Granica - ebook
Granica - ebook
Spośród czternastu sąsiadów Rosji przez ostatnie pięćset lat jedynie Norwegia nie prowadziła z nią wojny i nie została przez nią zaatakowana. Ten historyczny fakt najlepiej opisuje losy państw graniczących z mocarstwem Putina. Erika Fatland zabiera nas w podróż do wszystkich krajów graniczących z Rosją. Trasa autorki rozpoczyna się w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej, będącej najbardziej zamkniętym i tajemniczym państwem świata, a kończy w najdalej na północ wysuniętym regionie Europy – magicznej i odludnej Norwegii Północnej. Granica to wspaniała podróż geograficzna, ale również – a może nawet przede wszystkim – podróż przez historię oraz ludzkie opowieści. Autorka po raz kolejny daje świadectwo szczególnego talentu do nawiązywania bliskich relacji z ludźmi, których napotyka na swojej drodze. Ich historie to trzon tej książki.
Kategoria: | Nauki społeczne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-893-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiele nazw miejscowości wymienionych w tej książce zapisałam w transkrypcji z innych alfabetów. Zazwyczaj stosowałam nazwy i pisownię przyjęte w Norwegii. Na przykład przy omawianiu Kazachstanu używam rosyjskich nazw Semipałatyńsk i Ust-Kamienogorsk zamiast kazachskich Semej i Öskemen, ponieważ te rosyjskie są u nas bardziej znane. Z tych samych względów posługuję się nazwą Odessa, a nie ukraińską wersją Odesa, oraz Kiev zamiast raczej obcej Norwegom wersji Kyiv. Zabieg ma na celu jedynie ułatwienie odbioru, nie ma natomiast żadnych konotacji politycznych.
Na końcu książki czytelnik znajdzie krótki zarys historii Rosji.
Od Tłumaczki
Pisownia nazw miejscowych w przekładzie została podporządkowana zasadom języka polskiego. Wszędzie tam, gdzie istnieją zwyczajowe nazwy spolszczone, taki zapis został uwzględniony. Również w przekładzie nie ma to żadnych konotacji politycznych.Sztuka zginania karku tak, by go nie złamać
Z platformy widokowej mogliśmy swobodnie oglądać zarówno Chiny, jak i Rosję. Po stronie rosyjskiej nie było niczego – płotu, wieżyczek strażniczych, domów pól uprawnych. Jedynie zardzewiały most i płaski teren za mgłą. Tumen (Туманная, Mglista), rzeka stanowiąca granicę między Koreą Północną a Rosją, nie jest specjalnie głęboka ani szeroka. Odniosłam wrażenie, że pokonałabym ją w bród.
Granica Rosji z Koreą Północną jest najkrótsza ze wszystkich jej granic z państwami ościennymi, liczy niespełna dziewiętnaście kilometrów długości. Mimo to na niewiele krajów Rosja ma w ostatnim czasie pośrednio wpływ tak duży jak właśnie na Koreę Północną. Kim Dzong Un nie byłby dzisiaj dyktatorem, gdyby nie Stalin. Aż do drugiej wojny światowej Korea pozostawała pod panowaniem Japonii. W 1945 roku półwysep podzielono między zwycięzców tej wojny, USA i ZSRR. W nowym wasalnym państewku Stalin potrzebował lojalnego przywódcy. Wybór padł na Kim Il Sunga (Kim Ir Sena), który lata wojny spędził w radzieckim obozie wojskowym. Wbrew oczekiwaniom Kim nie stał się marionetką Moskwy. I on, i jego następcy chadzali własnymi drogami, zamiast realizować politykę Związku Radzieckiego. Ród Kimów przekształcił się w dynastię brutalnych władców absolutnych otoczonych kultem niedającym się porównać z niczym, co znamy w dzisiejszych czasach. W tym dziwnym kraju odizolowanym jak w szklanej bańce Kimowie byli traktowani jak królowie bogowie.
Kierowca autobusu wziął kurs na granicę z Chinami; dwutygodniowa wycieczka po najgorszej dyktaturze na świecie zbliżała się do końca. Dostałam się tutaj jako zwykła turystka – podałam się za recepcjonistkę zatrudnioną w rzeźni należącej do mojej rodziny. Otrzymanie wizy dziennikarskiej do Korei Północnej to proces długotrwały i zawiły. Na dodatek dziennikarzom z reguły pokazuje się tylko Pjongjang. Ja zaś chciałam zobaczyć jak najwięcej.
Dzięki wypełnionemu po brzegi i ułożonemu z zegarmistrzowską wręcz precyzją programowi Korean Tourist Company, północnokoreańskiej państwowej agencji turystycznej, podobno zobaczyłam dużo. Zjeździłam kraj z północy na południe, odwiedziłam muzea rewolucji, widziałam mnóstwo olbrzymich pomników i szkolnych przedstawień oraz miejsca i miasta nowo otwarte dla turystów. Wszystko, co nam pokazywano, zostało starannie wyreżyserowane, przewodnicy zawsze znajdowali się najwyżej kilka metrów od nas. Mimo to sama reżyseria niejednokrotnie wiele zdradzała. I od czasu do czasu scenariusz pruł się w szwach – im dalej od Pjongjangu, tym dziury bywały większe.
Teraz pozostawało tylko odzyskać paszport, który pani Ri dwa tygodnie temu wzięła ode mnie i od wszystkich uczestników wycieczki – no i wydostać się z bańki.
***
– Pozwolą państwo, że przede wszystkim serdecznie powitam ich w Korei! – odezwała się młoda kobieta na przodzie autokaru. – Nazywam się pani Ri i będę państwa przewodniczką po Pjongjangu. Mój kolega, pan Kim – tu skinęła w stronę poważnego mężczyzny w średnim wieku – pracuje ze mną. Proszę, żeby ewentualne pytania kierowali państwo do mnie lub do pana Kima.
Nie przestając ani na chwilę się uśmiechać, pani Ri wyrecytowała długą listę tego, czego nam nie wolno:
– Proszę nigdy nie fotografować ludzi bez pozwolenia i w żadnym wypadku nie robić zdjęć żołnierzom. Jeżeli chcą państwo uwiecznić pomnik Kim Il Sunga albo Kim Dzong Ila, proszę pilnować, aby na zdjęciu znalazł się on w całości. Jeżeli powiemy, że czegoś fotografować nie można, proszę się do tego zastosować. Czy to dla państwa jasne? Na wszelki wypadek zawsze najlepiej najpierw zapytać któreś z nas. Pan Kim i ja zawsze będziemy w pobliżu. Bardzo proszę wyjąć paszporty, za chwilę przejdę przez autokar i je zbiorę.
Roześmiała się serdecznie na widok min niektórych turystów, choć musiała widzieć tę reakcję setki razy wcześniej.
– Spokojnie, dostaną je państwo z powrotem przy wyjeździe! Do tego czasu lepiej, żebym ja ich pilnowała. Ktoś z państwa mógłby zgubić paszport, co oznaczałoby duże problemy dla wszystkich.
Kilku turystów nieśmiało protestowało, ale pani Ri, nie zwracając na nich uwagi, z uśmiechem odbierała paszporty. Ulice, którymi jechaliśmy z lotniska do Pjongjangu, były ciemne i wyludnione. Regularnie mijaliśmy oświetlone reflektorami gigantyczne portrety Kim Il Sunga i jego syna, Kim Dzong Ila – pierwszych przywódców Korei Północnej. Obaj despoci dosłownie rozświetlali noc. Poza tym panowała czarna ciemność, choć nie taka pustka, jak mi się początkowo wydawało. Przyjrzałam się baczniej. W mroku chodzili i jeździli na rowerach ludzie zaopatrzeni w latarki, rzucające na chodnik słabe snopy światła. Wszędzie było ich pełno.
– Samemu proszę nie wychodzić na miasto – napominała dalej pani Ri. – Koreańczycy nie są przyzwyczajeni do obcokrajowców i nie znają angielskiego; mogą państwo napytać sobie biedy, jeżeli pójdą gdzieś nie z całą grupą. Kiedy program wyznaczony na dany dzień zostanie zrealizowany, a państwo będą mieli ochotę się przewietrzyć, proszę spacerować po parkingu przed hotelem. Na pewno nie będą się państwo nudzili; w hotelu zawsze znajdzie się masa atrakcji!
Po szerokich alejach i wysokich blokach – wszystkich bez świateł w oknach – zorientowałam się, że chyba dojechaliśmy do centrum. Po prawej stronie otwierał się widok na duży plac; na ziemi siedziały tam dzieci w długich, prostych jak pod linijkę rzędach – tysiące dzieci. Wszystkie były ubrane w białe koszule i granatowe spodnie lub spódnice. I wszystkie siedziały w tych ciemnościach kompletnie bez ruchu.
– Ćwiczą na święto partii dziesiątego października – wyjaśniła pani Ri.
– Można fotografować? – spytał któryś z Niemców.
Pani Ri skinęła przyzwalająco. Pstryknęły aparaty i komórki.
– Przy okazji proszę pamiętać o przestawieniu zegarków – dodała pani Ri. – Zaledwie kilka tygodni temu, w sierpniu, odzyskaliśmy własny czas, więc nie jesteśmy już w tej samej strefie czasowej co japońscy imperialiści. Jest teraz dwudziesta pięćdziesiąt pięć czasu koreańskiego, w Chinach dwudziesta pierwsza dwadzieścia pięć.
Przez Pjongjang przepływa rzeka Taedong. Nasz hotel zbudowano dość praktycznie na półwyspie oblanym wodami tej rzeki. Gdyby ktoś zaryzykował złamanie przepisów i samodzielne wyjście, musiałby najpierw przekraść się niezauważony przez prowadzący do miasta szeroki, niezbyt uczęszczany most.
– Hotel jest czterogwiazdkowy, ma czterdzieści siedem pięter, aż tysiąc pokoi i obrotową restaurację na dachu – informowała rozentuzjazmowana pani Ri, kiedy skręcaliśmy na parking gęsto zastawiony autokarami.
Najpierw zaprowadzono nas do recepcji, a potem zagoniono do olbrzymiej sali jadalnej. Podano nam rybę, letni ryż i północnokoreańskie piwo. Zjadłam kilka kęsów i poczłapałam do windy umordowana po prawie dwóch dobach podróży.
Pokój hotelowy, utrzymany w odcieniach brązu, silnie pachniał pleśnią oraz mokrym betonem. Działała tylko jedna lampa – stojąca, chybotliwa, z przekrzywionym abażurem. Pod sufitem brzęczał batalion kadrowy komarów i ciem. Przez moment przyglądałam się miastu z góry. Milionowa stolica była całkowicie ciemna, jeśli nie liczyć kilku oświetlonych pomników. Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że znalazłam się w strefie działań wojennych, w której po zmroku obowiązuje zaciemnienie. Z przyzwyczajenia sprawdziłam komórkę. Oczywiście nie było tu zasięgu. Teoretycznie mogłam kupić lokalną kartę SIM, kosztowała jednak sto dwadzieścia dolarów, umożliwiała wysłanie tylko dwudziestu SMS-ów i blokowała połączenia z numerami koreańskimi. Za dopłatą dziewięćdziesięciu dolarów zyskiwało się pięćdziesiąt megabajtów internetu. Wobec tego przestawiłam telefon na tryb samolotowy i schowałam.
Następnego ranka punktualnie o szóstej wyrwał mnie ze snu wake-up-call od pani Ri. Program dnia był tak napięty, aż zapierało dech w piersiach. Ze strony agencji turystycznej stanowiło to przemyślaną strategię: skoro turyści właściwie nie mogą się swobodnie poruszać, trzeba im od rana do wieczora zapewnić aktywność. Żadnych przestojów, wolnych chwil, przerw po drodze – aż do kompletnego wyczerpania.
– Bardzo przepraszam za złą jakość dróg – odezwała się pani Ri ze swojego stałego miejsca na przodzie autokaru. – Może zaśpiewam państwu tradycyjną koreańską pieśń?
Miała śliczny głos, czysty i jasny, natomiast system nagłośnienia w autokarze podle go zniekształcał.
Sporo za centrum nierówna betonowa szosa należała tylko do nas. Prowadziła przez pola ryżowe i kukurydziane, tu i tam mignęła czasem grupka chat. Nieliczni mijani ludzie poruszali się pieszo albo na rowerach, niektórzy przykucnęli nieruchomo na poboczu uzbrojeni w nożyce i łopatki. Po obu stronach szosy założono wąskie rabaty z różowymi, liliowymi i białymi kwiatami.
Dwie i pół godziny później, po przejechaniu stu siedemdziesięciu kilometrów, dotarliśmy do żyznego pagórkowatego terenu.
– Muzea znajdują się tu nieprzypadkowo – objaśniła pani Ri. – Kim Dzong Il wybrał tę okolicę z powodu jej nieskończonego piękna.
Wizyta w Muzeum Darów albo na Międzynarodowej Wystawie Przyjaźni, jak się ono oficjalnie nazywa, należy do standardowej oferty wycieczkowej: żadnemu turyście się nie upiecze. W ponad stu pięćdziesięciu salach wystawiono więcej niż dwieście tysięcy prezentów z kraju i zagranicy. Pierwotnie muzeum mieściło się w jednym budynku, z czasem podarunki stały się tak liczne, że aby je wszystkie wyeksponować, wzniesiono drugi budynek – lustrzane odbicie pierwszego.
Para masywnych drzwi z brązu prowadziła do mrocznego marmurowego holu. Ładna młoda kobieta w tradycyjnej jedwabnej sukni do ziemi poprowadziła nas długim korytarzem, w którym na ścianach wisiały w ramkach zdjęcia wszystkich kwiatów i zwierząt, jakie przez lata ofiarowywano Kim Il Sungowi. Częściowo z grzeczności, częściowo z ciekawości zatrzymywaliśmy się i podziwialiśmy każde zdjęcie – ku wielkiej irytacji owej młodej kobiety, która wygłosiła nam wreszcie dłuższą nauczkę po koreańsku.
– Hurry, hurry! – przetłumaczyła pani Ri.
Szybkim tempem prowadzono nas przez kolejne sale, coraz większe i bardziej eleganckie. Wszystkie prezenty – od zegarków i aparatów fotograficznych po zestawy do barbecue, serwisy do kawy z portretem Karola Marksa i przykurzone książki – wystawiono w gablotach sumiennie opatrzonych nazwiskiem ofiarodawcy i pogrupowanych według krajów. Kiedy wchodziliśmy do nowej sali, pani Ri za każdym razem wykrzykiwała nazwę kraju, jej zdaniem istotnego dla składu naszej wycieczki: Switzerland! Belgium! Sweden! Italy! Great Britain! Jakbym się znalazła na konkursie Eurowizji. Norwegia też była reprezentowana; jako szczególnie hojny ofiarodawca wyróżniła się komórka partii komunistycznej z Østfoldu. W gruncie rzeczy podarunki pochodziły właśnie od takich marginalnych partii komunistycznych lub towarzystw przyjaźni, prawie nie dostrzegłam podarunków od rządów lub głów państw. Założyłam, że wystawa jest przeznaczona dla krajowej publiczności. Moje przypuszczenie potwierdziły liczne grupy północnokoreańskie, które przemaszerowywały obok nas z regularnością zegarka.
Podczas przechodzenia do nowego skrzydła muzeum nasza muzealna przewodniczka skorzystała z okazji i zadała kilka pytań Heinrichowi, jednemu z niemieckich członków wycieczki. Szłam zaraz za nimi i podsłuchałam, o czym była mowa.
– Co pan myśli o naszym muzeum? – przetłumaczyła pani Ri.
– Bardzo duże i bardzo imponujące – odpowiedział dyplomatycznie Heinrich, co pani Ri przetłumaczyła. Przewodniczka z zadowoleniem pokiwała głową.
– Macie podobne muzea w Niemczech? – padło następne pytanie.
– Nie, chyba takich nie mamy – przyznał Heinrich.
Młoda kobieta się uśmiechnęła.
– A historyczne muzea macie? – drążyła.
– Mamy.
– O… – W głosie przewodniczki zabrzmiało rozczarowanie. – Nie myślałam, że w Niemczech macie muzea historyczne – dodała cicho.
Jednym z ważniejszych eksponatów w nowym skrzydle był samolot otrzymany przez Kim Il Sunga od radzieckiej partii komunistycznej w 1958 roku. Wspaniały prezent podkreślał ciepłe stosunki między Związkiem Radzieckim a Koreą Północną, choć trudno w tym wypadku mówić o równorzędności partnerów. Żaden kraj nie dał Korei Północnej tyle wsparcia ekonomicznego i technologicznego podczas zimnej wojny, ile dał ZSRR. W ciągu czterdziestu lat radzieccy eksperci zbudowali i rozbudowali tam około siedemdziesięciu dużych zakładów przemysłowych, a w 1990 roku postawione przez nich elektrownie pokrywały siedemdziesiąt procent zapotrzebowania Korei Północnej na prąd. Kraj prezentował się chętnie jako niepodległy, choć w rzeczywistości był w tych latach radzieckim satelitą.
Pozwolono nam po kolei wspiąć się na wąskie schodki i przyjrzeć obitym zielenią kanapom w środku samolotu.
Absolutnie najważniejszy eksponat został zachowany na koniec zwiedzania.
– Proszę się ustawić gęsiego w dwóch szeregach – zadysponowała pani Ri.
Posłusznie zrobiliśmy, jak kazała. Milczący, lecz czujny pan Kim dokładnie zlustrował każdego z nas. Nie był zadowolony z tego, co zobaczył.
– Nie można krzyżować ramion – odezwała się pani Ri. – To wyraz braku szacunku.
Pan Kim z surową miną wskazał palcem jednego z Belgów.
– Nie można mieć swetra zawiązanego w pasie – wyjaśniła pani Ri. – To wyraz braku szacunku. Proszę włożyć sweter. I nie mogą państwo trzymać okularów słonecznych na głowie – dodała. – Proszę je schować do kieszeni. Czy ktoś z państwa żuje gumę?
Jeden z Hiszpanów nieśmiało podniósł rękę. Pani Ri wyjęła z torby papierową serwetkę i zawinęła w nią wyrażającą brak szacunku substancję. Wreszcie wszyscy promienieliśmy niezbędnym szacunkiem i zostaliśmy wprowadzeni do skąpo oświetlonej sali. W jej głębi na łące sztucznych kwiatów stała jak żywa woskowa figura uśmiechniętego Kim Il Sunga. Z głośników płynęła uroczysta muzyka. Kazano nam ustawić się w szeregu i nisko ukłonić. Nie chciałam się kłaniać dyktatorowi, stałam więc wyprostowana, podobnie jak Francuzi z naszej wycieczki. Pan Kim obrzucił nas karcącym wzrokiem, ale nic nie powiedział. W następnej sali napotkaliśmy równie uśmiechniętego Kim Dzong Ila, także naturalnej wielkości, stojącego na szczycie Pektu-san, najświętszej góry Korei Północnej. W tle, w kalderze wulkanu lśniło sławne błękitne jezioro Cheonji (dosł. Niebiański Staw). Na koniec zaprowadzono nas do sali, w której stała Kim Dzong Suk, żona Kim Il Sunga i matka Kim Dzong Ila, północnokoreańska odpowiedniczka Najświętszej Marii Panny.
Woskowe figury w Muzeum Darów to była rozgrzewka. Następnego dnia, w samo święto narodowe, miano nam pozwolić na wejście do Najświętszego Miejsca.
Ruchomy chodnik przesuwał się w ślimaczym tempie korytarzem z szarego marmuru w Kŭmsusańskim Pałacu Słońca w Pjongjangu. Chodzenie było niedozwolone, s e n s polegał na tym, żeby pokonanie drogi zajmowało dużo czasu. Ściany udekorowano fotografiami z bogatego w wydarzenia życia wiecznie uśmiechniętego Kim Il Sunga. Z przeciwnej strony chodnik przesuwał ku nam długie rzędy ustawionych czwórkami mieszkańców Korei Północnej, mężczyzn w obcisłych mundurach i kobiet w kolorowych jedwabnych sukniach do ziemi. Nikt z nich nie sprawiał wrażenia, że dostrzega pstry tłumek ubranych odświętnie – we własnym mniemaniu – europejskich i amerykańskich turystów. Zauważyłam, że kiedy Koreańczycy nas mijali, ich oczy dyskretnie kierowały się na nas, choć głowy były sztywno zwrócone do przodu.
Za siedmioma lasami, za siedmioma górami, kiedy ruchomy chodnik wreszcie się skończył, dotarliśmy do ruchomych schodów. Powoli dźwigały nas do gigantycznej sali, w której środku królowały olbrzymie woskowe rzeźby Kim Il Sunga i Kim Dzong Ila. Znowu poinstruowano nas, byśmy się ustawili w równym szeregu i ukłonili figurom. Potem przepuszczono nas przez śluzę odkurzającą, gdzie zwiało z nas drobinki pyłu, martwy naskórek i wszystkie luźne włoski, byśmy czyściutcy i odświeżeni wkroczyli do sali skąpanej w czerwonym świetle i wypełnionej uroczystymi dźwiękami instrumentów dętych sączącymi się z głośników. Pośrodku w szklanej trumnie leżał Wieczny Prezydent z zastygłą miną plastikowej lalki, przykryty czerwonym całunem, spod którego wyłaniały się jedynie barki w marynarce i głowa. Nawet w intensywnym ciemnoczerwonym świetle cera Wiecznego Prezydenta wydała mi się bladożółta.
Kolejka do zwłok była długa, więc wokół szklanej trumny pogoniono nas w szybkim tempie. Poinformowano nas, że mamy złożyć trzy ukłony: po bokach i w głowach, ale nie w nogach, za nic w świecie w nogach. Koreańczycy, którzy posuwali się w kolejce za nami, kłaniali się tak nisko, że głowami wręcz dotykali kolan. Następnie przeszliśmy do sali, gdzie mogliśmy podziwiać sto czterdzieści cztery medale Kim Il Sunga; uderzająco wiele z nich nadały mu kraje arabskie albo afrykańskie. Potem zjechaliśmy ruchomymi schodami do kolejnego powoli sunącego chodnika, tym razem oflankowanego fotografiami radosnego jak skowronek Kim Dzong Ila. Po jakimś czasie przewiało nas w nowej śluzie i weszliśmy do kolejnej sali skąpanej w czerwonym świetle. Pośrodku spoczywał Kim Dzong Il, w przeciwieństwie do ojca przerażająco niemal jak żywy, z brązową, zdrową cerą. W pewnym sensie ów kulejący i chory na cukrzycę dyktator wyglądał po śmierci dużo lepiej niż za życia. Najwyraźniej sztuka balsamowania zwłok rozwinęła się znacząco między rokiem 1994, gdy zmarł Kim Il Sung, a 2011 – kiedy odszedł z tego świata jego syn.
Po wyjściu na światło dzienne oślepiły nas ostre promienie słońca. Było prawie trzydzieści stopni ciepła w cieniu i ubranie przylepiało się do ciała.
– Panie, panowie, ruszamy dalej! – zawołała pani Ri, klaszcząc z entuzjazmem w dłonie. – Nie możemy się spóźnić na tradycyjne tańce.
Na placu Kim Il Sunga zebrały się setki odświętnie ubranych studentów uniwersytetu, gotowych do zbiorowego tańca – północnokoreańskiej specjalności. Mężczyźni byli ubrani w spodnie od garnituru, białe koszule i czerwone krawaty. Kobiety nosiły tradycyjne jedwabne suknie – niezwykle piękne, przypominające trochę stroje dla lalek. Suknie te mają kształt dzwonu i zwracające uwagę barwy: zjadliwie żółtą, pasteloworóżową, miętowozieloną i błękitną jak niebo. Plac po prostu mienił się kolorami.
– Proszę sobie znaleźć na schodach miejsce do siedzenia, a jeśli mają państwo ochotę, to można się swobodnie rzucić w wir tańca! – zachęcała z uśmiechem pani Ri.
Schody obsiedli już gęsto turyści z innych wycieczek. Studenci przez godzinę obracali się energicznie w różnych kolistych układach. Kiedy później przeglądałam setki moich zdjęć z tych tanecznych pokazów, odkryłam, że żaden z tancerzy się nie uśmiechał. Wszyscy, zlani w tym upale potem, sztywno wpatrywali się przed siebie.
Pjongjang znaczy „płaska kraina” lub „kraina pokoju” i przynajmniej pierwsza interpretacja jest zgodna z prawdą. Stolica Korei Północnej leży na płaskim stepie i jak wspominałam, jest podzielona rzeką Taedong. Większość bloków mieszkalnych pochodzi z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy kraj odbudowywał się w ekspresowym tempie po wojnie z Koreą Południową prowadzoną w latach pięćdziesiątych. Miliony ludzi potrzebowały wówczas mieszkań. Dlatego powstały tanie, choć zdające egzamin nierzadko dwudziesto- lub trzydziestopiętrowe bloki. Większość jest wyposażona w windy, te jednak często w ogóle nie działają. Nawet jeśliby działały, i tak mało kto ryzykowałby ich używanie z powodu ciągłych przerw w dostawie prądu. Dlatego trwa zażarty wyścig do mieszkań na niższych piętrach, a wielu starszych mieszkańców Pjongjangu jest w praktyce uwięzionych w swoich czterech ścianach. Na wyższe piętra może nie docierać woda, toteż liczne lokale stoją tam puste.
W środku miasta króluje najwyższa budowla Korei Północnej, futurystyczny hotel Rjugjong kojarzący się z rakietą w kształcie piramidy. Jego budowę rozpoczęto w 1987 roku, miał mieć sto pięć pięter i trzy tysiące pokoi. Zakładano, że roboty potrwają dwa lata. W 1992 roku w wyniku rozpadu ZSRR załamała się gospodarka Korei Północnej i prace budowlane ustały. Przez szesnaście lat wybudowany jedynie w pełnej wysokości hotel straszył w centrum stolicy jak pusta skorupa. Dopiero w 2008 roku roboty ruszyły ponownie. W 2011 roku wykończono ściany zewnętrzne, które w większości tworzą niebieskawe szklane płyty. Zakładano, że hotel otworzy podwoje w 2012 roku, w stulecie urodzin Kim Il Sunga, ale tak się nie stało. Ogłoszono więc, że część budynku zostanie oddana do użytku w 2013 roku. W pewnym momencie była mowa o tym, że Rjugjong przejmie Kempinski, światowa sieć luksusowych hoteli. Wbrew zapowiedziom nie nastąpiło częściowe udostępnienie, nie zmaterializowała się też sieć Kempinski, więc trzystutrzydziestometrowy Rjugjong jest dziś najwyższym nieużytkowanym hotelem na świecie.
Przez cały tydzień mojego pobytu w Pjongjangu nad miastem unosiła się chmura smogu, jakby poranna mgła nie do końca się podnosiła. Betonowe bloki pomalowane na wesołe pastelowe kolory utonęły w szarości. W wielu miejscach robotnicy budowlani z rozmachem realizowali nowe projekty, jednak większość ludzi, jak się wydawało, lwią część czasu przeznaczała na formowanie kunsztownych układów choreograficznych. Każdego dnia z okien autokaru mogliśmy podziwiać jakieś duże zgromadzenia. Prawie wszystkie place w mieście o każdej porze wypełniali odświętnie ubrani ludzie, którzy albo stali w starannie wymyślonych układach, często z flagami lub pomponami w rękach, albo siedzieli bezczynnie na ziemi, czekając na rozpoczęcie ćwiczeń swojego układu – uczniowie, studenci, robotnicy. Kiedy pytałam panią Ri, co oni wszyscy robią, otrzymywałam zawsze tę samą odpowiedź: „Ćwiczą przed dziesiątym października, obchodami jubileuszu utworzenia partii”.
Zauważyłam również mężczyzn w brązowych uniformach. Wszędzie. I tylko mężczyzn. Jechali na rowerach, maszerowali, kontrolowali przemarsz albo siedzieli na tylnych siedzeniach wypucowanych mercedesów. Kto to taki? Funkcjonariusze partyjni? Wysoko postawieni wojskowi? Moda zresztą, jak się zdaje, zatrzymała się w Korei Północnej w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mężczyźni nieumundurowani nosili z reguły ciemne spodnie i jasne bawełniane koszule. Kobiety chodziły w pantoflach na podwyższonym obcasie, spódnicach za kolana, jasnych bluzkach i do tego czasem w dopasowanych kolorem kardiganach albo blezerach. Na piersiach wszyscy mieli czerwoną szpilkę z portretem Kim Il Sunga albo Kim Dzong Ila, albo ich obu.
Pjongjang jest wizytówką kraju, dostęp do tego miasta regulują surowe przepisy. Wprawdzie egalitaryzm stanowi fundament komunizmu, jednak władze północnokoreańskie nigdy specjalnie nie przejmowały się równością. Raczej wprost przeciwnie. Pod koniec lat pięćdziesiątych Kim Il Sung wymyślił songbun, skomplikowaną hierarchię, rodzaj systemu kastowego, w którym wszyscy mieszkańcy kraju zostali podzieleni na trzy klasy. Pierwsza to „jądro”, czyli lojaliści, którzy aktywnie wspierali go w latach wyzwalania, uczestniczyli w walce z japońskimi imperialistami albo wyróżnili się w czasie wojny koreańskiej. Druga to „niepewni”, którzy stanowili większość ludności i których należało starannie pilnować. Ostatnią tworzyli „wrogowie”. Te trzy klasy dzieliły się na ponad pięćdziesiąt kategorii. Około siedmiu tysięcy urzędników i członków partii dostało za zadanie sprawdzenie stosunków rodzinnych każdego obywatela, by zdecydować o jego przynależności do jednej z kategorii. Prace zakończono w 1965 roku i od tego czasu osobisty songbun jest dziedziczony w linii męskiej. Songbun danej osoby decyduje między innymi o tym, jakie mieszkanie lub racje żywnościowe się jej przydzieli, do jakich szkół i miejsc pracy, do jakiej opieki medycznej, a nawet do jakich sklepów będzie miała dostęp. Na przykład Pjongjang jest zastrzeżony głównie dla ludzi z „jądra” oraz nielicznych „niepewnych”, którzy obsługują „jądro”. Jeżeli ktoś ucieknie z kraju albo w jakiś inny sposób złamie surowe reguły, odbije się to nie tylko na nim samym i jego songbun, lecz także na całym jego rodzie, łącznie z przyszłymi pokoleniami.
W wędrówkach po Pjongjangu zbliżaliśmy się do jego mieszkańców czasem na wyciągnięcie ręki. Chwilami machali do nas zza szyb autobusów uśmiechnięci młodzi ludzie, ale z reguły towarzyszyły nam tylko ukradkowe spojrzenia. Co myśleli o swoim kraju? O przywódcach? Co w ogóle wiedzieli o świecie zewnętrznym? Nigdy jeszcze nie znalazłam się w miejscu, gdzie tak trudno byłoby przeniknąć pod powierzchnię. Poruszaliśmy się po tym samym mieście co oni, chodziliśmy tymi samymi ulicami, wdychaliśmy to samo zanieczyszczone powietrze, ale z równym powodzeniem moglibyśmy zwiedzać ogród zoologiczny. Patrzeć, ale nie dotykać. Do tego miejsca i ani kroku dalej. Jednym ze szczytów absurdu podczas tej wycieczki okazało się zwiedzanie metra. Działa ono w Pjongjangu od 1973 roku, ma dwie linie oraz szesnaście stacji. Należy do położonych najgłębiej na świecie, bo aż sto dziesięć metrów pod powierzchnią. W razie konieczności stanie się schronem atomowym. Do niedawna turystom pokazywano tylko dwie stacje. My obejrzeliśmy sześć.
Wszystkie były czyste, pełne przepychu. Z sufitu zwieszały się masywne kandelabry, ściany udekorowano kolorowymi podobiznami szczęśliwych robotników i gigantycznymi portretami zawsze uśmiechniętego Kim Il Sunga. Nawet kiedy nie było prądu, jego portret miał oświetlenie. Na peronach w gablotach wisiało najnowsze wydanie dziennika i wielu pasażerów wykorzystywało czas oczekiwania, by zaktualizować swoją wiedzę na temat ostatnich zajęć Kim Dzong Una.
Zielone i czerwone wagony ze skórzanymi siedzeniami umieszczonymi pod ścianami obudziły we mnie berlińskie wspomnienia – i nic dziwnego, bo pochodziły właśnie stamtąd. Zniknęło tylko graffiti, zastąpione fotografiami zmarłych przywódców.
Czterech strażników w dopasowanych uniformach pilnowało, by ruch pociągów przebiegał należycie; sygnalizowało, że pociągi mają wolny tor i mogą odjeżdżać. W wagonach panował tłok. Pierwszy raz w trakcie tej wycieczki znalazłam się tak blisko zwykłych ludzi. Niektórzy się gapili, większość spuszczała wzrok. Reszta grupy stała kawałek dalej, więc przez chwilę udawałam, że jestem sama.
Wizyta w Korei Północnej w pojedynkę jest możliwa; nazywa się to wycieczką indywidualną. Nawet tym, którzy wyskoczą z kasy, żeby nie jeździć w grupie, od rana do wieczora towarzyszą dwaj przewodnicy, a program ich dnia niewiele się różni od programu wycieczek zbiorowych. Ta ekstremalna kontrola ruchu turystycznego powoduje, że relacje z podróży po Korei Północnej często są do siebie podobne, bo wszyscy oglądają mniej więcej to samo, oprowadzani przez przewodników, którzy nauczyli się na pamięć tego samego tekstu. Nie jestem ani pierwszą, ani ostatnią literatką, która dotarła do Korei Północnej pod przykrywką, ale większość członków mojej grupy była właśnie zwykłymi turystami.
Kim więc są ci, którzy dobrowolnie spędzają urlop w najgorszej dyktaturze na świecie? Nikt spośród około dwudziestu osób, z których składała się moja grupa, nie był typowym uczestnikiem pobytów urlopowych „na Południu”, lecz uderzająco wielu z nich wybrało podróż do Korei Północnej właśnie dlatego, że wycieczka była organizowana. Ci ludzie woleli wyjazd zbiorowy, choć do nieoczywistych miejsc. Liczne były osoby mieszkające i podróżujące w pojedynkę, które w grupie nigdy nie czuły się osamotnione. Mniej więcej połowa uczestników, jak mi się wydaje, zdecydowała się na Koreę Północną ze względu na estetykę dyktatury; po prostu fascynowały ich żelazna dyscyplina, bezwstydna propaganda i pokazywane nam okna wystawowe.
Wszystko bowiem, co widzieliśmy, było teatralnymi dekoracjami, również ludzie. Nawet w metrze, w ścisku ciał czułam się widzem. Koreańczycy zaś byli mimowolnymi statystami w starannie wyreżyserowanej sztuce.
Dojechaliśmy do stacji końcowej. Ruchome schody wywiozły nas w szarawy, wilgotny smog; za każdym oddechem pył węglowy kręcił w nosie i osadzał się w gardle. Po drugiej stronie ulicy zebrał się wyjątkowo wielki tłum dzieci i dorosłych w białych koszulach. Tworzyli różne układy i wykrzykiwali hasła, poruszając się sztywno i miarowo. Było ich chyba kilka tysięcy.
– Co oni robią? – spytałam.
– Ćwiczą przed dziesiątym października, obchodami jubileuszu utworzenia partii – odpowiedziała pani Ri.
Kilka lat temu jeździłam po Turkmenistanie, który często nazywa się środkowoazjatycką Koreą Północną. Zaskoczyła mnie tam swoboda wypowiedzi niektórych przewodników. Wielu z nich nie pozostawiało na rządzie suchej nitki, a dla Turkmenbaszy, który kierował krajem jak absolutny Król Słońce od rozwiązania ZSRR do śmierci w 2006 roku, miało jedynie pogardę. Natomiast pani Ri nigdy nie dała się wytrącić z równowagi, ani razu nie chwyciła przynęty. Jeśli nie chciała odpowiedzieć na jakieś pytanie, wydawała z siebie stłumiony chichot, przysłaniała ręką usta i mówiła: I don’t know.
– Ile zarabia miesięcznie przeciętny Koreańczyk? – spytałam, kiedy szłyśmy spacerkiem szeroką ulicą.
Pani Ri zachichotała i przysłoniła ręką usta.
– I don’t know.
– To jaka jest przeciętna pensja? – naciskałam.
– Nie wiem. – Pani Ri się zaśmiała. – Naprawdę nie wiem. Przypuszczam, że chyba się zmienia.
– A jest płaca minimalna?
– Nie wiem. – Zachichotała. – Nie mam pojęcia, ile ludzie zarabiają.
– A ile zarabiają na przykład przewodnicy? – Nie poddawałam się.
Pani Ri parsknęła śmiechem i spuściła oczy.
– W gruncie rzeczy nie wiem.
– Nie wie pani, ile pani zarabia?!
– Nie mam pojęcia, pani Eriko! Naprawdę! Większość ludzi nie zarabia dużo, bo wszystko, czego potrzebujemy, dostajemy od państwa – dodała. – Pracę, mieszkanie, nawet ubrania.
– Telefony komórkowe też dostajecie od państwa? – spytałam, bo zauważyłam, że wiele osób, w tym pani Ri i pan Kim, miało fikuśne chińskie komórki. Korea Północna otworzyła się na usługi sieci komórkowych w 2008 roku i jest tu już ponad trzy miliony abonentów.
Pani Ri potrząsnęła głową.
– Komórki musimy kupić sobie sami.
– Ile kosztuje taka komórka?
– Nie wiem, pani Eriko. Naprawdę nie wiem.
Korea Północna jest nie tylko najbardziej autorytarnym reżimem na świecie, lecz także najbardziej skorumpowanym: przez ostatnie dwadzieścia lat kraj okupował dół skali określającej wskaźnik percepcji korupcji w raporcie publikowanym co roku przez Transparency International. Od wielu zaś dekad nie jest kierowany w zgodzie z zasadami czystego socjalizmu, o ile w ogóle kiedykolwiek miało to miejsce.
Rozpad ZSRR w 1991 roku doprowadził, jak wcześniej wspomniałam, do pełnowymiarowego kryzysu w gospodarce północnokoreańskiej. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia władze kierownicze Rosji miały aż nadto problemów do rozwiązania u siebie – Korea Północna znalazła się daleko na liście priorytetów. Nagle skończyły się hojne przelewy zakamuflowane jako pożyczki. Około 1994 roku, kiedy umarł Kim Il Sung, reżim nie był w stanie wyżywić ludności. Nie udało mu się także przedsięwziąć niczego, co zapobiegłoby katastrofie. Według władz północnokoreańskich głód pozbawił życia dwieście dwadzieścia tysięcy ludzi. To ogromnie dużo, niemniej zagraniczni badacze przypuszczają, że liczba zgonów była dużo wyższa. Być może aż trzy miliony Koreańczyków umarły z głodu. Klęska głodu pod koniec ubiegłego tysiąclecia zmieniła Koreę Północną na zawsze. Ludzie wiedzą, że państwo się o nich nie zatroszczy, więc zaczęli brać sprawy w swoje ręce. Równolegle do ustroju socjalistycznego rozwinęła się oddolna gospodarka rynkowa pod przewodem kobiet, które nie były zobowiązane pracować na rzecz reżimu w takim samym stopniu jak mężczyźni. Matki i babki sprzedawały, co im wpadło w ręce, żeby zdobyć jedzenie. Kiedy najgorszy głód minął, ukradkiem kontynuowały handel, żeby zwiększyć dochody rodziny – niewiele się to różniło od rozległego czarnego rynku, który pojawił się w Związku Radzieckim po śmierci Stalina.
W 2009 roku Kim Dzong Il dokonał fatalnej próby zniszczenia tej równoległej gospodarki raz na zawsze. Otóż trzydziestego listopada ogłoszono, że z banknotów znikają dwa zera. Tak więc jednym pociągnięciem pióra z dziesięciu tysięcy wonów zrobiono sto. Początkowo granica wymienialności została ustalona na sto tysięcy wonów (trzydzieści, czterdzieści dolarów) na osobę, potem podniesiono ją do prawie stu pięćdziesięciu tysięcy wonów w gotówce i trzystu tysięcy oszczędności w banku – sumy wciąż znikomej, nawet jak na standardy północnokoreańskie. Wielu ludzi z dnia na dzień straciło oszczędności życia, kraj pogrążył się w chaosie ekonomicznym. Chaos pogłębiło postanowienie, że zatrudnieni w państwowych zakładach i instytucjach zachowają swoje pensje, a więc robotnik, który przed denominacją zarabiał cztery tysiące wonów, nadal będzie je otrzymywał. Równocześnie ceny żywności zostaną dopasowane do zdenominowanego wona. Kilogram ryżu, który przedtem kosztował około dwóch tysięcy wonów, miał teraz kosztować dwadzieścia dwa wony. Praktycznie więc miliony pracowników państwowych otrzymały podwyżkę w wysokości dziesięciu tysięcy procent. Spowodowało to galopującą inflację i wkrótce nowy won był wart tak mało jak stary. Później rząd nie podejmował kolejnych reform walutowych. Nielegalna gospodarka rynkowa jest milcząco akceptowana. Dorabianie do oficjalnej pensji na nielegalnym rynku stało się tak powszechne, że władze patrzą podejrzliwie raczej na te rodziny, w których nikt nie uprawia tego rodzaju działalności.
Poza granicami reżim mocno poluzował cugle, żeby zaopatrzyć żądne rozrywek elity w walutę i towary luksusowe. Przez całe dziesięciolecia ambasady Korei Północnej uprawiały skrycie nielegalną działalność: sprzedawały alkohol w krajach muzułmańskich, szmuglowały kość słoniową i narkotyki. W północnokoreańskiej ambasadzie w Oslo aż do jej likwidacji w 1994 roku handlowano na wielką skalę papierosami i wódką. W sprawozdaniu na temat CRS z 2008 roku amerykańscy naukowcy przypuszczają, że około jednej trzeciej dochodów Korei Północnej z eksportu pochodzi z tego typu nielegalnej działalności. Po śmierci Kim Dzong Ila w 2011 roku import towarów luksusowych wzrósł ponaddwukrotnie mimo surowych restrykcji wprowadzonych przez ONZ w 2006 roku w związku z pierwszymi próbnymi eksplozjami atomowymi przeprowadzonymi w tym kraju.
Pieniądze i zarobki najwyraźniej znajdowały się na liście tematów tabu naszej przewodniczki. Za to na pytania o życie rodzinne pani Ri udzielała dużo bardziej treściwych odpowiedzi.
– W jakim wieku ludzie się zazwyczaj pobierają? – pytałam.
– Kobiety między dwudziestym szóstym a dwudziestym ósmym rokiem życia, mężczyźni między dwudziestym ósmym a trzydziestym.
Odpowiedź zgadzała się ze „specjalną instrukcją” Kim Il Sunga z 1971 roku, w której zachęcał, by mężczyźni czekali z małżeństwem do ukończenia trzydziestu lat, a kobiety do dwudziestu ośmiu. Dzięki temu mogli przed założeniem rodziny służyć ojczyźnie.
– Ile dzieci mają przeciętnie Koreańczycy?
– Jedno albo dwoje.
– Co jest powszechniejsze, małżeństwa aranżowane czy z miłości?
– Dawniej małżeństwa aranżowano, teraz zwykle zawiera się je z miłości. Młodzi decydują sami.
– Możecie się pobierać, z kim chcecie, niezależnie od rangi?
– Tak.
– Można mieszkać razem bez ślubu?
– Nie.