- W empik go
Grand jété, czyli wielki skok - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Grand jété, czyli wielki skok - ebook
Witold Gruca, jeden z najsłynniejszych polskich tancerzy i choreografów, opowiada o swoim życiu scenicznym i prywatnym. Występował w całej Polsce i za granicą. Przez długie lata był solistą Teatru Wielkiego w Warszawie. stworzył balety do muzyki między innymi: Bairda, Chopina, Szymanowskiego czy Różyckiego
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0298-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
Nigdy nie widziałem Witolda Grucy tańczącego na scenie. Natomiast pamiętam doskonale – z licznych nagrań wideo i powtórek – jego występy w telewizji, a najbardziej balety, do których stworzył choreografię. Za każdym razem robiły na mnie spore wrażenie, tym bardziej, że jego układy zdecydowanie odbiegały od tego, co podówczas pokazywały nasze zespoły baletowe. Estetyka ruchu Witolda Grucy bardziej umiejscawiała go wśród twórców zachodnich, aniżeli wschodnich, a tym bardziej polskich. Był poetą tańca. To jest najlepsze i najbardziej adekwatne określenie – po raz pierwszy w odniesieniu do Grucy posłużył się nim Witold Filler – gdyby pokusić się o skondensowaną definicję jego działalności artystycznej. Bo rzeczywiście był poetą na scenie, kiedy przychodziło mu wcielać się w postacie Romea, Dyla Sowizdrzała, Pietruszki, Don Perlimplina, Sancho Pansy i Wdowy Simone. W jego tańczeniu nie chodziło w gruncie rzeczy o zaprezentowanie wspaniałej techniki, lecz o jak najpełniejsze pokazanie przedstawianej postaci. I to właśnie było najbardziej fascynujące w działaniach scenicznych artysty. Wykształcenie i doświadczenia aktorskie bardzo mu w tym pomogły. Jego taniec właśnie dzięki temu był prawdziwy. Od momentu pojawienia się Witolda Grucy na scenie nie mieliśmy do czynienia z mniej lub bardziej precyzyjnie wykonanymi pas, lecz z bardzo świadomym kreowaniem złożoności danej postaci. Ba, on był tym, kogo na scenie przedstawiał! Ta zaś zdolność jest udziałem doprawdy garstki tancerzy. Na całym świecie. Bo nie oszukujmy się, wszakże nie wysokość skoków i liczba piruetów świadczą o klasie tancerza. Nie dziwi w tym kontekście wyznanie Grucy, że kiedy brat Laurenty dawał ślub Julii i Romeowi, to Gruca-Romeo brał ten ślub naprawdę! To nie były tylko działania sceniczne wpisane w tę rolę. Przez trzy akty Gruca był naprawdę Romeem, a nie tylko tancerzem, który wcielił się w tę postać. Całkiem podobnie było z choreografiami, które tworzył. W sali baletowej nie przekazywał tancerzom li tylko poszczególne ruchy wcześniej wymyślone, on przekazywał im to, co najgłębiej w sobie przeżył i zobaczył. Nie bez powodu mówi przecież, że gdy słuchał po raz kolejny jakiegoś utworu muzycznego, zamykał oczy i zaczynał nagle widzieć tę muzykę ubraną w działania tancerzy. Czyli, innymi słowy, muzyka stała mu się na tyle bliska, że w końcu mógł ją zobaczyć przyodzianą w ruch. I jedno, i drugie sytuuje Witolda Grucę wśród największych indywidualności baletu, jakie w drugiej połowie zeszłego stulecia były obecne na scenie w Polsce. Właśnie – najprawdziwszy poeta tańca. Kto wie, czy nie jedyny.
Jan Stanisław Witkiewicz– Zna pan oczywiście scenę ze „Śpiącej królewny” Piotra Czajkowskiego, w której podczas chrztu księżniczki Aurory pojawiają się wróżki. Przynoszą jej dary, dzięki którym księżniczka będzie piękna, mądra, dobra i szczęśliwa. Pojawia się także zła wróżka, Carabosse, ale na końcu zwycięża, rzecz jasna, dobro. Jakie wróżki pojawiły się u pana i co przyniosły?
– Zaskoczył mnie pan, bo nigdy w ten sposób nie myślałem. Może rzeczywiście otrzymujemy w kołysce jakieś – dobre i złe – dary? Jeśli tak jest, to u mnie przeważyły te dobre. Zresztą narodziny miałem imponujące. Przyszedłem na świat przy wtórze trąb i śpiewów, ponieważ kalwaryjczycy wracali z Kalwarii, a każdą kompanię – bo tak się nazywali – przyjmowano muzyką. Być może dlatego przez całe życie lubiłem orkiestry dęte. Byłem bardzo spokojnym dzieckiem, kiedy jednak dostawałem klapsa, to wrzeszczałem na całą kamienicę. Już w najmłodszych latach miałem swój zespół składający się z dzieci bliższych lub dalszych sąsiadów. Graliśmy różne wyimaginowane sztuki. Pamiętam, że chętnie chodziliśmy na cmentarz położony niezbyt daleko od mojego miejsca zamieszkania. Udawaliśmy tam dzieci zmarłej osoby, tylko po to, aby ukraść szarfy z wieńców. Z nich robiliśmy kostiumy do baletów hawajskich. Widziałem wówczas jakiś film z takim baletem i bardzo chciałem, żeby dziewczyny z mojego zespołu tańczyły taniec hawajski. Zresztą tańczyły na śmietniku, bo u nas na podwórku był bardzo duży śmietnik. Która nie chciała, to wyrzucałem bez wypowiedzenia. Dzieci mają to do siebie, że podczas próby jest wszystko w porządku, kiedy jednak nadchodzi moment występu, to na przykład dostają ataku śmiechu i nie chcą występować. W paru przedstawieniach tak było. Wtedy dawałem po tyłku. Również w domu odbywały się dość często przedstawienia, bo obie siostry – Zofia i Michalina – uwielbiały w nich występować.
– Już wówczas ciągnęło pana do tańca?
– Sąsiadki bardzo często radziły mamie, aby posłała mnie do szkoły baletowej. Bez przerwy w coś się przebierałem, coś tańczyłem i od dziecka taniec tkwił we mnie jako istotny element życia. Bez tego nie mogłem żyć.
– Czy te przedstawienia podwórkowe lub prezentowane w mieszkaniu pana rodziców były bardziej teatrem czy też tańcem?
– Moje siostry były jak dwa kołki i absolutnie nie tańczyły. To były przede wszystkim przedstawienia teatralne – jeśli wolno mi te dziecięce próby tak nazwać. Pamiętam, że kiedyś graliśmy bardzo miniaturowe Betlejem, w którym na samym końcu, przed żłóbkiem, zatańczyłem kujawiaka i krakowiaka.
– Czy w pana rodzinnym domu był sprzyjający klimat do tych dziecięcych zabaw artystycznych?
– Dwie strasze o siedem lat siostry grały na fortepianie. Także i ja, ale one grały wyłącznie z nut, ja zaś tylko ze słuchu. Często przychodził do nas skrzypek, przyjaciel ojca, który również grał na fortepianie i wspólnie z jedną z moich sióstr dawali ładne koncerty, przeważnie wykonywali utwory Johanna Straussa.
– A ojciec z zawodu był…
– …mechanikiem lotniczym i w zasadzie cały czas spędzał na lotnisku. Już w czasie okupacji został inżynierem elektrykiem. Mama natomiast pracowała w fabryce sody „Solvay” jako szefowa biura. W tej fabryce pracował także Karol Wojtyła, późniejszy papież Jan Paweł II. Jeździł wagonikami. Ze Skał Twardowskiego woził biały gruz, który następnie był topiony. Robiono z tego mydło i wiele innych rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia.
Niemcy fabryki nie zbombardowali, co świadczyło o tym, że ten obiekt był im potrzebny. W domu było bardzo wesoło. Rodzice byli bardzo chętni do różnych wygłupów. Często przebieraliśmy się i robiliśmy różne ad hoc wymyślane przedstawienia. Uwielbiałem się przebierać, szczególnie w pasujące na mnie sukienki sióstr. Dopiero później dziewczyny wytłumaczyły mi, że jestem chłopakiem i powinienem chodzić w portkach. Kiedyś ojciec dał mi na urodziny w prezencie kamerę filmową i dzięki temu byłem pierwszym aktorem filmowym na podwórku. Kręciliśmy zresztą różne filmy. Pamiętam jeden z nich, który opowiadał o tym, że mój straszy kolega zabrał perły swojej mamy, a ja go cały czas szukałem, wiedząc, że to on zrobił. Wreszcie go znalazłem, odebrałem mu te perły i rozpoczęła się bardzo zabawna gonitwa po podwórku. W domu mieliśmy projektor, na którym często puszczaliśmy filmy, najczęściej komedie, ale także inne, których jednak nie wolno było mi oglądać. Były zarezerwowane dla ojca i jego kolegi, księdza.
– Rodzice zajęci pracą zawodową nie mieli zbyt wiele czasu na wychowanie dzieci?
– Tak. Dlatego też wychowywała mnie babcia, która nazywała mnie Maniusiem, czego nienawidziłem. Moim ojcem chrzestnym był wybitny matematyk, profesor Witold Wilkosz, który kiedyś powiedział, że będę miał na imię Witold. Tak długo się sprzeczali, aż ustalili, że będę się nazywał Maria Witold, i tak do dzisiaj się podpisuję.
– Widziałem zdjęcie pana rodziny, na którym obie pana siostry wyglądają, jakby były chłopcami, a pan natomiast wygląda zupełnie jak dziewczynka.
– Wtedy była taka moda. Mama na ślub przyszła w krótkiej sukience, uczesana a la garçon, więc ojciec był oburzony. Siostry wyglądają na chłopców, bo tak są ostrzyżone. Natomiast ja zostałem z loczkami, być może dlatego, że bardzo bałem się fryzjera. Wtedy też umieszczono moje zdjęcie na reklamie czekolady zwanej „Optima”, której używało się do robienia kremów, ciast i innych łakoci. Pamiętam zabawne zdarzenie związane z czekoladą. Dostałem ogromnego Mikołaja z czekolady, którego się potwornie bałem. Siostra Zofia, która w gruncie rzeczy bardziej była chłopakiem aniżeli dziewczyną, mówiła do mnie po krakowsku: „Czego ty się boisz bajoku, przecież jak odłamiesz łeb, to w środku będzie pusty!”. Nie pozwoliłem na to i bardzo długo ten czekoladowy Mikołaj u nas był.
– Pamięta pan wybuch drugiej wojny światowej?
– Wyskoczyłem z siostrą przez okno – okno służyło u nas dość często za drzwi: część mieszkania na parterze wychodziła na park – bo usłyszeliśmy samoloty, które leciały dosyć nisko. Moja starsza siostra, Zofia, wymachiwała rękoma, krzycząc: „Nasi! Nasi! Nasi!”. Także wykrzykiwałem i machałem rękoma. A tu nagle „nasi” puścili serię z karabinu maszynowego! Uratowała nas duża wierzba, za którą się schowaliśmy. Moja druga siostra, Mita – nazywaliśmy ją zawsze księżniczką – stała w oknie i zawołała: „Nie wiecie, że wybuchła wojna!?”. Później kopaliśmy okopy – były kopane w zygzak, aby się można było z każdej strony schować. Leżeliśmy tam i obserwowaliśmy lecące wysoko samoloty. Widzieliśmy cudowny błękit nieba i te koszmarne samoloty. Podczas całej wojny Kraków nie został bardzo zniszczony. Modliliśmy się, żeby nie zbombardowano ani Sukiennic, ani też kościoła Mariackiego i Wawelu.
– Za namową rodziców czy też sam poszedł pan do Studia Tańca Artystycznego Ireny Michalczyk?
– To było już w czasie okupacji, kiedy pracowałem na Poczcie Głównej w Krakowie. Poszedłem tam z własnej potrzeby. Szybko uwijałem się z pracą i już o dziesiątej, a miałem pracować do osiemnastej, folksdojczka przystawiała mi pieczątkę, dzięki temu mogłem chodzić na zajęcia do szkoły. Nauka tam nie miała nic wspólnego z tańcem klasycznym. Dopiero później, kiedy została zaangażowana Barbara Karczmarewicz – w wieku szesnatu lat tańczyła Swanildę w „Coppélii” w Teatrze Wielkim w Warszawie i tam otrzymała tytuł primabaleriny – rozpocząłem z nią naukę tańca klasycznego. Kręciłem wówczas niezliczone piruety, oczywiście bardzo źle, jak zresztą nieomal wszystko, co wówczas tańczyłem. Po dwóch latach nauki u niej mogłem jako tako popisać się w tańcu klasycznym.
WITOLD GRUCA (W ŚRODKU) Z RODZICAMI I SIOSTRAMI, ZOFIĄ I MICHALINĄ, W 1929 ROKU
JAKO TRZYLATEK REKLAMUJĄCY CZEKOLADĘ „OPTIMA”
– Jak te szkoły i studia funkcjonowały podczas okupacji?
– Oficjalnych szkół, rzecz jasna, nie było. Jeśli uczono, to pokątnie, w konspiracji. Jednak niektóre panie profesorki – jak je nazywaliśmy – miały pozwolenie Niemców na prowadzenie szkoły, ale tylko baletowej. Przy tych szkołach czy studiach prowadzono na przykład tajnie zajęcia teatralne, na które także uczęszczałem wspólnie między innymi z Haliną Mikołajską, Wiktorem Sadeckim i Andrzejem Szczepkowskim. Naszymi nauczycielami byli: wspaniały aktor Władysław Woźnik, teoretyk Wiesław Górecki i przede wszystkim gwiazda nad gwiazdami Zofia Jaroszewska, którą uwielbialiśmy. Także pod przykrywką szkoły tańca prowadziliśmy teatr konspiracyjny, w którym wystawialiśmy „Wiesława” Kazimierza Brodzińskiego i „Zemstę” Aleksandra Fredry. W pierwszej sztuce grałem Pana młodego, a w drugiej – pożal się Boże, to musiało być okropne! – Wacława.
– Jak wyglądały zajęcia w Studiu Tańca Artystycznego Ireny Michalczyk?
– Tę szkołę prowadziła – jak myśmy ją nazywali – Wejka, która przyjechała z Kaukazu. Miała wspaniale opracowane ruchy rąk, gorzej było z nogami. Dlatego później zajęła się nami Karczmarewicz, abyśmy mogli stanąć – jak ja to nazywam – na żelaznych nogach i jako tako poznać technikę tańca klasycznego. Tańczyliśmy tam różne tematy, co było bardzo ciekawe, bo musieliśmy je rozwiązać ruchowo.
– Czyli improwizacja na zadany temat.
– Tak, szalenie to lubiłem. Czasami wychodziły z tego dziwactwa. Irena Michalczyk poświęcała także dużo uwagi ruchowi aktorskiemu. Kiedy zaczęliśmy wystawiać sztuki dramatyczne, to szalenie ważna w nich była kompozycja ruchu.
– Odnoszę wrażenie, że z większą fascynacją mówi pan o sprawach aktorskich, a z mniejszą o tanecznych.
– Tak, bo w ogóle chciałem zostać aktorem, ale reżyserzy wykorzystywali mnie przede wszystkim do ról tańczonych i gdzie tylko mogli, tam upychali pląsy w moim wykonaniu. Nie opuszczałem żadnej lekcji tańca, śniłem nawet o tańcu, bo w gruncie rzeczy był moim przeznaczeniem. Znacznie później świadomie łączyłem jedno z drugim, bo aktorstwo pomagało w pełniejszym wyrażeniu na scenie tańczonej postaci. Teatr bardzo mi pomógł w późniejszej karierze tancerza.
– Szkołę powszechną w Krakowie – w ówczesnym Borku Fałenckim – ukończył pan w pierwszym roku wojny. Następnie zdał pan egzamin do Akademii Sztuk Pięknych, która wówczas nazywała się Szkołą Przemysłu Artystycznego…
– …i do dzisiaj mieści się na placu Matejki. Stamtąd – jako młodzik – mam najpiękniejsze wspomnienia. W tej szkole byli też Bronek Pawlik, Danuta Korolewicz i paru innych znanych później aktorów. Chodziłem tam przez dwa lata, bo nagle Niemcy się zbiesili i powiedzieli, że nie pozwolą kształcić artystów. Zamknęli szkołę, a jej ucznów wywieźli na roboty do Niemiec. Wtedy zachorowałem na żółtaczkę, bo zjadłem bardzo dużo pysznych rydzów w occie. Kiedy Niemcy po mnie przyszli i zobaczyli, jak wyglądam, stanęli w drzwiach i powiedzieli: „Ty, zostaniesz tutaj!”. W ten sposób uratowałem się grzybami przed wywiezieniem do Trzeciej Rzeszy. Ojciec natychmiast załatwił mi pracę na Poczcie Głównej w Krakowie. Ubrano mnie w granatowy mundurek i czapkę z pomarańczową otoczką. Przez resztę okupacji jeździłem na rowerze do pracy, która była dla mnie tarczą obronną. Niemcy od tego czasu ani mnie nie legitymowali, ani nie zaczepiali, zresztą miałem odpowiednią legitymację. Na poczcie miałem funkcję „wyłapywacza błędów”, która polegała na dolewaniu do akumulatorów kwasu solnego lub wody. Antek, z którym pracowałem, taki krakowski cwaniaczek, często sikał do olbrzymich butli z wodą, z których dolewaliśmy do akumulatorów. Była wtedy tragedia, kiedy akumulatory przestawały działać, bo to oznaczało na przykład brak połączeń telefonicznych. Myśmy udawali, że nie wiemy, co jest przyczyną.
Nigdy nie widziałem Witolda Grucy tańczącego na scenie. Natomiast pamiętam doskonale – z licznych nagrań wideo i powtórek – jego występy w telewizji, a najbardziej balety, do których stworzył choreografię. Za każdym razem robiły na mnie spore wrażenie, tym bardziej, że jego układy zdecydowanie odbiegały od tego, co podówczas pokazywały nasze zespoły baletowe. Estetyka ruchu Witolda Grucy bardziej umiejscawiała go wśród twórców zachodnich, aniżeli wschodnich, a tym bardziej polskich. Był poetą tańca. To jest najlepsze i najbardziej adekwatne określenie – po raz pierwszy w odniesieniu do Grucy posłużył się nim Witold Filler – gdyby pokusić się o skondensowaną definicję jego działalności artystycznej. Bo rzeczywiście był poetą na scenie, kiedy przychodziło mu wcielać się w postacie Romea, Dyla Sowizdrzała, Pietruszki, Don Perlimplina, Sancho Pansy i Wdowy Simone. W jego tańczeniu nie chodziło w gruncie rzeczy o zaprezentowanie wspaniałej techniki, lecz o jak najpełniejsze pokazanie przedstawianej postaci. I to właśnie było najbardziej fascynujące w działaniach scenicznych artysty. Wykształcenie i doświadczenia aktorskie bardzo mu w tym pomogły. Jego taniec właśnie dzięki temu był prawdziwy. Od momentu pojawienia się Witolda Grucy na scenie nie mieliśmy do czynienia z mniej lub bardziej precyzyjnie wykonanymi pas, lecz z bardzo świadomym kreowaniem złożoności danej postaci. Ba, on był tym, kogo na scenie przedstawiał! Ta zaś zdolność jest udziałem doprawdy garstki tancerzy. Na całym świecie. Bo nie oszukujmy się, wszakże nie wysokość skoków i liczba piruetów świadczą o klasie tancerza. Nie dziwi w tym kontekście wyznanie Grucy, że kiedy brat Laurenty dawał ślub Julii i Romeowi, to Gruca-Romeo brał ten ślub naprawdę! To nie były tylko działania sceniczne wpisane w tę rolę. Przez trzy akty Gruca był naprawdę Romeem, a nie tylko tancerzem, który wcielił się w tę postać. Całkiem podobnie było z choreografiami, które tworzył. W sali baletowej nie przekazywał tancerzom li tylko poszczególne ruchy wcześniej wymyślone, on przekazywał im to, co najgłębiej w sobie przeżył i zobaczył. Nie bez powodu mówi przecież, że gdy słuchał po raz kolejny jakiegoś utworu muzycznego, zamykał oczy i zaczynał nagle widzieć tę muzykę ubraną w działania tancerzy. Czyli, innymi słowy, muzyka stała mu się na tyle bliska, że w końcu mógł ją zobaczyć przyodzianą w ruch. I jedno, i drugie sytuuje Witolda Grucę wśród największych indywidualności baletu, jakie w drugiej połowie zeszłego stulecia były obecne na scenie w Polsce. Właśnie – najprawdziwszy poeta tańca. Kto wie, czy nie jedyny.
Jan Stanisław Witkiewicz– Zna pan oczywiście scenę ze „Śpiącej królewny” Piotra Czajkowskiego, w której podczas chrztu księżniczki Aurory pojawiają się wróżki. Przynoszą jej dary, dzięki którym księżniczka będzie piękna, mądra, dobra i szczęśliwa. Pojawia się także zła wróżka, Carabosse, ale na końcu zwycięża, rzecz jasna, dobro. Jakie wróżki pojawiły się u pana i co przyniosły?
– Zaskoczył mnie pan, bo nigdy w ten sposób nie myślałem. Może rzeczywiście otrzymujemy w kołysce jakieś – dobre i złe – dary? Jeśli tak jest, to u mnie przeważyły te dobre. Zresztą narodziny miałem imponujące. Przyszedłem na świat przy wtórze trąb i śpiewów, ponieważ kalwaryjczycy wracali z Kalwarii, a każdą kompanię – bo tak się nazywali – przyjmowano muzyką. Być może dlatego przez całe życie lubiłem orkiestry dęte. Byłem bardzo spokojnym dzieckiem, kiedy jednak dostawałem klapsa, to wrzeszczałem na całą kamienicę. Już w najmłodszych latach miałem swój zespół składający się z dzieci bliższych lub dalszych sąsiadów. Graliśmy różne wyimaginowane sztuki. Pamiętam, że chętnie chodziliśmy na cmentarz położony niezbyt daleko od mojego miejsca zamieszkania. Udawaliśmy tam dzieci zmarłej osoby, tylko po to, aby ukraść szarfy z wieńców. Z nich robiliśmy kostiumy do baletów hawajskich. Widziałem wówczas jakiś film z takim baletem i bardzo chciałem, żeby dziewczyny z mojego zespołu tańczyły taniec hawajski. Zresztą tańczyły na śmietniku, bo u nas na podwórku był bardzo duży śmietnik. Która nie chciała, to wyrzucałem bez wypowiedzenia. Dzieci mają to do siebie, że podczas próby jest wszystko w porządku, kiedy jednak nadchodzi moment występu, to na przykład dostają ataku śmiechu i nie chcą występować. W paru przedstawieniach tak było. Wtedy dawałem po tyłku. Również w domu odbywały się dość często przedstawienia, bo obie siostry – Zofia i Michalina – uwielbiały w nich występować.
– Już wówczas ciągnęło pana do tańca?
– Sąsiadki bardzo często radziły mamie, aby posłała mnie do szkoły baletowej. Bez przerwy w coś się przebierałem, coś tańczyłem i od dziecka taniec tkwił we mnie jako istotny element życia. Bez tego nie mogłem żyć.
– Czy te przedstawienia podwórkowe lub prezentowane w mieszkaniu pana rodziców były bardziej teatrem czy też tańcem?
– Moje siostry były jak dwa kołki i absolutnie nie tańczyły. To były przede wszystkim przedstawienia teatralne – jeśli wolno mi te dziecięce próby tak nazwać. Pamiętam, że kiedyś graliśmy bardzo miniaturowe Betlejem, w którym na samym końcu, przed żłóbkiem, zatańczyłem kujawiaka i krakowiaka.
– Czy w pana rodzinnym domu był sprzyjający klimat do tych dziecięcych zabaw artystycznych?
– Dwie strasze o siedem lat siostry grały na fortepianie. Także i ja, ale one grały wyłącznie z nut, ja zaś tylko ze słuchu. Często przychodził do nas skrzypek, przyjaciel ojca, który również grał na fortepianie i wspólnie z jedną z moich sióstr dawali ładne koncerty, przeważnie wykonywali utwory Johanna Straussa.
– A ojciec z zawodu był…
– …mechanikiem lotniczym i w zasadzie cały czas spędzał na lotnisku. Już w czasie okupacji został inżynierem elektrykiem. Mama natomiast pracowała w fabryce sody „Solvay” jako szefowa biura. W tej fabryce pracował także Karol Wojtyła, późniejszy papież Jan Paweł II. Jeździł wagonikami. Ze Skał Twardowskiego woził biały gruz, który następnie był topiony. Robiono z tego mydło i wiele innych rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia.
Niemcy fabryki nie zbombardowali, co świadczyło o tym, że ten obiekt był im potrzebny. W domu było bardzo wesoło. Rodzice byli bardzo chętni do różnych wygłupów. Często przebieraliśmy się i robiliśmy różne ad hoc wymyślane przedstawienia. Uwielbiałem się przebierać, szczególnie w pasujące na mnie sukienki sióstr. Dopiero później dziewczyny wytłumaczyły mi, że jestem chłopakiem i powinienem chodzić w portkach. Kiedyś ojciec dał mi na urodziny w prezencie kamerę filmową i dzięki temu byłem pierwszym aktorem filmowym na podwórku. Kręciliśmy zresztą różne filmy. Pamiętam jeden z nich, który opowiadał o tym, że mój straszy kolega zabrał perły swojej mamy, a ja go cały czas szukałem, wiedząc, że to on zrobił. Wreszcie go znalazłem, odebrałem mu te perły i rozpoczęła się bardzo zabawna gonitwa po podwórku. W domu mieliśmy projektor, na którym często puszczaliśmy filmy, najczęściej komedie, ale także inne, których jednak nie wolno było mi oglądać. Były zarezerwowane dla ojca i jego kolegi, księdza.
– Rodzice zajęci pracą zawodową nie mieli zbyt wiele czasu na wychowanie dzieci?
– Tak. Dlatego też wychowywała mnie babcia, która nazywała mnie Maniusiem, czego nienawidziłem. Moim ojcem chrzestnym był wybitny matematyk, profesor Witold Wilkosz, który kiedyś powiedział, że będę miał na imię Witold. Tak długo się sprzeczali, aż ustalili, że będę się nazywał Maria Witold, i tak do dzisiaj się podpisuję.
– Widziałem zdjęcie pana rodziny, na którym obie pana siostry wyglądają, jakby były chłopcami, a pan natomiast wygląda zupełnie jak dziewczynka.
– Wtedy była taka moda. Mama na ślub przyszła w krótkiej sukience, uczesana a la garçon, więc ojciec był oburzony. Siostry wyglądają na chłopców, bo tak są ostrzyżone. Natomiast ja zostałem z loczkami, być może dlatego, że bardzo bałem się fryzjera. Wtedy też umieszczono moje zdjęcie na reklamie czekolady zwanej „Optima”, której używało się do robienia kremów, ciast i innych łakoci. Pamiętam zabawne zdarzenie związane z czekoladą. Dostałem ogromnego Mikołaja z czekolady, którego się potwornie bałem. Siostra Zofia, która w gruncie rzeczy bardziej była chłopakiem aniżeli dziewczyną, mówiła do mnie po krakowsku: „Czego ty się boisz bajoku, przecież jak odłamiesz łeb, to w środku będzie pusty!”. Nie pozwoliłem na to i bardzo długo ten czekoladowy Mikołaj u nas był.
– Pamięta pan wybuch drugiej wojny światowej?
– Wyskoczyłem z siostrą przez okno – okno służyło u nas dość często za drzwi: część mieszkania na parterze wychodziła na park – bo usłyszeliśmy samoloty, które leciały dosyć nisko. Moja starsza siostra, Zofia, wymachiwała rękoma, krzycząc: „Nasi! Nasi! Nasi!”. Także wykrzykiwałem i machałem rękoma. A tu nagle „nasi” puścili serię z karabinu maszynowego! Uratowała nas duża wierzba, za którą się schowaliśmy. Moja druga siostra, Mita – nazywaliśmy ją zawsze księżniczką – stała w oknie i zawołała: „Nie wiecie, że wybuchła wojna!?”. Później kopaliśmy okopy – były kopane w zygzak, aby się można było z każdej strony schować. Leżeliśmy tam i obserwowaliśmy lecące wysoko samoloty. Widzieliśmy cudowny błękit nieba i te koszmarne samoloty. Podczas całej wojny Kraków nie został bardzo zniszczony. Modliliśmy się, żeby nie zbombardowano ani Sukiennic, ani też kościoła Mariackiego i Wawelu.
– Za namową rodziców czy też sam poszedł pan do Studia Tańca Artystycznego Ireny Michalczyk?
– To było już w czasie okupacji, kiedy pracowałem na Poczcie Głównej w Krakowie. Poszedłem tam z własnej potrzeby. Szybko uwijałem się z pracą i już o dziesiątej, a miałem pracować do osiemnastej, folksdojczka przystawiała mi pieczątkę, dzięki temu mogłem chodzić na zajęcia do szkoły. Nauka tam nie miała nic wspólnego z tańcem klasycznym. Dopiero później, kiedy została zaangażowana Barbara Karczmarewicz – w wieku szesnatu lat tańczyła Swanildę w „Coppélii” w Teatrze Wielkim w Warszawie i tam otrzymała tytuł primabaleriny – rozpocząłem z nią naukę tańca klasycznego. Kręciłem wówczas niezliczone piruety, oczywiście bardzo źle, jak zresztą nieomal wszystko, co wówczas tańczyłem. Po dwóch latach nauki u niej mogłem jako tako popisać się w tańcu klasycznym.
WITOLD GRUCA (W ŚRODKU) Z RODZICAMI I SIOSTRAMI, ZOFIĄ I MICHALINĄ, W 1929 ROKU
JAKO TRZYLATEK REKLAMUJĄCY CZEKOLADĘ „OPTIMA”
– Jak te szkoły i studia funkcjonowały podczas okupacji?
– Oficjalnych szkół, rzecz jasna, nie było. Jeśli uczono, to pokątnie, w konspiracji. Jednak niektóre panie profesorki – jak je nazywaliśmy – miały pozwolenie Niemców na prowadzenie szkoły, ale tylko baletowej. Przy tych szkołach czy studiach prowadzono na przykład tajnie zajęcia teatralne, na które także uczęszczałem wspólnie między innymi z Haliną Mikołajską, Wiktorem Sadeckim i Andrzejem Szczepkowskim. Naszymi nauczycielami byli: wspaniały aktor Władysław Woźnik, teoretyk Wiesław Górecki i przede wszystkim gwiazda nad gwiazdami Zofia Jaroszewska, którą uwielbialiśmy. Także pod przykrywką szkoły tańca prowadziliśmy teatr konspiracyjny, w którym wystawialiśmy „Wiesława” Kazimierza Brodzińskiego i „Zemstę” Aleksandra Fredry. W pierwszej sztuce grałem Pana młodego, a w drugiej – pożal się Boże, to musiało być okropne! – Wacława.
– Jak wyglądały zajęcia w Studiu Tańca Artystycznego Ireny Michalczyk?
– Tę szkołę prowadziła – jak myśmy ją nazywali – Wejka, która przyjechała z Kaukazu. Miała wspaniale opracowane ruchy rąk, gorzej było z nogami. Dlatego później zajęła się nami Karczmarewicz, abyśmy mogli stanąć – jak ja to nazywam – na żelaznych nogach i jako tako poznać technikę tańca klasycznego. Tańczyliśmy tam różne tematy, co było bardzo ciekawe, bo musieliśmy je rozwiązać ruchowo.
– Czyli improwizacja na zadany temat.
– Tak, szalenie to lubiłem. Czasami wychodziły z tego dziwactwa. Irena Michalczyk poświęcała także dużo uwagi ruchowi aktorskiemu. Kiedy zaczęliśmy wystawiać sztuki dramatyczne, to szalenie ważna w nich była kompozycja ruchu.
– Odnoszę wrażenie, że z większą fascynacją mówi pan o sprawach aktorskich, a z mniejszą o tanecznych.
– Tak, bo w ogóle chciałem zostać aktorem, ale reżyserzy wykorzystywali mnie przede wszystkim do ról tańczonych i gdzie tylko mogli, tam upychali pląsy w moim wykonaniu. Nie opuszczałem żadnej lekcji tańca, śniłem nawet o tańcu, bo w gruncie rzeczy był moim przeznaczeniem. Znacznie później świadomie łączyłem jedno z drugim, bo aktorstwo pomagało w pełniejszym wyrażeniu na scenie tańczonej postaci. Teatr bardzo mi pomógł w późniejszej karierze tancerza.
– Szkołę powszechną w Krakowie – w ówczesnym Borku Fałenckim – ukończył pan w pierwszym roku wojny. Następnie zdał pan egzamin do Akademii Sztuk Pięknych, która wówczas nazywała się Szkołą Przemysłu Artystycznego…
– …i do dzisiaj mieści się na placu Matejki. Stamtąd – jako młodzik – mam najpiękniejsze wspomnienia. W tej szkole byli też Bronek Pawlik, Danuta Korolewicz i paru innych znanych później aktorów. Chodziłem tam przez dwa lata, bo nagle Niemcy się zbiesili i powiedzieli, że nie pozwolą kształcić artystów. Zamknęli szkołę, a jej ucznów wywieźli na roboty do Niemiec. Wtedy zachorowałem na żółtaczkę, bo zjadłem bardzo dużo pysznych rydzów w occie. Kiedy Niemcy po mnie przyszli i zobaczyli, jak wyglądam, stanęli w drzwiach i powiedzieli: „Ty, zostaniesz tutaj!”. W ten sposób uratowałem się grzybami przed wywiezieniem do Trzeciej Rzeszy. Ojciec natychmiast załatwił mi pracę na Poczcie Głównej w Krakowie. Ubrano mnie w granatowy mundurek i czapkę z pomarańczową otoczką. Przez resztę okupacji jeździłem na rowerze do pracy, która była dla mnie tarczą obronną. Niemcy od tego czasu ani mnie nie legitymowali, ani nie zaczepiali, zresztą miałem odpowiednią legitymację. Na poczcie miałem funkcję „wyłapywacza błędów”, która polegała na dolewaniu do akumulatorów kwasu solnego lub wody. Antek, z którym pracowałem, taki krakowski cwaniaczek, często sikał do olbrzymich butli z wodą, z których dolewaliśmy do akumulatorów. Była wtedy tragedia, kiedy akumulatory przestawały działać, bo to oznaczało na przykład brak połączeń telefonicznych. Myśmy udawali, że nie wiemy, co jest przyczyną.
więcej..