że Reeves nie uzyskał tego, po co przyjechał. Zanim udali się na spoczynek, Tom sprawdził, czy gość ma wszystko, czego mu potrzeba, i zapytał, o której godzinie chciałby dostać do pokoju herbatę lub kawę. Reeves poprosił o kawę punkt ósma. Umieszczono go w pokoju gościnnym w lewym skrzydle domu, przydzielając łazienkę, z której zazwyczaj korzystała Heloise, lecz tym razem madame Annette zabrała stamtąd jej szczoteczkę do zębów i położyła ją w łazience Toma, sąsiadującej z jego pokojem.
– Cieszę się, że on jutro wyjeżdża. Dlaczego jest taki spięty? – zapytała Heloise, myjąc zęby.
– Zawsze jest spięty – odparł Tom. Zakręcił prysznic i szybko owinął się żółtym ręcznikiem kąpielowym. – Chyba właśnie dlatego nie tyje.
Mówili po angielsku, bo Heloise nie wstydziła się posługiwać tym językiem w obecności Toma.
– Jak go poznałeś?
Tom nie pamiętał. Kiedy? Jakieś pięć czy sześć lat temu. W Rzymie? Przez kogo? Był zanadto zmęczony, żeby wytężać pamięć, a zresztą cała sprawa nie grała najmniejszej roli. Miał pięciu czy sześciu takich znajomych i za nic w świecie nie umiałby powiedzieć o żadnym z nich, w jakich okolicznościach pierwszy raz go spotkał.
– Czego od ciebie chciał?
Tom objął Heloise w talii, przyciskając luźną koszulę nocną do jej ciała. Pocałował żonę w chłodny policzek.
– Czegoś niemożliwego – odrzekł. – Odmówiłem mu. Zresztą chyba zauważyłaś. Jest rozczarowany.
W nocy odezwała się sowa, samotna sowa, pohukująca wśród sosen gminnego lasu na tyłach Belle Ombre. Tom leżał, podłożywszy lewą rękę pod szyję Heloise, i myślał. Kobieta zasnęła i oddychała teraz wolno, miękko. Westchnął, nie przestając myśleć. Nie było to jednak myślenie logiczne, konstruktywne. Wieczorem wypił dwie kawy i nie mógł teraz zasnąć. Wspominał przyjęcie, na którym był przed miesiącem w Fontainebleau, nieformalne urodziny madame... jakże ona się nazywała? Usiłował odszukać w pamięci nazwisko jej męża – angielskie nazwisko, które lada chwila mogło mu się przypomnieć. Gospodarz przyjęcia był tuż po trzydziestce i miał ze swoją żoną małego synka. Wszyscy troje mieszkali w dwupiętrowym klocku w willowej dzielnicy Fontainebleau. Za domem był niewielki ogródek. Ten facet utrzymywał się z oprawiania obrazów i właśnie dlatego Toma zaciągnął do jego domu Pierre Gauthier, właściciel sklepu z materiałami dla plastyków na rue Grande, w którym Ripley kupował farby i pędzle. „Och, niech pan pójdzie tam ze mną, monsieur Ripley – powiedział wtedy Gauthier. – I proszę zabrać żonę! On chce, żeby było mnóstwo gości. Jest trochę przygnębiony... A zresztą robi przecież ramy do obrazów, więc może przyśle mu pan potem jakichś klientów”.
Tom zamrugał w ciemności oczami, lekko cofnąwszy głowę, żeby nie musnąć rzęsami ramienia Heloise. Z pewną urazą i niechęcią wspominał wysokiego, jasnowłosego Anglika, kiedy bowiem znaleźli się w kuchni (ponurej norze ze zniszczonym linoleum na podłodze i z zadymionym sufitem, na którym widniał wzorzysty dziewiętnastowieczny relief), gospodarz... – Trewbridge, Tewksbury?... – pozwolił sobie wobec niego na przykrą uwagę, mówiąc nieomal szyderczym tonem: „Owszem, słyszałem o panu”. Tom ledwie zdążył mu się przedtem przedstawić, oświadczając: „Nazywam się Tom Ripley, mieszkam w Villeperce”. Miał właśnie zapytać gospodarza, jak dawno sprowadził się do Fontainebleau, bo myślał, że Anglik ożeniony z Francuzką zechce może zawrzeć znajomość z Amerykaninem, który również ma żonę Francuzkę i mieszka nieopodal, lecz jego pierwsza próba spotkała się z niechętnym przyjęciem. Trevanny? Czy nie tak się nazywał ten facet? Był blondynem o prostych włosach i wyglądał raczej na Holendra, ale przecież Anglicy często wyglądają na Holendrów, a Holendrzy na Anglików.
Tom myślał jednak teraz o czymś, co tamtego wieczoru powiedział mu nieco później Gauthier: „On ma depresję. Nie chciał być niemiły. Cierpi na jakąś chorobę krwi, chyba na białaczkę. To poważna dolegliwość. A sądząc po stanie domu, niezbyt mu się powodzi. Sam pan zresztą widział”. Gauthier miał szklane oko w dziwnym, żółtozielonym kolorze; widać było, że próbował dopasować je barwą do drugiego, tego prawdziwego, ale raczej mu się to nie udało. Sztuczne oko wyglądało jak ślepie martwego kota. Ludzie starali się omijać je wzrokiem, lecz ściągało ich spojrzenia jakby mocą hipnozy, więc ponure słowa Gauthiera, podkreślone martwym błyskiem szklanej gałki, wywarły na Tomie silne wrażenie, jakby przemówiła do niego sama śmierć. Wyraźnie je zapamiętał.
„Owszem, słyszałem o panu”. Czyżby Trevanny (jeżeli tak brzmiało jego nazwisko) podejrzewał, że to właśnie Tom zabił Bernarda Tuftsa, a przedtem Dickiego Greenleafa? A może był po prostu rozgoryczony na wszystkich z powodu swojej choroby? Jakby mu dokuczała wieczna niestrawność, uporczywy ból brzucha? Tomowi przypomniała się żona Trevanny’ego – niezbyt ładna, ale dość interesująca z wyglądu kobieta o kasztanowatych włosach, przyjazna i otwarta: starała się ożywić atmosferę tamtego przyjęcia, podczas którego nikt nie usiadł na żadnym z nielicznych krzeseł stojących w małym saloniku i w kuchni.
Tom zastanawiał się, czy Trevanny przyjąłby propozycję Reevesa? Przyszło mu na myśl, jak można by w ciekawy sposób podejść Anglika. Ten chwyt mógł podziałać na każdego, pod warunkiem że odpowiednio przygotowałoby się grunt, lecz w tym akurat wypadku był on już przygotowany. Trevanny poważnie niepokoił się stanem swojego zdrowia. Tom miał wrażenie, że wymyślił zaledwie psikus, drobną mistyfikację – owszem, wredną, ale przecież ramiarz też wobec niego wrednie się zachował. Mistyfikacja ta mogła zresztą zostać natychmiast zdemaskowana: wystarczyłoby, żeby Trevanny zasięgnął zdania lekarza.
Ubawiony tymi myślami, Tom ostrożnie odsunął się od Heloise, bo nie chciał jej obudzić, gdyby przypadkiem zatrząsł się z tłumionego śmiechu. Przypuśćmy, że Trevanny okazałby się podatny na tę manipulację i wykonał plan Reevesa jak zdyscyplinowany żołnierz, jak pod wpływem hipnozy? Czy warto było spróbować? Tak, bo Tom nie miał tu przecież nic do stracenia. Trevanny też mógł jedynie zyskać. Skorzystać miał być może szansę także Reeves, ale to już wiedział tylko on sam, bo Ripleyowi jego pragnienia wydawały się równie zagadkowe jak operacje z mikrofilmami, związane zapewne z międzynarodowym szpiegostwem. Czy rządy rozmaitych państw zdawały sobie sprawę, jak szalone sztuczki wyczyniają niektórzy ich szpiedzy? Albo ci kapryśni, na wpół obłąkani faceci, którzy śmigali między Bukaresztem a Moskwą i Waszyngtonem, szmuglując broń i mikrofilmy, choć równie dobrze i z nie mniejszym entuzjazmem mogli zainwestować całą swoją energię w międzynarodową wojnę filatelistów albo w wykradanie tajemnic modeli kolejek elektrycznych?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------