- nowość
- W empik go
Grobowiec olbrzymów - ebook
Grobowiec olbrzymów - ebook
Grobowiec olbrzymów to cztery pełne napięcia opowieści grozy, w których bohaterowie stają przed wyborami, walcząc o życie i przetrwanie. Poznaj oblicza pięknej Sardynii skąpanej w krwi ludzi, którzy znaleźli się w złym miejscu o złym czasie. Ucieknij wraz z grupą więźniów skazanych na dożywocie z więzienia, które skrywa mroczne tajemnice. Postaw się po stronie, wyśmiewanego młodzieńca, który postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wytoczyć sprawiedliwość ludziom, którzy staną mu na drodze.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8384-962-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ANTONIA MICHAELIS, BAŚNIARZ.
Rok 930 p.n.e.
Czarny niczym smoła mrok nocy zaczął kurczyć się pod wpływem powoli nacierającego źródła światła. Na ciemnym horyzoncie pojawiła się tętniąca żółto — czerwona aura. Za pierwszym jasnym punktem zaraz pojawił się drugi. Potem trzeci i czwarty. Chwilę później, niczym tlący się żar w ognisku, okolica zapełniła się dziesiątkami świetlistych iskierek.
W niewielkich odstępach z ponurymi, posępnymi twarzami oświetlonymi płomieniem, nieśpiesznie szli przed siebie ludzie. Mężczyźni oraz kobiety ubrani w przepaski biodrowe, wykonane ze skórzanego materiału dzierżyli w dłoniach pochodnie. Szli w milczeniu, jakby w transie, szurając bosymi stopami po piasku pustyni. Kiedy pierwsze płomienie wyszarpały z ciemności kształt jakiejś budowli, ludzie idący na czele pochodu przystanęli nagle. Budowla stawała się coraz wyraźniejsza w miarę, gdy oświetlało ją coraz więcej pochodni niesionych przez gromadzących się u jej stóp ludzi. Ogromny kamienny blok otoczony dookoła licznymi, mniejszymi głazami, tworzył konstrukcję w kształcie podkowy. Wbity głęboko pod ziemią i wyrastając wysoko ponad nią, wyróżniający się od innych masywnością budził nieskrywany podziw. Na jego szczycie widniał znak słońca oraz zachodzącego księżyca. U podstawy natomiast znajdowało się małe, wąskie wejście wyżłobione w skale jakimś niesamowicie ostrym i precyzyjnym narzędziem.
Przed szereg zgromadzonych ludzi przeciskał się jeden człowiek, ciągnąc na sznurku kozę. Mecząc bezradnie wypełniała okolicę żałosnym zawodzeniem, które urwało się, gdy zniknęli w komorze grobowej. Chwilę później mężczyzna wyszedł, pozostawiając zwierzę w środku, dołączając do dziesiątek płonących pochodni, otaczających kamienną konstrukcję.
Tym razem przed szereg wyłonił się potężny mężczyzna jako jedyny ubrany w długie rytualne szaty. Jego szyję zdobił ciężki złoty naszyjnik, na przedramionach ciążyły liczne metalowe obręcze dzwoniące przy każdym nawet drobnym ruchu. Uniósł nad głowę duży charakterystycznie zakrzywiony sztylet, kierując wzrok w stronę migoczących płomieni. Z tłumu znów wyłonił się ten sam mężczyzna, który przed chwilą odprowadził bezbronne zwierzę. Tym razem wraz z nim szedł jego syn. Wyraźnie skrępowany i przytłoczony nie tyle obecnością ludzi, co postacią człowieka przypominającego szamana. Zatrzymali się tuż przed nim, padając na kolana.
— Akte — powiedział szaman, co oznaczało powstań. Mężczyźni posłusznie podnieśli się z kolan. Cała trójka ruszyła wolno do grobowca, przeciskając się przez wąskie wejście.
Wewnątrz migotały dziesiątki świec, oświetlając małą grotę. W głąb prowadził kolejny otwór zasnuty ścianą mroku. Zatrzymali się w oświetlonej części. Kapłan przystanął obok niespokojnie kręcącej się w miejscu kozy, przywiązanej sznurkiem do wystającego fragmentu skały. Położył delikatnie dłoń na jej łbie, co natychmiast uspokoiło zwierzę.
Wyjął ze skórzanego futerału sztylet, uniósł wysoko nad głowę i trzymając w obu dłoniach, zaczął wypowiadać słowa modlitwy w martwym już dialekcie. Powietrze zadrgało od tajemniczej mocy, poruszając gwałtownie płomieniami, o mało ich nie gasząc. Młodszy mężczyzna spojrzał na swojego ojca, który uspokoił go skinieniem głowy.
Słowa szamana zaczęły przybierać na sile oraz tempie. Mężczyźni poczuli, jak zaczyna im się kręcić w głowie. Ciemność skrywająca przejście w głąb grobowca zaczęła drgać miarowo.
— Khun! — wykrzyknął szaman i jednym błyskawicznym ruchem przeciął gardło kozy. Ta stała otępiała, gdy krew spływała wąskim strumykiem na kamieniste podłoże. Chwilę później upadła na ziemię ze sztywno wyprostowanymi i drgającymi kończynami. Z tworzącej się szybko krwistej kałuży, zaczęły odrywać się rubinowe krople zasysane w stronę ciemności. Krople utworzyły strumień płynący w powietrzu, zataczając krąg tuż przy przejściu do dalszej części tunelu, kręcąc się z coraz większą prędkością. Powietrze wewnątrz kręgu wypełniło się jeszcze głębszą czernią. Czerń zmaterializowała się w istotę przypominającą człowieka, wzniecając gwałtowny podmuch wiatru, gaszący wszystkie rozpalone świece. Zapanowała cisza. Chwilę później delikatne płomienie zaczęły tlić się na nowo. Gdy grobowiec wypełnił się światłem, ukazało ono trzech mężczyzn leżących na ziemi. Szaman wstał powoli, otrzepując się z kolan, zaraz po nim nie bez trudu podźwignął się starszy mężczyzna. Ku jego zdziwieniu zauważył, że zwłoki kozy zniknęły. Najmłodszy z mężczyzn leżał na wznak wstrząsany silnymi drgawkami. Nagle jego ciało zamarło. Twarz wykrzywiona w bólu przybrała neutralny wyraz. Szaman podszedł do niego, wkładając w dłoń zakrzywiony sztylet. Wtedy mężczyzna otworzył oczy wypełnione czarną niczym smoła mazią.PROLOG
— Jeszcze dwa kilometry i skręcamy w prawo. Cholera, mam tylko nadzieję, że będzie tam normalna, asfaltowa i szeroka droga. Ostatnie, czego bym chciał, to zakopać się na jakiejś wiejskiej stromiźnie. Szczególnie że zbliża się noc.
— Sam chciałeś znaleźć tego kesza. Zawsze możemy zawrócić — odezwała się poirytowanym i lekko znudzonym tonem pasażerka. Siedziała z mocno skrzyżowanymi dłońmi na piersiach, wpatrując się przez przednią szybę na wolno zachodzące słońce, myśląc o tym, jak bardzo chciałaby podziwiać ten widok z perspektywy leżaka na plaży. Ale nie. Jej ukochany ubzdurał sobie, że pokaże jej świetną grę.
Clark kilka lat temu poznał zabawę w Geocaching. Cała frajda polega na znajdywaniu ukrytych na całym świecie skrytek. Do ich szukania używa się odpowiedniej aplikacji, która pokazuje koordynaty konkretnego skarbu. Często znalezieniu pomagają wskazówki lub zagadki mające na celu przybliżyć miejsce kesza. Z początku dawało mu to wiele radości, jednak po pewnym czasie zabawa zaczęła go nudzić. W zasadzie jak wszystkie inne czynności, za które się zabierał. Jednak dziś spacerując po pięknej wyspie Isola Dei Gabianni na północnej części Sardynii, Clark zerknął z ciekawości na dawno nieotwieraną aplikacje. W pobliżu 13 km wyświetliła mu się skrytka do zebrania. Choć zbliżała się noc, rzucił luźną propozycje swojej dziewczynie Jenny.
— Jeśli się pospieszymy, zdążymy jeszcze zrobić epickie zdjęcia zachodu słońca. Patrz! — podsunął jej pod nos telefon z włączonym google maps — to miejsce znajduje się na wzniesieniu — przekonywał. Zgodziła się wyłącznie dla świętego spokoju.Rozdział I
GROBOWIEC OLBRZYMÓW
Teraz ich samochód z mozołem wspinał się po stromym wzniesieniu zwieńczonym licznymi, ostrymi zakrętami.
— W życiu nie zawrócę. Przejechaliśmy już tyle, głupio byłoby wycofać. — Zredukował bieg widząc zbliżające się niemal pionowe wzniesienie.
— Według opisu na stronie, jest to naprawdę unikalny kesz. Nie typowy, turystyczny punkt do odhaczenia, ale coś co i lokalsi chętnie odwiedzają. Nieopodal znajduje się grób gigantów — powiedział tym swoim udawanym, ponurym głosem — i opuszczony kościół. Lokalsi ponoć w nim urządzają imprezy, może będziemy mieć szczęście i natrafimy na jakąś.
— Ta, znając ciebie, to natrafimy na czarną mszę albo jakiś inny satanistyczny event. I tylko ty będziesz wniebowzięty.
— Owszem, nie obraziłbym się, to by było dopiero creepy — odpowiedział z szerokim uśmiechem, karykaturalnie ukazując zęby.
— Co to ten grób gigantów?
— To pozostałości po starożytnej kulturze. Według historyków pochodzą sprzed niemal czterech tysięcy lat, z początków kultury Nuragijskiej.
Jeny przewróciła oczami. — Widzę, że się przygotowałeś.
— Żebyś wiedziała. To wszystko jest w opisie kesza. Dlatego jest to tak fascynujące, bo prócz samej zabawy w szukanie, można znaleźć nietypowe miejsca i poznać ich historię.
— Dobrze niech ci będzie. I co tam ci Nuragijczycy? Byli olbrzymami zamieszkującymi te tereny?
— Nazwa wynika z pierwotnego przeświadczenia archeologów, którzy twierdzili, że w grobowcach chowano najważniejszych członków społeczności. Oczywiście pojawiło się również mnóstwo teorii dotyczących żyjących tu gigantów. Podobno na terenie Sardynii znajdowano ogromne kości, czaszki, piszczele wygrzebane przez dzikie psy — cytował przeczytany z aplikacji fragment opisu kesza.
— W rzeczywistości są to jednak tylko masowe groby, w których chowano mieszkańców wioski. Popatrz jak pięknie i tajemniczo to wygląda. — Podał jej telefon z włączoną aplikacją i zdjęciem grobowca.
Zdjęcie przedstawiało kamienny krąg o średnicy około 15 metrów. Na środku kręgu znajdował się wielki głaz, największy spośród wszystkich innych. Zaokrąglony na szczycie, z wyżłobionym małym otworem u jego podstawy.
— Boki kręgu wypełniają płaskie kamienie, środkowy, ten z otworem, symbolizuje przejście między światem żywych i umarłych. Za fasadą tej kamiennej ściany znajduje się faktyczna część grobowca. Długi tunel, który mógł pomieścić nawet kilkadziesiąt ciał.
— Czyli chcesz mi powiedzieć, że idziemy szukać kesza grzebiąc w starożytnym grobowcu?
— Oczywiście, że nie. To znaczy… chyba. Według wskazówki kesz ma nam wskazać litera V.
— Litera V? Co to do licha oznacza?
— Nie mam zielonego pojęcia. Może to być drzewo w kształcie litery V, dowiemy się na miejscu.
Zjechali ze stromego podjazdu zatrzymując się na szutrowej drodze. W pobliżu nie było żywego ducha.
— Mam nadzieję, że nie stoczy się na sam dół — powiedział Clark zaciągając mocno ręczny. Wysiedli z samochodu i rozglądneli się dookoła. Otaczały ich wzgórza i polany, bujna roślinność porastająca przydroża osłaniała ich od widoku. Clark wsunął kluczyk w zamek i przekręcił go. Baterie w pilocie wyczerpały się dawno temu, jednak wolał otwierać je manualnie, niż przeznaczyć kilka minut na ich wymianę. Jenny często go karciła za to, że wszystko odkłada na „jutro” lub robi coś, jak to sam mawiał „wstępnie”, czyli po prostu nie kończył tego co zaczął.
Spojrzał na GPS w telefonie, który kierował ich w dół kamienistej, wiejskiej ścieżki. Kilkadziesiąt metrów dalej otaczająca ich wysoka roślinność ustąpiła miejsca szerokiej polanie. Po ich prawej stronie wyrósł wysoki, drewniany kościół w stylu gotyckim. Szpiczasty front budynku wyposażony był w stalowy krzyż, na którym przycupnął ogromny kruk. — To jest to miejsce wieczornych spotkań? — spytała Jenny. — Uroczo.
Zostawili kościół za sobą i ruszyli dalej przed siebie, według wytycznych GPS. Wielkie ptaszysko przyglądało się im uważnie. Przekręcił opierzony łeb, śledząc ich czarnymi ślepiami. Rozpostarł skrzydła i zakrakał ponuro.
— Powoli się zbliżamy. Według mapy jest to niedaleko od kościoła. Clark bacznie obserwował telefon. — Jeszcze 48 metrów i będziemy na miejscu.
— Super, nie mogę się doczekać — powiedziała nie siląc się nawet na cień entuzjazmu.
Po przejściu dokładnie czterdziestu metrów, ich oczom ukazał się kamienny krąg. Clark ruszył biegiem pozostawiając Jenny w tyle. Z bliska wyraźnie dostrzegalny był upływ czasu, który mocno odznaczył się na konstrukcji. Pierwotny grobowiec po wielu latach uległ zniszczeniu, licznie nasypane kamienie spadły lub popękały, jednak fundament grobowca pozostał nienaruszony. Nieopodal kręgu stało ogrodowe krzesło. Czerwona farba, która pokrywała plastik, odchodziła w wielu miejscach, co wskazywało, że siedzisko przetrwało tu niejedną zimę.
— Wygląda na to, że ktoś jest tu częstym bywalcem — stwierdziła Jenny.
— Według ich wierzeń przebywanie w okolicy ładuje jakąś kosmiczną energią. Wiesz, coś jak czakram na Wawelu.
— Jaki znów Czakram? Ty to wymyślasz na bieżąco?
— Nie znasz legendy o czakramie? — zdziwił się Clark. — Według krakowskiej legendy, w XX wieku na Wawelu znaleziono pozostałości po pogańskiej bazylice. Znaleziono w niej cudowny kamień, który rzekomo miał posiadać specjalną energię. Podobno na ziemi istnieje siedem takich miejsc i jednym z nich jest właśnie Kraków.
— Zdajesz sobie sprawę, że brzmisz jak foliarz? — pokręciła głową z dezaprobatą.
— Osobiście w to nie wierzę, ale teoria brzmi ciekawie. Sama przyznaj, siedem mistycznych miejsc a jedno z nich znajduje się w Polsce.
— Ach tak, Polska, naród wybrany. Clark, wiesz, że nie jestem fanką zjawisk paranormalnych. Szukajmy tego kesza i wracajmy nim całkowicie się ściemni.
Clark spojrzał na zachodzące słońce. Faktycznie, od nocy dzieliło ich zaledwie kilkanaście minut. Spojrzał na telefon. — Według wytycznych kesz powinien być gdzieś tutaj — wskazał palcem ceglany murek znajdujący się kilka metrów za grobowcem.
— Założę się, że jest wciśnięty pod jakąś cegłą.
— I chyba znalazłam wskazówkę. Spójrz na to drzewo. Gałęzie układają się w literę V.
— I o to chodzi! — krzyknął Clark, widząc zaangażowanie swojej dziewczyny.
— Wspólnie znajdziemy kesza w trymiga.
— Oby — burknęła pod nosem Jenny.
Będąc przy murku, Clark zaczął macać i podnosić luźno leżące cegły, wkładając ręce w co bardziej podejrzane miejsca nadające się na potencjalną skrytkę. Trwało to kilka minut, słońce chyliło się coraz niżej ku zachodowi sprawiając, że widoczność stawała się coraz słabsza. Jenny mocno już znudzona i poirytowana szukaniem skrytki dotykała pobliskie kamienie bardziej dla zadowolenia Clarka niż faktycznej próby znalezienia kesza. — To chyba nie ma sensu Clark. Przeszukaliśmy już cały murek i nic. Wracajmy, póki jeszcze mamy skrawek światła dziennego.
— Cholera no, powinien być tu, o właśnie dokładnie tu, w tym miejscu — z irytacją wskazywał palcem dziurę w murze. — Patrz, jaka to idealna skrytka, to musiało być tu.
— Może ktoś przed nami znalazł kesza i go zabrał.
— Jest to możliwe… Cholera, tyle jechaliśmy i wszystko na marne.
— Wbił smutne spojrzenie w trzymany w dłoni kamień. — No dobrze, masz rację. Powinniśmy się już zbierać. Wizja powrotu tą krętą drogą po zmroku napawa mnie przerażeniem. — Wysoko podnosząc nogi, przeszedł nad pasem kamieni, będącym prawym skrzydłem grobowca i zaczął zbliżać się w stronę Jenny, gdy nagle coś go zawróciło. Podszedł do największego głazu znajdującego się pośrodku grobowca i wyciągnął rękę w stronę małego otworu.
— Chyba nie powinieneś — zwróciła mu uwagę. Nagle ciało Clarka przeszył chłód wypływający bezpośrednio z dziury. W jego głowie pojawił się obraz pomarszczonej twarzy nieboszczyka z szeroko rozsuniętymi ustami. Oddech trupa. Cofnął rękę postępując kilka chwiejnych kroków w tył. W tym momencie powietrze przeszył dźwięk stukotu kopyt. Skierowali wzrok w stronę dobiegającego hałasu. Clark, z delikatnymi zawrotami głowy, miał wrażenie, że zbliżająca się szybko zamazana postać to efekt tajemniczego podmuchu. Zza zakrętu wyłonił się postawny Indianin dosiadający czarnego rumaka. Ubrany jedynie w tradycyjne buckskins, czyli spodnie wykonane ze skóry jelenia i skórzane mokasyny, odsłaniał umięśnioną klatkę piersiową, która miarowo podnosiła się i opadała, gdy wciągał w siebie ciepłe Sardyńskie powietrze galopując w ich stronę. Jego spalona i wysuszona słońcem twarz wyglądała upiornie. Kości policzkowe mocno znaczyły jego profil wżynając się w skórę. Wydawało się jakby zaraz miały ją przeciąć od środka. Długie czarne jak heban włosy ozdobione były czarno-białym piórem sterczącym pionowo. Na środku pióra widniało namalowane czerwone koło. Clark pamiętał skądś, że takim piórem mogli szczycić się wyłącznie wojownicy pewnego indiańskiego plemienia, którzy zabili swojego wroga. Indianin rozluźnił zaciśniętą w pięść dłoń, upuszczając z niej jakiś przedmiot, który ciężko upadł na ziemię. Clark przyjrzał się sidłom zwisającym na długim łańcuchu. Opadały luźno, tuż przy brzuchu zwierzęcia, lekko kołysząc się w przód i tył. Indianin zamachnął się i rzucił nimi niczym lassem w stronę Clarka. Ten, w naiwnej obronie spróbował osłonić się rękami. Stalowe zęby wgryzły się z paraliżującą siłą w jego przedramię, przecinając skórę i zagłębiając się aż do kości. Wybałuszył oczy, patrząc z niedowierzaniem na swoją rękę. Wtem Indianin pociągnął z lekkością za łańcuch, jakby nie odczuwając, że ciężar pułapki znacząco się zwiększył. Ciałem Clarka szarpnęło, runął do przodu lądując twardo na piaszczystej ziemi, tuż obok przednich kopyt czarnego wierzchowca. Zwierzę zbliżyło nozdrza do jego czupryny i prychnęło z niezadowoleniem, wzbijając tumany pyłu w powietrze. Clark spróbował wstać. Mógł jednak unieść tylko nieznacznie głowę. Nim stracił przytomność, zdążył zobaczyć jeszcze stopy Indianina zeskakującego z konia. Usłyszał głośny gwizd. Zza barczystych pleców tubylca wyłoniła się czarna, przysadzista bestia pędząca w jego stronę. Odpłynął.
Jenny zasłoniła usta rękoma wstrzymując krzyk. Przyglądała się, jak Indianin powalił jej mężczyznę na ziemię i ciągnie teraz po piachu w swoją stronę. To wszystko wydawało się tak absurdalne, nierealne niczym sen, w którym grała teraz główną rolę. Sparaliżowana strachem, nie potrafiła zrobić ani jednego kroku. Trwałoby to znacznie dłużej, gdyby Indianin nie postanowił w końcu zająć się też i nią. Zeskoczył z konia stawiając stopy tuż obok twarzy Clarka. Zagwizdał długo i przeciągle, wkładając dwa palce do ust. Z zarośli za jego plecami wydobyło się głośne, gardłowe warknięcie, potężne niczym grom. Gałęzie zatrzęsły się, a z ich wnętrza wyłonił się czarny pysk naszpikowany ostrymi zębami. Jednym zgrabnym susem z gęstwiny wyskoczył wielki, czarny dog kanaryjski obierając Jenny za żywy cel. Przebiegł obok swojego właściciela, mijając leżące na ziemi ciało Clarka i niczym strzała skierował się bezpośrednio w jej stronę, rozpędzając swoje 60 — kilogramowe umięśnione cielsko.
Widząc pędzącą w jej stronę masę mięsa, Jenny oprzytomniała i rzuciła się do biegu. Jej nogi ważyły tonę, czuła się jak w koszmarze, w którym potrzebuje kilku sekund, by rozpędzić się w miejscu, niczym bohater kreskówki. Nie miała odwagi, by się odwrócić, jednak czuła zbliżający i nieunikniony kontakt. Zobaczyła w oddali kościół ledwie zauważalnie znaczący się na tle spowitego już mrokiem nieba. Nie ma szans, by dobiec do auta, ale może uda się zabarykadować w kościele. Od drzwi wejściowych dzieliło ją zaledwie kilkadziesiąt metrów, gdy poczuła rozrywający ból w prawej łydce. Krzyknęła, padając twarzą w piach. Spojrzała w dół widząc psa zajadle rozszarpującego mięso z jej łydki. Kopnęła go z całej siły w pysk gumową podeszwą drugiego buta. Choć cios był brutalny i silny, stwór zawarczał tylko gardłowo, wgryzając się mocniej w poszarpaną ranę. Jenny krzyknęła żałośnie. Pies rzucał gwałtownie łbem, rozbryzgując krew i malując okoliczny piach na czerwono. Jenny z każdym kolejnym atakiem traciła siłę. Jej ciosy stawały się coraz słabsze, kompletnie nic nie robiąc psu. Będąc na granicy przytomności, jej wzrok przykuła leżącą nad głową gruba gałąź. Resztkami sił sięgnęła po swoją ostatnią szansę, wyciągając ramię w nienaturalny sposób, napinając wszystkie możliwe ścięgna. Chwytając mocno przedmiot, uderzyła bez namysłu w stronę pulsującego bólu. W odpowiedzi usłyszała głuchy dźwięk, gdy gałąź odbiła się od czaszki zwierzęcia. Drugi cios, na odlew trafił między zaciśnięte zęby, a łydkę, utknąwszy w pysku. Szarpnęła drewnianą pałką luzując nieco uścisk. Czując przypływ adrenaliny, raz jeszcze kopnęła psa w łeb. Tym razem nie mając wystarczająco silnego zaczepienia kłów w mięsie Jenny, cios okazał się skuteczny. Wyciągnęła zmasakrowaną nogę i przywaliła patykiem prosto w nos. Zdezorientowane zwierzę, szturchając się łapami po obolałym nosie, dało jej chwilę czasu na odczołganie się. Zostawiając za sobą krwawy ślad, Jenny nie zważając na ból i piach, który dostawał się do środka rany trąc o nią niczym tarka, czołgała się na rękach oddalając się od stojącego nieopodal psa. Bestia, skomląc żałośnie, ocierał łapami o pysk. Prychając zajadle, starł z nosa mieszankę krwi i flegmy. Otrzepał łbem i szczeknął, kierując wzrok w stronę oddalającego się celu. Wydobył z siebie wściekłe warknięcie i ruszył ponownie w pogoń.
Chwila, którą zyskała Jenny pozwoliła jej znacząco oddalić się od bestii. Wstała i ciągnąc za sobą poszarpaną nogę biegła co tchu. Słysząc dobiegające zza jej pleców sapanie, odwróciła się za siebie. Rozwścieczony czworonóg pędził prosto na nią. Jenny była już przy głównej bramie prowadzącej do wnętrza kościoła. Chwyciła za zdobioną granitową klamkę. Naparła całym swoim ciężarem ściągając ją w dół. Klamka ustąpiła wydając głośne skrzypnięcie. Drzwi otworzyły się do środka. Korzystając z wąskiej szpary Jenny wślizgnęła się w nią. Odwracając się na plecy kopnęła zdrową nogą w ciężkie drewniane wrota, które zamknęły się z trzaskiem tuż przed pyskiem zwierzęcia. Opadła wycieńczona na posadzkę kościoła, rozkładając dłonie na boki. Znajdowała się w kompletnej ciemności, w której straciła przytomność.Rozdział II
ODMĘTY SZALEŃSTWA
Świat zakołysał mu się przed oczami, gdy otworzył powieki. Z trudem wyłapywał rozpływające się przed nim obrazy. Oprzytomniał nieco, czując ukłucie przeszywającego zimna. Z niewyraźnych obrazów zaczął dostrzegać majaczący przed nim kształt. Tuż przed nim stał ten sam mężczyzna, którego spotkali na drodze. W ręce trzymał puste wiadro. Lodowata woda — zdał sobie sprawę — czując ściekające krople z jego twarzy. Gdy spróbował wstać, uświadomił sobie, że jest przywiązany do krzesła. W jego nadgarstki wbijał się drut kolczasty. Krew spływała po nich cienką strużką. Gruba lina otaczała jego nogi tak ciasno, że nie był w stanie poruszać stopami. Rozejrzał się desperacko po otoczeniu. Znajdował się w czymś w rodzaju sporego hangaru bez okien. Ściany obiektu były pokryte metalową blachą, która ciągnęła się aż do szeroko otwartego przejścia prowadzącego w głąb budynku, pogrążonego obecnie w ciemności. Z sufitu zwisały trzy lampy przemysłowe, rzucające ostre, białe światło, rozświetlające całe pomieszczenie.
— Koskolaka się przebudził — powiedział używając ojczystego języka lakockiego, co oznaczało młodego mężczyznę.
— Bardzo dobrze, wstyd by przegapił to co go czeka.
— Czego od nas chcesz. Gdzie jest Jenny!? — wykrzyknął nie widząc w pobliżu swojej partnerki. — Co z nią zrobiłeś?
— Twoja winyan śpi. — Indianin przesunął palcami po swoich powiekach, zamykając demonstracyjnie oczy. Odłożył wiadro z głośnym hukiem i podszedł do Clarka. Wyciągnął w jego stronę rękę pokrytą licznymi bliznami i położył ją na jego głowie. Clark zaczął się szarpać, poruszając gwałtownie głową w desperackiej próbie strącenia dłoni oprawcy.
— Zzzzzostaw, zzzostaw mnie! — wyjąkał.
Indianin pogłaskał go po łysej czaszce. Dotyk był delikatny, niemalże ojcowski.
— Wy wtargnąć na mój teren. Poniesiecie teraz za to karę.
— Nie wiedzieliśmy, jesteśmy zwykłymi turystami. — Łzy spływające po ubrudzonych policzkach tworzyły wilgotne ścieżki, zmywając piasek i kurz. — Proszę, wypuść nas.
Indianin obszedł mężczyznę dookoła. Zatrzymał się tuż przy przedziurawionym sidłami ramieniu i włożył palec głęboko w ranę. Clark zesztywniał wybałuszając oczy i krzyknął zdzierając gardło. Mięśnie na twarzy Indianina nawet nie drgnęły, choć ewidentnie rozkoszował się on z zadawanego bólu. Przez chwilę Clarkowi wydawało się, że na ułamek sekundy białka jego oczu wypełniły się czernią, pulsując złowieszczo. Po zdającym się trwać wieczność spektaklu bólu, napastnik wyciągnął palec z rany i z namaszczeniem posmarował sobie poziome, krwiste kreski na policzkach.
— Czego chcesz? — wyszeptał bezradnie Clark, opuszczając głowę na pierś.
— Weszliście na cudza ziemia. Na moja ziemia. Wy wszyscy myślicie, że cały świat jest wasz, że można przyjść i zabrać czyjaś własność. — Indianin zbliżył swoją pomarszczoną twarz tuż przed twarz Clarka, na tyle blisko, by ten wyraźnie poczuł smród zgnilizny wydobywający się z jego ust.
— Poniesiecie za to karę, jak wielu innych przed wami. Ja sam przeleje morze krwi, jeśli będę musiał. — Uderzył zaciśniętą pięścią w swoją pierś.
— My nie chcieliśmy wtargnąć, nie wiedzieliśmy, że teren jest prywatny. Proszę, wypuść nas, jesteśmy zwykłymi turystami, nie chcemy przejąć twojej ziemi… — Indianin położył delikatnie dłoń na jego policzku, przerywając żałosny wywód. Gest był tak opiekuńczy iż Clark poczuł złudną nadzieję, że uda mu się wygrzebać z tej sytuacji. Jednak nagle Indianin zacisnął rękę z taką siłą, że w szczęce Clarka coś chrupnęło.
— Nie szanujecie niczego. Ta ziemia jest święta, wypełniona magią, której wy biali nigdy nie zrozumiecie. — Odepchnął jego twarz z odrazą. Clark wydał z siebie jęk bólu. Poruszył szczęką na boki. Bolała, jednak chyba wszystkie kostki były na swoim miejscu.
— Koskolaka za dużo mówi. Trzeba uciąć wíyutehiŋ. — Wstał i ciężkim, lecz szybkim krokiem udał się do skrytego w ciemności pomieszczenia obok.
— Wjutehin co? Co uciąć?! Co to wjutehin!? — krzyczał rzucając się na krześle. Słyszał docierające do jego uszu dźwięki podnoszonych przedmiotów, upuszczonej blachy, brzdęknięcie stali. Chwilę później z mroku wyłonił się Indianin trzymający w dłoni długie nożyce. Chwycił wierzgającego niczym dzikie zwierzę Clarka za twarz. Uderzył go kilkukrotnie z pięści, aż ten w końcu opadł bezwładnie i otworzył usta. Włożył dłoń do środka i wyszarpał język. — Teraz będzie cichy. — Nożyce wbiły się w mięso, tnąc je z łatwością, wydając przy tym nieprzyjemny, wilgotny dźwięk. Sekundę później pomieszczenie wypełniły szaleńczy krzyk.
Do życia przywrócił ją pulsujący ból w nodze. Znajdywała się na drewnianej posadzce. Spróbowała usiąść, lecz osunęła się na ziemię. Aby nie upaść, oparła się łokciem o podłogę. Drżała z zimna i wyczerpania. Z trudem starała się utrzymać równowagę. Rozglądnęła się po okolicy, obracając ciężką głową, która zdawała się zaraz eksplodować z bólu. Wnętrze kościoła oświetlał jedynie nikły blask księżyca wpadający przez rozbite okno poddaszu. Nie wiedziała jak długo była nieprzytomna, jednak na zewnątrz zdążył już zapaść zmrok. Po omacku próbowała zbadać okolicę wokół siebie. Syknęła z bólu, gdy fragment rozbitego szkła wbił się w jej ciało. Skóra na palcu prawej dłoni otworzyła się w wąską ranę. Zaczęła szlochać w poczuciu ogromnej bezradności. W otaczającej jej ciemności, samotność dopadła ją ze zdwojoną siłą, wyciskając łzy. Krew pulsowała w jej skroniach powodując niemiłosierny ból głowy. Kiedy poczuła się nieco silniejsza, postanowiła wstać. Wykorzystała pobliską ścianę jako oparcie i wolno się po niej wspinając, dźwignęła swoje ciało. Zakołysała się lekko, gdy jej ciało przechyliło się niebezpiecznie w lewą stronę. Udało się jej ustać, jednak wysiłek został zwieńczony przeszywającym bólem, gdy poraniona przez psa noga przejęła na siebie ciężar całego ciała. Ruszyła wolnym krokiem w głąb ciemnego kościoła. Znalazłszy się przy ołtarzu, opadła na drewniane krzesło. Rana na nodze pulsowała. Wypływała z niej czarna, gęsta krew. W delikatnym świetle księżyca, zauważyła kandelabr z trzema wetkniętymi weń świecami. Wyciągnęła z kurtki zapalniczkę i podpaliła knoty wszystkich trzech świec. Wnętrze rozjarzyło się przyjemnym, migotliwym blaskiem. Jenny rozsiadła się wygodnie na krześle, czując jak ciepłe światło wypełnia ją spokojem. Chwyciła obrus leżący na stole i przewiązała nim nogę dokładnie w miejscu ugryzienia. Wyczytała w jednym z czasopism medycznych, że najlepszą metodą zatamowania krwotoku, to zastosowanie opaski uciskowej, bezpośrednio na ranę. Nie pod, czy nad nią, ale bezpośrednio, by wywołać bezpośredni ucisk na naczynia krwionośne w obrębie rany. Świat zawirował, gdy ścisnęła mocno prowizoryczny opatrunek i związała jego końce. Opadła ciężko, kładąc głowę na wyciągniętych wzdłuż ołtarza rękach. Powietrze wypełniał dźwięk jej oddechu. Szybkiego i nerwowego. Z każdą chwilą oddech stawał się dłuższy i bardziej głęboki. Kiedy udało jej się uspokoić, postanowiła zebrać myśli i przeanalizować ostatnie kilka godzin. Musi spróbować znaleźć wyjście z tej sytuacji, nieważne jak bardzo nierealna się ona wydaje. Klucze do auta miał Clark. Ucieczka samochodem zatem odpadała. Podróż piesza w dół zbocza też budziła wątpliwości. Najbliższe domostwo mijali ponad dziesięć kilometrów dalej. Jeśli nawet uda się jej tam dotrzeć w kompletnej ciemności, Clark może być już martwy. Cholera wie co ten psychopata z nim zrobił. Musi go uratować, wtedy razem stąd uciekną. Ale co, jeśli porywacz ukrył się na zewnątrz i czeka aż wyjdzie z kościoła. Jednak, dlaczego nie kontynuował pościgu. Przecież nie zdążyła nawet zamknąć drzwi nim zemdlała. W każdej chwili mógł wejść do środka i dokończyć dzieła. W wyobraźni zobaczyła psa, który z wściekłością rozrywa jej bezwładnie leżące ciało. Wzdrygnęła się na samą myśl i odpędziła od siebie koszmarną wizję. Rozgrzewające płomienie świec zaczęły działać kojąco. Zdążyła się już nieco rozgrzać i rozluźnić. Nawet ból łydki zdawał się mniej dokuczliwy. Była wyczerpana, potrzebowała snu i fachowej opieki medycznej. Kościół, który kilka godzin temu przyprawiał ją o ciarki, teraz zdawał się całkiem przyjemnym miejscem. Wizja spędzenia tu czasu do samego rana wydawała się kuszącą opcją. Musiała jednak działać. Clark ją potrzebował, czuła to, czuła, że żyje, a ona jest ich ostatnią deską ratunku. Poza tym rana na nodze wymaga szycia. Choć krwawienie ustało, jeśli będzie zwlekać, nogi może nie uda się uratować. Rana wyglądała paskudnie. Miała tylko nadzieję, że pies rozrywając skórę nie dotarł do mięśni. Spróbowała wstać. Kiedy ostrożnie postawiła ciężar ciała na ranną nogę, ból przypomniał o sobie w każdym swoim aspekcie, uderzając z maksymalnym natężeniem. Syknęła opadając na krzesło. Nie jest w stanie zrobić kilku kroków, a co dopiero biec. Przebiegła wzrokiem po okolicy szukając czegoś, co mogłaby wykorzystać jako podporę. Na ścianie, tuż za ołtarzem wisiał krzyż. Na oko sięgał jej do pasa. Idealnie. Skacząc na jednej nodze, uważając, by się nie wywrócić, sapiąc i dysząc, dotarła do celu. Opierając się o ścianę, otarła pot z czoła. Chwyciła oburącz spód krzyża i pociągnęła go mocno w swoją stronę. Drewniany symbol religijny ustąpił z głośnym trzaskiem, spadając na ziemię. Podniosła go i wcisnęła pod pachę w miejscu, gdzie łączyły się ze sobą dwie belki. “Każdy dźwiga swój krzyż” — jak na zawołanie, usłyszała w głowie słowa swojego katechety z liceum. Fascynująca metafora — pomyślała złowieszczo. Spróbowała zrobić krok, przenosząc ciężar ciała z chorej nogi na drewnianą podporę. Choć nie było to proste, szło jej całkiem sprawnie. W kilka sekund pokonała trasę powrotną do ołtarza. Szybko zaczęły ją boleć ręce, jednak lepsze to niż przenikliwy ból nogi. Usiadła z powrotem na krześle, opadając na nie z ulgą. Kiedy odpoczęła chwilę zebrawszy siły, ruszyła wolno kuśtykając do drzwi wejściowych. Po drodze zabrała z ziemi odłamek szkła, którym wcześniej się zraniła. Owinęła go we fragment szmatki, który znalazła w jednej z szuflad ołtarza. Tak przygotowaną broń chwyciła do prawej ręki. Zatrzymała się przy drzwiach kładąc dłoń na klamce. Odwróciła się w stronę palących się świec. Płomienie tańczyły majestatycznie, poruszane delikatnym wiatrem wpadającym przez rozbite okno. Oświetlały ponure kamienne ściany zabytkowej twierdzy. Ciekawe, czy mają tu gdzieś wino mszalne. Chętnie bym się nim teraz wzmocniła — pomyślała Jenny otwierając ciężkie wrota.Rozdział III
ULU
Ból, ból, ból, odbijało się echem w jego głowie. Czuł lepkość na całym ciele. Wyrwanie języka było zaledwie początkiem maratonu cierpienia. Porywacz mrucząc pod nosem niezrozumiałe dla Clarka indiańskie słowa, wprowadzając się w trans postanowił pozbawić Clarka ręki. Nie od razu. Najpierw z pieczołowitością wyjął z tylnej kieszeni spodni nóż o charakterystycznie zakrzywionym ostrzu. Jego oczy błyszczały, niczym oczy kochanka wpatrującego się w nagie, piękne kobiece ciało, gdy z podziwem pieścił jego rękojeść. Zbliżył ostrze do twarzy Clarka.
— Wiesz co to jest? — Choć wyczerpany i na granicy omdlenia, Clark szarpnął się instynktownie.
— To mój kola. Przyjaciel. Nóż Ulu, dobrze kroi mięso.
Clark na przemian tracił i odzyskiwał przytomność. Postać stojąca przed nim objawiała się jako niewyraźny majak. Chciał odpłynąć, usnąć, pragnął, żeby się to wszystko skończyło. Całe ciało bolało jak diabli. Poczuł zimną stal przyłożoną do policzka. Indianin wpatrywał się w niego mglistym, nieobecnym wzrokiem. Zaraz po przyjemnym chłodzie, dającym lekkie ukojenie w narastającej gorączce, przeszyła go fala ciepła, gdy nóż wbił się w skórę pod łokciem jego lewej ręki. Indianin nie kłamał, ostrze z łatwością
przebiło skórę, mięśnie i ścięgna, docierając aż do kości. Clark zagryzł dolną wargę, aż popłynęła z niej krew. Chciał krzyknąć, jednak pozbawiony języka wydobył z siebie tylko gardłowy pomruk, który przerodził się w paniczne zawodzenie, gdy Indianin zaczął brutalnie szarpać nożem. Kilkoma sprawnymi i silnymi ruchami uciął skórę z górnej części ręki Clarka, przesuwając ostrze od łokcia aż po same palce. Chwycił ociekający krwią ochłap mięsa i rzucił na ziemię. Skóra opadła z nieprzyjemnym plaśnięciem tuż obok stóp oszalałego z bólu Clarka. Następnie odrąbał mu dłoń. Chwilę później stracił przytomność.
Wszedł do kuchni, ocierając zakrwawiony nóż o szmatkę zabraną z blatu stołu. Czyszcząc go skrupulatnie, ucałował z czcią ostrze i schował do kieszeni. Przedzierając ręką przez stos brudnych, zatłuszczonych naczyń chwycił szklankę. Wylał z niej zapleśniałą ciecz i chwytając za stojący obok czajnik, wypełnił ją zimną wodą. Był spragniony. Wypił wszystko duszkiem, oblizując spierzchnięte wargi. Oparł się o zlew opuszczając głowę. Oddychał ciężko. Podniósł głowę i spojrzał na swoje odbicie w lustrze nad zlewem. Mokre od potu włosy oblepiały mu policzki, źrenice powiększone do granic możliwości nadawały mu wygląd dzikiego zwierzęcia. Twarz, klatka piersiowa, spodnie, wszystko było zalane krwią. Wyglądem przypominał rzeźnika, który przed chwilą wyrżnął cały chlew. Pokręcił głową otrzepując z siebie krople potu.
— Nieeee — wykrzyczał, ściskając skronie ogromnymi dłońmi.
— Przestań mi kazać. Ja już nie chcę, ja nie mogę, oni nic nie zrobili, przestań, przestań! — Zamilkł, a jego usta zamknęły się powoli. Skóra na twarzy rozluźniła się znacząco, nadając mu ponury, obojętny wyraz, a oczy wypełniły się czarną mazią. Ruszył szybkim krokiem, jakby kierowany zewnętrzną siłą. Wędrując wąskim, ciemnym korytarzem, skręcił w stronę jednego z pokoi. Do jego wnętrza prowadziły duże, stalowe drzwi. Wyjął pęk kluczy z przypiętą do nich króliczą łapką i wkładając jeden z nich do zamka, otworzył je. Wewnątrz panowała ciemność, którą rozwiał zapalając zwisającą z sufitu żarówkę. Pokrywała ją gruba warstwa czerwonej farby, toteż po pokoju rozlała się czerwona poświata, rzucając mroczne, krwawe refleksy na ściany. Na końcu pomieszczenia, tuż przy ścianie, znajdował się sporej wielkości kamienny ołtarz. Rozłożone po jego boku kamienie do złudzenia przypominały te, które Clark i Jenny widzieli przy grobowcu. W samym środku ołtarza, otoczonego na wpół wypalonymi świecami, przymocowano długi, drewniany pokrowiec z tajemniczymi inskrypcjami wyrytymi na jego boku. Indianin podszedł do ołtarza, wyjął nóż i ostrożnie włożył go do środka pokrowca. Chwycił za zapałki leżące na ołtarzu i odpalił nimi świece. Runął twardo na ziemię, padając na kolana i spuszczając głowę, zaczął się modlić. Z ust wydobywały się niczym mantra słowa w dawno już wymarłym języku. Powietrze wokół zgęstniało, a z pokrowca, w którym znajdował się szylet, wydobył się mglisty, czarny dym. Uniósł się nad swoim klęczącym sługą i zaczął wirować nad nim, by w końcu wartkim strumieniem dostać się do jego ciała, wpływając poprzez oczy.
Minęło kilka godzin, odkąd Indianin zamknął się w swojej małej świątyni. Kiedy skończył, słabość, która na chwilę przejęła nad nim kontrolę całkowicie zniknęła. Nie czuł zmęczenia, nie żałował tego co zrobił temu facetowi. W zasadzie to chciał więcej. Ale na to przyjdzie jeszcze czas. Wrócił do kuchni, skąd zgarnął butelkę wody i fragment zasuszonego mięsa niewiadomego pochodzenia i wrócił do Clarka. Wíyute owáyawa, jak lubił nazywać to pomieszczenie, co oznaczało salę śmierci. Clark wciąż nie odzyskał przytomności. Jego opuszczona głowa opadała bezwładnie na klatkę piersiową. Otaczała go szeroka plama krwi spływająca z rany na ręce. Główny krwotok nieco zelżał i teraz krew skapywała miarowymi, drobnymi kroplami, wzburzając delikatnie czerwoną kałużę.
— Mni — powiedział Indianin, szturchając Clarka plastikową butelką wody w ramię. Ten ani drgnął. — Mni — powtórzył podnosząc głos, a delikatne szturchnięcie zmieniło się w silniejszy cios. — Mni!! — wykrzyczał, uderzając swojego więźnia butelką w twarz z całej siły. Głowa Clarka odskoczyła na bok. Otworzył powoli oczy, z trudem odzyskując świadomość. Plastikowa butelka ściskana przez silną dłoń, majaczyła mu tuż przed oczami. Zburzone puzzle rzeczywistości powoli zaczęły łączyć się w spójną całość. Pulsujący ból ręki oraz całego ciała zaczął powoli powracać do zmysłów. Clark zamrugał kilkukrotnie, aż w końcu zobaczył wyraźny obraz butelki z wodą. Zaschło mu w gardle, za łyk wody oddałby niemalże wszystko. Skinął krótko głową, dając do zrozumienia, że jest świadomy. Indianin jednym, silnym ruchem odkręcił plastikową nakrętkę, po czym zbliżył szyjkę butelki do ust Clarka, przechylając lekko naczynie. Pił szybko, łapczywie, choć instynktownie starał się przełykać małe porcje, aby nie doprowadzić do hiperhydratacji. Był jeszcze spragniony, gdy Indianin odebrał mu od ust wodę. Zdołał jednak wypić około pół butelki. Następnie podłożył mu pod usta suche mięso. — Íŋyaŋ — powiedział potrząsając kawałkiem ścierwa.
Clark choć czuł głód, powąchał najpierw proponowaną mu przekąskę. Wyglądało to na zasuszone mięso, zapachem przywodziło na myśl zdechłe sprzed kilku miesięcy dzikie zwierzę. Kiedy wziął głęboki wdech, jego gardło natychmiast wypełniło się wymiotami. Nie mógł użyć ręki, by spróbować zahamować nadciągającą falę. Zwymiotował wszystko co miał w żołądku tuż przed stojącym Indianinem.
— Przepraszam — chciał powiedzieć, lecz dźwięki, które wypłynęły z jego ust brzmiały jak zbitek niezrozumiałych słów. Zaczął szlochać, aż rozpłakał się rzewnymi łzami. Indianin przyglądał mu się bez cienia emocji. Kiedy po dłuższej chwili Clark podniósł ku niemu głowę, z przekrwionymi i załzawionymi oczami, ten uderzył go z całej siły prosto w nos. Głowa Clarka pofrunęła do tyłu, o mały włos nie wywracając go wraz z krzesłem. Następny cios uderzył w to samo miejsce. Piąty, nokautujący cios zmiażdżył mu nos, zamieniając przód jego twarzy w krwawą miazgę. Po raz kolejny odpłynął.
Jakiś czas później coś szorstkiego i wilgotnego ocierało się o jego poranioną rękę. Gdy z trudem otworzył oczy, zobaczył psa zlizującego łapczywie krew spływającą z jego kikuta. Poruszył przedramieniem, chcąc odgonić od siebie bestię. Pies zawarczał w odpowiedzi, ukazując szereg równo ułożonych kłów, po czym wrócił do przerwanego posiłku.
— No już, odejdź Íŋyaŋ — Indianin klepnął po zadzie swojego towarzysza. Pies w odpowiedzi zamerdał ogonem, oblizał zakrwawiony pysk i stanął posłusznie za swoim panem. Wcześniej dostał solidny kawał mięsa, będący niegdyś częścią ręki Clarka. — Wíyute się obudził. Dobrze. Musi coś zjeść, by nie umrzeć za szybko.
Przyłożył mu do ust kiść czerwonych winogron. Clark powąchał odruchowo przyłożone pod nos owoce. — Nie gryzie, wsadzi i ssie — polecił Indianin. Clark nawet gdyby chciał coś pogryźć, nie dałby rady. Wnętrze jego ust zamieniło się w pogorzelisko połamanych zębów, posklejanych ze sobą krwią. Posłusznie chwycił popękanymi ustami jeden z owoców, miażdżąc go fragmentem języka. Zalała go fala rozkoszy, gdy sok trysnął mu w ustach. Zamknął oczy. Choć przez chwilę poczuł się wolny.Rozdział V
UCIECZKA
Kiedy się ocknęła, pierwszym co poczuła to uczucie kłucia w lewym boku. W zasadzie nie czuła wielkiego bólu. Owszem, cierpiała. Cierpiała i to strasznie, jednak, jakby zdążyła się już oswoić z permanentnym bólem. Bardzo dokuczliwe jednak, było delikatne, lecz nieustanne bujanie, które punktowo uderzało eksplozją bólu, by zaraz osłabnąć, dając chwilę ulgi i ponowić cały proces. Uniosła głowę, chcąc zlustrować okolicę. Była sama w hangarze. Miejsce, w którym jakiś czas temu znajdował się jej żywy ukochany, przypominało krwawą masakrę. Szczątki Clarka zmieszane były z jego wnętrznościami i krwią. Najwyraźniej, kiedy było już po wszystkim, pies dokończył posiłek, pozostawiając nieliczne fragmenty ciała. Tylko głowa Clarka ostała się cała. Nie można powiedzieć, że była nienaruszona, ponieważ po wcześniejszym spotkaniu z Indianinem, była napuchnięta i nabrzmiała. Skierowana w stronę Jenny, z pustką w oczach i otwartymi ustami, przyglądała się jej teraz w wyrazie żalu i pretensji. To co jednak przykuło mocno jej uwagę, to błyszczący przedmiot, wyraźnie kontrastujący w tej krwawej łaźni. Kluczyki do auta. Na żal i żałobę przyjdzie jeszcze czas. Teraz musi się stąd wydostać. Za wszelką cenę. Dla Clarka. Musi uciec i opowiedzieć komuś co tu zaszło, by ten psychol nikogo więcej nie skrzywdził. Spojrzała w górę, widząc nad sobą napiętą linę, która ciągnęła się aż pod sufit i wędrowała bezpośrednio do ściany, gdzie została przymocowana. Chwyciła ją obiema rękoma i mocno ściskając, podźwignęła się z całych sił. Czuła jak wbity głęboko hak cofa się nieco. Poczuła tarcie jego ostrej krawędzi o kość. Pomimo palącego bólu w przedramionach, zebrała w sobie resztkę sił, by dźwignąć się jeszcze wyżej, aż hak całkowicie wydostał się z jej ciała. Czując, jak obce ciało wychodzi na zewnątrz, poluzowała uścisk i runęła twardo na ziemię, oddaloną o jakieś dwa metry. Upadek był bolesny i głośny. Zagryzając wargi, modliła się, by nikt jej nie usłyszał. Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, zaczęła czołgać się w stronę Clarka. Z ciepłych jeszcze wnętrzności wyciągnęła kluczyki, ciągnąc za nimi lepką nitkę krwi.
Atak psa był tak nagły i brutalny, że solidne krzesło, do którego przymocowany był Clark, zostało całkowicie zniszczone. Sięgnęła po jedną z urwanych, drewnianych nóg, używając jej jako laski. Wiedziała, że gdy tylko będzie miała możliwość położyć się w wygodnym łóżku szpitalnym, nie wstanie z niego przez długie miesiące. Jej ciało, już i tak doprowadzone do maksymalnego wyczerpania, będzie potrzebować dużo czasu, by się zregenerować. Nadludzkimi jednak siłami, dzięki doładowującej ją adrenaliny, wstała, podtrzymując się na nodze od krzesła. Nie była ona długa, Jenny zatem musiała się mocno przygarbić, by utrzymać równowagę. Z drżącą ręką, próbując się nie wywrócić, zrobiła pierwszy wolny krok w stronę drzwi, którymi tu weszła. Zatrzymała się jednak spoglądając raz jeszcze na szczątki swego ukochanego. Zaczęła analizować różne możliwości. Jeśli nawet uda się jej uciec, Indianin lada moment zauważy jej zniknięcie, nim zdąży znaleźć pomoc. Samo dotarcie do auta w obecnym stanie zajmie jej bardzo dużo czasu. Może ją dopaść w trakcie wspinaczki na stromą górę, gdzie będzie kompletnie bezbronna. Skończy wtedy pewnie jak Clark. Załóżmy jednak, że uda jej się wezwać pomoc. Do tego czasu Indianin może zapaść się pod ziemię, znajdując sobie nowe miejsce na swoje chore zabawy, gdzie znów będzie nieuchwytny. Włożyła dłoń do kieszeni spodni, sprawdzając, czy znajduje się w nich fragment szkła, który wcześniej schowała. Był tam. Ścisnęła mocno jego prowizoryczną rękojeść i zagryzając zęby postanowiła. Zemści się. Zabije tego cholernego drania, wraz z jego popieprzonym psem. Zabije i kiedy upewni się, że zdechł, wtedy stąd ucieknie. Albo zginie. Ale stanie się to na jej zasadach.
Mocno utykając, dotarła do drzwi, z których wcześniej wyłonił się Indianin. Nacisnęła delikatnie na klamkę. Uchyliła je na tyle, by zobaczyć co znajduje się w środku. Za drzwiami ciągnął się długi korytarz pogrążony w półmroku. Jenny zastygła, nasłuchując dźwięków. Jedyną rzeczą zakłócającą grobową ciszę, była żarówka, która co chwilę gasła, by przy głośnym syknięciu, znów zabłysnąć wyjątkowo słabym światłem. Upewniwszy się, że jest tu bezpiecznie, otworzyła drzwi szerzej i weszła do środka. Po obu stronach korytarza znajdywały się drzwi. Jedne z nich, te po prawej stronie były lekko uchylone. To tam Jenny postanowiła zajrzeć. Sunęła do przodu, ostrożnie stawiając każdy krok na drewnianej, lekko skrzypiącej podłodze. Gdy zbliżyła się do uchylonych drzwi, z małego prześwitu dostrzegła padające błękitne światło. Z tej odległości usłyszała też tajemnicze mruczenie, jakby medytacyjne. Wsadziła głowę między szparę, popychając nieco drzwi. Przed jej oczami ukazał się małej wielkości pokój pogrążony w półmroku. Indianin klęczał na jego końcu, tuż przy ogromnym ołtarzu. Trzymał coś w dłoniach i ze spuszczoną głową bujał się miarowo w przód i tył, szepcząc pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa. Teraz albo nigdy — pomyślała Jenny. Wsunęła się między szparę, przeciskając bezgłośnie swoje ciało. Kiedy znalazła się tuż za jego plecami, ścisnęła mocno trzymany w dłoni fragment szkła. Uniosła dłoń wysoko nad głową. Wyczekała moment, gdy Indianin w swoim bujaniu poruszy się w tył, wtedy zaatakowała. Trzymając oburącz prowizoryczny nóż, włożyła cały impet w uderzenie, wbijając szkło w kark mężczyzny. Usłyszała głośny chrzęst kości, gdy szkło wbiło się między kręgi. Mężczyzna znieruchomiał, wszystko wokół zamarło, czas się zatrzymał. Kilka sekund później runął twarzą prosto na znajdujący się na ołtarzu sztylet, przebijając nim oko. Zawisnął w takiej pozycji, z opadającymi wzdłuż ciała rękoma. Jenny stała w pozycji gotowej do dalszego ataku, z napiętymi mięśniami, oczekiwała wręcz, że mężczyzna zaraz wstanie, wyjmie z oka nóż i ruszy ku niej, ściśnie za szyję i potnie jej twarz okrwawionym nożem nim tam zdąży się udusić. Nic jednak się nie stało. Stała tak jeszcze kilka minut, po czym obróciła się na pięcie i wyszła. Rozejrzała się po korytarzu w poszukiwaniu psa nasłuchując jego kroków. Cisza zmącona sykiem żarówki. Ruszyła w stronę wyjścia. Otwierając drzwi hangaru, oślepił ją blask wschodzącego słońca, oświetlając pokrwawioną twarz, której czerwień kontrastowała z bladością jej skóry i podkrążonymi oczami. Droga do auta zajęła jej wieki. Pulsujący ból w całym ciele dawał o sobie znać na każdym kroku. Nie spotkała po drodze psa. Widząc samochód, poczuła radość w sercu, która dodała jej energii. Przyśpieszyła kroku. Nerwowo walczyła z zamkiem, próbując wcisnąć drżącą dłonią kluczyki do drzwi, przekonana, że zaraz coś wyskoczy zza jej pleców. Kiedy te się otworzyły, usiadła za kierownicą, czując niebywałą ulgę. Odpaliła silnik i dopiero zjeżdżając ze stromego podjazdu poczuła jak zaczyna drzeć na całym ciele. Również ból zaczął dawać o sobie znać z pełną mocą. Zapatrzona w dal przed siebie, zasłaniając oczy od rażącego słońca, wracała trasą, którą jeszcze niedawno pokonywała z ukochanym. Kilka minut później, jadąc główną drogą, zauważyła w oddali zbliżający się samochód policyjny. Zatrzymała auto i wypełzła na asfalt z uniesionymi wysoko rękoma. Klęcząc na drodze machała nimi wysoko, wołając o pomoc.Rozdział VI
KONIEC KOSZMARU
Dokładne oględziny miejsca zbrodni pozwoliły ustalić tylko ogólny zarys sytuacji. Śladu po rzekomym mordercy nie było, nie odnaleziono również psa, ani żadnych śladów świadczących o tym, że mógłby się tam znajdować. Na miejscu znaleziono zwłoki rozszarpanego Clarka i zakrwawiony hak. W trakcie długich przesłuchań, Jenny często czuła się, jakby była oskarżana o masakrę, która miała tam miejsce. Surowi policjanci patrzyli głęboko w oczy, wytykając palcem, zadawali setki, przepełnionych podejrzliwością pytań. Ślady ran na jej ciele świadczyły jednak wyraźnie na jej korzyść. Ustalono też, że rozerwana skóra na nodze, faktycznie pochodzi od zębów psa. W końcu ją wypuszczono. Po niemal dwumiesięcznym dochodzeniu, rehabilitacji oraz licznych wizyt w lokalnym szpitalu, w końcu mogła wyruszyć do swojego domu. Z licznymi bliznami na ciele i w sercu, które do końca życia będą jej przypominać o wakacjach na Sardynii.