- W empik go
Gra w szarozielone dla początkujących - ebook
Gra w szarozielone dla początkujących - ebook
„Gra w szarozielone dla początkujących” jest literacką mozaiką obrazków z życia nastolatka w latach wczesnego peerelu. Przedstawia osobliwy punkt widzenia na ówczesne zjawiska społeczne opatrując je ironicznym komentarzem, aczkolwiek nie potępia tych czasów totalnie. Ta niekonwencjonalna w formie książka adresowana jest do wszystkich: zarówno do młodego, wchodzącego w życie pokolenia jak i ludzi dojrzałych, z których część niewątpliwie odnajdzie w niej własną młodość. A jej pogodny klimat i delikatna nuta refleksji zjedna sobie każdego czytelnika.
Andrzej Janczewski
Urodziłem się pod sam koniec wojny. Potem normalne dzieciństwo w niezbyt normalnych czasach i barwna młodość w szarej rzeczywistości. Dalej studia i lata zawodowo związane z elektroniką: pierwsze telewizory kolorowe, pierwszy internet szerokopasmowy. Niedawno przekazałem pałeczkę młodszym. A poza tym proste, zwyczajne życie: żona, dzieci, dom i domownicy mniejsi.
Co lubię? Cztery pory roku, lasy, rzeki, zwierzęta.
Coś tam pisałem zawsze – niegdyś artykuły w czasopismach branżowych, teraz czas na prozę i trochę wierszy.
„Gra w szarozielone dla początkujących” jest trzecią publikacją autora. Wcześniej ukazała się powieść „Obserwator” i książka zawierająca opowiadania „Wszystko już zblakło, spłowiało…” oraz „Przełom lata”.
Spis treści
Prolog
Przedwiośnie
Pierwsza miłość
Halinka z zalesia górnego
Szkoła
Dwa lata później
Sport to zdrowie
Łazienki
Zabawy i prywatki
Późna jesień, wczesna jesień
Działkowe dobrodziejstwa
Tramwaj numer 26
Tereny łowieckie
Fotoplastykon
Wagary
Niech żywi nie tracą nadziei
Autostop
Wakacyjna miłość
Ucieczka do szwecji
Wielkie pijaństwo
Credo
Studniówka
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-155-9 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lubię stare, przedwojenne piosenki, a zwłaszcza ich nostalgiczny klimat tamtych lat. W jednym z wierszy, który stał się wówczas przebojem, Julian Tuwim stawia pytanie: co nam zostało z tych lat, miłości pierwszej? I odpowiedzią są westchnienia pełne melancholii. A przecież zostaje coś, co decyduje o całym dalszym życiu, bo – w ton uderzając podniosły – to czas zdobywania wiedzy (czego Jaś się nie nauczył...) oraz kształtowania charakterów i postaw (czym skorupka za młodu nasiąknie...). Lecz przyznajmy, piosenka też mówi prawdę i dopóki jesteśmy, przetrwają także liryczne obrazy przechowane w zakamarkach pamięci.
Zielone lata, ten zwariowany czas dojrzewania, jest fascynujący w życiu każdego, choćby najzwyklejszego człowieka. Nawet jeśli przypadają na spowite szarą mgłą, przaśne czasy wczesnego PRL-u.
Tu pozwolę sobie na krótką dygresję. Wracając pamięcią do zdarzeń sprzed pół wieku, chciałem zweryfikować niektóre informacje, więc zajrzałem do paru książek opisujących tamten okres. Czytam i hm... coś mi się tu nie zgadza. Nie tyle suche, historyczne fakty, ile prezentowana w nich wizja rzeczywistości, przedstawiająca te czasy jako jedno wielkie pasmo nieszczęść, przy czym ówczesne władze robiły wszystko, żeby obywatelom utrudnić i obrzydzić codzienne życie. I właściwie nic nie udało się osiągnąć. Nic? Więc może choćby tylko jeden przykład dotyczący pewnego, ciężko doświadczonego przez wojnę miasta nad Wisłą. Kiedyż to – w ciągu kilku lat zaledwie – wybudowano Stare Miasto, Trasę WZ, Mariensztat, MDM z Placem Konstytucji, Stadion Dziesięciolecia i Pałac Kultury?
Myślę sobie: kurczę, lekko nie było, nie ma co taić. Cóż – niedawna okupacja, ruiny i zgliszcza, wielki brat, ślepa ideologia z jej aparatem... Ale czy zwykłym ludziom żyło się aż tak beznadziejnie jak czyta się w owych lekturach? Nasuwa się pytanie: panowie autorzy, czy na pewno zamieszkiwaliśmy tę samą krainę?
Sprawdziłem tu i ówdzie, i okazało się, że tak. Tyle, że nie zupełnie w tym samym czasie. Bo wtedy nie było was jeszcze na świecie, a ja zamiast ślęczeć nad podręcznikami do historii, uganiałem się za waszymi mamusiami.
„No i widać efekty. Z historią u ciebie kolego nie najlepiej” – stwierdzą złośliwie moi adwersarze.
Nie, nie – te czasy są historią dla was, dla mnie to było codzienne życie.
Ale zostawmy to, nie zamierzam wdawać się w publicystyczne polemiki. Chcę jedynie namalować parę obrazków sprzed lat na tle tamtej – bardziej szarej, niż kolorowej, lecz z pewnością nie czarnej rzeczywistości. Wrócić na chwilę do tych czasów, które choć zapewne mogły być lepsze, najgorsze przecież nie były. Do niekiedy niezbyt wesołych, ale częściej zabawnych epizodów z życia chłopaka należącego do pokolenia tych, którzy na tym padole pojawili się w ostatnich miesiącach wojny. Chłopaka, który aniołem nie był, z nauką specjalnie nie przesadzał i robił wiele niestosownych rzeczy. Ale mógł kochać i cieszyć się niemal każdą chwilą. Opowiedzieć to szczerze, bez patosu i odchylania w przeciwną stronę wahadła jedynie słusznych poglądów, aczkolwiek w kontrze do legend tworzonych przez ludzi, nie wszystkich, ale bardzo wielu, którzy przejawiają nieopanowaną skłonność do budowania sobie pomników walki i męczeństwa. Tacy katują bliźnich gawędami o swej młodości pełnej trudów i wyrzeczeń, o latach pilnej nauki oraz pasmach nieszczęść zgotowanych im przez wszechwładnych tyranów. A ich słowa natychmiast zmieniają się w spiż.
Może w ten sposób uda mi się choćby nieznacznie złagodzić kanony poprawności panujące w relacjach z tamtych lat.
Ograniczam się do czasów szkolnych, bo jak sądzę, późniejsze dzieje owszem, mogą być interesujące, o ile dotyczą postaci wybitnych, czy powszechnie znanych, lub osób o losach niezwykle dramatycznych. A wczesne dzieciństwo? Dostałem klapsa, bo pokazałem język tej wstrętnej babie, głupi Maciek mnie opluł, Święty Mikołaj przyniósł klocki, choć miała być rózga – takie historie raczej pozostawmy dzieciom.PRZEDWIOŚNIE
Cicho wszędzie, czarno wszędzie, co to będzie, co to…
Krótko po tym, gdy opuścił nas towarzysz Wissarionowicz, dla przyjaciół Soso (co usta miał słodsze od malin), nastąpił przełom lat pięćdziesiątych, a wraz z nim, choć niemrawo, nadeszła długo oczekiwana odwilż. Nie miałem wówczas o tym zielonego pojęcia, bo polityka nie zajmowała mnie w najmniejszym stopniu. Jednak trudno wykluczyć, że niezrażona bynajmniej tym faktem polityka cichcem zajmowała się mną, aczkolwiek z mojej perspektywy przejawiało się to jedynie imprezami w rodzaju „Mam dziesięć lat, tyle co Polska Ludowa”, urządzanymi od wielkiego święta. Z programem, który zazwyczaj ograniczał się do występów iluzjonistów, żonglerów i clownów.
Byłem niezbyt wysokim chudzielcem, który patrząc na otaczającą rzeczywistość ufnymi oczami małolata rósł w przekonaniu, że moje pokolenie wywodzące się ze środowiska zwykłych ludzi, żyje sobie skromnie, ale spokojnie i w miarę szczęśliwie. Poczucie to wynikało pewnie z tej prostej przyczyny, że nie wymagaliśmy od życia za wiele. Stąd nasze powszednie nieszczęścia nie wydawały się zbyt dotkliwe. Ten nieco odmienny – w stosunku do dzisiejszych czasów – punkt widzenia mógłby zilustrować ot, choćby taki drobny przykład. Na swoją pierwszą komunię dostałem aluminiowy medalik i książkę pt. Pinokio. Podobno miała ładną, kolorową okładkę, ale w trakcie podróży chrzestnych z Poznania zalała się jakimś zielonym, śmierdzącym lekarstwem ze źle zakorkowanej butelki. I przestała być kolorowa, zaś nadzwyczaj trwały zapaszek tego świństwa sprawił, że od Pinokia zawsze trzymałem się z daleka. Ale czyż można porównać mojego pecha z dramatem współczesnego dziewięciolatka, któremu takie lekarstwo rozlałoby się na klawiaturę nowiutkiego, komunijnego laptopa?
Od paru lat mieszkałem w centrum dzielnicy, której nie opiewali w swoich wierszach poeci. Jej uroków nie sławiły też dzieła mistrzów pejzażu. Był to ponury, warszawski Grochów.
Rodziny znanych mi równolatków gnieździły się w zagęszczonych mieszkaniach starych, przedwojennych kamienic oraz w początkowo nielicznych, lecz szybko rozrastających się wokół topornych osiedlach z rozbiórkowej cegły. Mieszkałem w jednym z pierwszych bloków, z widokiem na niewielką, posępną jak obraz Beksińskiego manufakturę. Jej zdezelowany, żelazny komin, a zwłaszcza bezustannie buchający z niego ogień, niezwykle inspirująco wpływał na scenariusze nawiedzających mnie po nocach snów.
W ciemnych, wybrukowanych kocimi łbami uliczkach, tu i ówdzie wciąż jeszcze straszyły ruiny spalonych w latach wojny domów i kolonie drewnianych, rozpadających się ze starości baraków. Zaludniali je pospołu porządni, spracowani obywatele i zalegający w ciemnych kątach margines. Nawet wśród przedstawicieli mojego pokolenia panowała spora różnorodność. Bywało, że do grona moich kumpli należał Wojtek, przyjemniaczek zakwaterowany w dziupli na piętrze stuletniej piekarni u wylotu Wiatracznej, co wdawał się w najdziksze awantury i nawet przy matce klął jak szewc, a potem został księdzem, a także Zbyszek, sąsiad z porządnej rodziny, który powszechnie uchodził za wzór dobrego wychowania. Do czasu, gdy pewnego dnia w trakcie wakacji porąbał siekierą swoją babcię na kawałki i wrzucił do studni. Bo choć miał już piętnaście lat, nie dawała mu się spotykać z miejscową dziewczyną. Byli biedacy, jak Ewka z czwartej klatki, która każdemu pokazywała cipkę za cukierka oraz burżuje, jak Zygmuś, syn dyrektora wytwórni węży strażackich z Kaleńskiej. Nie przepuścił on wszakże okazji, by w stosownym momencie ukraść mi pieniądze, które dostałem od ciotki na zimowe buty. Chociaż w jego przypadku dostrzegam istotną okoliczność łagodzącą, jako że mieszkał w fabrycznej służbówce trzęsącej się w takt bezustannie klekoczących maszyn tkackich. Nie muszę się na ten temat wypowiadać szerzej, bo smutne konsekwencje dorastania w takim środowisku przedstawił już Jeremi Przybora pisząc jak to jest, gdy matka tka i tatka tka…
To tu, na burych i zaniedbanych podwórkach Grochowa koncentrowało się nasze codzienne życie. Zaś jedyną oazę zieleni stanowił odległy i dziki Park Skaryszewski. Monotonii dnia powszedniego nie przerywali nawet uliczni grajkowie, bo żaden z nich nigdy nie pojawił się w tej okolicy. Najwyżej handlarz starzyzną przejeżdżający konną furmanką, której tajemnicza zawartość przykryta była szczelnie brudną, połataną plandeką. Za nim zawsze podążała truchtem gromada dzieciaków. A on przystawał co chwilę i wrzeszczał na cały głos:
– Hanlaaa... ...pujeee staaa... ...tuje! – po czym nie reagując na przedrzeźniającą go dzieciarnię rozglądał się, zadzierając głowę do góry.
Prawdę mówiąc, nie jestem pewien co oznaczał ostatni fragment jego zawołania. Podobno usiłował wyartykułować słowo „lutuje”, co pozwalałoby przypuszczać, że była to oferta dotycząca naprawy dziurawych garnków. Nie udało mi się tego sprawdzić empirycznie, bo lokatorzy nie reagowali na jego krzyki i nie otwierało się żadne okno. Nie wiem jak prosperował ten biedny człowiek. Znacznie większym powodzeniem cieszyło się przedsiębiorstwo wędrownego szlifierza, który obwieszczał swoje przybycie waląc młotkiem w kawał dźwięczącego żelastwa. Zdejmował z pleców swój przenośny warsztat, pedałem rozpędzał tarczę ścierną i już po chwili rozsiewał wokół snop iskier. Prawie zawsze ustawiała się do niego kolejka kobiet z tasakami i nożami kuchennymi.
Właściwie to dziwne, ale nie bardzo pamiętam, czym na naszych podwórkach zajmowały się wówczas dziewczyny. Chyba bawiły się skakanką i grały w klasy lub snuły się po okolicy ze szmacianymi lalkami pod pachą. Jakoś mało rzucały się w oczy. A chłopaki? Nas wszędzie było pełno. Gdziekolwiek trwała jakaś budowa, urządzaliśmy sobie zabawy w chowanego z cieciem. Po rusztowaniach właziliśmy na drugie piętro, by z narażeniem życia skakać na kupę piachu lub zbieraliśmy walające się wszędzie kawałki karbidu. Potem, na Wielkanoc, wkładało się go do puszki, pluło do środka i zatykało wieczkiem, by po chwili strzelić, przykładając do dziurki w dnie płonącą zapałkę. W czasie ferii wielkanocnych słychać nas było od rana do wieczora.
Zgoła inną atrakcję stanowiły częściowo przysypane ziemią wysypiska śmieci pod gocławskim lotniskiem, gdzie zawsze wygrzebało się coś ciekawego. Interesujące rzeczy znajdowało się też w gęsto porozrzucanych, od ulicy Mińskiej po Zamieniecką, małych, prymitywnych warsztatach i tajemniczych fabryczkach bez nazwy, do których właziliśmy przez dziury w płocie. Nikt nie żałował ubrań, zresztą wszyscy wyglądaliśmy jak filmowa Pippi Langstrumpf (do dziś nie mogę na nią patrzeć). Te krótkie portki na szelkach, prążkowane pończochy, wytarte, pocerowane swetry... Obrzydlistwo.
W niedziele też częstokroć bywało nudnawo, chyba, że akurat na wielkim, pustym placu przy pętli tramwajowej Wiatraczna pojawiło się wesołe miasteczko z huśtawkami, karuzelą i strzelnicą. Ale najwięcej gapiów przyciągała wysoka pochylnia do ciężkiego młota na kółkach. Rozpędzając go w górę, każdy domorosły amant mógł zaprezentować swej wybrance siłę posiadanych mięśni, bo siłę uczuć mógł wyrazić gdzie indziej i niekoniecznie w niedzielę po kościele. Te nieliczne z dam, które miały szczęście usłyszeć głośny brzdęk żelastwa dobiegający ze szczytu pochylni wiedziały, że z tym dżentelmenem mogą się pokazać w najciemniejszych zakamarkach Grochowa.
Niekiedy zamiast wesołego miasteczka rozbijał namiot wędrowny cyrk z akrobatami, klownami i treserami dzikich zwierząt. Jednak poziom ich występów był dość nędzny i w pamięć zapadł mi tylko wielki, chyba niezbyt jeszcze oswojony tygrys, który wyrwał się kiedyś z klatki na widownię, siejąc panikę wśród licznie zgromadzonej publiki. Po dłuższej chwili, najwidoczniej zadowolony z wywołanego przez siebie wrażenia, zdecydował się na powrót, nie próbując nawet pożywić się kimś przy okazji.
W nieco wcześniejszych latach, gdy po mieście częściej jeździły konne dorożki niż taksówki, ulicą Grochowską, główną arterią dzielnicy, z hukiem i mozołem, choć niezbyt regularnie kursowała dziewiętnastowieczna ciuchcia – hen, gdzieś aż do Karczewa. Można było na gapę przejechać się nią do Placu Szembeka, by za jednego złocisza kupić na ciuchach pastylkę gumy do żucia. Bo gumę do żucia, ten magiczny rarytas z amerykańskich paczek, sprzedawano tylko tam. A inne smakołyki? Jeśli coś brzęczało ci w kieszeni, to w prywatnym sklepiku ze słodyczami mogłeś kupić cukrowego banana, zieloną, żelatynową mysz naturalnej wielkości lub apetyczny kolorowy groszek w szklanych, wiszących na sznurku laseczkach. Jednak najwydajniejszy był „Sztuczny miód” ze spożywczaka sprzedawany w parafinowanych kubełkach. Jakże prosta i bezsprzecznie uczciwa była nazwa tego przysmaku, którego dwutygodniowy zapas nabywałeś za niecałe trzy złote. Po nim ci, którym zostało jeszcze trochę grosiwa, bezmiar słodkości w żołądku leczyli oranżadą w proszku z papierka, zaś inni orzeźwiający napój z bąbelkami musieli sporządzić sobie sami. Szklanka wody, szczypta cukru, kapka octu plus pół łyżeczki sody – i aż kręciło w nosie. A gdy po tych wszystkich łakociach, dla odmiany przychodziła ochota na coś konkretniejszego, gotowało się rosół z kostki maggi, który był raczej umiarkowanie pożywny, lecz po dodaniu odrobiny smalcu dla uzyskania oczek, smakował nieomal jak prawdziwy. No, prawie nieomal. I to pod warunkiem, że nie zdążył jeszcze przestygnąć zbytnio.
Drobniaki, o ile je w ogóle miałeś, nie obciążały przesadnie kieszeni, więc każdy chłopak nosił tam procę, scyzoryk do gry w pikuty oraz własnoręcznie wykonaną zośkę, którą kopało się indywidualnie lub zespołowo. W pojedynkę, czy większą grupą można było też ganiać z metalowym kółkiem wprawianym w ruch za pomocą wygiętej z grubego drutu wajchy. Wśród popularnych dyscyplin sportowych dominował palant, do którego wystarczały dwa patyki i narysowane na ziemi koło, oraz gra w nogę sflaczałą, gumową piłką do jednej, wytyczonej przez kawałki cegieł bramki. Z czasem modny stał się tenis, gdzie rakietę zastępowała drewniana, kuchenna packa. Ale piłki tenisowe były prawdziwe, choć szare i zupełnie łyse, bo pamiętające jeszcze dobre, przedwojenne czasy. No i niemal na każdym podwórku mieszkał jakiś krezus, co miał rower i niekiedy łaskawie dawał się nim przejechać dookoła bloku.
A zimą? Zimą królowały łyżwy. Początkowo – rozklekotane i sczerniałe ze starości – mieli tylko nieliczni, ale z upływem lat wielu z nas stać już było na błyszczące turfy, przykręcane do butów kluczykiem. Wszystkie mniejsze ulice zamieniały się w tory łyżwiarskie pokryte zlodowaciałym śniegiem, a największą radość sprawiała jazda na przyczepkę do konnej furmanki – o ile woźnica był na tyle uprzejmy, by nie potraktować cię batem.
Na te wszystkie przyjemne zajęcia czasu nie miałem zbyt wiele, ponieważ w dni powszednie mnóstwo godzin marnowałem w szkole. Zwłaszcza przez kilka pierwszych lat, gdy lekcje odbywały się na drugą zmianę. A tam aż do piątej klasy (mam świadków) pisało się drewnianą obsadką ze stalówką maczaną w kałamarzu z czarnym, wiecznie zapapranym bibułą atramentem. Kto dziś może jeszcze pamiętać, jak wyglądają litery nabazgrane stalówką, do której przyczepił się paproch z rozmoczonej bibuły? I dodatkową zmorę stanowiły wszechobecne kleksy. Czyż nie okrutny był los ucznia?
Jeśli o mnie chodzi, to ze względu na liczne i różnorodne zainteresowania nauka zajmowała mnie raczej średnio, o ile można posłużyć się tym eufemizmem. Wiadomo, że zdarzają się (dość rzadko co prawda) uczniowie z odchyleniami, uwielbiający szkołę. Ale nawet ja, który nie zaliczałem się do nich nigdy, jestem w stanie dostrzec w tej odwiecznej instytucji pewne zalety, które – oczywiście w stosownych proporcjach – nie omieszkam tutaj przedstawić.
To, że ostatecznie nie byłem najgorszym uczniem w klasie, zawdzięczałem nie tyle jakiejś nadzwyczajnej inteligencji, co temu zwykłemu szczęściu, jakie na ogół miałem w życiu, a także dobrze rozwiniętej umiejętności ściągania, którą osiągnąłem dzięki staraniom mojego ojca. Ten dziwny z pozoru fakt wymaga – jak sądzę – nieco bliższego wyjaśnienia, bo przecież chyba żaden ojciec, w dość trudnym w końcu procesie wychowawczym, nie dąży specjalnie do wykształcenia u swego potomstwa tej pożytecznej skądinąd umiejętności. Ale jak to bywa – usilna praca nie zawsze daje oczekiwane rezultaty, podczas gdy niektóre sukcesy uzyskuje się mimochodem.
Ojciec, człowiek wykształcony, ale jako były porucznik artylerii z wojny polsko-bolszewickiej 20-go roku nieco już do pełnienia obowiązków rodzicielskich za stary, usiłował wychowywać mnie dość surowo. A szczególne ambicje wiązał z edukacją swojego syna. Codziennie więc kontrolował moje postępy, odpytując z tego, co było zadane. Nie zadowalał się jednak pobieżnym przyswojeniem materiału. O nie... Wymagał tyle, że gdybym był w stanie sprostać jego oczekiwaniom – co było niemożliwe – nauczycielom w szkole zabrakłoby skali ocen dla właściwego uhonorowania mojej wiedzy. Najbardziej dawało mi się to we znaki w historii i geografii – przedmiotach wystarczająco nudnych, by nie zaprzątać sobie głowy wszystkimi szczegółami, o które natarczywie dopytywał się ojciec.
Początkowo więc zaniżałem objętość materiału meldując mu, że zadane jest pięć stron z książki, gdy naprawdę było ich dwadzieścia. Miało to jednak tę wadę, że podczas gdy ja byłem przy Władysławie Łokietku, cała klasa przerabiała już Sejm Czteroletni. Nawiasem mówiąc ciekawe, że mego ojca nie zastanawiało na przykład to, że jest koniec roku szkolnego, syn przynosi nienajlepsze, ale jednak, świadectwo w garści, a tu z historii zdążyliśmy przerobić dopiero ćwierć materiału. A pozostałe trzy czwarte podręcznika – nietknięte. Ponadto nie wiem, jak mieściło mu się w głowie, że ja – tak świetnie recytujący przy nim „zadane” lekcje, w szkole uzyskiwałem zwykle trzy z minusem. Chyba według niego musiałem odznaczać się wyjątkowo krótką pamięcią.
Z czasem, w ramach doskonalenia metodyki kształcenia, wprowadziłem w życie technikę polegającą na zastosowaniu ściągawek. I doszedłem w tym do takiej doskonałości, że ściągałem przy siedzącym obok ojcu, który odpytując mnie, niczego się nie domyślał, nie nakrył mnie na tym nigdy i żył w nieświadomości do końca.
Umiejętność ta jeszcze nieraz przydała mi się w życiu. Pozostawiała też margines czasu na pielęgnację moich zainteresowań.
A było ich niemało. Przez pewien okres na przykład zajmowałem się chemią. Nie do takiej przesady, by zbyt wnikliwie zgłębiać tajniki kilometrowych wzorów chemicznych, ale na tyle, żeby wraz z kumplem z klasy, Krzyśkiem M. opracować technologię domowej produkcji nitrogliceryny. Ot tak, żeby się trochę rozerwać…
Moja pamięć, aczkolwiek nie tak krótka, jak mógł oceniać ją ojciec, nie jest jednak aż tak doskonała, żebym w tej chwili potrafił opisać ów proces, który doprowadził wreszcie do otrzymania przez nas jakiejś oleistej mikstury, której buteleczkę, z najwyższą ostrożnością, krok po kroku, przez okres wydający się wiecznością, przetransportowaliśmy z naszego laboratorium – czyli kuchni – na pobliską łąkę.
Były to rozległe tereny kolejowych torowisk oddzielających Grochów od Targówka, w znacznej odległości od najbliższych zabudowań, co stanowiło z naszej strony dowód wielkiej odpowiedzialności za los okolicznych mieszkańców. Postawiliśmy buteleczkę na stosie zbudowanym z kilku znalezionych cegieł, a sami schowaliśmy się za betonową ścianą opuszczonego bunkra. Zamierzaliśmy doprowadzić do eksplozji, rzucając w nią kamieniami. Z odległości kilkunastu metrów okazało się to jednak niełatwe, zwłaszcza, że z wrażenia pot zalewał nam oczy. Ale za którymś razem wreszcie się udało, butelka się rozprysła i... o hańbo – NIC! Chwila oczekiwania na cud, a potem już tylko mogliśmy patrzeć, jak nitrogliceryna smętnie wsiąka w ziemię. Możliwe, że całkiem przypadkowo udało nam się w ten sposób otrzymać dynamit, ale tego nawet nie sprawdzaliśmy. Bo co tu dużo gadać – czy przy tym pechu mogliśmy jeszcze liczyć, że jest to ziemia okrzemkowa?
Po czymś takim chyba trudno się dziwić, że zawiodłem się na chemii jako nauce podobno ścisłej i przestałem się nią zajmować ostatecznie – tak w domu, jak i w szkole.PIERWSZA MIŁOŚĆ
Ktoś zasadniczy i niezbyt życzliwy mógłby mi zarzucić, że już wspomniany przykład chemii wystarczy, by ocenić, że moje zainteresowania były dość powierzchowne i epizodyczne. Jednak taka diagnoza byłaby pochopna i niesprawiedliwa – żeby nie powiedzieć krzywdząca. Niektóre z nich były trwałe nad wyraz i to już od lat najmłodszych.
Oto przykład pierwszy z brzegu: zamiłowania przyrodnicze – dziedzina, w której moją uwagę szczególnie przyciągały osobniki żeńskie. A zwłaszcza niektóre z nich. Czasem nawet śniły mi się tak jakoś... Lubiłem te sny. Ale zawsze potem wydawało mi się, że katechetka na lekcji religii spogląda na mnie jeszcze bardziej srogim wzrokiem niż zwykle. To chyba jednak nie było możliwe, bo jej oczy z zasady nie promieniowały miłosierdziem nic a nic, zaś malowana przez nią wizja dobroci boskiej była tak zachęcająca, że często wieczorami bałem się zasnąć, by nie zapaść w sen wieczny i nie zaznać jej zbyt wcześnie. Taki lęk może odczuwać każdy, kto ma jeszcze w pamięci czwartą zwrotkę „Kiedy ranne wstają zorze”.
W ramach obserwacji otaczającej mnie przyrody, wybrane obiekty poddawałem różnym wyrafinowanym eksperymentom, próbując na przerwach podstawić im nogę, walnąć workiem na kapcie, czy wrzucić za kołnierz robala.
Pewne podstawy teoretyczne tej gałęzi wiedzy zapewniła mi Organizacja Harcerska, do której należał wówczas każdy uczeń. No chyba, że ktoś bardzo, bardzo nie chciał, ale jakoś nie przypominam sobie nikogo takiego. Widocznie wszyscy chcieli. Symbolem owej przynależności była czerwona chusta. Czerwona – bo na niej robotnicza krew. Chusta miała trzy rogi: dwa węższe symbolizowały Organizację Harcerską i Związek Młodzieży Polskiej, zaś szeroki – ma się rozumieć – Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą. Nosili ją na co dzień wszyscy uczniowie. W ten sposób Organizacja Harcerska realizowała w praktyce propagowane przez nią hasła egalitaryzmu, ponieważ bijąca w oczy, płomienna czerwień chusty w tym samym stopniu przysłaniała zarówno eleganckie, uszyte z granatowej podszewki fartuszki szkolne zamożniejszych uczniów, jak i stare, powycierane swetry biedoty.
Głównym zadaniem programowym OH było wbijanie nam do łepetyn gruntownej wiedzy z historii ruchu robotniczego na przykładzie świetlanych życiorysów jego czołowych przedstawicieli. W tym celu raz w tygodniu po lekcjach odbywały się zbiórki. Ale jak to w Polsce, idee bywają szczytne, lecz zawsze nawala wykonawstwo. Niestety. Trzeba to powiedzieć jasno i pryncypialnie: szkolenie w temacie tych życiorysów powierzono niewłaściwej osobie.
Była nią młoda druhna, dość ładna i miła dziewczyna, która nad realizację programu przedkładała streszczanie nam obejrzanych ostatnio filmów. Oczywiście takich, których jako małolaty nie mogliśmy zobaczyć sami. Siadała na blacie ławki, przodem do klasy, prezentując w ten sposób swoje zgrabne nogi, a jej oczy robiły się maślane. I opowiadała je – filmy rzecz jasna – barwnie i szczegółowo, nie pomijając żadnych, nawet niezbyt istotnych detali. Więc w zasadzie też uczyła nas życia, może akurat nie Juliana Marchlewskiego, czy Marcelego Nowotki, ale zawsze.
Trwało to prawie dwa lata, przed pamiętnym rokiem 1956-tym, a dokładnie do październikowego, pełnego emocji wiecu na Placu Defilad, gdzie nadciągający zewsząd – w gwiaździstych pochodach – lud pracujący stolicy, powitał gromkim „sto lat, sto lat…” świeżo upieczonego pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego PZPR, towarzysza Władysława Gomułkę. Deklarował on sprawiedliwe rozliczenie okresu „błędów i wypaczeń” oraz „odwilż” w polityce i kulturze. A reakcją kilkuset tysięcy zgromadzonych na wiecu „towarzyszy i obywateli” (tak w swych mowach do narodu Gomułka zaczynał prawie każdy wątek), była sięgająca zenitu euforia, która zatrzęsła murami Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. Tak mocno, że aż postradał swojego patrona.
A w wyniku obiecanych rozliczeń Organizacja Harcerska przepadła bez śladu, zaś w jej miejsce powstał Związek Harcerstwa Polskiego.
Zamiast hymnu:
Naprzód młodzieży świata
Nasz braterski połączył dziś marsz...
pojawiła się śpiewana na całe gardło piosenka:
Gdzie strumyk płynie zwolna
Rozsiewa zioła maj
Stokrotka rosła polna
A nad nią szumiał gaj...
Na zbiórkach zazieleniły się harcerskie mundurki. Zdobiły je teraz krzyże, lilijki i różnokolorowe, oznaczające harcerskie dystynkcje sznury, a chusty nie musiały już być koniecznie czerwone. I raczej nie były. Zaczęły się biwaki, nocne podchody i zdobywanie sprawności, zaś w kioskach można było kupić nowy, pełen harcerskich gier i zabaw tygodnik Na Przełaj. A istniejąca już wcześniej gazeta Świat Młodych przestała się wreszcie zajmować propagowaniem powszechnej uprawy kukurydzy, na rzecz akcji organizowania młodocianych ekspedycji międzyplanetarnych. Jedną z owych kosmicznych załóg utworzyłem ja, wespół z moim kumplem Wojtkiem P. Niestety nasza aktywność ograniczyła się do śledzenia losów konkurencyjnej ekipy Tytusa, Romka i Atomka z komiksu zamieszczanego w kolejnych numerach ŚM.
Ale wraz z OH znikła też nasza nieoceniona druhna. Mając już jednak wpojone przez nią podstawy uznałem, że przyszedł czas na nieco bliższe kontakty z przyrodą. I w piątej klasie umówiłem się na pierwszą w życiu randkę. Z Marzenką B. Niestety, oceniając to z dzisiejszej perspektywy czuję, że chyba nie zachowałem się wówczas najlepiej.
Poszliśmy do kina 1 Maj.
Było to duże, nowoczesne kino na Podskarbińskiej, w sąsiedztwie skwerku Hanki Sawickiej, gdzie za parę groszy spędzało się na porankach niedzielne przedpołudnia. Powszechnie uchodziło ono za prawdziwą świątynię sztuki – zwłaszcza w porównaniu ze ścianą starej kamienicy przy rondzie Wiatraczna, na której parę lat wcześniej wymalowany został biały ekran. Tam wieczorami, z wojskowej ciężarówki, wyświetlano kroniki filmowe, a ludziska tłumnie oglądali te cuda zadzierając głowy.
Na miejscu okazało się, że mamy pecha, bo jedno z krzeseł – i to właśnie moje akurat – chwiało się, miało wyłamanie oparcie i w ogóle ledwo trzymało się kupy. Ale o dziwo Marzenka stwierdziła, że to nic, że ona chętnie na nim usiądzie. No to ja, hm... no jednym słowem, zgodziłem się. Skoro nalegała...
Tak. Teraz sobie myślę, że te początki nadzwyczajne chyba nie były. Być może ktoś o szczególnie subtelnej naturze, mógłby mieć pewne obiekcje.
Istotne postępy zrobiłem już w klasie szóstej.
W tym czasie bardzo modny był „Flirt towarzyski”, drukowany w nadzwyczaj popularnym wówczas tygodniku Przekrój. Wspaniały wynalazek – coś w rodzaju talii kart, na których umieszczone były pytania i odpowiedzi w stylu:
Co ci podpowiada twoje serce najdroższa?
Duchowi memu dała w pysk i poszła... (Fantazy)
Całuję twoją dłoń madame...
Gdybym był młodszy dziewczyno, gdybym był młodszy... (Asnyk)
Kocham cię, bądź moja na wieki!
... i tak dalej, i tak dalej.
Wystarczyło podać partnerce odpowiednią kartę, oraz wymienić numer pozycji i już największa oferma, umiejąca sylabizować zaledwie, mogła uchodzić za lwa salonowego. Cała nasza klasa po lekcjach zostawała w szkole i namiętnie uprawiała ów gatunek flirtu. W ten sposób utrzymywałem w stałej gotowości dwie – trzy koleżanki i zawsze miałem od kogo ściągnąć na przerwie pracę domową z matematyki, biologii lub geografii. Bo zupełnie nie wiadomo dlaczego, większość z nich została przez Matkę Naturę stworzona jako istoty pilniejsze niż my – nieco upośledzony, męski gatunek. Stąd, jeśli chodzi o prace domowe, dziewczyny były nie do zastąpienia.
Ale niestety, z bólem muszę wyznać, no bo jeśli mam pisać prawdę i tylko prawdę to muszę, że moja pierwsza prawdziwa miłość, która ogarnęła mnie i porwała jak tajfun, ta wielka miłość, na wspomnienie której jeszcze dzisiaj przechodzą mnie dreszcze, to była miłość nieszczęśliwa okropnie.
A zdarzyło się to w klasie siódmej. W tym czasie często przyglądałem się sobie w lustrze (w nadziei, że może na gębie kiełkuje mi już jakiś włosek) i wydawało mi się, że jako chłopak, pomijając oczywiście pewne drobne mankamenty, jestem całkiem do rzeczy. Potwierdzały zresztą ten fakt niektóre sąsiadki, a zwłaszcza jedna staruszka, która bezustannie czaiła się na klatce schodowej, by znienacka wyskoczyć z jakiegoś kąta i z czułością pogłaskać mnie po głowie.
Tym bardziej bolesny był fakt, że zupełnie mnie nie doceniła Krysia M.
To o niej musiały być te poematy...
Była śliczna, była zgrabna,
Wiotka, słodka i powabna...
Krysia... Samiuteńkie piątki. Przenigdy żadnej uwagi w dzienniczku. I jej uśmiech!
Myślę, że każdy, obdarzony tym uśmiechem wybraniec losu, odczuwał był coś w rodzaju olśnienia. Kiedyś zdarzyło mi się dostać, całkiem gratis, w pysk od jakiegoś – jak to się mówiło – chuligana i zobaczyłem wielką, oślepiająco jasną gwiazdę. Fizycznie, dość podobne uczucie – tylko w zupełnie odwrotnym stanie ducha, odczuwałem za każdym razem, kiedy Krysia, co zdarzało się nad wyraz rzadko, uśmiechała się do mnie.
Klasa VII b (fragment zdjęcia)
Zawsze wyrażałem pogląd, że miłość jest rodzajem choroby – ciężkiej, przewlekłej, choć na szczęście uleczalnej. Dopiero od niedawna fakt ten uznały również autorytety naukowe. Co prawda nie zalicza się ona do szczególnie zakaźnych schorzeń, ale niekiedy zdarzają się mutacje zaraźliwe spontanicznie i wówczas dotknięta nią para natychmiast instynktownie izoluje się od środowiska, by pielęgnując się wzajemnie nie narażać innych.
Jednakże najczęściej bywa tak, że początkowo zapada na nią tylko jeden osobnik, który aktywnie, wszelkimi sposobami usiłuje zarazić drugi, wybrany z otoczenia obiekt. Ten może jednak wykazywać nieoczekiwanie wysoką odporność. Wówczas zazwyczaj sytuację pogarsza fakt, że w swej złośliwej postaci choroba ta daje liczne powikłania: zaburzenia umysłu, wzroku i ośrodków mowy. I wtedy – ujmując rzecz w języku potocznym – dotknięty nią człowiek zamiast w obecności ukochanej promieniować intelektem i wdziękiem, wciąż się o coś potyka, czerwieni się i jąka, urywając w połowie wypowiadane zdania. Słowem robi z siebie ostatniego kretyna. Co w oczywisty sposób wzmacnia układ immunologiczny atakowanej jednostki.
Ja niestety byłem wręcz akademickim tego przykładem. Próbując zainfekować Krysię, dawałem z siebie wszystko, ale tracąc resztki rozumu osiągałem dokładnie odwrotny skutek. I Krysia przechodziła obok mnie obojętnie z noskiem dumnie zadartym do góry.
Nie widząc już innych szans, uciekłem się do sposobów magicznych. W pocie czoła sporządziłem coś w rodzaju talizmanu. Na kartce czerpanego papieru spisałem wszystkie swoje wyznania i zaklęcia miłosne. Ponieważ jednak prędzej dałbym się poćwiartować żywcem, niż pozwolił wydrzeć sobie coś tak intymnego jak owe uniesienia, zaszyfrowałem je za pomocą specjalnego, tajnego alfabetu, który od pewnego czasu służył mi do poufnej korespondencji z moim kosmicznym partnerem, Wojtkiem P. Dla całkowitej pewności, włożyłem kartkę pomiędzy dwie deseczki, które zbiłem ze sobą kilkunastoma gwoździami – co w ostateczny sposób chroniło moją tajemnicę. Wszystko to oblepiłem papierem, obwiązałem wstążeczką i nie rozstawałem z moim talizmanem się ani na chwilę. Cierpliwie czekałem, aż jakoś zadziała na Krysię.
Są na świecie niepoważni ludzie, którzy nie wierzą w kobiecą intuicję. Ja się do nich na pewno nie zaliczam, a mój tragiczny los dowodzi, w jak wielkim są błędzie. Jednak w tym przypadku nazwałbym to raczej cholernym, babskim, wścibskim, złodziejskim instynktem – i to tylko dlatego, że chwilowo nic gorszego nie przychodzi mi do głowy.
Któregoś dnia, na dużej przerwie, w przypływie radosnego nastroju (diabli wiedzą, co mogło spowodować ten kretyński nastrój), zabawiałem się podrzucając swój talizman do góry, kiedy nagle jedna z dziewczyn z przybocznej gwardii mojej ukochanej, niespodziewanie podbiegła i złapawszy go w locie uciekła do grona swoich koleżanek.
Świat zawirował mi przed oczami, lecz podjąłem mężną próbę odzyskania własności. Nie muszę chyba dodawać, że próbę bezskuteczną, o czym natychmiast wie każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia ze stadem rozwrzeszczanych dziewczyn.
Co miałem zrobić? Zamordować je? Wszystkie?
Myślałem: chłopie, spokojnie, co im z tego przyjdzie, durnym babom – deski, gwoździe, tajny szyfr... Pewnie się trochę podroczą, powygłupiają i oddadzą same. Przecież skąd mogą wiedzieć, co to jest. A bardziej rozpaczliwe kroki z mojej strony mogą tylko rozbudzić tę ich cholerną ciekawość. Więc udając obojętność, chwilowo dałem za wygraną, ale jakiś nieokreślony niepokój towarzyszył mi bezustannie.
Następnego dnia na przerwie, z dziwną miną podeszła do mnie jedna z przybocznych i bez słowa podała mi złożoną kartkę papieru. Rozwinąłem ją i poczułem się tak, jak niewątpliwie, przez bardzo krótką chwilę czuje się saper, który pomylił się właśnie po raz pierwszy. Na kartce wykaligrafowany był, słowo w słowo, rozszyfrowany tekst mojego talizmanu...
Stałem bezradnie przed frontem kompanii dziewczyn, śledzących mnie rozbawionym wzrokiem. A wśród nich, Krysia M.
Pierwsza myśl o zapadnięciu się pod ziemię była – jak powszechnie wiadomo – niewykonalna, zacząłem więc rozważać wyskoczenie przez okno. Honoru na tym świecie zwrócić nie było mi w stanie już nic, ale życie uratował mi czyjś nagły, niesamowity ryk: KUUPA!!! po którym znalazłem się na ziemi, przywalony dwudziestoma osobnikami z naszej klasy.
Instytucja kupy warta jest choćby krótkiej wzmianki, jako interesujący przypadek z dziedziny socjologii. Szkolne zabawy chłopaków mają najczęściej charakter rywalizacji, służą do wykazania się brawurą, zręcznością i odwagą – zaś w odmianach patologicznych, niestety dominujących zresztą, mają ośmieszyć, poniżyć i sponiewierać słabszego.
Żadnej z tych przykrych cech nie posiadała kupa. Kupa polegała na niespodziewanym wskoczeniu na przypadkowo wybranego delikwenta i przewróceniu go na ziemię. Na leżącego nieszczęśliwca rzucali się kolejno bliżej i dalej stojący koledzy, aż do uformowania się olbrzymiej kupy złożonej z kotłujących się i wrzeszczących w niebogłosy ciał. Po osiągnięciu swego apogeum, kupa rozpierzchała się na wszystkie strony, a na końcu podnosił się z ziemi stłamszony, ale uśmiechnięty delikwent i zabawa była skończona. Kupa była demokratyczna – każdy mógł być delikwentem lub wskakiwać na kupę. Mało tego, kupa była wyrazem braterstwa i równości wszystkich chłopaków. Taka była kupa.
W chwili sromotnej klęski i utraty czci, kupa miłosiernie schroniła mnie przed wzrokiem rozchichotanych dziewczyn, co pozwoliło mi egzystować dalej, ale od tego dnia musiałem nauczyć się żyć z piętnem hańby. Dokładałem więc wielu starań, aby nie wchodzić w oczy dziewczynom, a Krysi M. w szczególności.
Na szczęście nic nie trwa wiecznie i z upływem tygodni stopniowo jakby odzyskiwałem utraconą godność, bo dziewczynom znudziło się już rzucać w moją stronę pogardliwe spojrzenia. Teraz po prostu nie zauważały mnie w ogóle. Pozostało jedno: Krysia wiedziała, że jestem w niej zakochany jak kundel.
Nie mając więc już nic do stracenia, całe lekcje spędzałem na układaniu do niej liścików z wyrazami miłości. Odpisywała mi, nie powiem, lecz raczej niezbyt przychylnie. Ale choć zawsze dbała o to, żebym znał swoje miejsce, zdarzało się, że dawała mi coś, jakby niewielki okruch nadziei. Bywała na przykład dość miła w czasie wspólnych zabaw na łyżwach, na lodowisku w Parku Skaryszewskim. Raz dostałem też od niej amerykański znaczek pocztowy z prezydentem, w zamian za mój trójkąt Monako – najładniejszy jaki miałem. Znaczek ten przechowywałem jak relikwię, razem z włosem Krysi wyrwanym jej kiedyś w jakimś zamieszaniu.
Właściwie wszystko powoli zmierzało ku lepszemu, gdy dość nieoczekiwanie napatoczył się rywal. Rysiek K. należał do grona moich najbliższych kolegów i właściwie nie powinienem mieć mu za złe, że też (jak sądzę) zakochał się w Krysi. Krysia złamała wiele serc w owym czasie, lecz inni nieszczęśliwcy cierpieli byli w milczeniu i do dziś nieznany jest ich los.
Niestety, nie wykazywał on typowych, patologicznych objawów towarzyszących gorącej miłości. Jego starania o względy Krysi wypadały nieporównanie lepiej. Zresztą Rysiek słynął z właściwego podejścia do kobiet, zwłaszcza tych wielokroć starszych od siebie. Kiedy przychodził do mnie, ot tak zwyczajnie, jak przychodzi się do kumpla, natychmiast znikał z matką w kuchni i gadali o czymś przez bitą godzinę. A potem to już musiał iść do domu. Zaś ja wysłuchiwałem peanów na jego cześć:
– Ach, ten twój kolega Rysio to taki nadzwyczaj ułożony chłopiec.
Nie ulega wątpliwości, że ta irytująca informacja o ułożeniu Rysia miała tylko jeden cel: żebym ja, jako smarkacz ułożony znacznie gorzej, brał z niego przykład.
Niestety Krysia M. najwyraźniej była tego samego, pozytywnego zdania o Ryśku. Wszystko wskazywało na to, wręcz byłem tego zupełnie pewien, że spogląda na niego znacznie łaskawszym wzrokiem niż na mnie. Dane mi było przeżyć piekło goryczy i zazdrości o każde spojrzenie, czy uśmiech – zwłaszcza z tych oślepiających. Niejedną łzę wylałem wówczas cierpiąc w samotności.
Wydawało się jednak, że los daje mi jeszcze jedną, choć ostatnią szansę. Miała się właśnie odbyć wycieczka w Góry Świętokrzyskie, na którą, z jakichś tam powodów, Rysiek na szczęście pojechać nie mógł, jechała zaś Krysia.
Sądzę, że Napoleon przed bitwą pod Austerlitz nie przemyślał w szczegółach tylu możliwych wariantów rozwoju sytuacji, ile ja przed tą wycieczką.
Ale cóż! Mój nieszczęsny los wciąż był konsekwentny i kolejny raz okazał mi swe wredne oblicze. Stało się nawet jeszcze gorzej. To, co miało być naprawdę wielką szansą, okazało się koszmarnym Waterloo.
Początkowo sytuacja rozwijała się dość pomyślnie. Krysia pozwoliła mi nosić swoje tłumoczki, za co otrzymałem aż dwa oślepiające uśmiechy. Coś tam zwiedzaliśmy, nie wiem – jakąś górę, ale ja nie patrzyłem na nic, tylko na Krysię.
A potem...
Potem stało się coś, co opowiem jednym tchem, żeby napisać prawdę, zanim zdążę jeszcze z tego zrezygnować. Było tak: mój kretyńsko dobry nastrój poprawił mi apetyt. Obiad jedliśmy w klasztorze na Świętym Krzyżu. Przygotowana przez zakonnice zupa smakowała mi jak nigdy, można było brać dokładki. Ile tych dokładek zjadłem? Lepiej nie wspominać. Wracaliśmy autokarem, było gorąco i duszno. I ja... trzeba to nazwać po imieniu... no nie da się tego inaczej określić – zarzygałem prawie cały autokar.
Jeszcze dziś widzę to jak na zwolnionym filmie.
To było straszne! Opuszczony przez wszystkich jechałem z tyłu autobusu i marzyłem. Oczami wyobraźni widziałem młodzieńca w kwiecie wieku otrutego przez podstępne zakonnice zupą i dodatkowo, dla większej pewności, rozjechanego na placek przez autokar. Zaś po chwili – mokrą plamę na dnie skalistej przepaści w niedostępnych Górach Świętokrzyskich, do której ów nieszczęśnik skoczył był w akcie desperacji. A nad nim – stado ponurych sępów. I bohaterem tych wizji byłem ja.
Na Krysię nie śmiałem nawet spojrzeć. Taki oto był finał tej tragicznej miłości.
Na szczęście tuż po tym nastąpił koniec roku szkolnego, a ponieważ była to już ostatnia klasa podstawówki, drogi nasze rozeszły się, by na krótką chwilę spotkać się znów dwa lata później.