Grecja. Gorzkie Pomarańcze - ebook
Grecja. Gorzkie Pomarańcze - ebook
OSOBISTA OPOWIEŚĆ O GRECJI.
Rozszerzone wydanie książki nominowanej do nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Polski reporter z greckimi korzeniami, wychowane w Polsce trzecie dziecko Polki i Greka, szuka odpowiedzi na pytania o kryzys w kraju swoich przodków. Szuka też czegoś jeszcze – własnej tożsamości i zrozumienia powikłanej historii swojej rodziny. Dzięki tej mieszance reportażu, wspomnień i narracji podróżniczej Sturis jak żaden inny polski autor przybliża rodzimemu czytelnikowi współczesną Grecję. Ale to coś więcej niż przewodnik po kraju i jego historii.
„Autor "Gorzkich Pomarańczy", choć częściowo obcy, w portretowaniu Grecji po mistrzowsku unika folkloru. Prezentuje ostre spojrzenie i zachowuje dystans konieczny do prawidłowego opisania zbiorowej świadomości, naszych greckich obsesji, stylu życia i trwającej dziejowej transformacji. Sturis konfrontuje się z własną przeszłością, a przed greckimi czytelnikami stawia lustro jednak nie to zaczarowane, które powie nam, że jesteśmy najpiękniejsi na świecie, a zwierciadło, które odbija naszą prawdziwą twarz” napisał o greckim wydaniu tej książki Tasos Tsakiroglou, recenzent „Efimerida ton syntakton”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66278-40-0 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gorycz i słodycz Grecji
Grecja. Gorzkie pomarańcze Dionisiosa Sturisa są jedną z tych książek, które dają więcej, niż obiecują. I chyba też jedną z tych, które pisze się raz w życiu. Bo choć jej kośćcem jest reportaż, to nie byłaby tak poruszająca, gdyby nie dwa inne składniki: wątki autobiograficzne i osobisty ton. Mówiąc inaczej i już całkiem wprost: Grecja jest tym, czym jest, ponieważ Sturis napisał ją sobą.
Autor – urodzony w Salonikach i wychowany w Polsce imiennik boga Dionizosa – jest, jak sam opowiada, „dzieckiem dzieci wojny domowej i politycznej emigracji”, która po drugiej wojnie światowej szeroką falą napłynęła z Grecji do gościnnej wówczas Polski. Państwa bloku wschodniego były naturalnym kierunkiem ucieczki dla tysięcy prostych Greków o komunistycznych przekonaniach, którzy ofiarnie walczyli z Niemcami, by potem usłyszeć od nowej, prawicowej władzy, która nie angażowała się w ruch oporu, a czasem nawet kolaborowała z wrogiem, że w powojennym kraju nie ma dla nich miejsca. W ten sposób trafiła do Polski grecka babcia autora i jego ojciec, który później zabrał swoją polską żonę do Grecji, a ona po kilku latach uciekła stamtąd z dziećmi – z powrotem do Polski.
So, what do I love about Greece? I czy ja w ogóle? – zastanawia się Sturis w odpowiedzi na czyjeś pytanie. Greckie korzenie nie są dla niego sprawą prostą. Nie podaje się za Greka, by zyskać na atrakcyjności; nie dręczy czytelników nostalgią za drugą ojczyzną; z całego serca nienawidzi kiczu greckich wakacji. Swoją wyjątkową pozycję „podwójnego agenta” wykorzystuje do tego, by niszczyć łatwe piękno, zdrapywać z Grecji błyszczący lakier – czasem aż do krwi. Bo ta opowieść ma boleć: jego i nas. Chyba tylko mama autora, Zofia Sturis, wychodzi z niej cało – jej zresztą dedykowana jest książka. Mama, ale też inne kobiety z rodziny: tej polskiej i tej greckiej. Gorzkie pomarańcze to piękny hołd dla nich – siłaczek, dzięki którym trwa życie.
Dionisios Sturis buduje mozaikowy portret Grecji z początku kryzysu finansowego, którego długoterminowe skutki powinny być groźnym memento także dla Polski. Kiedy trzeba, razem z demonstrantami na placu Syntagma w Atenach wdycha gaz łzawiący, ale najczęściej wędruje i rozmawia. Efektem tej strategii jest insajderska wiedza o źródłach kryzysu (nieprzyjemna i dla Greków, i dla reszty Europy), a także o prawdziwej cenie „naprawy” narzuconej Grecji przez międzynarodowe instytucje finansowe. Rozmowa z psycholożką z fundacji niosącej pomoc osobom zagrożonym samobójstwem należy do najmocniejszych fragmentów książki, ale Sturis dba o to, by i ten obraz nie zastygł w stereotyp i nie zasłonił bardziej złożonej prawdy. Tak samo w przypadku żyjących w Grecji imigrantów: z Afryki, Azji, Bliskiego Wschodu i... Polski. Jest na ich losy po ludzku wrażliwy, ale potrafi też spojrzeć na nich w historycznym kontekście wielkiej wymiany ludności między Grecją a Turcją z lat 1923–1930. I wciąż przekonuje, że Grecja to znacznie więcej niż antyk. Z nowszej historii zaczerpnął zresztą mnóstwo kapitalnych opowieści – choćby biografię Zygmunta Mineyki (dziadka Andreasa Papandreou), znanej aktorki Meliny Mercouri czy krzepkich stulatków z Ikarii, w których istnienie nie chciała uwierzyć amerykańska firma ubezpieczeniowa. Nowe wydanie jest bogatsze o kilka rozdziałów: tym razem można dowiedzieć się więcej o lewicowej Syrizie i faszystowskim Złotym Świcie, o sytuacji mediów i niezależnym Radiu Bubble, a także – w epilogu – o tym, jak i dlaczego ta książka powstała.
Jest niezwykle zmysłowa i pełna greckich smaków i zapachów; piosenek i tańców; knajpek, do których nie zaglądają turyści; świąt, zwyczajów i niuansów greckiej mentalności, o których nie przeczyta się w żadnym przewodniku. Znajdzie się w niej nawet przepis na konfiturę z gorzkich pomarańczy i magiczna receptura, która gorzkie przemienia w słodkie. Czy nie taki właśnie – wiążący słodycz z goryczą (glykypikron) – jest smak prawdziwej Grecji?
Renata Lis1
Na klatkach panował przyjemny chłód emanujący z marmurowych ścian i posadzek. Przyjemnie było się weń zanurzyć, dać mu się opatulić, gdy jeszcze przed chwilą było się we władaniu lipcowego żaru.
Do obowiązków mojej mamy należało wytrzepać wycieraczki, zamieść klatkę od góry do dołu, włącznie z windą, umyć podłogi, przetrzeć poręcze, a raz w miesiącu dodatkowo umyć małe okienka na półpiętrach. Dozorcy lub dozorczynie zawsze na czas przygotowywali wiadro z gorącą wodą, płyny, ścierki, miotły i szmaty. Zostawiali cały ten sprzęt przy drzwiach. Robota szła sprawnie i szybko. Dobrze jej za to sprzątanie płacili. Na tyle dobrze, że bez najmniejszych podejrzeń ze strony ojca mogła część pieniędzy odkładać na „nowy początek”. Odkładała i sukcesywnie zamieniała na dolary. Zamieniała i ukrywała.
Przy trójce małych dzieci nie miała szans na inną pracę. Cztery dni w tygodniu. Jeden blok rano i jeden wieczorem. Na drugim końcu Salonik. Był rok 1984.
To wtedy moja mama nauczyła się jednego jedynego zdania po grecku. Poza nim znała jeszcze tylko: dzień dobry, dziękuję, przepraszam, dobranoc oraz pojedyncze wyrazy: mleko, mąka, jabłka, ręcznik, wymioty, gorączka. Wymawiała je niechętnie, niedbale, niewłaściwie akcentując, jedynie wtedy, gdy musiała, czyli na zakupach lub u lekarza. Wszyscy naokoło mówili po polsku: ojciec, ciotki, moja babcia, kilka znajomych Polek, które, tak jak moja mama, wydały się za „polskich Greków”. Nikt nie miał ochoty ani czasu, żeby ją uczyć. Niby z czasem sama miała podłapać. Nic z tego – nie podłapałaby, nie miała talentu do języków.
SEPARAKALOANIKSITINPORTA – wyrzucała do domofonu po naciśnięciu guzika. Na pojedynczym tchu, jak jeden długi wyraz, szybko, bez żadnej słyszalnej intonacji. Choć powinno być: sas parakalo i anikste – inaczej jest dość niegrzecznie i niegramatycznie. „Proszę, otwórz drzwi” – jak do koleżanki, zamiast „Proszę, otwórzcie mi drzwi” – jak do nieznanych państwa. Państwo jednak wiedzieli – najczęściej ubrana na czarno dozorczyni i siwy dozorca – że mają do czynienia z cudzoziemką, biedaczką, która cudem jedynie wyrwała się z tego całego komunizmu. Państwo się litowali i otwierali drzwi swoich bogatych bloków, a moja mama wchodziła do środka i sprzątała.
Gdy uciekniemy do Polski, będą mieli kłopot. Po dwóch tygodniach piasek na niepozamiatanej podłodze zacznie skrzypieć pod butami. Nie będą wiedzieli, co się stało, dlaczego ta cicha i sympatyczna blondynka z Polski nagle przestała przychodzić. Moja mama nie będzie miała jak ich uprzedzić ani znaleźć zastępstwa, bo wyjazd wypadnie nagle, gdy nadarzy się okazja…
Kiedy ojciec zrozumiał, że nie wyjechaliśmy na wakacje i że do Grecji nie wrócimy, zaczął dzwonić i przyrzekać poprawę. Przestanie pić, bić i chodzić do tej kobiety. „Jak Boga kocham! Zosiu, uwierz! Zosiu, przysięgam!” Raz nawet przyjechał. Całą drogę z Salonik do Osetnicy, do domu dziadków, w którym wtedy mieszkaliśmy, żeby osobiście przekonać mamę do powrotu. Na próżno. Wrócił do Grecji, wniósł sprawę o rozwód, a gdy tylko go uzyskał, ożenił się. Z tą kobietą. Kontaktów z nami zaniechał. Alimentów ani listów nie przysyłał.
Miałem wtedy dwa lata, bliźniaki pięć – grecki wyparował z naszych głów niepostrzeżenie. Na dobrych kilka lat, by pojawić się znów za sprawą kolorowych reklamówek z dziwnymi napisami, których nie umieliśmy nawet przeczytać. Przychodziły po kilkadziesiąt – nowiuteńkie, z supermarketów, razem z wafelkami, rurkami z kremem kakaowym i masłem czekoladowym (merendą) w urodzinowych paczkach od ciotki Sultany, siostry ojca. Nikt nie miał takich na całym osiedlu, a może i w całej Polsce.
– Greckie? – pytali sąsiedzi.
– Greckie – odpowiadałem, a oni kiwali głową z uznaniem.
Otwierałem encyklopedię na końcowych tabelach, znajdowałem grecki alfabet, rozkładałem na kuchennym stole kilka kolorowych siatek i próbowałem tłumaczyć greckie hieroglify. Alfy, epsilony, kappy i omikrony wyglądały dość znajomo i przyjaźnie. Dużo większy kłopot stanowiły za to omegi, zity, wity i thity. Sigma była gdzieś pomiędzy, bo niby podobna do s, ale na końcu jakby trochę rozjechana. Nijak nie układała mi się z tego nazwa sklepu (μαρινόπουλος) i życzenia udanych zakupów (σας ευχόμαστε καλά ψώνια).
– No, weź coś powiedz! – nalegali na przerwach koledzy z podstawówki. – Znasz jakieś przekleństwo? Jak jest dupa?
Dla nich było jasne, że skoro urodziłem się w Grecji, a nie jak reszta klasy w Złotoryi, skoro mój ojciec jest Grekiem, skoro noszę imię greckiego boga, a moje nazwisko nie kończy się na „-ski”, to na pewno mówię po grecku. Nie tłumaczyłem, że jest inaczej, że ojciec się na nas wypiął, że się z mamą rozwiedli, że o Grecji wiem mniej więcej tyle, ile oni o Brazylii. Wolałem udawać. Poprosiłem mamę, by nauczyła mnie czegoś, ale pamiętała jedynie to zdanie z błędami o otwieraniu drzwi.
– No dooobra – odpowiadałem niby to z wielką łaską i rzucałem szybkie separakaloaniksitinporta, za każdym razem wymyślając inne znaczenie.2
Byłem tak strasznie wkurwiony, że natychmiast musiałem zjeść coś słodkiego. Szedłem już kawał drogi – spocony, zmęczony i wściekły. W końcu znalazłem się w dzielnicy z czynnymi sklepami i kawiarniami, z kursującymi autobusami i trąbiącymi taksówkami. W pierwszej lepszej cukierni poprosiłem o bugatsę. Z cukrem pudrem i cynamonem. Na ciepło.
Pałaszowałem ciasto łapczywymi kęsami. Było idealne: tłuste, sycące i słodkie. Klejące się palce wytarłem w spodnie. Usiadłem na murku i próbowałem pozbierać myśli. Była niedziela, wieczór – 12 lutego 2012 roku.
Do Aten przyjechałem kilka dni wcześniej, po tym jak rząd premiera Papadimosa – nie wiadomo który już raz – ogłosił, że pomylił się w przewidywaniach co do kryzysu. Było gorzej, niż myśleli premier i minister finansów, gorzej, niż prorokowali unijni inspektorzy nadzorujący greckie finanse. Było dużo gorzej. Kolejne recepty okazywały się nieskuteczne. Konieczne znów okazało się zaciśnięcie pasa, ale tym razem porządnie. Po takim komunikacie nie mieliśmy w radiu wątpliwości, że – choć zima – w Atenach znów będzie gorąco.
– Dionis, bukuj bilety. Lecisz.
Około szesnastej na plac Syntagma (Konstytucji) zaczęli schodzić się ludzie. Grupki znajomych dyskutowały, paląc cienkie skręty i popijając kawę z plastikowych kubków. Dużo dzieciaków, w wózkach i trzymanych za ręce przez rodziców. Handlarze popychali swoje kramy i zajmowali pozycje. Sprzedawali maski chirurgiczne, wodę w butelkach i gwizdki. Z szerokiej jezdni oddzielającej plac od siedziby parlamentu zniknęły samochody i trolejbusy, a na jej obrzeżach pojawili się policjanci. Ktoś na latarni zawiesił szubienicę, ktoś inny miarowo walił w bęben. Obok rozwijano wielkie transparenty z czarnymi i czerwonymi napisami – same drukowane litery. Po porannym deszczu zza chmur zaczęło wyglądać słońce.
Bezdomne psy biegały w zadziwieniu wokół trzech młodych chłopców i dwóch dziewczyn z amatorskiej trupy teatralnej, którzy najpierw oblali się czerwoną farbą, a później ułożyli w afektowanych pozach na ulicy – krwawią, jak cała Grecja pod ciężarem zagranicznych długów. Zamknięte oczy, wstrzymywane oddechy. Spóźnieni fotoreporterzy prosili ich, by nie wstawali jeszcze przez chwilę – cykali zdjęcia pod różnymi kątami, tak żeby zmieścić na nich również pęczniejący tłum oraz budynek parlamentu z zamkniętymi okiennicami i wielką biało-niebieską flagą powiewającą na dachu.
A w parlamencie debata – nad programem oszczędnościowym, w którym zatwierdza się obniżenie pensji minimalnej i masowe zwolnienia w administracji, ponoć konieczne, bo kryzys ciągle postępuje. Publiczne media krzyczą, że bez tego Bruksela zakręci kurek z pieniędzmi, a kraj zbankrutuje. Partie PASOK i Nowa Demokracja zarządzają dyscyplinę przed wieczornym głosowaniem, ale kilkoro posłów się wyłamuje, za co grozi wyrzucenie z partii. Do końca nie będzie wiadomo, co zrobią. To już kolejne takie przesilenie w ostatnim czasie.
*
Przypomina mi się wielki protest z lata 2011 roku. Wszystko przebiegało według tego samego scenariusza. Minister finansów wychodzi na mównicę ze strapioną miną i ostrzega:
– Kiries kai kiroi vouleutes, panie i panowie posłowie. Grecja upadnie, jeśli odrzucicie dzisiaj wieloletni plan budżetowy. Bolesne cięcia i oszczędności są nieuniknione. Zachowajcie się rozsądnie, bo stoimy nad przepaścią. A jak w nią spadniemy, to będziemy się podnosić długie dekady – poles dekaeties!
Związki zawodowe protestują – na weekend zapowiadają strajk generalny, i to od razu dwudniowy. Tłum zagranicznych dziennikarzy ciągnie do Aten – węszymy zawieruchę. Mój samolot ląduje jako ostatni – kolejne będą zawracane, bo kontrolerzy lotów rozpoczęli protest wcześniej, niż zapowiadano. Port w Pireusie nieczynny, nie jeżdżą autobusy, tramwaje ani metro. Taksówkarze mają niespodziewane żniwa. Całe centrum jest zamknięte dla samochodów. Kierowca wysadza mnie na tyłach ateńskiego uniwersytetu. Z radia dzwonią, że część ustaw już przeszła i że wybuchły zamieszki, że ludzie biją się z policją, że ogień i huk, tłuczone szyby, przed samym parlamentem i kilka ulic dalej, że koktajle Mołotowa lecą w stronę banków, że mam uważać, że chmura gazu łzawiącego. Chmura? Faktycznie, właśnie w nią wchodzę. Mówią, żebym się nie rozłączał, że za chwilę będziemy na antenie, na żywo w popołudniowym programie. Prowadzący pyta, co widzę, a mnie głos więźnie w gardle. Zaczynam kaszleć, pocić się, krztusić. Z oczu ciekną mi łzy. Na antenie słychać odgłosy wybuchów i syreny karetek. Próbuję opisać energię, która wypełnia teren wokół mnie. Wchodzę na murek i widzę setki osób w maskach gazowych, maseczkach chirurgicznych lub maskach do nurkowania. Tłum zaczyna biec w stronę Biblioteki Narodowej. Policjanci wystrzelili kolejne pociski z gazem. Chowamy się w bocznych uliczkach.
Ludzie widzą moją walizkę na kółkach i podchodzą, chcą pomóc. Biorą mnie za zbłąkanego turystę.
– Gdzie twój hotel? Uciekaj, tu jest niebezpiecznie – przekonują mnie dwie piękne studentki. Policzki i nos mają wysmarowane białą mazią – maaloxem, pomaga na ból brzucha, ale łagodzi też skutki działania gazu. Dziennikarzom nie ufają, do mikrofonu nic mi nie powiedzą, ale proszą, żebym na siebie uważał. W końcu wydostaję się poza centrum, wsiadam do taksówki i jadę na Vironas zostawić walizkę w mieszkaniu mojej kuzynki Marysi.
Kiedy wrócę po dwóch godzinach, zastanę krajobraz po bitwie. Wybite szyby sklepów i banków, tlące się śmietniki, obłupany marmur na schodach ekskluzywnych hoteli i ten cholerny gaz, który będzie się unosił nad centrum miasta jeszcze przez dwa dni. „Policjanci przesadzili” – stwierdzi prokurator generalny i zarządzi w tej sprawie śledztwo; rozpylili chemikalia nawet na stacji metra, gdzie lekarze urządzili szpital polowy dla rannych w zamieszkach. Greccy Oburzeni – Aganaktismenoi – biorący przykład z hiszpańskich protestujących z ruchu Indignados – naprawiają swoje namioty, które ucierpiały podczas zadymy. Polewają marmurowe płyty na placu Syntagma wodą z fontanny i na nowo rozwieszają swoje antyrządowe i antykapitalistyczne transparenty. Przez kilka kolejnych sobót będą mobilizowali do demonstracji setki tysięcy osób. Aż władze Aten zarządzą likwidację ich obozowiska – policja przyjdzie nad ranem.
*
Ponad pół roku później po Oburzonych nie ma na placu ani śladu. Zbliża się osiemnasta. Tłum ciągle pęcznieje. Ktoś wydziera się do megafonu, że politycy to złodzieje, oszuści i zdrajcy: – Wynocha stąd, kłamcy! Wynocha, wynocha! – płynie przez plac. W kierunku parlamentu strzelają setki, jeśli nie tysiące wyprostowanych rąk z rozcapierzonymi palcami – to słynna grecka moutza, gest wściekłości i niezgody, klątwa rzucana na wroga.
W tym samym czasie właściciele sklepów, restauracji i kiosków w centrum oraz kilku przyległych dzielnicach wypraszają klientów i podliczają marny utarg. Zamykają drzwi na klucz, opuszczają metalowe rolety i idą do domów z nadzieją, że może kamienie ominą szyby ich interesów. Tego wieczora będą w nerwach oglądać informacje na wszystkich kanałach – żeby zobaczyć, gdzie tłuczono się najbardziej. Bo że bójki wybuchną, to niemal pewne.
Głównymi ulicami prowadzącymi na plac ciągną głośne kolumny – krok marszowy, zdecydowany, w dłoniach flagi z symbolami partyjnych młodzieżówek i związków zawodowych. „TAK – dla chleba i wolności! NIE – dla cięć i oszczędności!”.
Dwie staruszki w zimowych płaszczach mówią mi, że cały ten bajzel to robota Niemców. Chcieli Grecję wykończyć podczas wojny, ale im się nie udało. Teraz znów próbują, ale i tym razem przegrają. Grecy to waleczny naród. – Łatwo skóry nie sprzedamy! – mówią.
Młode, sympatyczne małżeństwo. Ubrani na kolorowo. Ona nieco wyższa od niego. Trzymają się za ręce. Prowadzą sklep ze sportowymi ciuchami. Chodzą na wszystkie protesty. Biznes kręci się z dnia na dzień gorzej, wykańczają ich coraz to nowe podatki. Przy sporych oszczędnościach jeszcze wystarcza do pierwszego, więc nie narzekają. Martwią się o tych, którzy nie mają na jedzenie. I o przyszłość dwójki swoich małych dzieci.
– Wszyscy nasi politycy to złodzieje, przez całe lata kradli i oszukiwali – mówią. – Nie wierzymy w ani jedno ich słowo. Jeśli oni zostaną u władzy, kryzysy będą wracały co chwila.
Szukam kafejki internetowej, żeby wysłać dźwięki do radia, ale wokół wszystko pozamykane. Idę w stronę placu Omonia (drugi co do wielkości plac Aten). Na jednej z głównych ulic – Stadiou – mijają mnie tysiące osób. Co parę kroków zatrzymuję się i robię zdjęcia, bo nie mogę uwierzyć w rozmiary tłumu. Gdzieniegdzie grupki policjantów przeganiają zakapturzonych chuliganów z kijami bejsbolowymi, którzy podłączyli się do pokojowej demonstracji. Gdzieniegdzie sami są przeganiani.
Nagle czuć paloną gumę i słychać, jak pękają szyby. Zaczęło się! Choć nie wiadomo, kto ani jak zaczął. Gaz powoduje panikę, ludzie rozbiegają się we wszystkie strony. Powietrze co rusz przecinają kamienie, w ruch poszły policyjne pałki.
*
Następnego dnia wrócę na ulicę Stadiou, żeby opisać szkody:
– Spalone kino Attikon. Piękny, neoklasyczny gmach. Sto czterdzieści lat historii – podczas okupacji naziści w jego podziemiach urządzili salę tortur. Spod zgliszcz ciągle bucha szary dym. W środku czarno. Strażacy wypompowują wodę i rozciągają wokół budynku żółtą taśmę. Ludzie nie mogą się nadziwić. Pokazują palcami na dwa sklepy z ciuchami, przyklejone do kina, które też poszły z dymem.
– Zdemolowany i obrabowany sklep z drogim sprzętem AGD. Właściciel podlicza straty, jego żona wciąga do odkurzacza kawałki szkła z wybitej szyby. Omija skorupy po ceramicznych misach i potłuczone kubki do kawy.
– Setki ukradzionych telefonów ze wszystkich okolicznych sklepów.
– Księgarnia, której właściciel mówi, że nic nie wzięli, tylko szybę wybili. Kto by chciał kraść książki?
– Spalony zakład jubilerski i kantor, zdemolowane biuro turystyczne i bank, do którego prowadzą obtłuczone białe schody – kawałki marmuru odpadały pod razami metalowych drągów i służyły za amunicję.
W Grecji mówi się na nich „zakapturzeni”. Było ich w niedzielę około trzystu (czyli zaledwie garstka spośród wszystkich demonstrujących, których mogło być nawet sto tysięcy), a policja zatrzymała jedynie siedemdziesięciu dziewięciu. Sami faceci – bezrobotni, studenci, jeden prawnik. Niektórzy są z lewicowych organizacji, ale większość to pospolici szabrownicy. Usłyszeli zarzuty usiłowania morderstwa, spowodowania obrażeń ciała lub kradzieży.
Zdewastowali ponad sto pięćdziesiąt budynków. Oprócz wymienionych – sklepy z zegarkami, kawiarnie, agencje ubezpieczeniowe, punkty skupu złota.
Sprzątają po nich imigranci z Bangladeszu i Pakistanu. Ich wózki z supermarketów, do których ładują zazwyczaj wygrzebane ze śmietników żelastwo lub makulaturę, idealnie nadają się do wywożenia szkła, kawałków drewna, papierów i folii. Szklarze uwijają się na drabinach, a sprzedawcy w sklepie z drogimi butami sportowymi kończą pakowanie pojedynczych ocalałych trampek do czarnych plastikowych worków.
Ale to dopiero nazajutrz.
*
Z recepcji małego, obskurnego hotelu wysyłam do radia rozmowy z ludźmi, skandowane okrzyki i wolnościowe pieśni śpiewane przez tłum. Pół godziny później znów jestem w drodze. Skręcam w ulicę Ermou, która biegnie aż do samego placu Syntagma. To w zasadzie deptak, zamknięty dla samochodów. Centrum handlu drogimi ciuchami.
Jest ciemno i koszmarnie duszno pomimo chłodu. Tłok. Większość ludzi idzie spod parlamentu, widocznie skończyli już demonstrować. Ja przeciskam się w drugą stronę. Wolno, bo ulica pęka w szwach. Pytam o głosowanie, ktoś odpowiada, że już po, że zatwierdzili. Kilkoma głosami.
Z bocznej uliczki wyłania się szpaler policjantów. Maszerują, nie zważając na zaczepki i wyzwiska, jeden za drugim, około dwudziestu. W kaskach, z tarczami i pałkami, w kuloodpornych kamizelkach. Ludzie gwiżdżą i skandują: Świ-nie! Mor-der-cy! (Gourunia! Dolofonoi!) Któryś z policjantów nie wytrzymuje i rzuca w naszym kierunku granat z gazem, potem jeszcze jeden i jeszcze. Zanim eksplodują chmurą siwego dymu, wybucha panika. Chcemy uciekać, ale nie ma jak. Trudno w tym ścisku zrobić krok. Zaczynam kaszleć i dławić się. Nie pomaga chusta przyciśnięta do ust ani kilka ostatnich łyków wody. Pusta butelka ląduje między szalejącymi stopami. Chce mi się rzygać, mam ochotę wypluć płuca. Czuję, jak rosną we mnie wkurwienie i strach…
W końcu udaje mi się skręcić w prawo, w wąską uliczkę. Łapczywie oddycham, nie przestając biec.3
Mój dziadek Stanisław, który innymi razy, po całym dniu pracy, spokojnie siedział za stołem i siorbał herbatę albo zbożową kawę, teraz chodził wolno po źle oświetlonej, ciemnej kuchni w tę i z powrotem. W tę i nazad, w tę i nazad. Kopcił jednego skręta za drugim, odpalając je od rozgrzanej płyty pieca, na którym w wielkim garze dochodził bigos. Woda w czajniku gotowała się już od kilku minut. Para osiadała na pomarańczowych kaflach, którymi wyłożono ściany wokół pieca. Nie powiedział ani słowa, nie wrzeszczał, nie przeklinał, nie odgrażał się, nie zaciskał pięści. Wpatrywał się tępo w podłogę pokrytą jasnobrązowym linoleum. W tę i nazad. To była cała jego reakcja na list od mojej mamy, którego właśnie wysłuchał.
Choć włosów miał jeszcze całą burzę, dziadek posiwiał niedawno kompletnie. Jego plecy zaczynały się wyginać, usta zwężały się i z braku kilku zębów podkowiały. Paznokcie u rąk i nóg stężały do tego stopnia, że trzeba je było, wymoczone w gorącej wodzie z mydłem, ciąć ostrym nożem. Starość dopadła go, co dało się słyszeć w nieskoordynowanym, powolnym szuraniu jego kapci i co można było dostrzec w wysiłku, który towarzyszył zaciąganiu się kolejnymi papierosami bez filtra – każdy mach był wymęczony, brany na dwa długie, mało silne, syczące wdechy. Rąbanie drzewa, młócenie koniczyny dla królików, wyrzucanie gnoju ze stajni – wszystkie te prace zajmowały mu coraz więcej czasu i pożerały coraz więcej jego wyraźnie kończącej się energii.
Stanisław Zieleń ze Starego Sącza. Rocznik 1910. Dwie wojny pamiętał. Krótko po tej ostatniej przeniósł się z babcią i dwójką małych dzieci – ciocią Renią i wujkiem Staszkiem – na Ziemie Odzyskane, bo tam łatwiej dało się znaleźć pracę. Rodzinę swą planował wielką.
Najpierw był Czarny Bór pod Wałbrzychem. Zamieszkali w małym domu naprzeciwko Niemców – wojennej wdowy z czworgiem dzieci. Żyli z sąsiadami dobrze, dzieciaki się zaprzyjaźniły, a mała ciocia Renia z Niemką Lucy to nawet później listy do siebie słały. W Czarnym Borze urodzili się wujek Tosiek i wujek Janek, a także mały Tadzik, który wkrótce umarł na zapalenie płuc. W 1949 roku pojawiły się moja mama i ciocia Marysia, bliźniaczki, a później jeszcze trzech braci. Dziadek pracował jako leśniczy, a babcia – wiadomo. Niemcy w końcu wyjechali do Niemiec, a dziadek dowiedział się, że pod Chojnowem są na sprzedaż kawał pola i stary młyn do zamieszkania – ze stajniami dla koni i bydła, z kurnikiem, z szopami, z piwnicami i strychami, na których można suszyć zboże. Zwolnił się z lasów, wziął kredyt na czterdzieści lat i kupił wymarzoną gospodarkę. Ziemia żyzna, wokół łąki, blisko do rzeki i zimnej, z gór płynącej młynówki. A za lasem autostrada, którą w sześćdziesiątym ósmym czołgi będą jechały na Czechosłowację – aż się wszyscy z łóżek pozrywają, taki będzie hałas, aż bracia mojej mamy nocą przez te lasy pobiegną zobaczyć. Ale w Osetnicy najfajniejszy był sad. Wielki, z drewnianym ogrodzeniem i zarastającymi zielskiem fundamentami starego poniemieckiego domu, a może stajni. Wzdłuż jednej krawędzi sadu do dziś płynie strumyk, który wije się dalej między łąkami i polami innych gospodarzy i wpada, koniec końców, do niemrawej Skorej.
Babcia Zosia siedziała przy stole razem z ciotkami. W domowym fartuchu w ciemne kwiatki, na guziki, bez rękawów. Jedenaście lat młodsza od dziadka, a mimo to chuda, krucha, pomarszczona, siwiejąca, coraz wolniej chodząca. Starość wzięła się za nich oboje jednocześnie. Po jej policzkach ciekły pojedyncze łzy. Babcia także milczała. Żadne słowa nie przychodziły jej do głowy, żadne nie pasowały do sytuacji. Przebiegała spojrzeniem po akapitach listu, który trzymała w trzęsących się nieposłusznie dłoniach. Chciała się upewnić, że to, co przed chwilą usłyszała, odczytane na głos przez ciocię Renię, to naprawdę słowa jej córki, jej pismo, jej litery. Wpatrywała się w poszczególne wyrazy, oceniała ich autentyczność, konstruowała historie, które mogły się kryć za koniecznością ich użycia. Niebieskim długopisem na papierze w szeroką linię: „pomóżcie, zabierzcie, nie wiem, jak długo, nie wytrzymam, nie zasłużyłam, bije, siniaki, sił, na rękach, z nożem, z moją własną koleżanką, maj 1985, Saloniki, Grecja, całuję i ściskam, proszę, błagam, Zosia. Pozdrawiam”.
Ciocia Marysia ze spuszczoną głową powtarzała pod nosem:
– Matko Boska, Matko Boska.
– Doszedł dzisiaj rano, a wysłany był ponad dwa tygodnie temu – ciocia Renia mówiła spokojnie, bo zdążyła przeczytać list wielokrotnie. Miała czas, by ochłonąć, choć i dla niej stanowił olbrzymi szok. Czy taki znowu wielki? Przecież jej ten związek nigdy się nie podobał, była mu przeciwna, a o swoich wątpliwościach rozmawiała z moją mamą nieraz. Ale co to za rozmowa z zaślepioną, zakochaną, głuchą na wszystkie argumenty? Zresztą argumentów nie miała wiele – raczej złe przeczucia, zła energia wokół niego. Takiego zgrywał Greka Zorbę, szalonego, z fantazją, z gębą pełną frazesów i historii o tym, jak cudownie żyje się w Grecji.
„Sami zobaczycie, bo przecież przyjedziecie nas odwiedzić, prawda? Saloniki, wyspy, Ateny, Akropol – wszystko wam pokażę, wszędzie zabiorę”.
Gadać to on potrafił, bez przerwy. Czaruś. Modnie ubrany, uczesany, zawsze gładko ogolony, przystojny. Ale co myśmy tak naprawdę o nim wiedzieli? Że kiedyś w Dolzamecie pracował, że ponoć nie najgorszy był z niego tokarz. Jego rodzina kilka lat wcześniej wyjechała z Chojnowa, wrócili do Grecji, gdy upadł rząd czarnych pułkowników. Stara matka, siostry z mężami i dziećmi i – no właśnie – jego pierwsza żona z synem. Greczynka z Legnicy, z którą się już ponoć od dawna nie kochali, razem nie żyli, której on nie chciał więcej widzieć i znać za jej wszystkie oszustwa, kłamstwa, podłości, za to, że zniszczyła mu życie.
„Ona już dla mnie nie istnieje, Zosiu. Koniec! To był błąd, Zosiu. Ona zniszczyła mi życie, ona mnie prawie zabiła”.
– Trzeba nam było z nią porozmawiać, napisać do niej, zapytać. Dlaczego wtedy na to nie wpadłam? Że też rodzice się nie sprzeciwili! – Ciocia Renia cały dzień myślała tylko o tym, co zrobić i jak. Wstała od stołu i zdjęła czajnik z pieca. Zalała cztery herbaty. – Powiedzcie coś. Co myślicie? Rozmawiałam już z Edziem i wymyśliliśmy, że można by napisać list. Ot, że tęsknimy, że z ojcem nie najlepiej, że już dawno w domu nie byli, niech przyjadą, niech się dadzą sobą nacieszyć. A akurat jest okazja, bo Edek będzie blisko – w Bułgarii albo Jugosławii, że niby na handel jedzie – skóry, kryształy, owoce w puszkach. Że to rzut beretem, może wpaść na kilka dni, a jak zechcą, mogą się z nim zabrać na urlop w drodze powrotnej. Zapłacimy za ich powrót samolotem. Taki prezent. Niech to przemyślą i szybko odpiszą. W ten sposób on niczego się nie domyśli, a że sam urlopu nie dostanie, jak pisała Zosia, to nie będzie chciał przyjechać z nimi.
– A jak ich nie puści? – Ciocia Marysia kręciła głową. – A nawet jeśli, to co z rzeczami, ubraniami, ze wszystkim? Przecież ona niczego tutaj nie ma, wszystko wywiozła do Grecji. Dwa wagony w pociągu wynajęła, żeby to wszystko pomieścić. Ma to zostawić? Ubrania, garnki, książki, kryształy i co tam jeszcze?
Babcia milczała. Studiowała teraz uważnie brązową kopertę i znaczek, niezrozumiałe greckie litery na pocztowym stemplu.
– Trudno, będzie musiała zacząć życie od nowa – ciągnęła ciocia Renia. – Przecież jej pomożemy. Najważniejsze, żeby ją stamtąd zabrać. Ją i dzieci. Zamieszkają tutaj, miejsca jest dość, prawda, mamuś? Przedszkole niedaleko, a o pracę nietrudno. No, jakoś to będzie.
Dziadek odpalił kolejnego papierosa i bez słowa opuścił kuchnię. Babcia i ciotki patrzyły na niego przez uchylone okno, jak mija stajnię, wchodzi do kurnika i zamyka za sobą jego osrane drzwi.
Ciąg dalszy w wersji pełnej