- W empik go
Gra w dorosłych - ebook
Gra w dorosłych - ebook
Początek lat 70. XX wieku. Do jednego z nadbałtyckich kurortów, pełnego dansingów, na których królują tanga, fokstroty i… mewki, a przy barach zamawia się zwykle słynną lornetę z meduzą, przyjeżdża przystojny student, by dorobić jako ratownik. Chce zakosztować dorosłości i przeżyć emocjonującą przygodę. Szczęście mu sprzyja, bo szybko poznaje dwie wyjątkowe dziewczyny: Izę i Kasię. Wkrótce z obiema połączy go coś więcej niż niewinna przyjaźń… Którą wybierze? Niezdecydowaną Izę, która tak bardzo zawróciła mu w głowie, czy Kasię, zaradną życiowo studentkę prawa, z którą bynajmniej nie połączy go miłość od pierwszego wejrzenia? Jak potoczą się losy bohaterów uwikłanych w ten skomplikowany, damsko-męski trójkąt?
Astry i opadłe róże na rondach przypominały, że to już początek jesieni, a późna zieleń drzew z kolorowymi plamami liści odcinała się barwnym kontrastem od szarości murów. Zaczynał odczuwać głód, duszność z popołudnia całkowicie go opuściła. Przypominał sobie szczegóły wieczoru i pomyślał, że jeszcze nigdy nie zdobył dziewczyny tak szybko. Zdał sobie sprawę, że wcale się nie angażował, że to przyszło jakby samo, że nie włożył w to żadnego wysiłku. Zrzucił z siebie ciężar, który go przygniatał, znowu był lekki i niezależny. A może to dobry sposób na życie – praca w tygodniu i nowa dziewczyna co sobotę? Nie chciał jednak i nie potrafił o tym myśleć, zamknął wszystkie wrażenia z nocy w jakiejś komórce pamięci na później.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-444-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wysiadł z autobusu i wkrótce doszedł do furtki, na dnie skrzynki zobaczył kopertę. Wyjął list drżącą z emocji ręką. Serce biło mu mocniej, kiedy w pokoju odczytał nazwisko na odwrocie i wyjmował ze środka złożoną kartkę. Pachniała znajomo. Czego mógł się spodziewać? Jego spotkania z Izą były przecież równie niespodziewane jak pożegnania i od początku wiele w tej znajomości go niepokoiło. Przez jakiś czas stał bez ruchu, niecierpliwie połykając litery tekstu i dopiero skurcz żołądka dosłownie wbił go w fotel. Napisała, że przeżyła z nim niezwykłą przygodę, której nigdy nie zapomni, ale na której nie można budować przyszłości. „Nie miej do mnie żalu – pisała – dzięki tobie poznałam się lepiej. Wyjeżdżam studiować na Sorbonie, nie wiem, na jak długo. Być może kiedyś się spotkamy”.
Sorbona? Skąd, u diabła, wzięła się Sorbona, jakim cudem można ot tak wyjechać i studiować na Sorbonie? Krew uderzyła mu do głowy. Zrozumiał, że te kilka dni, które z nim spędziła, były tylko czekaniem na spełnienie się planów, o których nie zamierzała mu powiedzieć. Czekaniem, które uprzyjemniała sobie, spotykając się z nim od czasu do czasu. Dzięki niemu poznała się lepiej! I nic więcej? Co za krańcowy egotyzm!
Złość rozsadzała mu czaszkę, poczuł, że musi natychmiast wyjść z mieszkania i uciec gdziekolwiek, byle nie być sam. Zerwał się z fotela, prawie zeskoczył ze schodów i po krótkim biegu wsiadł zdyszany do autobusu jadącego w stronę miasta.
Początek października był ciepły i bezwietrzny, ludzie hałaśliwie szli grupkami szerokim chodnikiem w kierunku śródmieścia, poddał się prądowi i dał prowadzić, bez kontroli, dokąd zmierza. W soboty nie było zbyt wielu rozrywek. Restauracje nie wylewały się stolikami na trotuary, w kawiarniach przysiadały panie z innej epoki, a mężczyźni w niemodnych garniturach zamawiali w barach podwójną wódkę pod galaretkę z nóżek cielęcych, popularną lornetę i meduzę. Pary spędzały czas w lokalach z dansingami, gdzie nie wpuszczano bez krawatów i marynarek, a na parkietach królowały tanga i fokstroty. Dla roztargnionych można było u szatniarza wypożyczyć cały zestaw lub krawat osobno, podejrzane plamy nikomu nie przeszkadzały.
Ludzie byli wtedy bardziej tolerancyjni.
W początkach lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku jedynymi miejscami, które w końcu tygodnia oferowały coś ciekawszego niż stolik z konsumpcją, były kluby studenckie.
Nogi same zaprowadziły go do wąskiej, zabudowanej starymi, eleganckimi kamienicami ulicy i stanął w kolejce przed wejściem do najbardziej znanego, uniwersyteckiego. Pokazał legitymację studencką i przecisnął się do środka. Poza studentami wpuszczano wszystkie dziewczyny, więc było tłoczno, w niedużym wnętrzu panował gwar rozmów, brzęczała muzyka, w gęstej atmosferze rozgrzanych ciał i dymu tytoniowego słychać było wybuchy śmiechu. Młodzież, ubrana inaczej niż ludzie na ulicy, siedziała przy stolikach lub tańczyła w rytm puszczanej z płyt muzyki.
Rozejrzał się machinalnie, jego uwagę przykuły dwie śmiejące się dziewczyny. Widać było, że przyszły we trzy – pokazywały coś koleżance, która podrygiwała rytmicznie w tańcu, starając się jednocześnie odpowiadać na zaczepki. Zauważył, że jedna z nich była naprawdę ładna. Uśmiechnął się do tej starej dziewczyńskiej taktyki, gdzie przy ładniejszej kręciła się mniej atrakcyjna przyjaciółka, czasem zbierając okruchy z pierwszego stołu. Upewnił się, że są same. Podszedł do stolika i tę ładniejszą poprosił do tańca. Spojrzała zaskoczona, po chwili tańczyli, obejmując się lekko w rytm jakiegoś wolniejszego utworu. Była szczupła i zgrabna, a krótka sukienka nie zasłaniała zbyt wiele. Swoboda, z jaką dziewczyny nosiły mini, mogłaby szokować i dzisiaj, dla równowagi i świętego spokoju zakładały czasem midi i maksi.
– Podoba ci się? – zapytał.
– Och, przychodzimy tutaj często, nie tylko na disco. A ty co, jesteś na uniwerku?
– Nie, na politechnice – odpowiedział.
– No to osobno powinniśmy być u siebie, bo ja jestem na medycynie – wyznała.
Studenci różnych uczelni na ogół chodzili do własnych klubów, ten uniwersytecki cieszył się zasłużoną sławą.
– Wiesz co, zróbcie trochę miejsca przy stoliku, a ja pójdę po wino.
Skinęła głową i odeszła do koleżanek. Złapał przelotnie badawcze spojrzenie całej trójki i po jakimś czasie wrócił z baru z butelką w komplecie z czterema kieliszkami, co powitane zostało aplauzem. Studenci raczej klepali biedę, stypendia i doraźne zarobki z trudem pokrywały potrzeby. Najgorzej mieli ci, którzy przyjechali z prowincji i nie starczyło dla nich miejsc w akademikach. Wynajmowali w kilkoro mieszkania, co pochłaniało większą część ich skromnego budżetu. Wyglądali szaro i nie było ich stać na finansowanie rozrywek.
– No tak, politechnika zawsze przy forsie – śmiały się.
– Ale nie zgadniecie, jak fajnie zarobionej – zauważył.
– Noo, ciekawe, to opowiadaj, opowiadaj! – przekrzykiwały muzykę.
A zarobione były rzeczywiście fajnie. Miał stary, poniemiecki motocykl sprzed drugiej wojny i razem z kolegą z wydziału od czasu do czasu jeździli w hitlerowskich mundurach, statystując przy kręceniu filmów. Zdarzało się zagrać jakieś epizody, dobrze i dodatkowo płatne. Producenci i reżyserzy tego okresu, w myśl panujących nastrojów i politycznej doktryny, kręcili dużo filmów o tematyce wojennej, więc chłopaki na filmowo pomalowanych farbami wodnymi motorach w wojskowych pelerynach byli niezbędni. Jeździli zawsze na czele kolumn i patroli, czasem przewracając się po serii z karabinów maszynowych lub pepesz. Bez motocykli też robili wrażenie – kiedyś w przerwie zdjęć taka grupka, w hełmach i z prawdziwymi MP na plecach, weszła z hałasem podkutych ćwiekami butów do znanej kawiarenki. Zrobiło się cicho, kilka starszych osób zbladło gwałtownie. W tych czasach to był gruby nietakt.
Dziewczyny zrobiły wielkie oczy i zaczęło się przepytywanie. Miał przy sobie zdjęcie z kolegami i inspicjentem w akcji, jakieś drugie i trzecie przy motocyklu, w mundurze ze swastyką. Kupił następną i jeszcze jedną butelkę. Dziewczyny paplały, on tańczył z tańca w taniec, coraz mocniej przyciskając tę w krótkiej spódniczce. Zrobiło się późno, powiedział, że ją odprowadzi. Zaczęli całować się zaraz po wyjściu, szli objęci pustymi ulicami w kierunku jej akademika. Wino szumiało, ciepła noc podsuwała najrozmaitsze pomysły. Torowisko tramwajowe, idące środkiem alei, okolone było wysokimi krzewami. Przechodząc je na skos, przystanęli w długim pocałunku, obejmując się coraz gwałtowniej. Dziewczyna dyszała z zamkniętymi oczami, osunęli się na wąski pas trawy przy krzakach. Jednym ruchem zdarł jej majtki, sam rozpinając swoje dżinsy. Wchodził w nią gwałtownie, dziewczyną wstrząsały spazmy – to była zupełnie szalona noc na torach tramwajowych w środku miasta.
Leżeli przez chwilę, oddychając ciężko.
– Ja chyba zwariowałam, co ja wyprawiam! – opamiętała się pierwsza, popatrzyła na niego przytomniej. – Wstawaj, idziemy stąd natychmiast! – zerwała się, poprawiła ubranie i chwyciła go za rękę.
Do akademika było jeszcze daleko. Zaczęli rozmawiać sensowniej, powoli poznając się coraz lepiej. Opowiadała o sobie, miasteczku, z którego przyjechała trzy lata wcześniej, o studiach i spodziewanych egzaminach, o trudnych przedmiotach i kłopotach z łaciną. Mówiła szybko, przerywając czasem śmiechem lub stłumionym okrzykiem. Wróciła jej pewność siebie i umilkli dopiero przed budynkiem domu akademickiego.
– Poczekaj – szepnęła i weszła do środka. Po dłuższej chwili wybiegła i znowu szepnęła: – Chodź! – Kazała mu się schylić, sama zaś poszła w stronę blatu dyżurki, przy okazji zasłaniając go całkiem skutecznie przed wzrokiem lokalnej inkwizycji. Było późno i ciemno, dyżurna portierka leżała rozespana na fotelu, więc dziewczyna bez trudu przemyciła go do swojego pokoju.
– Kumpelkę poprosiłam, żeby poszła do koleżanki – pokazała rozgrzebaną leżankę. Szybko wyszła z łazienki i wskoczyła do łóżka, po drodze zobaczył jej okrągłe, pełne piersi. Był znowu naprężony i silny, rozebrał się w łazience i wszedł do pokoju.
– Nie gaś światła! – powiedziała, patrząc na niego z czułością.
Tym razem kochali się powoli, z premedytacją przeciągając zakończenie. Dziewczyna była podniecona i pełna pomysłów, on starał się zgadywać jej fantazje. Gdy w końcu ucichli, zasnęła natychmiast wpleciona w niego całym ciałem.
Leżał nieruchomo dłuższą chwilę, starając się nie poruszyć. W pokoju było duszno, przez zamknięte okno widać już było początek dnia. Ostrożnie przekręcił się na bok, wstał i cicho ubrał. Jeszcze raz popatrzył w stronę łóżka – dziewczyna leżała półodkryta, z rozchylonymi ustami. Spała głęboko z uniesionymi, zaciśniętymi piąstkami, tworząc ze zmiętą pościelą kompozycję, od której nie mógł oderwać wzroku. W końcu wyszedł na palcach, delikatnie zamknął drzwi i poszedł klatką schodową do wyjścia.
Na ulicy słychać było pierwsze autobusy, gdzieś daleko zgrzytnęły zwrotnice tramwaju. Szedł lekko i szybko, nie czując zmęczenia. Skracał sobie drogę, przechodząc jezdnię w dowolnych miejscach – w niedzielę ruch zaczynał się znacznie później. Astry i opadłe róże na rondach przypominały, że to już początek jesieni, a późna zieleń drzew z kolorowymi plamami liści odcinała się barwnym kontrastem od szarości murów. Zaczynał odczuwać głód, duszność z popołudnia całkowicie go opuściła. Przypominał sobie szczegóły wieczoru i pomyślał, że jeszcze nigdy nie zdobył dziewczyny tak szybko. Zdał sobie sprawę, że wcale się nie angażował, że to przyszło jakby samo, że nie włożył w to żadnego wysiłku. Zrzucił z siebie ciężar, który go przygniatał, znowu był lekki i niezależny. A może to dobry sposób na życie – praca w tygodniu i nowa dziewczyna co sobotę? Nie chciał jednak i nie potrafił o tym myśleć, zamknął wszystkie wrażenia z nocy w jakiejś komórce pamięci na później.
Po godzinie dotarł do swojego wynajmowanego mieszkania. Zjadł kanapkę z poprzedniego dnia i wypił trochę wody z czajnika. Zaciągnął zasłony na dużym oknie swojego jedynego pokoju, rozebrał się i natychmiast zasnął. Przyśniła mu się plaża, po której szedł, trzymając ją za rękę. Ale nie był pewny, kogo prowadzi, majaczył mu tylko kontur twarzy i czuł ciepło niewidocznej dłoni. Wyraźnie słyszał szum morza, widział falochron kanału, przystanął i wtedy zobaczył, że miała na sobie długą, jedwabną suknię, a palec jej dłoni migotał blaskiem drogiego kamienia.Część pierwsza
I
Wiosna tamtego roku w Wielkanoc sypnęła obficie śniegiem, żeby po dwóch tygodniach dmuchnąć jak z pieca i w dwa dni przegonić zimę. W połowie kwietnia kwitły w najdziwniejszych kompozycjach wszystkie wiosenne kwiaty, można było podziwiać krzewy żółtych forsycji i rosnące obok siebie krokusy z grupkami różnobarwnych tulipanów. Przy końcu kwietnia zrobiło się jeszcze cieplej, a po kilku dniach deszczu zapanowały prawdziwe upały. Pochody pierwszomajowe w całym kraju maszerowały w temperaturach lipcowych, bez burz i nawałnic, które w poprzednich latach rozganiały tłumy do domów.
Czerwiec był miesiącem egzaminów kończących kolejny rok studiów na wyższych uczelniach i można wątpić, czy dzisiejsi studenci odnaleźliby się w tamtych realiach.
Po pierwsze, istniały obowiązkowe egzaminy wstępne, sprawdzające wiedzę kandydatów z przedmiotów w ujęciu niespotykanym w szkole średniej. System przyjęć nie był jednoznaczny, ponieważ dodatkowe punkty otrzymywali członkowie partii politycznych i organizacji młodzieżowych oraz osoby wywodzące się z rodzin chłopskich lub robotniczych. Oficjalnie po to, żeby wyrównać szanse kształcenia się młodzieży z biedniejszych środowisk. Jednak władze chciały przy okazji utrudnić dostęp do studiów dzieciom starych elit, odnoszących się do władz krytycznie lub wręcz wrogo. Uczelnie były wyłącznie państwowe, w czasie pierwszych czterech trudnych semestrów odpadało po dwadzieścia i więcej procent przyjętych.
Po drugie, wszystkie studia były całkowicie bezpłatne, przy obowiązującej zasadzie: nie zaliczyłeś, nie studiujesz.
Po trzecie, ukończenie studiów gwarantowało zatrudnienie, lecz płace absolwentów były bardzo niskie, w dodatku różne przywileje socjalne władze rezerwowały dla grup robotniczych. W środowiskach rodzin wykształconych wyższe studia stanowiły wybór obowiązkowy, niezależny od perspektyw zarobkowych.
I na końcu – nie było komputerów…
Czerwcowa piękna pogoda wygoniła studentów z dusznych akademików i w parkach pojawiły się blade, siedzące na ławkach postacie, nachylone nad książkami i notatkami. On też korzystał z ciepła i słońca po swojemu, jeżdżąc rowerem nad rzekę z podręcznikami schowanymi do żeglarskiego worka. Rower zostawiał w nadbrzeżnych krzakach, z workiem uniesionym nad głową przepływał wąski pas wody i na najbliższej piaszczystej wyspie urządzał sobie naukowy gabinet. Z dala od miasta tkwił w ciszy, przerywanej czasem pluskiem rzucającej się ryby lub krzykiem mewy. Widocznie metoda była dobra, bo po raz pierwszy zdał wszystkie egzaminy w sesji letniej i miał przed sobą trzy miesiące wolnego.
Te wakacje miały być wyjątkowe, zamierzał je spędzić nad morzem. W poprzednich latach ukończył dwustopniowy kurs ratowników wodnych, przeszedł wymaganą praktykę pod nadzorem doświadczonych instruktorów i mógł wreszcie samodzielnie pracować na plaży. Wymyślił to sobie jeszcze w ostatniej klasie liceum, gdy w jednym ze stołecznych klubów trenował pływanie. Nigdy nie planował kariery sportowej i w rozgrywanych czasem zawodach osiągał przeciętne wyniki, cieszył się jednak ze swoich fizycznych możliwości, powiększanych systematycznym bieganiem. Najwięcej radości z pływania zawdzięczał naturze, kochał dalekie jeziora z krystalicznie czystą wodą, świeży zapach tataraków zmieszany z wonią dziko rosnących mięt i roślin wodnych w czasie letnich upałów. Lubił wtedy wypływać daleko, aż poczuł w płucach potrzebę odpoczynku, przewracał się na wznak i leżąc na plecach, uspokajał oddech.
Kilkanaście dni przed wyjazdem dopełnił niezbędnych formalności z przedsiębiorstwem, które wcześniej zaakceptowało jego zgłoszenie do pracy na sezon kąpielowy, kupił bilet na pociąg, spakował swoje rzeczy do żeglarskiego worka i czekał z niecierpliwością. Spędzenie dwóch miesięcy w znanym nadmorskim kurorcie miało być z dawna oczekiwanym wyrwaniem się do dorosłości, obiecywało nie tylko wypoczynek po trudnym semestrze i znaczące pieniądze w ciągle niedopinającym się budżecie. To miała być przygoda, bogata wyobraźnia podsuwała mu obrazy atrakcji, powtarzanych natrętnie przez refren pewnej popularnej piosenki. Bo kiedy, jak nie w wakacje, jest czas na nowe znajomości i gdzie, jak nie na plaży, można spotkać wakacyjną miłość? Chciał wreszcie zapomnieć o codzienności i dyscyplinie, czekał na coś nowego i niezwykłego, o czym skrycie marzył i bez czego uważał swoje dotychczasowe życie za zwyczajnie nudne.
Pogoda ciągle dopisywała. Przyszedł wreszcie długo oczekiwany moment, wsiadł do pociągu i po wielu godzinach wysiadł na końcowej stacji. Na ostatnim odcinku wagony ciągnęła po rozchybotanym torowisku lokomotywa parowa z prędkością odpowiednią dla jej miejsca w historii rozwoju komunikacji.
Do stacji dotarł o pierwszej w nocy. Pracę miał zacząć od dziesiątej rano i trzeba było się gdzieś przespać, poszedł więc w stronę brzegu, nawet nie myśląc o hotelu – nie było ich wtedy zbyt dużo, w dodatku zawartość jego portfela nie gwarantowała nawet pokrycia niezbędnych wydatków do pierwszej pensji. Wieczór był ciepły i nocleg na plaży w złączonych dwóch wiklinowych koszach nie wydawał się złym pomysłem.
Sezon dopiero się zaczynał, ludzi na ulicach nie było prawie wcale. Dochodził do śródmieścia i worek żeglarski zaczynał mu ciążyć na ramieniu. Przeszedł jeszcze kilkaset kroków, kiedy usłyszał muzykę dochodzącą zza rogu. Skręcił, by po jakimś czasie stanąć przed drzwiami restauracji w przyziemiu. Z otwartych okien dochodził brzęk naczyń, gwar rozmów i chóralne, rozwlekłe śpiewy podpitych gości. Szybko się zorientował, że to wesele. W parnym powietrzu rozpoznawał zapachy potraw i nagle poczuł, jak jego pusty żołądek skurczył się gwałtownie, a ślina napłynęła do ust. Postał jeszcze chwilę, nasłuchując, w końcu nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz i niepewnie wszedł do środka. Podchmielony szatniarz wstał z krzesła, chcąc coś powiedzieć, ale uciszył go gestem:
– Przepraszam, że dopiero teraz, pociąg miał opóźnienie. Mogę zostawić bagaż?
Szatniarz skinął głową i powrócił do swojej drzemki.
Przez uchylone drzwi sali zobaczył stół i gości. Bankiet był już zaawansowany, niektórzy z biesiadników zupełnie pijani. Pan młody siedział na podwyższeniu razem z rozbabraną trochę, ale przytomną jeszcze żoną. Siły nie opuściły go całkowicie i próbował dyskutować z równie pijanym sąsiadem, mocno opalonym mężczyzną z młodą, zniszczoną twarzą. Żona na widok przybysza uśmiechnęła się pytająco.
– Bardzo przepraszam, to miała być niespodzianka, ale pociąg się spóźnił, więc dlatego… – zaczął tłumaczyć.
Kobieta machnęła ręką, szturchnęła poślubieńca i pokazując gościa, krzyknęła:
– Mietek, kolega przyjechał, popatrz! No Mietek, Mieeetek!
Mietek spojrzał błędnie w ich stronę, wydał dźwięk, który mógł przypominać jakieś powitanie i wrócił do swojej pijackiej pogawędki. Żona nalała cztery kieliszki wódki, gestem zachęcając do toastu. Ze swoim kieliszkiem w lewej dłoni, prawą ujął jej rękę i szarmancko pocałował. – Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia! – Skinęła głową.
– Magda jestem.
– Bardzo mi przyjemnie – dopełnił formalności i zapytał: – Gdzie mogę usiąść?
Wskazała mu miejsce po drugiej stronie stołu. Jeszcze raz podziękował Mietkowej połowicy i usiadł, gdzie trzeba. Gdy zabierał się do jedzenia, spojrzała kilka razy w jego stronę. Stół zastawiony był obficie metodą przyjętą wśród gości niezwracających uwagi na niepotrzebne szczegóły, wazy z zupą i drugie dania stygły wśród zakąsek, potraw z ryb na zimno i sałatek warzywnych. Na mniejszym stole obok stały ciasta. Jego żołądek był już na skraju odporności, toteż rozpoczął systematyczne opróżnianie półmisków i salaterek, nakładając sobie małe porcje i nie śpiesząc się niepotrzebnie. Pochłaniając nóżki w galarecie i cienkie plasterki pachnącego salcesonu, wdał się w rozmowę z korpulentną sąsiadką, odpowiadając obszernie na wszystkie pytania, omijając skrzętnie niewygodne szczegóły i unikając sprytnie wypijania kolejnych toastów. Na wszelki wypadek dyskretnie wysondował rozmówczynię na temat nowożeńców. Szczęśliwie Mietek nie przerywał picia, z ilości wychylanych kieliszków i coraz bardziej chaotycznych gestów wynikało jasno, że minimalną sprawność umysłu osiągnie nieprędko. Magda nie interesowała się nim więcej, a sąsiadka w pewnej chwili wyszła do toalety. Był najedzony i poczuł ogarniającą senność.
Wycofał się ostrożnie na korytarz, obudził szatniarza i udając zalanego, zapytał:
– Panie kochany, trochę się źle czuję, gdzie tu się można zdrzemnąć?
Szatniarz wskazał mu niedbale drzwi do jakiegoś składzika, gdzie stała wyniesiona na czas imprezy sofa i inne meble. Zabrał z szatni swój worek, położył się na sofie i zamknął oczy. Zza drzwi dochodził przytłumiony hałas biesiady, kolejne chóralne „Sto lat, sto lat…” niepewnie zabrzmiało w gwarze rozmów i ucichło w połowie zwrotki.
Zdążył jeszcze pomyśleć, że właśnie zalicza pierwszą, nieoczekiwaną przygodę.
II
– Halo, proszę wstać, proszę pana! – Otworzył oczy i zobaczył nad sobą nachyloną postać kobiety z miotłą. – Co pan tu robi, wszyscy już dawno poszli! – denerwowała się.
Spojrzał na zegarek, zrobiło się kilka minut po ósmej. Było jasne, że szatniarz całkowicie o nim zapomniał. Pomyślał, że to dobrze, bo przynajmniej się wyspał, nie mówiąc już o spotkaniu z nowożeńcami.
– Mówi pani, że goście poszli? – upewnił się.
– Już dawno, proszę pana, tylko pan został!
Po kilku minutach znalazł się na ulicy i bez trudu wyszukał potrzebny adres. Z umową i małą zaliczką w kieszeni poszedł w stronę Domu Marynarza, gdzie dostał zakwaterowanie. Był to duży, zabytkowy budynek, położony z dala od hałaśliwej strefy turystycznej, niedaleko rzeki i starego, zacienionego parku, przeznaczony dla marynarzy, czekających na zamustrowanie na wychodzących z portu statkach. W recepcji dostał klucz do kilkuosobowego pokoju, w którym miał mieszkać. Pokój był jasny i czysty, z łóżkami i szafkami ustawionymi w dwóch rzędach. Spojrzał na numer na wywieszce klucza i ucieszył się, że będzie spał przy oknie. Wypakował rzeczy z worka, przebrał się i poszedł na plażę.
Przyjął go kierownik, rezydujący w pomieszczeniu biurowym przy wejściu na molo. Po obejrzeniu angażu i legitymacji wywołał przez megafon starszego ratownika. Po chwili zjawił się opalony, krzepki facet koło czterdziestki. Przyjrzał się krytycznie przybyszowi.
– Pierwszy raz? – zapytał i skrzywił się, usłyszawszy odpowiedź. – Idziemy!– zakomenderował.
Doszli skrajem plaży do drewnianego pawilonu niedaleko wydmy, starszy otworzył drzwi kluczem i usiadł przy stoliku. Wewnątrz panował magazynowy nieład, najbliżej stała długa ława. Pod ścianami wiosła, boje i inny sprzęt, pod oknem kuchenka, talerze, kubki i patelnia, dalej przenośny piecyk i duży taboret z kocami. Było również łóżko, nosze, a na półce ściennej stało wyposażenie ratownicze z dużą apteczką. W różnych miejscach widać było kilka leżaków.
– Siadaj – powiedział. – I słuchaj uważnie, bo będziesz musiał podpisać odbycie instruktażu.
Łatwo się wdrożył do powierzonych obowiązków. Pracowali codziennie we czterech, na zmianę siedząc na wieżyczce obserwacyjnej, patrolując plażę lub pływając na krótkiej, pękatej łódce morskiej, zwanej bączkiem. Czuł, jak mięśnie pęcznieją mu pod skórą od wiosłowania, skóra na całym ciele szybko zbrązowiała, a delikatne dłonie nabrały szorstkości po kilku dniach intensywnego pieczenia. Każdego dnia rano przed otwarciem stanowiska biegł do wody i szybko płynął aż do białej boi, oddzielającej obszar kąpielowy od otwartego morza. Wracał bez odpoczynku, trzymając tempo do płycizny przy samym brzegu. Wiedział, że pozostali koledzy obserwują go skrycie i widział uznanie w tych spojrzeniach.
W pawilonie leżało kilka par płetw i maska do nurkowania z fajką, czyli wygiętą plastikową rurką z ustnikiem. Któregoś wieczora przed wejściem do wody założył płetwy i maskę. Już po kilku metrach zauważył, że płynie znacznie szybciej, w dodatku nie wychylając twarzy z wody. Od tego momentu wypływał zawsze w płetwach, ucząc się nowych zasad oddychania i koordynacji w pracy rąk i nóg. W półprzezroczystej wodzie widywał ryby i meduzy, nauczył się jednym ruchem schodzić pod wodę i płynąć długo nad pofałdowanym, piaszczystym dnem. Powoli wydłużał czas pozostawania pod wodą, chociaż instynktownie nie wypływał w ostatniej chwili. Bardzo polubił tę nową zabawę, która w dodatku pozwoliła mu znacznie oszczędzić w wydatkach na jedzenie – wystarczyło zabrać ze sobą jakikolwiek nóż, by łatwo polować na zagrzebujące się w piaszczystym dnie duże flądry. Odtąd codziennie smażył na patelni kilka tych tłustych i smacznych ryb, których czasem starczało dla kolegów.
Podobał się dziewczynom, które zaczepiały go pod rozmaitymi pretekstami. Umawiał się z nimi wieczorem w dyskotece lub na spacer po deptaku. Bywały tańce z przytulaniem i długie pocałunki, ale żadna nie pozwalała na nic więcej. Któregoś popołudnia jeden z kolegów oznajmił mu, że kończy pracę i że chciałby odstąpić dziewczynę – jak się wyraził – pod opiekę. Bezpośredniość tej propozycji tak go zdumiała, że nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Wiesz, będzie się opalać koło waszej wieży, zrobi herbatę i usmaży ryby. Ja muszę wyjechać, ona nie chce być sama przez te kilka dni, które jej pozostały. A o tobie powiedziała, że się jej podobasz – stwierdził.
Przypomniał sobie w końcu miłą blondynkę z warkoczykiem w czarnym kostiumie kąpielowym.
– Dzięki, pewnie że tak, podoba mi się. A ty co, nie możesz się spotykać dalej? W końcu to tylko problem techniczny.
– Nie o to chodzi, to nie jest tak, jak myślisz, zresztą ja mam żonę i małe dziecko. Nie mogli przyjechać, bo dzieciak zachorował.
Dziewczyna przyszła następnego dnia rano.
– Cześć, jestem Monika – uśmiechnęła się, podając mu rękę. Miała ze sobą składany leżak i dużą torbę plażową. – Czy mogę się tu rozłożyć? – spytała, patrząc w kierunku wieżyczki obserwacyjnej. – Cześć, miło cię widzieć, możesz leżeć, gdzie chcesz – przywitał się. – No i musisz poznać moich kumpli.
Przedstawił dziewczynę koledze z wieży, później dwóm następnym. Ten, który skończył pracę i wyjechał, pracował w odległym sektorze plaży, więc była duża szansa, że Moniki jeszcze nie znali.
Dziewczyna rozłożyła leżak, wyjęła z torby duże okulary przeciwsłoneczne i tubkę kremu.
– Możesz mnie nasmarować? – zapytała.
Skinął głową, wycisnął trochę kremu na dłoń i zaczął wcierać go w jej plecy. Podziękowała, przód ciała i ramiona nasmarowała sama i położyła się na leżaku. Zauważył, że była bardzo młoda, nie miała więcej niż osiemnaście lat. Zdziwiła go jej pewność siebie i brak zażenowania, jakby cała ta dziwna sytuacja była zupełnie oczywista. Dziewczyna leżała na leżaku, zupełnie nie interesując się otoczeniem.
Powrócił do rutynowych zajęć, od czasu do czasu zerkając w jej stronę. Po godzinie kupił jej jakiś napój, porozmawiali przy okazji krótko o jej wakacjach.
– Gdzie mieszkasz? – zapytał.
– W domu wczasowym, z ojcem i macochą. Ojciec i mama niedawno się rozwiedli, tata z nową żoną zabrali mnie ze sobą. Nie za bardzo interesuje ich to, co robię, tak są sobą zajęci. Muszę tylko wracać przed jedenastą do domu i lepiej nie za wcześnie, bo sam rozumiesz, śpimy w jednym pokoju. Ale obiady i kolacje jemy razem.
– Myślałem, że pójdziemy wieczorem potańczyć – zauważył.
– Bardzo dobrze, ale odprowadzisz mnie tak, żebym zdążyła.
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Nie martw się, na pewno zdążymy.
Monika rzeczywiście dwukrotnie wracała na plażę. Skończył pracę i popływał trochę w morzu, tym razem pod czujnym okiem nowej znajomej. Poszli razem do modnego lokalu z muzyką z płyt na końcu miasta, gdzie bywał już kilka razy z innymi dziewczynami. Tańczyła swobodnie, widać było, że sprawia jej to przyjemność. Próbowali rozmawiać, przekrzykując gwar i głośną muzykę, ale szybko dali spokój. Rozluźnił się, wymyślał głupawe figury taneczne i Monika coraz częściej wybuchała śmiechem. Tańczyli, popijali colę z lodem, zjedli jakieś ciastka. Zabawa trwała, tłum falował pod gołym niebem i w końcu trzeba było wyjść zgodnie z umową. Poczuł na twarzy podmuchy wiatru, poszli szybciej, uciekając przed pierwszymi kroplami deszczu. Przed znanym domem wczasowym pocałowała go w policzek, mówiąc:
– Świetnie się bawiłam, dobrze mi dzisiaj było. Jeżeli jutro będzie padać, to przyjdę trochę później. Cześć! – pomachała mu na dobranoc i zniknęła w obszernym wejściu.
Następnego dnia obudził go deszcz, bijący w blachy parapetów za oknem. Na plaży było chłodno, fale szumiały głośno i było jasne, że tego dnia kąpielisko będzie zamknięte. Pomimo czarnej flagi na maszcie ratownikom nie wolno było opuszczać kąpieliska, mogli jedynie zmniejszyć obsadę po uzyskaniu zgody starszego ratownika. W biurze kierownika podpisał dyżur i poszedł w kierunku pawilonu. Fale z sykiem przelewały się przez pale falochronów, uderzając później w brzeg z regularnym łoskotem. Otworzył drzwi pawilonu, szybko zamknął je za sobą, włączył elektryczny piecyk i nastawił wodę na herbatę. Zdążył położyć koce na ławę i łóżko, gdy usłyszał gwałtowne pukanie. W drzwiach stała młoda kobieta i zupełnie przemoczony wysoki mężczyzna.
– Dzień dobry, czy możemy na chwilę wejść? Na parę minut, zmokliśmy okropnie, a nie mamy parasola – poprosiła zdyszana.
– Oczywiście, proszę bardzo – przepuścił do środka skuloną z zimna parę. Osoby obce nie miały wstępu do pawilonu, ale trudno było w tych okolicznościach odmówić.
– Dziękuję. Chodź, Peter!
Kobieta weszła pierwsza, przy okazji rozglądając się we wnętrzu.
– Proszę, niech pani usiądzie – zaproponował.
– Daj spokój, jestem Adela, dla przyjaciół Ada. A to Peter, z Göteborga.
Podali sobie ręce. Zauważył złoty zegarek na przegubie jej dłoni i złotą bransoletkę o identycznych zdobieniach. Była zadbaną dwudziestokilkulatką z ujmującym uśmiechem.
– Mieszkamy w hotelu Albatros, to niedaleko i myśleliśmy, że zdążymy przed deszczem wpaść na lody. Ale, jak na złość, akurat lunęło! Mówisz po angielsku?
– Tak, chociaż jestem trochę… ee… out of practice.
– Nic nie szkodzi, na pewno się dogadamy – to mówiąc, przeszła na angielski. – Jesteśmy tutaj od dwóch tygodni i już wcześniej cię widziałam, ale trochę nie wypadało… – Widząc jego zdziwienie, dodała: – Z okna naszego pokoju widać plażę i morze. Na oknie trzymam lornetkę, lubię oglądać nadmorskie życie. Kiedyś zobaczyłam cię na łódce, jak wiosłowałeś wzdłuż brzegu. A później razem patrzyliśmy, jak pływasz. Dobrze ci szło… Powiedziałam Peterowi, że musimy cię poznać, prawda, Peter? – Szwed przytaknął ruchem głowy. – No i nadarzyła się okazja. Jesteś stąd? – Nie, pracuję tylko przez sezon.
Opowiedział o sobie w dwóch zdaniach.
– Ale miło, że się spotkaliśmy! Ja mieszkam niedaleko twojej uczelni, niedawno rozwiodłam się z mężem i pewnie nudziłabym się sama na plaży, gdyby nie Peter. Uwielbiam go, ja dużo mówię, a on lubi słuchać, ha, ha, ha! – Objęła Petera i pocałowała w policzek.
– No to mogę powiedzieć, że też uwielbiam Adę – odezwał się Szwed. – Dopóki jej nie spotkałem, nie mogłem opędzić się od… mewki.
O prostytutkach mówiło się w tamtych stronach „mewki”. Spotykało się je w lepszych hotelach i restauracjach. Ubrane wieczorowo, niezależnie od pory dnia, jeździły zagranicznymi samochodami i w powszechnej opinii były informatorkami służby bezpieczeństwa.
Deszcz ustał tak samo nagle, jak zaczął padać, na dworze pojaśniało. Ada wyjrzała przez drzwi. – O, już możemy iść. Pozwolisz, że będziemy cię odwiedzać? Dobrze się z tobą gada, do zobaczenia!
Pożegnali się serdecznie, Ada wyściskała go jak starego znajomego. Pachniała delikatnie dobrymi perfumami.
Nie zamierzał na razie wychodzić. Pogoda zaczęła się poprawiać, ale na plaży było pusto. Zaczął robić mały porządek, gdy weszli jego dwaj koledzy.
– Czółko! – przywitali się.
– Chyba już jesteś z godzinę, bo ciepło w środku? – zapytał jeden, patrząc na piecyk.
– Przyszedłem trochę wcześniej. Jak robimy z dyżurem?
– Ano, trzeba siedzieć. My pójdziemy na molo do biura, za jakiś czas cię zmienimy, dobra? – zapytał.
Kiwnął głową.
Po godzinie przyszła Monika. Zdjęła przemoczoną kurtkę i cmoknęła go w policzek.
– Jak tu ciepło – zawołała zdyszana.
– Chodź, połóż się koło mnie, to się ogrzejesz, przecież jesteś zupełnie mokra. Co ci przyszło do głowy, żeby ubrać się tak lekko? – zapytał.
– Pokłóciłam się z ojcem. Postanowili wyjechać na cały dzień i pozwiedzać gdzie indziej, ale ja nie miałam zamiaru z nimi jechać. Założyłam byle co i przybiegłam – wyjaśniła, kładąc się obok niego. Miała na sobie cienką, mokrą bluzkę i spodnie wilgotne od deszczu. Owinął ją kocem i spojrzał krytycznie.
– Warkoczyk ci się rozplątał – zauważył. – A tak w ogóle, to ile masz lat, żeby móc nie pojechać? – zapytał.
– W tym roku zdałam maturę i egzamin do szkoły języków obcych. Ten wyjazd nad morze to miała być nagroda. Ładna mi nagroda, z tą obcą babą i ojcem, którego przestałam obchodzić! – zdenerwowała się. – Ona cały czas myśli, że mi zastąpi mamę. A ja jestem już dorosła i matki zastępczej nie potrzebuję! – krzyknęła ze złością i zeskoczyła z łóżka.
Wstał powoli, podszedł do stolika i zdjął z maszynki czajnik z gotującą się wodą. Zaczynał teraz rozumieć tę dziewczynę, która całe dnie spędzała na plaży i nie chciała być sama.
– Ojciec na pewno cię kocha, tylko nie wie, jak sobie poradzić w tej sytuacji. Myślał, że wszystko się ułoży i dogadasz się z nową żoną. Napijesz się herbaty? – zapytał.
Naburmuszona usiadła na stołku obok niego. Podał jej kubek i ukroił plasterek cytryny. – Muszę teraz przejść po plaży tam i z powrotem. Gdyby moi koledzy przyszli, powiedz, że wrócę za kilkanaście minut.
Skinęła głową, odwracając wzrok.
Gdy wrócił, Monika z wprawą częstowała herbatą kolegów i widać było, jak ci bez sprzeciwu przyjmowali ją w roli gospodyni.
– Dobrze, że jesteś, idziemy na molo do starszego na zawody, weź swoje wiosła – powiedział ten wyższy.
– Jakie zawody, o co chodzi? – spytał.
– Aa, ty nic nie wiesz. Przy złej pogodzie i czarnej fladze nie mamy przecież wolnego. Dlatego czasem ćwiczymy taką zabawę: bączkiem na czas do białej boi i z powrotem. Kto wygrywa, ten stawia. Będziesz miał ochotę, to też weźmiesz udział – popatrzyli po sobie znacząco.
– Powinno chyba być odwrotnie? – zdziwiła się Monika.
– Nic nie poradzisz, taka tradycja – odpowiedział drugi z kolegów. – Ja nigdy nie wygrałem, ale chętnie postawiłbym kumplom po piwie, bo taka wygrana to duża sława. Wygrywał zawsze jeden z nas, też miejscowy, ale w tym roku pracuje gdzie indziej i każdy ma szansę.
Ubrali się i wyszli na zewnątrz. Deszcz już nie padał, wiatr przycichł, ale morzem w dalszym ciągu huśtało niemiłosiernie, silna fala tłukła o brzeg i nic nie wróżyło poprawy. Pomyślał, że nigdy nie pływał łódką w takich warunkach i zdziwił się nawet, że jest to możliwe. Niedaleko mola stała już grupka kolegów, obserwująca przygotowania pierwszego kandydata. Muskularny, mocno opalony facet założył wiosła do dulek i silnymi pchnięciami wyprowadził łódkę na płyciznę przy brzegu. Wskoczył do bączka i popatrzył pytająco na starszego ratownika, który stał na brzegu z gwizdkiem w ustach i stoperem w ręce. Starszy po chwili gwizdnął głośno i facet ruszył. Szybko dopłynął do miejsca, gdzie fale łamały się z rykiem, poczekał na odpowiednią chwilę i ruszył gwałtownie, naprężając wszystkie mięśnie, aż sylwetka zagrała jak na pokazie kulturystycznym. Wiosła błyskawicznie wchodziły w wodę z niezwykłą precyzją i łódź sunęła z pianą przy dziobie w kierunku nadchodzącej fali. Wioślarz na moment spojrzał w tył, skorygował kąt napłynięcia mocniejszym pociągnięciem i wyprężył się, stojąc w łódce, którą nadchodząca fala postawiła niemal pionowo. Załamała się za nią już od strony rufy, szybkimi uderzeniami wioseł oddalił się od niebezpiecznego miejsca i na następną falę wpłynął w pełnym pędzie, ślizgając się bezpiecznie po jej grzbiecie. Fale były tak wysokie, że bączek co chwila znikał z oczu. Po krótkiej chwili zawrócił przy boi i zaczął płynąć z powrotem. Przed obszarem, gdzie fale się załamywały, wykonał te same ewolucje, co poprzednio i gnany przybojem wylądował na brzegu. Wszyscy klaskali głośno, do grupki śmiałków zdążyła dołączyć pokaźna liczba spacerowiczów. Uczestnicy zabawy wypytywali starszego o czas, ale ten tylko pokiwał przecząco głową i wywołał następnego zawodnika, który w bliźniaczo podobny sposób pokonał cały dystans. Też otrzymał zasłużone oklaski od coraz to większej grupy widzów.
Jeszcze dwóch śmiałków powtórzyło wyczyn poprzedników.
Analizował z uwagą widowisko i szybko zrozumiał, na czym polegała cała sztuka: chodziło o to, żeby przepłynąć pierwszą falę tuż przed jej załamaniem, a następną tuż po. Cała reszta nie wyglądała już trudno i postanowił spróbować.
– To może teraz ja? – zapytał starszego. Wszyscy popatrzyli na niego pytająco. – Raczej nie wygram, ale chcę spróbować – wyjaśnił.
Tyle już godzin spędził na wodzie, że wierzył w swoje siły.
Założył przyniesione wiosła, wypchnął łódź na wodę i w odpowiednim momencie wystartował. Nie ścigał się z poprzednikami, raczej chciał poprawnie wykonać wszystkie manewry. Ruszył w odpowiednim momencie i przepłynął przez kotłującą się po załamaniu fali wodę, dopłynął do miejsca, skąd powinien wystartować do pokonania przyboju. Obejrzał się, zobaczył, jak nad jego głową wyrasta góra wody i pchnął wiosłami. W momencie największego naprężenia jedno z wioseł wyskoczyło z dulki i łódź gwałtownie skręciła równolegle do załamującej się fali. Dostał potężne uderzenie, nagle znalazł się wysoko w powietrzu, kątem oka obserwując frunącą pod nim łódkę z jednym rozłożonym pagajem. Wpadł do kłębiącej się wody i naraz poczuł tępe uderzenie w bark i bok głowy. Oszołomiony wypłynął na powierzchnię, pracując właściwie jedną ręką, druga była jak sparaliżowana. Sięgnął w kierunku obojczyka i poruszył ramieniem, ale nie było widać żadnego złamania lub zwichnięcia. Chyba miałem szczęście, pomyślał, rozcierając obolałą głowę.
Dwóch kolegów wskoczyło do wody, wyciągnęli łódkę i wiosła. Trzeci asekurował go, płynąc obok aż do mielizny. Wyszedł na brzeg, poruszył sprawną już, mocno stłuczoną ręką.
– Wszystko dobrze? – zapytał starszy. Skinął głową, a starszy dodał: – Masz nauczkę, trzeba było wcześniej potrenować na większej fali. Rzadko komu udaje się za pierwszym razem. Swoją drogą wiesz już, dlaczego każdy pływa ze swoimi wiosłami.
Z opuszczoną głową mruknął coś na pożegnanie, klepnął po ramieniu kumpli, którzy pomogli mu w wodzie i podniósł wiosła. Skrzywił się z bólu przy pierwszym wysiłku. Monika z kocem na plecach zapytała z troską, czy na pewno nic mu nie jest.
– Słuchaj, oberwałem pięciokilogramowym kawałkiem drewna i musi boleć. Dobrze, że nie w głowę, bo straciłbym przytomność i chłopaki mieliby kogo ratować. Ale w budzie możesz mi zrobić masaż.
Otworzyła drzwi pawilonu, on ułożył wiosła pod ścianą i położył się na łóżku. Monika zdjęła apteczkę, przejrzała zawartość półek i pomachała znalezioną tubką.
– Zobacz, ta maść jest dobra na stłuczenia, zdejmij kurtkę!
Zamknął oczy, gdy wcierała zawartość w bark i ramię. Robiła to z wprawą zawodowej pielęgniarki. – Dziękuję, znasz się na tym? – zapytał, krzywiąc się z bólu pod naciskiem dłoni dziewczyny.
– Mama jest lekarką, zresztą rodzice rozwiedli się przez te jej dyżury w szpitalu i później pracę w ośrodku zdrowia. Mamy nigdy nie było w domu, więc przychodziłam do niej do przychodni, przy okazji pomagałam czasem dziewczynom w gabinecie zabiegowym. Niby nie wolno, ale wszyscy udawali, że nie widzą. Przy okazji czegoś się nauczyłam.
Otworzył oczy i zdrowym ramieniem przyciągnął ją delikatnie do siebie. Pocałował raz i drugi, lecz nie odwzajemniła pocałunku.
– Podobasz mi się, ale chyba nie tak to powinno wyglądać – powiedziała cicho. – I na pewno nie w takim miejscu. Poza tym pojutrze wyjeżdżam – przypomniała. Popatrzył na nią uważnie.
– A nie byłoby miło wykorzystać czas, który nam pozostał? – szepnął uwodzicielsko.
– Wiesz, ja chyba nie tego chcę, jeżeli cię dobrze rozumiem… Jestem ci bardzo wdzięczna, że ty i ten twój kolega tak się mną zajęliście, że mogłam tu przychodzić i że nie byłam sama. Ale… nie umiem… przepraszam.
Pogłaskał ją po głowie.
– Nie musisz przepraszać, nie ma za co – powiedział niezbyt szczerze, starając się, żeby tego nie zauważyła. W duchu przyznawał jej rację, mieszkała w innym mieście i po powrocie do domów nie mieli szans na kontynuowanie znajomości. – No, daj spokój, już dobrze – pogłaskał jeszcze raz. Objęła go i przytuliła się do bolącego ramienia. Nie było to przyjemne, ale nawet się nie skrzywił.
Wieczorem poszli do baru, gdzie siedzieli już uczestnicy porannych zawodów. Przywitał się ze wszystkimi, przedstawiając Monikę. Zauważył, że większość przyprowadziła żony lub narzeczone. Dla miejscowych chłopaków taka uroczystość musiała być ważnym wydarzeniem.
Po jakimś czasie starszy uciszył zebranych.
– Mamy dzisiaj dwóch fundatorów – uśmiechnął się i rozejrzał dookoła. – Wszyscy wiecie, o kogo chodzi: jeden wygrał, a drugi o mało się nie utopił. No to, chłopaki, mamy podwójnie i tylko pamiętajcie, że jutro rano trzeba o czasie być na plaży w idealnej kondycji. Jeżeli ktoś przyjdzie za bardzo zmęczony, będzie miał nieobecność i naganę! – ostrzegł i usiadł przy okrzykach wiwatujących kolegów.
Zupełnie się tego nie spodziewał, nie miał przy sobie pieniędzy. Trochę spłoszony pogratulował zwycięzcy i wysłuchał zapewnień, że prawie każdy wywalił się przy pierwszym starcie. Spojrzał w stronę starszego. Był zajęty rozmową z kelnerką, ale w końcu go zauważył.
– No, o co chodzi? – zapytał. – Nikt ci nie powiedział, że wywrotka kosztuje? Tak musi być, bo inaczej nie byłoby zabawy. A co do ciebie, to i tak wypada starszym postawić po piwie, skoro przyjęli cię do rodziny, no nie?
– Jasne, że tak, dziękuję, ale… – zawahał się przez moment – ja nic nie wiedziałem i nie mam przy sobie pieniędzy – powiedział przepraszająco.
– Nic się nie stało, kolego. Na taką ewentualność muszę być przygotowany – uśmiechnął się starszy. – Masz tu dwie setki, oddasz mi jutro lub przy wypłacie.
Spotkanie szybko się rozkręciło. W lokalu był tłok, więc nieczęsto wstawano od stołu. Popijano piwo z kufli, jedząc głównie kosteczki żółtego sera nadziane na wykałaczki i posypane słodką papryką. Monika przesiadła się do kobiet, on wysłuchiwał różnych opowieści od bardziej doświadczonych ratowników. Przed jedenastą wszyscy się rozeszli, odprowadził Monikę do jej domu wczasowego.
– Wiesz, jutro przyjdę się pożegnać – powiedziała. Spojrzał zaskoczony.
– Przecież wyjeżdżasz pojutrze – zauważył.
– Tak, ale zaraz po śniadaniu, więc inaczej nie zdążę. Cieszę się, że cię spotkałam, inaczej te wakacje byłyby… – wzruszyła ramionami. – Dobranoc! – powiedziała i szybko pocałowała go na pożegnanie.
Następnego dnia przyszła później niż zwykle, w towarzystwie wysokiego mężczyzny w okularach i młodej kobiety.
– Tato, przedstawiam ci kolegę, o którym mówiłam – powiedziała i uśmiechnęła się porozumiewawczo.
Opalony facet patrzył na niego badawczo.
– Naprawdę bardzo jestem wdzięczny, że panowie serdecznie zajęli się Moniką. Oboje z żoną czujemy się niezręcznie, tak mało czasu jej poświęciliśmy na tym wyjeździe – popatrzył znacząco na kobietę, która stała obok niego i która dopiero teraz się przywitała. – Wydawało się nam, że można pogodzić naszą podróż poślubną i wakacje Moniki, ale nie był to szczęśliwy pomysł. Powiedzieliśmy sobie wczoraj trochę niemiłych słów i na szczęście wszystko się wyjaśniło, dlatego dobrze, że tutaj przyjechaliśmy. Jeszcze raz dziękujemy – powiedział, podając mu rękę na pożegnanie.
Na końcu Monika podeszła do niego, lekko objęła, pochylając się w kierunku jego głowy. – Chyba jednak źle zrobiłam – szepnęła, patrząc mu prosto w oczy.