Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Gra środkowa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra środkowa - ebook

Bestsellerowa autorka New York Timesa, zdobywczyni nagród Alex, Nebula i Hugo, Seanan McGuire przedstawia czytelnikom świat amoralnej alchemii, podejrzanych organizacji i niemożliwych miast w powieści fantasy Gra środkowa.

Poznajcie Rogera. Chłopca, któremu władanie słowami i językami przychodzi z łatwością, i który rozumie prawa rządzące światem poprzez potęgę opowieści. Poznajcie Dodger, jego bliźniaczkę. Liczby są jej światem, jej obsesją. Wszystko, co rozumie, rozumie dzięki potędze matematyki. Roger i Dodger nie do końca są ludźmi, choć sami nie zdają sobie z tego sprawy. Nie do końca są także bogami. Niezupełnie. Jeszcze nie. Poznajcie Reeda, równie biegłego w sztuce alchemii jak jego poprzedniczka. To on stworzył Dodger i jej brata, choć nie jest ich ojcem. Niezupełnie. Jednak Reed ma plan: pragnie zaczekać, aż bliźnięta osiągną pełnię swych mocy, by zagarnąć ją dla siebie.

Boskość jest osiągalna. Módlmy się, żeby tak się nie stało.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-91-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Porażka

Oś czasu:
o pięć minut za późno,
trzy­dzie­ści sekund przed koń­cem świata

Jest tyle krwi.

Roger nie sądził, że ludz­kie ciało jest w sta­nie jej aż tyle pomie­ścić. Wydaje się to wprost nie­moż­liwe, nie­do­rzeczne, istne mar­no­traw­stwo cze­goś, co powinno być cenne i rzad­kie i nad czym – przede wszyst­kim – powinno się pano­wać. Ta krew należy do ciała, w któ­rym wzięła swój począ­tek, a jed­nak jest tutaj, podob­nie jak on, i wszystko idzie nie tak jak trzeba.

Dodger wciąż żyje mimo tej krwi, mimo wszystko. Jej pierś unosi się i opada, choć tak słabo, że pra­wie nie­zau­wa­żal­nie. Widać, że wal­czy o każdy oddech. Na­dal oddy­cha. Na­dal krwawi.

Wkrótce prze­sta­nie, bo – dosłow­nie – zabrak­nie jej krwi. A kiedy ona prze­sta­nie oddy­chać, on rów­nież prze­sta­nie.

Gdyby była przy­tomna, powie­dzia­łaby mu, ile dokład­nie krwi wylało się na pod­łogę. Spoj­rza­łaby na ota­cza­jący ich bała­gan. Bez trudu obli­czy­łaby powierzch­nię i ilość płynu i zmie­niła te war­to­ści w kon­kretną liczbę, z dokład­no­ścią do sied­miu mili­li­trów. Uzna­łaby, że to pokrze­pia­jące, nawet gdyby wynik ozna­czał: „Odcho­dzę”. Nawet gdyby ozna­czał: „Nie ma już odwrotu”.

Nawet gdyby ozna­czał poże­gna­nie.

Może dla niej byłoby to pocie­sza­jące. Wynik by się zga­dzał, a prze­cież tylko tego pra­gnęła od świata. Roger zna słowa ade­kwatne do tej sytu­acji – wykrwa­wie­nie, hipo­wo­le­mia, krwo­tok – lecz nie dodają mu one tej otu­chy, jaką ona znaj­duje w licz­bach. Ni­gdy nie doda­wały. Liczby to pro­ste, posłuszne rze­czy, pod warun­kiem że rozu­mie się prawa, któ­rymi się rzą­dzą. Słowa są bar­dziej pod­stępne. Wiją się i kąsają, i wyma­gają więk­szej uwagi. On musi myśleć, żeby zmie­nić świat. Jego sio­stra po pro­stu to robi.

Nie bez kon­se­kwen­cji. Oto, jak się tu zna­leźli, po dru­giej stro­nie muru ogro­do­wego, na końcu nie­praw­do­po­dob­nej drogi, na końcu wszyst­kiego. Nie dotarli do Nie­moż­li­wego Mia­sta i ni­gdy tam nie dotrą. Król Kie­li­chów znowu wygrał.

Król Kie­li­chów zawsze wygrywa. Każdy, kto twier­dzi, że jest ina­czej, kła­mie.

Huk wystrzału z zewnątrz jest gło­śniej­szy i mniej dra­ma­tyczny, niż się tego spo­dzie­wał, jakby ktoś odpa­lał petardy we wnę­trzu puszki. Tyle że petardy ni­gdy nie wyrzą­dziły tylu szkód. Cien­kie ściany robią się coraz cień­sze. Kule dziu­ra­wią beton, a ludzie, któ­rzy podą­żali za nimi nie­praw­do­po­dobną drogą, wkrótce wejdą do środka. Erin nie może powstrzy­my­wać ich w nie­skoń­czo­ność, choćby nie wiem jak się sta­rała.

Jak przez mgłę Roger uświa­da­mia sobie, że wcale by tego nie chciał. Jeśli to koniec drogi dla jed­nego z nich, niech to będzie koniec dla nich obojga. Niech w tym miej­scu wszystko zakoń­czy się na dobre. Nikt – nawet on – nie kro­czy samot­nie nie­praw­do­po­dobną drogą.

Chwyta Dodger za ramię, czuje jej praw­dzi­wość, jej zasad­ni­czą, zwartą real­ność, i potrząsa nią deli­kat­nie.

– Dodger. Hej, Dodge. Hej. Musisz się obu­dzić. Musisz pomóc mi zata­mo­wać krwa­wie­nie.

Ale ona nie otwiera oczu. Jej pierś unosi się i opada, a każdy oddech zdaje się płyt­szy od poprzed­niego.

Tyle krwi.

Roger zna słowa. Szok, śmier­telna rana, bru­tal­nie pro­sta, bru­tal­nie ade­kwatna śmierć. Znów go opusz­cza, tym razem na zawsze. Odcho­dzi. Odcho­dzi. Ode­szła.

– Nie rób mi tego.

Jego wła­sne rany nie są tak poważne jak jej. Na samym początku bitwy zaro­bił poje­dyn­czą kulkę w górną par­tię uda. Prze­szła na wylot, omi­ja­jąc główne arte­rie, a Dodger wciąż była na tyle przy­tomna, żeby pomóc mu zało­żyć opa­skę uci­skową. Mimo to, jeśli wkrótce nie otrzyma facho­wej pomocy lekar­skiej, wciąż jesz­cze może stra­cić nogę. Teraz to jed­nak nie­ważne. Może on rów­nież jest w szoku. Może ma do tego pełne prawo.

– Nie możesz. Nie możesz umrzeć. Zaszli­śmy tak daleko. Sły­szysz mnie? Nie możesz umrzeć. Potrze­buję cię.

Jej oczy pozo­stają zamknięte. Tyle krwi.

Jest jed­nak coś, co może zro­bić. Być może jedna, jedyna rzecz. Może to zawsze była ta jedna, jedyna rzecz, do któ­rej wszystko zmie­rzało. Przy­po­mina to porażkę, powrót do ogrodu, jest tyle krwi, i nie­ważne, że zna tyle słów, że zna słowa na wszystko. Liczby ją zabie­rają. A on nie dosię­gnie ich bez niej.

– Sam tego nie zro­bię. Prze­pra­szam. Nie mogę.

Nachyla się do momentu, aż muska war­gami muszlę jej ucha. Jej włosy są lep­kie od krwi, która zostaje mu na rękach, ale on nie pró­buje jej zetrzeć.

– Dodger – szep­cze. – Nie umie­raj. To pole­ce­nie. Roz­kaz. Bła­ga­nie. Zrób, co musisz zro­bić, złam, co musisz zła­mać, ale nie umie­raj. To roz­kaz. To…

I wtedy otwiera oczy. Na tle sza­ro­ści tęczó­wek jej źre­nice przy­po­mi­nają łebki czar­nych szpi­lek, aż wygląda, jakby przedaw­ko­wała opiaty. To złoto skrzące się w sza­ro­ści, jasno i krótko, gdy Nie­moż­liwe Mia­sto pró­buje wezwać ją do domu. Roger czuje, jak złoto w jego wła­snych kościach reaguje, jak wyciąga się ku złotu w kościach Dodger, pra­gnąc się z nim połą­czyć.

To urwany huk wystrzału. Nie cich­nący, lecz zamie­ra­jący, jak gdyby wyci­szono cały świat.

Jak gdyby świat nagle zbladł.

To koniec.

Pomy­li­li­śmy się pomy­li­li­śmy się pomy­li­li­śmy się pomy­li­li­śmy się pomy­li­li­śmy…W tym samym zwy­czaj­nym mie­ście, przy tej samej zwy­czaj­nej ulicy, miesz­kało dwoje zwy­czaj­nych dzieci, któ­rych drogi ni­gdy się nie prze­cięły. To rów­nież było zasmu­ca­jąco zwy­czajne, albo­wiem linia oddzie­la­jąca uczniów, któ­rzy cho­dzili do szkoły w zachod­niej czę­ści mia­sta, od uczniów, któ­rzy cho­dzili do szkoły w jego wschod­niej czę­ści, bie­gła dokład­nie pośrodku ich kwar­tału – nie­wi­dzialna bariera, która podzie­liła ich na pół, zanim byli zbyt doro­śli, żeby to zauwa­żyć.

Każ­dego ranka wsta­wali z łóżek, ubie­rali się, cało­wali rodzi­ców na do widze­nia i wyszedł­szy na zwy­czajną ulicę zwy­czaj­nego mia­sta, ruszali w dwóch zwy­czaj­nych, prze­ciw­nych kie­run­kach.

Tych dwoje dzieci było bar­dzo podob­nych, a zara­zem zupeł­nie od sie­bie róż­nych, jak to zwy­kle bywa z dziećmi.

Dziew­czynka nosiła imię Heph­zi­bah, ponie­waż jej rodzice byli leniwi i patrzyli na świat w spo­sób eks­cen­tryczny. Mówili na nią „Zib”, rozu­mie­jąc, że imię Heph­zi­bah jest dłuż­sze od jej cie­nia. Każ­dego dnia wypa­try­wali zna­ków, które świad­czy­łyby o tym, że dziew­czynka dora­sta do swego imie­nia, i każ­dego dnia byli roz­cza­ro­wani.

„Już nie­długo”, obie­cy­wali sobie nawza­jem. „Już nie­długo”.

Chło­piec nosił imię Avery, ponie­waż jego rodzice byli uważni i patrzyli na świat w spo­sób racjo­nalny. Mówili na niego „Avery”, gdy byli szczę­śliwi, i „Avery Ale­xan­der Grey”, gdy się zło­ścili. Nie nadali mu prze­zwi­ska. Prze­zwi­ska były dla ludzi o źle dobra­nych imio­nach, a rodzice Avery’ego dobrze go zmie­rzyli, nim wybrali dla niego imię.

„Dobrze się spi­sa­li­śmy”, zapew­niali się wza­jem­nie. „Dobrze się spi­sa­li­śmy”.

Oto więc mamy dwoje dzieci: zwy­czaj­nych, prze­cięt­nych i sza­le­nie wyjąt­ko­wych, jak to z dziećmi bywa. Nasza opo­wieść roz­po­czyna się w zwy­czajny, prze­ciętny dzień, dzień, który ni­gdy dotąd się nie wyda­rzył, i jak czas długi i sze­roki, ni­gdy wię­cej się nie wyda­rzy…

A. Debo­rah Baker, _Za murem Woodward_

…Dok­tryna Etosu, jak opi­sał ją Pita­go­ras, utrzy­my­wała, że nie­które instru­menty muzyczne i modusy mogą wpły­wać na rów­no­wagę mię­dzy Logos (zacho­wa­niem racjo­nal­nym) a Pathos (myślą emo­cjo­nalną). W póź­niej­szych cza­sach alche­micy dostrze­gli w tym wza­jemne oddzia­ły­wa­nie na sie­bie dwóch połó­wek ludz­kiego serca, a przede wszyst­kim rów­no­wagę mię­dzy języ­kiem a mate­ma­tyką: dwiema meto­dami, dzięki któ­rym czło­wiek od zawsze był w sta­nie wpły­wać na Naturę, a nawet jej roz­ka­zy­wać. Dla­tego należy postrze­gać Dok­trynę jako naj­bar­dziej nie­bez­pieczne i naj­bar­dziej pożą­dane z alche­micz­nych wcie­leń. Ludzie, któ­rzy jako pierwsi przejmą kon­trolę nad Dok­tryną, będą wła­dać wszyst­kim.

Panie i pano­wie z Kon­gresu Alche­micz­nego, wie­cie, do czego jestem zdolna. Widzie­li­ście me arcy­dzieło świad­czące o mych umie­jęt­no­ściach. Wie­rzę, iż jestem gotowa być ucie­le­śnie­niem Dok­tryny, jeśli tylko wy jeste­ście gotowi, by mi na to pozwo­lić.

Prze­mó­wie­nie Aspho­del D. Baker
do Ame­ry­kań­skiego Kon­gresu Alche­micz­nego, 1901Geneza

Oś czasu:
11:14 czasu środ­ko­wo­ame­ry­kań­skiego stan­dar­do­wego,
31 paź­dzier­nika 1886 r.

Powie­trze jest cięż­kie od wyła­do­wań elek­trycz­nych, sma­kuje ozo­nem, rtę­cią i palą­cym w język alka­he­stem, uni­wer­sal­nym roz­pusz­czal­ni­kiem, który – jeśli nie obcho­dzić się z nim odpo­wied­nio – ma paskudny zwy­czaj zże­ra­nia wszyst­kiego, co sta­nie mu na dro­dze. Two­rze­nie to skom­pli­ko­wany pro­ces, nisz­cze­nie jest zaś jesz­cze trud­niej­sze. Mimo to zale­d­wie kilka kro­pel wystar­czy, by pchnąć zna­cząco do przodu to, co z pozoru wydaje się nie­wy­ko­nalne. Wygląda na to, że nawet śmierć można roz­pu­ścić.

Kobieta, która nazywa sie­bie „Aspho­del”, powoli okrąża stół, wypa­tru­jąc we wła­snym dziele jakich­kol­wiek wad. Nie znaj­duje żad­nych, a mimo to nie prze­staje krą­żyć, nie­spo­kojna jak rekin. Nie chce przy­stą­pić do ostat­niego etapu zada­nia, dopóki nie będzie miała abso­lut­nej pew­no­ści. W jej pro­fe­sji pew­ność to pod­stawa. Dogłębna, twarda niczym skała pew­ność, że jej wola jest wystar­cza­jąco silna, a pra­gnie­nia wystar­cza­jąco jasne, by prze­ro­bić świat na swoje wła­sne podo­bień­stwo.

Jesz­cze nie jest naj­więk­szą alche­miczką swo­ich cza­sów, ale nią będzie. Nie ma co do tego abso­lut­nie żad­nych wąt­pli­wo­ści. Jeśli będzie musiała siłą zawlec tych głup­ców z Kon­gresu ku jasnej, pięk­nej przy­szło­ści, która roz­ta­cza się przed jej oczami, zrobi to i nie będzie tego żało­wała. Skoro nie chcieli jej poprzeć, powinni mieć cho­ciaż na tyle roz­sądku, żeby nie wcho­dzić jej w drogę.

Aspho­del Baker ma dwa­dzie­ścia jeden lat. Trzy­na­ście lat dzieli ją od publi­ka­cji książki, która utrwali jej spu­ści­znę w ser­cach i umy­słach dzieci na całym świe­cie, i dwa­dzie­ścia trzy od jej znik­nię­cia i „śmierci”, a ona nie potrafi wyobra­zić sobie, że mogłaby ponieść porażkę, tak jak motyl nie wyobraża sobie, że mógłby roz­wią­zać rów­na­nie mate­ma­tyczne. Odmieni świat, prze­robi go, uczyni lep­szym, niż jest teraz, i nikt jej nie powstrzyma. Ani rodzice, ani nauczy­ciele, a już na pewno nie Kon­gres Alche­miczny.

Była zdolną uczen­nicą. Nikt, kto poznał ją i jej umie­jęt­no­ści, temu nie zaprze­czy. Odma­wia­nie jej talentu to tylko krót­ko­wzrocz­ność i zło­śli­wość. Stara gwar­dia nie chce ujrzeć jasnej, cudow­nej przy­szło­ści, która pędzi ku nim niczym rycząca maszyna parowa. To jej czas. Jej miej­sce.

Aspho­del prze­staje krą­żyć i sięga po miskę, któ­rej zawar­tość mieni się błysz­czą­cym zło­tem i rtę­cią. Zanu­rzyw­szy w niej palce, rysuje runy na piersi dosko­na­łego ciała, które leży przed nią z nagą skórą wysta­wioną na powie­trze. Męż­czy­zna jest piękny. Zadbały o to czas, tro­ska, dostęp do kilku kost­nic i głodne, pozba­wione skru­pu­łów robac­two. Każdy kawa­łek nabyła zgod­nie ze szcze­gó­ło­wymi wytycz­nymi. Dzięki alka­he­stowi nie ma nawet żad­nych blizn. Jeśli umie­jęt­nie się nim posłu­żyć, uni­wer­salny roz­pusz­czal­nik ma nie­skoń­cze­nie wiele zasto­so­wań.

Skoń­czyw­szy, Aspho­del cofa się o krok i podzi­wia swe dzieło. Tak wiele zależy od tego, czy ten kawa­łek będzie ide­alny. Lecz czymże jest per­fek­cja, jeśli nie zwy­cię­stwem? Jeśli więc zagwa­ran­tuje jej zwy­cię­stwo, będzie ide­alny, bez względu na jego nie­do­sko­na­ło­ści.

– Powsta­niesz prze­ciwko mnie, mój piękny chłop­cze – mówi Aspho­del gło­sem jak miód zmie­szany z cykutą. – Dopro­wa­dzisz do mego upadku i przy­się­gniesz, że widzia­łeś moje kości. Odbie­rzesz mi koronę i tron, ponie­siesz me dzieło w nowy wiek i ani razu nie obej­rzysz się, żeby zoba­czyć, co podąża twoim śla­dem. Będziesz moją dobrą pra­wicą i zło­wiesz­czą lewicą, a gdy pole­gniesz, nie ukoń­czyw­szy mego dzieła, umrzesz bez słowa skargi. Uczy­nisz to, czego ja nie mogę, albo­wiem twoja ręka ni­gdy nie zadrży, a umysł ni­gdy się nie zawaha. Będziesz mnie kochał i nie­na­wi­dził, i udo­wod­nisz, że mia­łam rację. Przede wszyst­kim udo­wod­nisz, że mia­łam rację.

Odsta­wia miskę i sięga po fla­ko­nik z płyn­nym świa­tłem gwiazd, macicą per­łową, która tań­czy i lśni zamknięta w szkle. Pod­nosi go do ust męż­czy­zny i wlewa mię­dzy roz­chy­lone wargi jedną kro­plę.

Męż­czy­zna zło­żony z ciał zmar­łych otwiera oczy i patrzy na nią z lękli­wym zdu­mie­niem.

– Kim jesteś? – pyta.

– Aspho­del – odpo­wiada. – Jestem twoją nauczy­cielką.

– A ja, kim jestem?

Aspho­del się uśmie­cha.

– Masz na imię James – mówi. – Jesteś począt­kiem mojego naj­więk­szego dzieła. Witaj. Mamy tyle do zro­bie­nia.

Męż­czy­zna siada, wciąż się jej przy­glą­da­jąc.

– Ale ja nie wiem, co mam robić.

– Nie martw się. – Jej uśmiech jest pierw­szym kamie­niem bru­ko­wym w czymś, co pew­nego dnia nazwie nie­praw­do­po­dobną drogą. Dziś, teraz, w tym wła­śnie momen­cie roz­po­czyna się ich podróż do Nie­moż­li­wego Mia­sta. – Pokażę ci – zapew­nia go i klamka zapada.

Za późno już, żeby się wyco­fać.Avery spoj­rzał na Zib, a Zib na Avery’ego i żadne z nich nie wie­działo, co zro­bić z tym, co wła­śnie zoba­czyli.

Avery ujrzał dziew­czynkę w spód­niczce, któ­rej rąbek był wie­lo­krot­nie cero­wany. Nie­które dziury zaszyto lepiej, inne gorzej. Miała skar­petki nie do pary i poła­taną bluzkę, a włosy tak skoł­tu­nione, że nie zdzi­wiłby się, gdyby wyjęła z nich kom­plet sztuć­ców, kanapkę z serem i żywą żabę. Miała błoto pod paznok­ciami i strupy na kola­nach, i z całą pew­no­ścią nie nale­żała do osób, z któ­rymi jego matka chciała, żeby się zada­wał.

Zib ujrzała chłopca w swoim wieku, w zbyt bia­łej koszuli i zbyt wypra­so­wa­nych spodniach. W jego wyglan­so­wa­nych butach widziała wła­sne zdu­mione odbi­cie. Man­kiety koszuli miał zapięte, a nie­ska­zi­telna mary­narka spra­wiała, że wyglą­dał jak minia­tu­rowy wła­ści­ciel zakładu pogrze­bo­wego, który zabłą­kał się do nie­wła­ści­wej oko­licy, gdzie było zbyt dużo żywych, a zde­cy­do­wa­nie za mało mar­twych. Miał sta­ran­nie obcięte paznok­cie, wyglą­dał, jakby ni­gdy w życiu nie jeź­dził na rowe­rze, i z całą pew­no­ścią nie nale­żał do osób, z któ­rymi jej ojciec chciał, żeby się zada­wała.

– Co ty tu robisz? – spy­tali jed­no­cze­śnie, a zaraz potem zamil­kli i nie mówiąc nic wię­cej, przy­glą­dali się sobie.

A. Debo­rah Baker, _Za murem Woodward_Sto lat później

Oś czasu:
23:58 czasu środ­ko­wo­ame­ry­kań­skiego stan­dar­do­wego,
1 lipca 1986 r.

Dla czło­wieka z misją sto lat może prze­mi­nąć w mgnie­niu oka. Rzecz jasna, dostęp do kamie­nia filo­zo­ficz­nego i dys­po­no­wa­nie owo­cami tysiąca lat postępu w dzie­dzi­nie alche­mii są tu bar­dzo pomocne, lecz tak naprawdę zawsze liczyła się tylko misja. James Reed przy­szedł na świat, zna­jąc swój cel. Zna­jąc go, pozo­sta­wił swą mistrzy­nię w płyt­kim gro­bie, a teraz, ści­ska­jąc w dłoni owoce swej pracy, zamie­rza wznieść się na wyżyny ludz­kiej wie­dzy. Niech szlag trafi każ­dego, kto ośmieli się sta­nąć mu na dro­dze.

Niech ich wszyst­kich szlag!

Czeka na swój moment na końcu sali, w miej­scu zapro­jek­to­wa­nym tak, by nie docie­rało doń świa­tło. Aspho­del nauczyła go wszyst­kiego, co tylko zdo­łała: sub­tel­nej sztuki alche­mii, bar­dziej obce­so­wej sztuki kan­to­wa­nia, spi­ja­nia wie­dzy niczym mleka z mat­czy­nej piersi. Wszystko to przed­sta­wie­nie, a ci ludzie – ci pozba­wieni god­no­ści, dumni ludzie, któ­rzy mają sie­bie za kró­lów swego świata – są niczym wię­cej jak jego słu­gu­sami.

(Kon­gres Alche­miczny nie pochwala jego kon­tak­tów z bar­dziej przy­ziem­nym świa­tem, twier­dząc, że są one ryzy­kowne i sta­no­wią prze­jaw aro­gan­cji. Kon­gres Alche­miczny to banda hipo­kry­tów. Jego człon­ko­wie są uoso­bie­niem aro­gan­cji, a ich sądny dzień nadej­dzie szyb­ciej, niż im się wydaje. O, tak. Wkrótce prze­ko­nają się, że nie powinni byli wcho­dzić w drogę Aspho­del Baker ani jej synowi, jej następcy i naj­do­sko­nal­szemu stwo­rze­niu).

To pokaz cudów, jego gabi­net oso­bli­wo­ści, któ­rym zamie­rza oświe­cić i uwieść nie masy, lecz garstkę wybra­nych.

Kory­tarz jest wystar­cza­jąco duży, by pomie­ścić sto­jące obok sie­bie dwa łóżka polowe oświe­tlone żarów­kami, zbyt przy­dy­mio­nymi, by można było w ich świe­tle zoba­czyć, jaki kolor ma pod­łoga. Led­wie oświe­tlają ściany, które rów­nie dobrze mogą być białe, kre­mowe albo szare; świa­tło jest zbyt roz­pro­szone, by kolory były jed­no­znaczne. Wzdłuż kory­ta­rza cią­gną się pomiesz­cze­nia. Żarówki w nich są jaśniej­sze – oświe­tlają posta­cie za lustrami wenec­kimi, prze­kształ­ca­jąc je w surowe reliefy, zmie­nia­jąc z dzieci w oso­bli­wo­ści. Mają od dwóch do dwu­na­stu lat. Są ubrane w kolo­rowe piżamy z posta­ciami z kre­skó­wek, stat­kami kosmicz­nymi i nie­do­rzecz­nie przy­ja­znymi dino­zau­rami. Śpią pod kocami w podobne wzory, a jed­nak z powodu świa­tła trudno roz­po­znać w nich ludzi.

Mała dziew­czynka wci­snęła się w kąt poko­iku. To czujna istotka o sar­nich oczach, obej­mu­jąca kolana ramio­nami i wpa­tru­jąca się w lustro, jak gdyby jakimś cudem była w sta­nie dostrzec sto­ją­cych po dru­giej stro­nie męż­czyzn. Jej towa­rzysz śpi pod kocem w roboty, odwró­cony twa­rzą do ściany i ple­cami do reszty pokoju. Jeśli wie­rzyć tabliczce na drzwiach, nazy­wają się Erin i Dar­ren, mają po pięć lat, i nie ma w nich nic, co nie zosta­łoby zro­bione z roz­my­słem.

Jed­nakże tego dnia uwaga nie sku­pia się na tym, co znaj­duje się w celach, lecz na trzech męż­czy­znach, mięk­kich, łysie­ją­cych stwo­rze­niach w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach biz­ne­so­wych i prak­tycz­nych butach. Z tym wyglą­dem paso­wa­liby ide­al­nie do odby­wa­ją­cego się na sali posie­dzeń spo­tka­nia akcjo­na­riu­szy. Tutaj, w tej oso­bli­wej, nie­bez­piecz­nej prze­strzeni wydają się tak nie na miej­scu, jak śnie­życa we wnę­trzu wul­kanu. Zanie­po­ko­jeni zbi­jają się w cia­sną grupkę. To także ich dzieło. To oni sta­wiali kropki nad i, pod­pi­sy­wali czeki. Dzięki nim to wszystko było moż­liwe. Wszystko to należy do nich. Pod każ­dym wzglę­dem. A jed­nak…

James Reed patrzy na nich z uśmie­chem. Ich nie­po­kój jest zamie­rzony, ma rów­no­wa­żyć siły. Inwe­sto­rzy mogą być wła­ści­cie­lami wszyst­kiego, co widzą, ale to jest jego dzieło: tutaj to on jest Bogiem wszech­mo­gą­cym, zdol­nym two­rzyć życie z niczego i dowo­dzić siłami wszech­świata. Lepiej, żeby o tym pamię­tali, ci maluczcy ludzie z ich wąskimi umy­słami i czy­stymi rękami. Lepiej, żeby o tym pamię­tali.

Za szkłem chło­piec o oczach barwy betonu, patrzący przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, koły­sze się w przód i w tył. Od sied­miu godzin nuci coś pod nosem. Maleń­kie mikro­fony w jego pokoju – ni­gdy w „celi”, to nie wię­zie­nie, to hodowla przy­szło­ści i język jest tutaj nie­zwy­kle ważny – nagry­wają każdą sekundę jego zawi­łej pio­senki. Tu ni­gdy nic się nie mar­nuje. Nic nie może się wymknąć.

(Póź­niej kryp­to­lo­dzy roz­łożą jego pio­senkę na mate­ma­tyczne kom­po­nenty i ustalą, że atom po ato­mie ofia­ro­wał im che­miczną for­mułę. Powsta­nie z niej nowa­tor­ski śro­dek prze­ciw­bó­lowy pocho­dzący z kilku źró­deł, nie­uza­leż­nia­jący i ofe­ru­jący ulgę w przy­pad­kach uwa­ża­nych dotąd za bez­na­dziejne. Opa­ten­to­wa­nie i wpro­wa­dze­nie go na rynek zaj­mie kolej­nych dwa­na­ście lat, lecz odpo­wie­dzialna za kwe­stie far­ma­ceu­tyczne firma fasa­dowa zarobi na nim miliardy. Krok po kroku, dzięki momen­tom takim jak ten, labo­ra­to­rium staje się samo­wy­star­czalne. Już jest ogromne, roz­le­głe i tak kosz­towne, jak kosz­towne potra­fią być rze­czy ogromne i roz­le­głe. Do tego musi się utrzy­mać. Musi_._ Gdyby Kon­gres Alche­miczny zapła­cił choćby centa za jego stwo­rze­nie i utrzy­ma­nie, jego człon­ko­wie ocze­ki­wa­liby, że inwe­sty­cja przy­nie­sie zyski warte dzie­się­cio­krotną war­tość jej wagi w zło­cie – a do tego nie można dopu­ścić. Nie teraz. Nie kiedy Dok­tryna jest nie­mal na wycią­gnię­cie ręki).

– Pano­wie.

Reed dobrze wie, kiedy się ode­zwać. Jego słowa zdają się wyła­niać spo­śród cieni, on zaś podąża za nimi. Każdy jego krok pod­kre­śla róż­nice mię­dzy nim a inwe­sto­rami. Oni noszą spinki do man­kie­tów kupione im przez żony, a w ich łysie­ją­cych gło­wach można by się przej­rzeć. On ubiera się jak boha­ter powie­ści Raya Brad­bury’ego: czarne spodnie, zapięta pod szyję sza­fi­rowa koszula, frak z dziw­nymi gli­fami wyha­fto­wa­nymi na man­kie­tach i połach. Złote hafty to przy­po­mnie­nie obiet­nic, które zjed­nały mu przy­chyl­ność tych męż­czyzn, tych ciem zwa­bio­nych obiet­nicą tra­wią­cego wszystko pło­mie­nia.

Aspho­del – mistrzyni, men­torka, męczen­nica – nauczyła go, jak ważny jest talent show­mana. On był pojęt­nym uczniem i dobrze rozu­mie swoją publicz­ność. Muszą widzieć w nim roz­ko­ja­rzo­nego ele­gan­cika, postać z bajek dla dzieci, coś, co można tole­ro­wać i czym można pogar­dzać. W swej aro­gan­cji muszą trak­to­wać go jak coś w rodzaju synek­do­chy, szar­la­tana, który sztucz­no­ścią pró­buje zała­tać nie­do­kładny obraz.

Te roz­piesz­czone stwo­rze­nia świata kor­po­ra­cji zapo­mi­nają, że zawsze jest jakiś dra­pież­nik, tak jak zawsze jest jakaś zwie­rzyna. Myślą o sobie, że są lwami, pod­czas gdy każdy widzi, że to zebry – słabe i gotowe, by je roz­szar­pać.

Jego szpony, odziane w aksa­mit i skryte za pozo­rami, są wystar­cza­jąco ostre, by wymor­do­wać świat.

– Pano­wie – powta­rza, a jego akcent jest wszyst­kim, a zara­zem nie jest niczym.

Dosko­na­lił go przez ostat­nie stu­le­cie, wybie­ra­jąc spół­gło­ski zwarte i syczące, tak by brzmiały egzo­tycz­nie i pocią­ga­jąco, ale nie „obco”. Ist­nieje powód, dla­czego wysta­wiane dzieci są takie blade, jak gdyby ule­piono je z mleka i kości, a nie kamie­nia, ziemi i innych rze­czy, z któ­rych się wywo­dzą. Białe dzieci wydają się nie­mal ludz­kie tym chci­wym, pazer­nym ludziom, a tutaj, w tym zim­nym, ste­ryl­nym kory­ta­rzu, który sta­nowi most mię­dzy nauką a alche­mią, rozu­mem a reli­gią, pozory są nie­mal tak ważne jak słowa.

Dzieci, które zdają się ludz­kie, wzbu­dzają poczu­cie winy w ludziach, któ­rzy za nie zapła­cili. Poczu­cie winy otwiera zaś port­fele. To pro­sty rasizm i pro­sta mate­ma­tyka, które spra­wiają, że roz­pa­dlina jego nie­na­wi­ści jesz­cze bar­dziej się pogłę­bia, albo­wiem kto przy zdro­wych zmy­słach odrzu­ciłby któ­ry­kol­wiek z cudów, jakie ma do zaofe­ro­wa­nia ludzka rasa?

– Dok­to­rze Reed – odzywa się jeden z męż­czyzn, samo­zwań­czy przy­wódca tej nie­licz­nej grupki, uwznio­ślony wyso­kim mnie­ma­niem o sobie, a przede wszyst­kim bra­kiem instynktu samo­za­cho­waw­czego. Pozo­stali dwaj trzy­mają się nieco z tyłu, w czymś, co on zin­ter­pre­tuje jako sza­cu­nek, a Reed odczyta jako tchó­rzo­stwo. – Co tutaj robimy? Mówił pan, że macie nam do poka­za­nia rzecz wielką, prze­ło­mową, tym­cza­sem wszystko to już widzie­li­śmy.

U kogoś innego szok malu­jący się na twa­rzy wyglą­dałby nie­mal komicz­nie. Ale nie u Reeda. U niego ni­gdy. Jak to mówią: „Prak­tyka czyni mistrza”.

– Patrzy­cie na obiekty, które potra­fią zaj­rzeć w przy­szłość, które żon­glują moż­li­wymi zda­rze­niami jak piłecz­kami, któ­rych komórki rege­ne­rują się z pręd­ko­ścią, któ­rej nie jeste­śmy w sta­nie zare­je­stro­wać na naszym sprzę­cie, a pan twier­dzi, że „już to widzie­li­ście”? Panie Smith, zawsty­dza mnie pań­ska krót­ko­wzrocz­ność.

Męż­czy­zna – który wcale nie nazywa się Smith, trak­tuje pseu­do­nim jak koniecz­ność; tak jak oni wszy­scy. Pro­wa­dze­nie tego rodzaju inte­re­sów, ukry­tych w cie­niach i oscy­lu­ją­cych na gra­nicy prawa, pociąga za sobą koszty. Męż­czy­zna pro­stuje się nieco i mruży oczy. Ten czło­wiek nie trak­tuje go poważ­nie. To się musi skoń­czyć.

– Poka­za­łeś nam cuda, lecz nie są to cuda cho­dliwe, Reed. Nie zmie­nimy świa­to­wych zaso­bów oło­wiu w złoto, nie nisz­cząc przy tym gospo­darki, którą sta­ramy się kon­tro­lo­wać. Co możesz nam zaofe­ro­wać?

– Przy­naj­mniej zadaje pan wła­ściwe pyta­nia. Pro­szę.

Reed rusza mięk­kim, płyn­nym kro­kiem dra­pież­nika, któ­rym prze­cież jest. Męż­czyźni w swych butach na pła­skich pode­szwach mogą pójść za nim albo pozo­stać tu, czu­jąc na sobie nie­wi­dzialny wzrok dzieci, za któ­rych stwo­rze­nie zapła­cili.

Bez waha­nia ruszają dalej.

Kory­tarz cią­gnie się jak toffi, a kolejne pokoje z poma­lo­wa­nymi na biało ścia­nami odsła­niają kolejne ubrane w piżamy dzieci. Nie­które star­sze, nie­mal nasto­let­nie, sie­dzą przy biur­kach odwró­cone ple­cami do luster wenec­kich, świa­dome tego, że w każ­dej chwili ktoś może je obser­wo­wać. Inne, młod­sze, bawią się kolo­ro­wymi kloc­kami albo śpią sku­lone pod ręcz­nej roboty koł­drami. Ich opie­ku­no­wie twier­dzą, że lepiej, jeśli przed­mioty, któ­rymi ota­czają się dzieci, są robione ręcz­nie, a nie pro­du­ko­wane przez maszyny. Coś w pro­ce­sie two­rze­nia nasyca przed­mioty nie­oży­wione, a obiekty sypiają lepiej w oto­cze­niu przed­mio­tów o mniej ste­ryl­nej prze­szło­ści. Wycho­wy­wa­nie dzieci jest trudne nawet w naj­bar­dziej sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach. A to, co odbywa się tutaj, jest dużo bar­dziej skom­pli­ko­wane.

Drzwi na końcu kory­ta­rza mają trzy zamki i kla­wia­turę nume­ryczną. Reed otwiera je jeden po dru­gim i wpi­suje kod, nawet nie pró­bu­jąc go ukryć. Do rana i tak się zmieni. Sys­tem zabez­pie­czeń to coś wię­cej niż tylko poka­zówka: to ostrze­że­nie, które ma uświa­do­mić męż­czy­znom, że to, co zamie­rza im poka­zać, należy trak­to­wać poważ­nie. Jeśli któ­ryś z nich choćby spró­buje zakwe­stio­no­wać jego wła­dzę, nie obę­dzie się bez kon­se­kwen­cji.

Drzwi się otwie­rają i Reed pusz­cza inwe­sto­rów przo­dem. Gdy wcho­dzi za nimi, drzwi zamy­kają się z hukiem, który przy­wo­dzi na myśl zasu­waną płytę gro­bowca – zim­nym i osta­tecz­nym.

– Wszech­świat działa zgod­nie z kil­koma pod­sta­wo­wymi zasa­dami – mówi bez wstęp­nych uwag. – Rzecz jasna, mam na myśli gra­wi­ta­cję, praw­do­po­do­bień­stwo. Chaos i porzą­dek. Jeste­śmy czę­ścią wszech­świata, tak więc rze­czy, które ucie­le­śniamy, dorów­nują bosko­ścią siłom, które dzia­łają na nas od zewnątrz. Gra­wi­ta­cja jest ważna. Nikt nie chce dry­fo­wać tylko dla­tego, że więzi, które trzy­mały go na ziemi, zostały nie­roz­waż­nie znisz­czone. Lecz miłość, cie­ka­wość, przy­wódz­two są rów­nie ważne, ina­czej by nie ist­niały. Natura nie znosi próżni. Dla­tego wszystko zostało stwo­rzone w jakimś celu.

Ciemno tu, w tym miej­scu, z któ­rego, jak się zdaje, nie ma wyj­ścia. Jeśli Reed nie otwo­rzy drzwi, nie wydo­staną się stąd. Żaden z inwe­sto­rów nie odzywa się ani sło­wem. Lubią spra­wo­wać wła­dzę, kiedy nic im nie zagraża, ale tu i teraz, w tej prze­strzeni, nie mają nad niczym kon­troli. Są podi­ry­to­wani. Reed widzi to i roz­ko­szuje się tym uczu­ciem.

– Jak wie­cie, nasze bada­nia sku­piają się na stwo­rze­niu dzieci dostro­jo­nych do tych tak zwa­nych „natu­ral­nych sił”. Wyobraź­cie sobie dziecko, które jest tak dosko­na­łym ucie­le­śnie­niem trans­mu­ta­cji, że samym doty­kiem prze­mie­nia pod­sta­wowe metale, albo inne, które potrafi prze­mie­nić noc w dzień. Suk­ces ozna­cza, że wej­dziemy w posia­da­nie naj­po­tęż­niej­szych broni wszech cza­sów. Ich moc będzie nie do opi­sa­nia. Zosta­li­ście wybrani, by wspie­rać nasze bada­nia nie tylko z przy­czyn finan­so­wych, lecz także dla­tego, że dzięki waszym zaso­bom emo­cjo­nal­nym może­cie pomóc wpro­wa­dzić świat w nową erę oświe­ce­nia i zro­zu­mie­nia.

Za każ­dym razem, gdy wypo­wiada te słowa, Reed oba­wia się, że któ­raś z tych potul­nych, spo­le­gli­wych owiec przy­po­mni sobie, że sama kie­dyś była dra­pieżcą, i zacznie kąsać rękę, która ją karmi. I za każ­dym razem czuje zarówno ulgę, jak i roz­cza­ro­wa­nie, kiedy poły­kają jego słowa, uśmie­cha­jąc się i kiwa­jąc gło­wami z zado­wo­le­niem. Tak, oczy­wi­ście, że powsta­nie nowy porzą­dek i natu­ralne jest, że to oni staną na jego czele. W końcu na to zasłu­żyli. Zapła­cili za to, a pła­cąc, przy­znali sobie prawo do wszel­kich korzy­ści i moż­li­wo­ści. Wszystko to należy do nich i tylko do nich.

Głupcy. Ale bogaci głupcy. To dzięki bogac­twu pro­jekt zaszedł tak daleko, z dala od tchó­rzy z Kon­gresu, do miej­sca, gdzie mogą stać się samo­wy­star­czalni i unie­za­leż­nić się od biz­nes­me­nów, któ­rzy, patrząc na naj­więk­szy cud stu­le­cia, widzą jedy­nie sym­bol dolara. Już nie­długo będą wolni. Cze­pia­jąc się tej myśli, Reed cią­gnie:

– W naszych sta­ra­niach naj­waż­niej­sza była siła zde­fi­nio­wana przez sta­ro­żyt­nych Gre­ków jako Dok­tryna Etosu. Według niej muzyka może wpły­wać na jed­nostki na pozio­mie emo­cjo­nal­nym, psy­chicz­nym, a nawet fizycz­nym. Teraz, kiedy wiemy, że każda jed­nostka sama w sobie sta­nowi mikro­ko­smos stwo­rze­nia, wydaje się oczy­wi­ste, że coś, co potrafi oddzia­ły­wać na jed­nego czło­wieka, może rów­nież oddzia­ły­wać na cały świat. Od tam­tej pory alche­micy sta­rają się ucie­le­śnić Dok­trynę.

Reed urywa, dając im czas na przy­swo­je­nie tego, co wła­śnie usły­szeli. Nagle, ku jego zasko­cze­niu, odzywa się jeden z inwe­sto­rów:

– Byłem tu dzie­więć lat temu, kiedy to twier­dził pan, że się wam udało. Dla­czego znów do tego wra­camy?

– Ponie­waż jeśli był pan tu dzie­więć lat temu, rozu­mie pan, że nasz począt­kowy suk­ces pod wie­loma wzglę­dami oka­zał się porażką. – Reed z tru­dem panuje nad emo­cjami. Jak ten czło­wiek śmie tak się do niego odzy­wać, jakby miał jakie­kol­wiek poję­cie o pró­bach będą­cych nie­od­łączną czę­ścią takiego przed­się­wzię­cia? Oni zmie­niają świat, a jego i jemu podob­nych inte­re­suje wyłącz­nie kolor atra­mentu w księ­gach rachun­ko­wych.

Inwe­sto­rzy zaczy­nają szep­tać mię­dzy sobą i Reed czuje, że ich traci.

– Nasza pierw­sza próba ucie­le­śnie­nia Dok­tryny oka­zała się suk­ce­sem – mówi, nim poszep­ty­wa­nia zmie­nią się w otwarty bunt. – Zamknę­li­śmy prze­wod­nią zasadę wszech­świata w ludz­kim ciele. Ow­szem… wystą­piły kom­pli­ka­cje, jed­nak teo­ria pozo­staje nie­zmienna.

Kom­pli­ka­cje: chło­piec, któ­rego głowę wypeł­nia taka ilość rze­czy­wi­sto­ści, że może obco­wać wyłącz­nie z tym, co widzi pod wła­snymi zamknię­tymi powie­kami. Dziecko ni­gdy nie wypo­wie­działo choćby słowa. Prze­stało jeść trzy lata temu i cho­ciaż wciąż oddy­cha, pod­trzy­my­wane przy życiu przez roz­ma­ite urzą­dze­nia i zgłęb­niki do sztucz­nego kar­mie­nia, od pół­tora roku nie otwo­rzyło oczu. Dok­tryna została uwię­ziona w jego drżą­cym ciele. Jedy­nym spo­so­bem, żeby ją stam­tąd wydo­być i spra­wić, by świat zatań­czył tak, jak mu zagrają, jest zna­le­zie­nie dla niej nowego domu i pogrze­ba­nie sta­rego.

– Pro­blem z Dok­tryną polega na jej roz­mia­rze. Umiesz­czona w umy­śle nie pozo­sta­wia miej­sca na czło­wie­czeń­stwo. Wie­rzymy, że dzie­ląc ją na jej czę­ści skła­dowe – mate­ma­tykę i język – otrzy­mamy pewien gestalt. Dwoje ludzi, będą­cych uoso­bie­niem kon­cep­tów, które pró­bu­jemy okieł­znać, lecz o zdol­no­ściach ogra­ni­czo­nych do tego stop­nia, że gdyby ich roz­dzie­lić, pozo­staną ule­gli i łatwo ich będzie kon­tro­lo­wać.

– Jak bar­dzo ule­gli? – pyta jeden z inwe­sto­rów.

– Wystar­cza­jąco. Zadba­li­śmy o wycho­wa­nie, które pozwoli roz­kwit­nąć ich zagro­żo­nemu czło­wie­czeń­stwu, i nauczy ich, że zado­wa­la­nie nas jest rze­czą nad­rzędną. Kiedy spo­tkają się ponow­nie, zro­bią wszystko, czego od nich zażą­damy, jeśli będą chcieli zostać razem, a będą. Natura nie pozo­stawi im wyboru. Będą nasi i to my będziemy kon­tro­lo­wać ich dostęp do wszyst­kiego, w tym rów­nież do sie­bie nawza­jem. – Ach, jakże słodką udręką będzie odma­wia­nie tym kukuł­czym dzie­ciom Dok­tryny spo­tka­nia ze swoją drugą połówką aż do czasu, gdy zasłużą sobie na nie. – Nie będą to zwy­kłe dzieci, co to to nie, ale to one wszystko zmie­nią.

– Jak długo przyj­dzie nam cze­kać, zanim dowiemy się, czy nie skoń­czy się to kolej­nym nie­po­wo­dze­niem? – dopy­tuje pan Smith.

Reed zagryza zęby.

– Wła­śnie dla­tego was tu przy­pro­wa­dzi­łem – mówi.

Pstryka pal­cami i jedna ze ścian pod­nosi się, odsła­nia­jąc trzy małe, białe pokoje. Pierw­sze dwa są zajęte, jeden przez dwoje dzieci w wieku mniej wię­cej dwóch lat, w dru­gim śpią nie­spełna roczne malu­chy. Trzeci jest pusty, nie licząc sto­ją­cych w nim dwóch koły­sek.

Inwe­sto­rzy gapią się na dzieci jak na zwie­rzęta w zoo. Widząc to, Reed pozwala sobie na iro­niczny uśmiech.

– Już odnie­śli­śmy suk­ces – oświad­cza. Drzwi na tyłach trze­ciego pokoju otwie­rają się i do środka wcho­dzą dwie pie­lę­gniarki, każda z dziec­kiem na ręku. Ostroż­nie kładą nowo­rodki do łóże­czek, po czym wycho­dzą.

Trzy pary dzieci, repre­zen­tu­jące trzy lata naro­dzin. Wszyst­kie przy­szły na świat w wyniku cesar­skiego cię­cia, dokład­nie o pół­nocy, wydarte z ciał matek we wła­ści­wym cza­sie, a każda z par została oddzie­lona od sie­bie jed­nym peł­nym obro­tem ziemi wokół słońca. Ory­gi­nalna ucie­le­śniona Dok­tryna została uwol­niona ze swo­jej ziem­skiej formy, gdy tylko trze­cia para skro­jo­nych na miarę dzieci pierw­szy raz zaczerp­nęła powie­trza. Cała szóstka jest god­nymi nosi­cie­lami, choć nikt nie wie, które z nich posia­dają teraz Dok­trynę.

Choć może nie do końca jest to prawda. Bez względu na to, która z par dała schro­nie­nie kon­cep­tom, wszyst­kie one wciąż należą do niego.

– Pano­wie, ofia­ro­wuję wam Dok­trynę Etosu – mówi Reed. – Jedna z tych par sta­nie się ucie­le­śnie­niem wszyst­kiego, nad czym pra­co­wa­li­śmy, a gdy to się wyda­rzy, wszech­świat będzie nasz.

Nasz, a nie wasz, wy nadęci, krót­ko­wzroczni głupcy, dodaje w myślach. Inwe­sto­rzy tło­czą się przy szy­bie, wal­cząc o lep­szy widok na swoją przy­szłość.

Dzieci śpią.

Póź­niej, kiedy rumiani z pod­nie­ce­nia inwe­sto­rzy zostają wypro­wa­dzeni, roz­pra­wia­jąc o tym, jak bar­dzo zmieni się świat i jak bar­dzo oni zmie­nią świat, dok­tor Reed zdej­muje frak i wraca do labo­ra­to­rium, by spraw­dzić, jak mają się jego naj­now­sze dzieła. Tech­nicy i labo­ranci, któ­rzy, pra­cu­jąc na zmiany, sie­dzą tu o tak póź­nej porze, pod­no­szą wzrok, kiedy drzwi się otwie­rają, a zaraz potem bledną i pośpiesz­nie wra­cają do swo­ich obo­wiąz­ków. Nikt nie chce zwró­cić na sie­bie jego uwagi. Cza­sami Reed wpada na pomysł, jak coś powinno być robione. A cza­sami wpro­wa­dza swoje pomy­sły w życie meto­dami, po któ­rych zostają bli­zny.

Reed idzie wypro­sto­wany z dum­nie unie­sioną głową, zado­wo­lony z roz­woju wypad­ków. Ci głupcy z Kon­gresu mówili, że to nie­moż­liwe, że nie da się zmie­szać nauki i alche­mii, nie tra­cąc tego, co naj­lep­sze w jed­nym i dru­gim. Aspho­del doko­nała nie­wy­obra­żal­nych rze­czy, byle tylko udo­wod­nić im, że się mylą, a teraz on jest tutaj, król wszel­kich pomia­rów i badań, wcią­ga­jący dawne zwy­czaje do nowego świata. Wcie­le­nia ist­niały od zawsze, twier­dził, kiedy to się zaczęło. On pra­gnie tylko nad nimi zapa­no­wać. Może pomy­sły Aspho­del były dla niego punk­tem wyj­ścia, ale na Boga, resztę wymy­ślił on sam.

(Letni kró­lo­wie i śnieżne kró­lowe, leśne dziady i wodne rusałki; Reed zna ich imiona, tak jak zna tajemne histo­rie, które opo­wiada się o nich szep­tem w naj­mrocz­niej­szych zaka­mar­kach świata. Wie, że lepiej nie igrać z natu­ral­nym wcie­le­niem kon­cep­tów. Na to przyj­dzie czas póź­niej. Kiedy już będzie kon­tro­lo­wał Dok­trynę, kiedy przy­czyny i kon­se­kwen­cje będą tań­czyły, jak im zagra, dopiero wtedy się­gnie po inne rze­czy, które należą mu się zgod­nie z pra­wem. Ujmie w dło­nie wszech­świat i biada temu, kto poda w wąt­pli­wość to, co zechce z nim zro­bić).

– Tu jesteś. – Gło­sowi towa­rzy­szy kobieta, która wyska­kuje zza rogu jak korek z butelki, jego oso­bi­sty dżin w nie­bie­skich dżin­sach i fla­ne­lo­wej koszuli. Leigh jest naj­lep­szą alche­miczką, jaką miał nie­szczę­ście spo­tkać od śmierci Aspho­del, wul­ka­nem ener­gii z dziu­rami po kwa­sie na koszuli i krót­kimi wło­sami, tak by ogra­ni­czyć ryzyko ich pod­pa­le­nia. Ma sze­roką, szczerą twarz i piegi roz­siane na grzbie­cie nosa niczym gwiazdy. Wygląda jak brzo­skwi­nie z bitą śmie­taną, jak sobot­nie popo­łu­dnia przy żabim sta­wie, nie­win­ność i ame­ry­kań­ski sen zapa­ko­wane razem w uro­czą paczkę. Ale to wszystko kłam­stwo. Reed wie­rzy w eks­plo­ato­wa­nie świata na swój wła­sny uży­tek, gdy tym­cza­sem ona naj­chęt­niej puści­łaby świat z dymem, choćby po to, żeby na jego doga­sa­ją­cych zglisz­czach upiec pianki.

Jest głę­boko nie­do­sko­nała i wręcz nie­moż­li­wie przy­datna, przez co Reed nie może docze­kać się dnia, kiedy w końcu będzie mógł roze­brać ją na czę­ści i zre­du­ko­wać do kom­po­nen­tów, z któ­rych zło­żył ją jej stwórca. Stary głu­piec zapo­mniał lek­cje o Blo­deu­wedd i Fran­ken­ste­inie: ni­gdy nie twórz niczego mądrzej­szego czy bar­dziej bez­względ­nego od sie­bie.

Coś w tej myśli go nie­po­koi – coś, co ma zwią­zek z Aspho­del, o któ­rej można było powie­dzieć wiele rze­czy, lecz nie to, że była głu­pia. Reed odpy­cha od sie­bie tę myśl i sku­pia się na Leigh.

– Jak prze­biegł poród?

– Gładko. Dobrze. Jak po maśle. Wybierz, które chcesz. Nad­miar mate­riału został zebrany i usu­nięty. – Bez­tro­sko macha ręką. – Nic nad­zwy­czaj­nego.

Reed wie, że kiedy mówi „nad­miar mate­riału”, ma na myśli coś wię­cej niż popłód, który dzięki meto­dzie two­rze­nia dzieci sam w sobie ma silne alche­miczne wła­ści­wo­ści. Ma na myśli kobietę, która nosiła je pod ser­cem, przy­pad­kową suro­gatkę dla pary kuku­łek. Nie wie, gdzie Leigh ją zna­la­zła, i ma w sobie dość czło­wie­czeń­stwa, żeby nie pytać. Fakt, że ta genialna alche­miczka jest na każde jego zawo­ła­nie, ozna­cza, że cza­sami musi robić takie wła­śnie rze­czy, a ponie­waż kobieta spę­dza dużo czasu z obiek­tami, jej ciało rów­nież może mieć alche­miczne wła­ści­wo­ści. Ni­gdy nic nie wia­domo.

– Co z chłop­cem?

– Nie żyje. Czeka na cie­bie w pry­wat­nym labo­ra­to­rium. Wiem, że chcia­łeś oso­bi­ście prze­pro­wa­dzić sek­cję. – Wyraź­nie nie­za­do­wo­lona obnaża zęby. Kiedy trzeba roze­brać coś na czę­ści, woli to robić sama.

Reed nie zwraca uwagi na jej nie­za­do­wo­le­nie.

– A obiekty?

– Samiec został wycią­gnięty jako pierw­szy, co zna­czy, że to ona naj­pew­niej będzie stroną domi­nu­jącą. Jest ładny, zdrowy i gotowy jechać do rodzi­ców adop­cyj­nych. Samica została wycią­gnięta nie­spełna dwie minuty póź­niej. Darła się przez pół godziny, zanim w końcu się uspo­ko­iła.

– Co ją uspo­ko­iło?

– Samiec. Kiedy leżą obok sie­bie, samica nie pła­cze. – Leigh krzywi usta. – Lot do jej nowego domu zapo­wiada się nie­źle, co?

Reed kiwa głową.

– A pozo­stałe?

– Zapla­no­wano adop­cje. Roz­dzie­lamy je według humo­rów. Po dwa dla Ognia i Wody i po jed­nym dla Ziemi i Powie­trza. – Na fasa­dzie pew­no­ści sie­bie pierw­szy raz poja­wiają się pęk­nię­cia. – Jesteś pewien, że musimy je ode­słać? To zna­czy: naprawdę pewien? Wygod­niej byłoby mieć je tutaj, pod ręką, gdzie możemy je kon­tro­lo­wać.

– Dziew­czynka…

– Wszyst­kie. – Leigh kręci głową. – Te dzieci są nie­za­stą­pione. Ni­gdy dotąd na świe­cie nie było nikogo takiego. Ich miej­sce jest tutaj, gdzie można je badać. Moni­to­ro­wać. Ukła­dać. Umiesz­cza­nie ich w śro­do­wi­sku natu­ral­nym to pro­sze­nie się o to, żeby coś poszło nie tak.

– Plan został sta­ran­nie przy­go­to­wany, tak, by zmak­sy­ma­li­zo­wać szanse na powo­dze­nie.

– Nazy­wasz to „sta­ran­nym przy­go­to­wa­niem”? Roz­dzie­la­nie ich i umiesz­cza­nie jed­nej połówki w zwy­czaj­nych rodzi­nach to twoim zda­niem ostroż­ność? Przy­naj­mniej druga połowa będzie z naszymi ludźmi, choć to i tak za mało. Nie tak kon­tro­lu­jemy naszą inwe­sty­cję.

Reed wie, co robią; to on opra­co­wał pro­to­kół. Mimo to stara się nie krzy­wić.

– Nie wie­dzia­łem, że to „nasza” inwe­sty­cja – mówi.

– Wiesz, co mam na myśli. – Leigh lek­ce­wa­żąco macha dło­nią.

– Czyżby? Już to prze­ra­bia­li­śmy. Jeśli chcemy, żeby dzieci uzy­skały dostęp do swo­ich talen­tów, należy wpro­wa­dzić ele­ment przy­pad­ko­wo­ści. Wiemy, że ste­rylne warunki labo­ra­to­ryjne nie nadają się do tego.

Co wię­cej, wycho­wu­jąc je z dala od labo­ra­to­rium, unik­nie się ryzyka, że obiekty pojmą za dużo w zbyt krót­kim cza­sie. Wie­dza to potęga, zwłasz­cza w przy­padku kuku­łek. Żyjąc w nie­świa­do­mo­ści, będą bar­dziej spo­le­gliwe, a Reed chce, żeby były spo­le­gliwe, i to jak! Spo­le­gliwe rze­czy łatwiej kon­tro­lo­wać.

– Przy­naj­mniej pozwól nam zatrzy­mać tu jedną z par. Tę ostat­nią. Są młode, nie poznają niczego poza tym, co im poka­żemy. Wycho­wamy ich w pudeł­kach, z dala od sie­bie, będziemy kon­tro­lo­wać wszystko, co widzą i sły­szą. Pró­bo­wa­li­śmy izo­lo­wać je w parze. Ale nie oddziel­nie.

– Bo to ich zła­mie.

Leigh wzru­sza ramio­nami.

– Nie­które rze­czy trzeba zła­mać.

Na przy­kład takie jak ty, myśli Reed, ale na głos mówi:

– Moja wola jest tutaj pra­wem, Leigh.

– Ale…

– Moja wola jest pra­wem. – Jego ręka strzela do przodu, chwyta ją za gar­dło i przy­ci­ska do ściany. Oczy Reeda bły­skają zło­śliwą roz­ko­szą. Tego wła­śnie chciała: żeby przy­po­mniał jej, że to on jest tutaj nad­rzęd­nym dra­pieżcą i zasłu­żył sobie na to, by zna­leźć się na szczy­cie ich małej hie­rar­chii. Prze­moc go nuży. Wie jed­nak, że jest konieczna. – Rozu­miesz?

– Tak – szep­cze.

– Tak, co?

– Tak, pro­szę pana.

– Grzeczna dziew­czynka. – Zwal­nia uścisk na jej gar­dle, cofa rękę i popra­wia koł­nierz. – Uwierz we mnie, Leigh. To wszystko, o co pro­szę. Uwierz we mnie, a powiodę cię do świa­tła.

– A świa­tło nas popro­wa­dzi – mówi Leigh i skła­nia głowę, tak że nie­mal dotyka brodą mostka.

– Podą­żamy wła­ściwą ścieżką – zapew­nia Reed i dotyka jej ramie­nia.

W tej samej chwili zaczyna wyć alarm.

Oboje sztyw­nieją, pod­no­szą głowy i roz­glą­dają się po labo­ra­to­rium, szu­ka­jąc oznak cze­goś, co mogło pójść nie tak. Wszę­dzie dookoła tech­nicy, któ­rzy skru­pu­lat­nie igno­ro­wali ich sprzeczkę, robią to samo, spraw­dzają sprzęt i che­miczne odczyty z ekra­nów. Reed poru­sza się jako pierw­szy. Cofa rękę i bie­gnie do pry­wat­nego labo­ra­to­rium. Zamknięte drzwi otwie­rają się, gdy zbliża do czyt­nika kartę, którą nosi zawie­szoną na smy­czy na szyi.

Połowę prze­stron­nego pomiesz­cze­nia zaj­muje obra­ca­jące się bez końca astro­la­bium. Reed zamiera w progu. Leigh zatrzy­muje się za jego ple­cami i oboje patrzą.

Taniec pla­net został ska­li­bro­wany ręką mistrzyni i zapro­jek­to­wany tak, by dokład­nie odzwier­cie­dlać ruchy ciał nie­bie­skich. Aspho­del poświę­ciła temu urzą­dze­niu lata swego życia, sądząc, że będzie ono klu­czo­wym skład­ni­kiem jej spu­ści­zny, na koniec zaś wypchnęła je poza czas, tak by pew­nego dnia można je było użyć do wyty­cze­nia ruchu Dok­tryny. Zamknię­cie go i wyko­rzy­sty­wa­nie jego mecha­nicz­nych horo­sko­pów wyłącz­nie na wła­sny uży­tek spra­wiło Reedowi wielką radość. To cud tech­nicz­nej alche­mii. Tylko nie­wła­ściwe wyko­rzy­sta­nie sił natury mogłoby znisz­czyć ten przy­rząd ze złota, mie­dzi i wiru­ją­cych klej­no­tów…

A teraz krę­cił się w prze­ciwną stronę.

Reed powoli roz­ciąga usta w uśmie­chu.

– Widzisz? – odzywa się. – Nie musimy cze­kać, żeby wie­dzieć, czy tym razem się powie­dzie. Udało się. Wszy­scy ci sta­rzy głupcy, któ­rym wyda­wało się, że mogą pano­wać nad świa­tem – Baker, Hamil­ton, Poe, Twain, nawet biedny, prze­klęty Love­craft – zawie­dli. A nam się udało. Dwoje z tych dzieci, dwoje z sze­ściorga mądrych, bystrych dzieci, wyze­ro­wało wła­śnie swoją wła­sną oś czasu. To działa. – Patrzy na nią roz­pro­mie­niony.

– Będziemy kon­tro­lo­wać świat.

Leigh prze­krzy­wia głowę, jakby podą­żała za jego sło­wami do logicz­nej kon­klu­zji.

– Czy to zna­czy, że nie potrze­bu­jemy już ban­kie­rów?

Trzy­ma­jąc dra­pież­niki na smy­czy, należy dać im prze­strzeń, żeby mogły się wybie­gać. Reed kiwa głową.

– Tak – mówi. – Ale dopil­nuj, żeby zro­zu­mieli, dla­czego zry­wamy naszą umowę. Zawsze jest lepiej, jeśli rozu­mieją.

Uśmiech na twa­rzy Leigh jest sze­roki i jasny jak brama wio­dąca do nie­praw­do­po­dob­nej drogi. Jest teraz bar­dziej upiorna niż piękna i Reed zasta­na­wia się, jak to moż­liwe, że ten, kto ją stwo­rzył, nie widział zna­ków ostrze­gaw­czych.

– Uczy­nię to dziś w nocy – mówi.

– Dobrze. Ja zajmę się Kon­gre­sem. Wszystko idzie dokład­nie zgod­nie z pla­nem. – Zwraca twarz w stronę okna, jego uśmiech jest mniej­szy i bled­szy niż uśmiech Leigh. – Nie­moż­liwe Mia­sto będzie nasze.

Za jego ple­cami astro­la­bium Aspho­del Baker obraca się w prze­ciwną stronę, a wszystko to już się wyda­rzyło.Astrolabium

Oś czasu:
10:22 czasu środ­ko­wo­ame­ry­kań­skiego stan­dar­do­wego,
3 lipca 1986 r.

Astro­la­bium Aspho­del obraca się. Pla­nety wirują na swych sztyw­nych skoń­czo­nych orbi­tach, klej­noty gwiazd poru­szają się, wyzna­cza­jąc kurs rów­nie dokładny jak same nie­biosa. Poru­szają się w przód i w tył, obra­cają się, wirują, o mili­me­try uni­ka­jąc koli­zji, aż wydaje się nie­moż­liwe, że coś tak mister­nego może ist­nieć w prze­strzeni fizycz­nej, wolne od rze­czy­wi­sto­ści kosmosu. Obser­wu­jąc ów mecha­nizm, można nie­mal zoba­czyć czas kształ­to­wany cal po calu, dzień po dniu i zapi­sany zgod­nie z ogra­ni­czo­nym postrze­ga­niem ludz­kich zmy­słów.

Kiedy się zatrzy­muje – choćby na chwilę – mecha­nizm się trzę­sie. Gdy się obraca, czas zaczyna biec dalej.

Mię­dzy kieł­ko­wa­niem a wzro­stem jest zbyt wiele dni, by przed­sta­wić je wszyst­kie za pomocą wykresu, tak więc astro­la­bium obraca się dalej, coraz szyb­ciej i szyb­ciej, aż mija sie­dem lat, a Dok­tryna – roz­dzie­lona mię­dzy sześć ciał, sze­ściu poten­cjal­nych nosi­cieli, trzy pary oddzie­lone od sie­bie tak bar­dzo, jak pozwala na to geo­gra­fia – jest wystar­cza­jąco doj­rzała, żeby dać o sobie znać.

Nie­moż­liwe Mia­sto jest na wycią­gnię­cie ręki.Dziew­czynka była bar­dzo blada, z wodo­ro­stami zaplą­ta­nymi we włosy i palce u nóg. Stopy miała bose i cała lśniła sre­brzy­stym bla­skiem, jakby ktoś opró­szył ją bro­ka­tem i wysłał w świat.

– Czym jesteś? – spy­tała Zib, zapo­mi­na­jąc o manie­rach.

Avery szturch­nął ją łok­ciem w bok, ale było już za późno: pyta­nie zostało zadane.

– Nazy­wam się Niamh – odparła dziew­czynka. – Pocho­dzę z mia­sta głę­boko pod powierzch­nią jeziora, z miej­sca tak zim­nego, że lód top­nieje tam tylko raz na sto lat.

– Ludzie nie miesz­kają w głębi jezior – zauwa­żył Avery. – Nie ma tam powie­trza. Tylko woda. Ludzie nie oddy­chają wodą.

– Tak, ale tam, skąd pocho­dzę, ludzie w ogóle nie oddy­chają. – Niamh uśmiech­nęła się, poka­zu­jąc per­łowe ząbki. – I tylko gdy stop­nieje lód, wycho­dzimy na powierzch­nię, żeby zoba­czyć, jak żyją inni. Ale kiedy zbie­ra­łam na brzegu kamyki, nade­szła burza, poja­wiła się Goń­czyni Zamar­z­nię­tych Wód i prze­nio­sła mnie do Króla Kie­li­chów. To bar­dzo okrutny władca i wię­ził mnie tak długo, że lód zdą­żył zamar­z­nąć, a ja jestem uto­pioną dziew­czynką bez mia­sta i muszę cze­kać na kolejną odwilż.

– Sto lat to bar­dzo długo – powie­dział Avery. Nie chciał roz­my­ślać o tym, jak pięk­nie lśni jej skóra, ani o tym, że – jak twier­dziła – pocho­dzi z miej­sca, w któ­rym ludzie nie oddy­chają. Z pew­no­ścią żar­to­wała sobie z nich.

– Nie będziesz wtedy za stara, żeby pły­wać?

– Ależ nie. Kiedy jestem w domu, nie oddy­cham, a kiedy jestem tutaj, nie sta­rzeję się. Dzięki temu, jeśli będę mądra, zawsze będę mogła wró­cić.

Tym­cza­sem Zib miała, jej zda­niem, dużo waż­niej­sze pyta­nie.

– Kim jest Goń­czyni Zamar­z­nię­tych Wód?

Niamh spo­waż­niała.

– To naj­gor­sza ze wszyst­kich pod­da­nych Króla, ponie­waż kocha go i nie­na­wi­dzi, i zrobi wszystko, żeby spra­wić mu przy­jem­ność. Roz­ka­zuje wro­nom, a one robią, co im każe. Dla niego zbiera wszyst­kie dziwne rze­czy, które tra­fiają do Nad-i-Pod. Was też zabie­rze, jeśli nie będzie­cie ostrożni.

Avery i Zib wymie­nili spoj­rze­nia i przy­su­nęli się do sie­bie, nagle czu­jąc strach przed tą lśniącą dziew­czynką i wszyst­kim, co mogła ozna­czać jej obec­ność.

A. Debo­rah Baker, _Za murem Woodward_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: