- W empik go
Gruzja dla niezdecydowanych - ebook
Gruzja dla niezdecydowanych - ebook
Chcesz się dowiedzieć o Gruzji czegoś, o czym nie przeczytasz w żadnym przewodniku turystycznym? Sięgnij po Gruzję dla niezdecydowanych Artura Zygmuntowicza i poznaj Sakartwelo od kuchni, tej słodkiej i tej pełnej goryczy.
Część pierwsza, zatytułowana „Gruzja słodka”, to opis państwa gościnnego, radosnego, kolorowego, ze wspaniałą kuchnią i tradycjami, do którego chce się wracać. Artur Zygmuntowicz oczywiście opisuje znane miejsca i ważne zabytki kraju, które ktoś, kto przyjeżdża tu po raz pierwszy, po prostu musi zobaczyć, ale nie jest to schematyczny opis, tylko osobisty wgląd Autora, uwzględniającym elementy, których nie znajdziemy w żadnym przewodniku czy komercyjnym folderze. Sporą część tej napisanej z lekkością i poczuciem humoru książki stanowi nie ukrywany zachwyt nad miejscową kuchnią. Przebija tu wyraźna miłość autora do jedzenia, którą skutecznie zaraża czytelników.
Druga część książki – „Gruzja Słodko-Gorzka” – to rysunek nieco mniej pozytywny, z którego wyłania się państwo pełne problemów, zranione i chwilami rozdzierająco smutne, choć nadal inspirujące i barwne. Autor umiejętnie zrównoważył obie części tak, że z tekstu, bogato ilustrowanego zdjęciami, wyłania się państwo nie rodem z przewodników turystycznych czy z szukających sensacji reportaży, jakie znamy z czasopism, ale takie, które ma swój własny, niepowtarzalny charakter, swoje plusy, minusy i okazuje się tętniącą życiem tkanką – barwnym tyglem piękna i brzydoty, koloru i szarzyzny, otwartości i jednocześnie trudnych do zrozumienia obyczajów…
Gruzja Zygmuntowicza to książka, dzięki której podróż do tego niezwykłej kraju może okazać się zdecydowanie łatwiejsza, przyjemniejsza i bogatsza. A sama lektura, to emocjonalny roller coaster, bo pełno tu historii po których trudno opanować wybuchy śmiechu, oraz takich, po których nastrój radykalnie się zmienia. I tak przez przez cały tekst – ostre porównania, niepoprawny język i tok myślenia, humor wyrafinowany na zmianę z rubasznym i zawsze pełne empatii dążenie do zrozumienia drugiego człowieka.
Spis treści
I. Część pierwsza: Gruzja słodka.
- Przylot, fallus i szaszłyk
- Kutaisi
- Katedra Bagrati
- Klasztor Gelati
- Pierwszy wieczór w Kutaisi i parę słów o dziadowaniu
- Poranny kac i rozważania o alkoholu
- Droga do Batumi
- Jak odzyskałem wiarę w rodaków
- Pierwszy wieczór w Batumi
- Wykład
- Ogród botaniczny w Batumi
- Drugi poranek w Batumi
- Bloki i balkony
- Jazz
II. Część druga: Gruzja słodko-gorzka
- Parę słów na początek i trochę na serio
- Bez braw dla pilotów
- Mitsubishi Delica
- Jak podróżować po Gruzji?
- Droga do Kazbegi
- Rycerz w tygrysiej skórze i hajla bajla
- Pocztówkowy widok i grill Arcziego
- Dolina Truso
- Bakłażan na mieście i szaszłyk arcziego
- Swietłana ze Swierdłowska
- W drodze powrotnej do stolicy
- Na chybił trafił
- Sex po gruzińsku
- Azerski podryw w barze warszawa i piwny ping-pong w barze Dive
- Rozdział, którego nie planowałem i który powstał bez przyjemności z pisania
- Miasto, które opowiada historie
- Muzeum narodowe i polityka, przed którą trudno uciec
- O przewagach Gruzji nad Polską
- Gori – lekcja politycznej niepoprawności
- Gori – ciąg dalszy
- Chichot historii i rada Gamaliela
- Golibroda
- Protesty
- Chałupka pana bidusia
- Pierwsze zarobione w Gruzji pieniądze
- Po taniości
- Bazar i wielka czerwona rzeźba
- Trzy historie bazarowe
- Motsameta, próby bycia Indianą Jonesem i déjà vu
- Ćwiczenia z wyobraźni
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 7,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gruzję odwiedziłem po raz pierwszy, gdy jedna z tanich linii lotniczych otworzyła połącznie z Katowic do Kutaisi. Już sama nazwa miasta, kojarząca się z pewnym słowem, wydawała mi się wystarczającą zachętą do podróży, ale o tym za chwilę. Spakowałem plecak, dwie książki o Gruzji i poleciałem.
W samolocie doznałem szoku – znacząca część podróżnych czytała Gaumardżos państwa Mellerów, książkę, którą i ja miałem ze sobą. Pozostali nie wyglądali na turystów i zachowywali się ordynarnie. Mimo upomnień stewardes pili alkohol kupiony na lotnisku, dyskutowali głośno, klęli i rechotali po prymitywnych kawałach. Zastanawiało mnie, dlaczego lecą do Gruzji, bo na pewno nie chodziło o zwiedzanie. Zapytałem wprost jednego z nich.
Wielki, spasiony łysol (dwa razy grubszy ode mnie, a ja patyczakiem nie jestem) stwierdził, że chętnie pogada, ale pod warunkiem, że się z nim napiję. Nie było wyjścia – wiedza kosztuje. Okazało się, że cała ekipa (dwadzieścia sześć osób, czyli trzynaście par) wybiera się do Gruzji kupować mieszkania. Na dowód tego łysol wyjął spod siedzenia torbę, w której przewoził dolary. Pierwszy raz widziałem na żywo tyle gotówki. Pokazał mi też jakieś kwity pozwalające na przewóz takich sum przez granicę. Sprawa się wyjaśniła.
Jednak wstyd to wstyd i coś musiałem zrobić, żeby oderwać się od tego, co się działo na pokładzie. Zacząłem więc dumać nad niezbyt mądrym skojarzeniem, które pojawiło się samo, gdy po raz pierwszy usłyszałem nazwę miasta Kutaisi. Kutaisi – kutas wisi. To pleonazm, taki jak „cofać się do tyłu” czy „spadać w dół”, bo w końcu kutas to coś, co wisi. Dziś słowo to uznawane jest za wulgarne, ale jeszcze niedawno kutas był chwostem, pędzlem, dzyndzlem, wisiorem, elementem ozdobnym. Pisał o kutasie Mickiewicz w Panu Tadeuszu:
Klucznikiem siebie tytułował,
Iż ten urząd na zamku przed laty piastował.
I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,
Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem.
Ot, taki los słów. Dziś neutralne, jutro wulgarne. Lub na odwrót. Dwieście lat temu słowo „kobieta” miało negatywny wydźwięk. Słowem „kob” nazywano chlew, a „koba” znaczyło kobyła. Karmienie świń w chlewie było zajęciem żeńskim, pogardzanym. Kobieta oznaczała zatem służkę. Neutralnym słowem była „niewiasta”. Dziś po „niewieście” czy „białogłowie” śladów niewiele, dominuje słowo „kobieta”, a jeśli coś jest z nią nie tak, to zmienia się w „babę”, często z przymiotnikiem – „głupia baba”, „gruba baba” i tak dalej… Samo słowo „baba” to oddzielna historia, ale nie będę tematu ciągnął. Zainteresowanych proszę, aby przeczytali opracowanie Zygmunta Glogera. Ja wracam do Gruzji, „schodzę” z „baby”, by znów przez chwilę pobawić się „kutasem”, przepraszam – słowem „kutas” A zostaje już tylko jedna, ale ważna kwestia dotycząca kutasa z Kutaisi. Skoro kutas to coś, co wisi, to męski organ w pełnej gotowości tym mianem nie może być określany. Zatem „Kutaisi – kutas wisi” to proste, a nawet prostackie skojarzenie ignoranta, który słabo zna własny język i któremu nie chce się sięgnąć do książek, żeby się dowiedzieć, że to miasto i ta kraina to wielka historia oraz grecka mitologia, który pijąc w mieście Kutaisi piwo Argo, zapewne nie skojarzy związku… Bo jakie skojarzenia wywołuje słowo „Gruzja” u przeciętniaka? Tak jest – schemat za schematem! Gruzja to wino, Gruzja to Tbilisi, Gruzja to „herbaciane pola Batumi”, gościnność, tamada, toasty i sympatyczny czołgista Grigorij Saakaszwili z Czterech Pancernych i psa. Tradycyjna gruzińska uczta, na pięć liter? Supra! Tej podstawowej, schematycznej wiedzy wystarczy akurat, żeby rozwiązać hasło z krzyżówki. Niedawno doszedł do niej konflikt z Rosją. I na tym koniec.
Oto jedna z korzyści wynikających z podróżowania: poznanie skali własnej ignorancji. Australia – kangury i opera w Sydney; Paryż – Luwr i Wieża Effela (zapis fonetyczny), nazywana niepoprawnie wieżą „Ajfla”; Moskwa – Plac Czerwony; Kreml – mauzoleum Lenina i metro; Toruń – pierniki i Kopernik. I tak dalej przez cały świat. Sam się dziwię, że mam maturę.
Myśl o maturze bardzo mnie rozbawiła, więc zaśmiałem się głośno. Siedząca obok młoda kobieta (dawniej: niewiasta, białogłowa) spojrzała na mnie zdziwiona, więc wyjaśniłem, że bawię się myślami, żeby uciec od tego, co się dzieje kilka rzędów foteli dalej. Opowiedziałem też o swoim skojarzeniu w kwestii nazwy miasta, do którego lecimy, i zostałem uspokojony, bo moja sympatyczna rozmówczyni tak samo jak ja zeswatała kutasa z Kutaisi. Jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent Polaków. Trudno od tego uciec, nawet gdy wie się, jak stare jest to miasto i ile znaczy w historii. Mało tego – moja rozmówczyni miała tych geograficzno-seksualnych skojarzeń i zabaw słowami cały asortyment. Pierwsze – kiedyś Tbilisi nosiło nazwę Tyfilis, co rymuje się ze słowem „syfilis”. A Gruzja? To albo (często uzasadnione) skojarzenie z gruzami, albo fajna rymowanka „Gruzja, Gruzja – nasi druzja” (друзья, czyt. „druzja”, to po rosyjsku przyjaciele).
Żeby było jeszcze ciekawiej, to Gruzja (ewentualnie Georgia) jest Gruzją dla nas, ale dla Gruzinów nazywa się Sakartwelo. I jeśli chcecie im zaimponować, mówcie Sakartwelo, a nie Gruzja. Efekt murowany. Przy okazji ciekawostka – Polacy wiele gruzińskich nazw zmieniają po swojemu i tak Tbilisi staje się „Tybilisi”, z wyraźnym „y” lub „i” po pierwszej literze, klasztor Gelati (prawidłowa wymowa przez „g”) nazywają „Dżelati”, a Mccheta (wymowa prawie dokładnie według zapisu) bywa „Maczetą”. I kolejna ciekawostka – szybciej będzie Polaków poprawiać Polak mieszkający w Gruzji na stałe niż Gruzin, mający więcej wyrozumiałości. Gruzińskie luźne podejście do tych spraw objawia się w ten sposób, że niekiedy zapisują oni fonetycznie określenia zapożyczone z innych języków i tak grill bar będzie „greel barem”.
Kolejna rymowanko-skojarzanka to „gamardżoba – daj pan dzioba”, co, proszę mi przyznać, jest ze wszech miar sympatyczne, bo „gamardżoba” to zwrot używany na przywitanie, coś jak nasze „dzień dobry”. Gruzini, witając się, często całują w policzki, również mężczyźni mężczyzn, więc skojarzenie „gamardżoba – daj pan dzioba” jest cacy i na miejscu.
Moja nowa znajoma, poza słownymi, miała też bardzo dosłowne skojarzenia. Futurystyczny most-kładka w Tbilisi, ze względu na kształt zwany podpaską, budzi wesołość powszechną, a szczególną u tych, co znają Rzeszów i flagowy pomnik tego miasta, zwany „Wielką Cipą”. O większą dosłowność trudno. Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce.
Na koniec dodam, że nazwa waluty gruzińskiej, lari, zapisywana w skrócie GEL (georgian lari), pozwala nazywać gruzińskie pieniądze żelkami. Prawda, że fajnie? Piwo – trzy żelki, szaszłyk – dziesięć żelków. To bardzo osładza wydawanie pieniędzy. Ile cię ta Gruzja kosztowała? Niewiele, paczkę żelków!
Wróćmy jednak na moment do skojarzenia z kutasem (dawniejsze znaczenie słowa), czyli czymś, co wisi. Otóż w Państwowym Muzeum Historycznym w Kutaisi (ścisłe centrum, przy ulicy Puszkina) można obejrzeć pochodzącą z VIII wieku p.n.e. figurkę z brązu, z fallusem sterczącym jak się patrzy. Oficjalny, zabytkowy, niezwykle cenny kutas (współczesne znaczenie słowa) z Kutaisi, co to stoi, a nie wisi. Już słyszę głosy potępienia, że takim oto płytkim sposobem zachęcam do wizyty w muzeum, ale czemu nie? Zapewniam, że zbiory są zacne i nie tylko figurę falliczną warto zobaczyć. Gdybym był szefem tej instytucji, to właśnie tą figurą reklamowałbym muzeum, które jest odwiedzane z rzadka i przez nielicznych, a każdy żelek się przyda, chociażby na remont, bo stan muzeum pozostawia wiele do życzenia. Cena biletu – trzy żelki, czyli cztery i pół złotego.
Teraz opowiem coś na serio. Muzeum może nie imponuje stylem prezentowania ekspozycji, bo powiewa tu „późnym Gierkiem”, ale naprawdę jest tu co oglądać. Warto zostawić tutaj te kilka złotych, bo muzeum, poza wystawianiem eksponatów, zajmuje się też ich konserwacją, badaniami oraz wydawaniem pism historycznych. To, co można tu zobaczyć, stanowi jedynie część zbiorów, a i tak jest tego sporo. Od znalezisk archeologicznych z epoki brązu, poprzez ozdoby ze złota, manuskrypty gruzińskie, numizmaty, wielkie amfory do produkcji wina, aż po sakralia (wiem, że oficjalnie nie ma takiego słowa, ale może kiedyś się pojawi w słownikach) i co tam kto jeszcze sobie życzy. Nie ma co się dziwić tej obfitości, wystarczy zlokalizować na mapie gęstą sieć stanowisk archeologicznych wokół Kutaisi i sprawa staje się jasna. Na dobrą sprawę to jedno wielkie stanowisko archeologiczne. Proszę do tego dodać grubo ponad dwa tysiące lat historii miasta i okolic, a zdziwienie zniknie jak kasa z OFE i „katarski inwestor”.
Zapewniam jeszcze raz, nawet jeżeli czyjaś wiedza jest pobieżna, to nie będzie rozczarowany wizytą w muzeum. Słyszałem w jednym z kutaiskich barów, jak turyści z Polski dziwili się, że takie skarby są wystawione bez żadnego konkretnego zabezpieczenia. Nie trzeba Kwinty i Duńczyka, żeby obrobić takie miejsce, wystarczy najmniej rozgarnięty członek Gangu Olsena, który poradziłby sobie z tematem po pijaku, bez planu i z opaską na oczach – wnioski barowych dyskutantów były oczywiste. Według mnie dobrze, że turyści dyskutują na takie tematy, a nie o dupie Maryny, bo może taka dyskusja zainspiruje przynajmniej część z nich do sięgnięcia po lekturę, a przynajmniej pogrzebania w sieci. Zresztą każdy powód, który sprawi, że ktoś pójdzie do muzeum, jest dobry, nawet gapiowska ciekawość obejrzenia bezcennych skarbów wystawionych w zwykłych gablotach, w jakich wystawiona jest drewniana masielnica po dziadku Stefanie Gąsienicy w Izbie Pamięci gminy Piździałkowo Górne. Zawsze można się pośmiać, zdziwić lub zainteresować głębiej i na serio, czy co tam komu pojawi się w głowie.
Natomiast osobom wnikliwym polecam książkę Dawna Gruzja Dawida Marshalla Langa. To doskonała lektura, jeśli chcemy znaleźć orientację w natłoku wrażeń, w gąszczu danych, liczb, dat, faktów, epok, dynastii i tak dalej. Kiedy z tą właśnie książką przed nosem zwiedzałem kutaiskie muzeum, bazgrząc w notatniku podróżnym, pani z obsługi (znacie zapewne te panie z muzeów – siedzą nieruchomo na zydelku w kącie i kontrolują, czy zwiedzający nie dotyka eksponatów, a życie wstępuje w nie tylko wtedy, gdy mogą zrypać zwiedzającego za niestosowne zachowanie) wyszła na chwilę z sali, zostawiając mnie sam na sam ze skarbami (ech, gdybym miał duszę Szpicbródki…). Po chwili pani wróciła z koleżanką i zaczęła z nią zawzięcie szeptać. Pewnie o tym, że gość – a byłem w tym momencie jedynym zwiedzającym – coś tam notuje, sprawdza, robi zdjęcia, więc pewnie to nie przypadkowy przechodzień. Zaraz potem pojawiła się propozycja czegoś do picia. Wyobrażacie sobie Państwo podobną sytuację w Polsce? Bo ja nie. Już przychodzi mi do głowy scena z filmu Brunet wieczorową porą Mistrza Barei, kiedy to Michał Roman (Krzysztof Kowalewski) zbiera ochrzan od Stasiakowej (Zofia Grabińska):
MICHAŁ ROMAN:
No, co pani, oszalała?! No tak, ja jestem mokry, a pani wody w usta nabrała!
STASIAKOWA:
Paprotki muszą mieć wilgoć! A co pan tu w ogóle porabia, co pan tu, co pan tu robi? Co to jest? Pan se tu czytelnię urządził?! Co to jest? To jest muzeum, nie klubokawiarnia, proszę pana! Tu ludzie płacą za bileta, a przychodzą wycieczki całe! Co to jest, hotel?! Co to jest, proszę pana?! Każden by se tu, może pan jeszcze przylezie z wózkiem, co, co!?
Oczywiście ktoś, kto pojawia się wcześniej zapowiedziany, dziennikarz czy pracownik naukowy z innej instytucji, w polskim muzeum na sto procent zostanie podjęty herbatą, ale wolny strzelec, który z książką w ręku próbuje coś więcej zakumać i jakoś ogarnąć ogrom historii, którą mu się aplikuje bez znieczulenia, nie ma co na to liczyć.
Zatem kolejny punkt dla Gruzji. Koniec dygresji. Tej konkretnie, bo inne będą. Wróćmy do samolotu na trasie z Katowic do Kutaisi.
Chwilę po rozważaniach o nazwie miasta, do którego lecieliśmy, moja nowa znajoma pochwaliła książkę państwa Mellerów, ponieważ opisuje ona nie tylko ulubione przez naszych rodaków sceny masakrowania wątroby, ale również element gorzki. Bo Gruzja to nie sama słodycz. Ja jednak przez najbliższe kilka dni miałem poznawać jedynie słodki smak Gruzji, zgodnie z przepowiednią nowej znajomej.
Chwilę potem przeszliśmy na „ty” i Justyna powiedziała:
– Tak czy inaczej podróże mają sens, gdy coś zmieniają w podróżujących. Dobrze by było, gdyby ci, którzy zachwycą się gruzińską gościnnością, chociaż trochę się tą gościnnością zainspirowali. Wtedy to ja rozumiem… Wiesz, o co mi chodzi… Mnie, mówiąc szczerze, to rozwala. Polacy korzystają tu z gościnności na maksa, ale gdy wracają do siebie, to sam wiesz…
– A ciebie podróżowanie zmieniło? – zapytałem.
– Cały czas mnie zmienia. Teraz lecę do narzeczonego. Sytuacja jest mocno pokręcona. Guram studiował w Polsce, poznaliśmy się na uczelni. Temat na serial… W każdym razie ja jestem ateistką i nie wyobrażałam sobie ślubu w cerkwi czy jakimkolwiek innym kościele, ale gdy poznałam przyszłych teściów, zrozumiałam, jak bardzo to dla nich ważne i doszłam do wniosku, że odrobina hipokryzji nie zaszkodzi. Trudno, wezmę ślub w cerkwi. O dziwo, moi rodzice, na co dzień wojujący ateiści, przyznali mi rację. Gdy powiedziałam o swojej decyzji Guramowi, to on, zamiast się ucieszyć, stwierdził, że nie chce nic robić na siłę. Teraz to on wojuje ze swoimi rodzicami o cywilny ślub, bo wiesz, jego ubodło, że to ja podjęłam decyzję, a nie on. Ambicja w wersji gruzińskiej to coś innego niż ambicja jako taka. A może raczej duma. Mieszanka dumy i ambicji. Mnie się wydaje, że Gruzini nawet nad tym nie panują, to jakiś odruch, który mają w genach, że to chłop ma podejmować decyzje, a jeśli nie, to nie jest chłopem. Rozwiązaniem mógłby być ślub w Polsce, ale to nie przejdzie… A jak im powiedzieć, że zamierzamy mieszkać w Warszawie? Że ich ukochany jedynak będzie tak daleko? Nie wiem i trochę się boję ich reakcji. Na życie w Gruzji jednak się nie zdecyduję, bo kimś innym jest Guram w Polsce, a kimś innym jest Guram w Gruzji. Dwóch różnych ludzi. On doznaje jakiejś dziwnej przemiany natychmiast po wyjściu z samolotu, od razu staje się stuprocentowym Gruzinem. A w Polsce jest pół Gruzinem, pół Polakiem. Tylko która wersja jest prawdziwa albo bliższa prawdzie? Nie wiem. I tak walczy rozum z sercem. Czasami ręce opadają… Zatem czy podróżowanie mnie zmieniło? Gruzja zmieniła mnie na pewno. Zrozumiałam, jak bardzo w Polsce toniemy w egoizmie i nawet tego nie widzimy… No, sama nie wiem. Po wakacjach we Włoszech zmieniłam całkowicie gust kulinarny, od Gruzinów nauczyłam się wiele – głównie tego, że można się dzielić, nawet gdy niewiele się ma, i trochę tej mojej warszawskości, jeśli wiesz, o co mi chodzi, na pewno ze mnie wyparowało.
Rozgadaliśmy się i dzięki temu podróż szybko minęła. W końcu wylądowaliśmy w słodko-gorzkiej Gruzji i, jak się później okazało, Justyna miała rację. Podczas pierwszej, kilkudniowej wizyty poznałem jedynie jej słodki smak.
Po wyjściu z samolotu pożegnałem się z Justyną, po czym poszedłem do toalety odświeżyć się, przebrać i przepakować plecak. Gdy wyszedłem przed terminal, okazało się, że autobus do centrum już odjechał. Jakiś zbłąkany taksówkarz zaproponował mi przejazd za dziesięć dolarów, a w końcu zgodził się na pięć, bo i tak wracał do miasta. Gdy zorientował się, że coś kumam po rosyjsku, poczuł chęć opowiedzenia o sobie, swojej rodzinie, polskich turystach, rosyjskich bandytach i o Renacie z Wodzisławia, która, zdaje się, mocno przyczyniła się do kreowania pozytywnego wizerunku Polski. Szczegóły tej historii pominę, ale przyznam, że fajnie się słuchało.
Kiedy taksówkarz dowiózł mnie pod hotel, stwierdził, że ma dosyć jazdy na dziś (a było dość wcześnie, tuż przed południem) i że chętnie się ze mną napije. Zgodziłem się pod warunkiem, że zrobimy maksymalnie dwie lub trzy kolejki i że ja stawiam. Kierowca z bólem serca się zgodził, ale pod warunkiem, że nie zapłacę na kurs. I tak wylądowałem w pierwszej knajpie. Starsza pani, prawdopodobnie właścicielka, podała niezwykłą, gęstą, aromatyczną zupę, chleb i kieliszki, o które poprosił mój kierowca. Następnie wyjął on z kieszeni małą butelkę z mocnym płynem i nalał po kolejce. Byłem zdziwiony, że gość pije własny alkohol w restauracji, ale co kraj, to obyczaj. Tak poznałem zupę „charczo” i „czaczę” – domowy alkohol podobny do grappy, destylowany z winogronowych wytłoków. Mocny jak sto diabłów, na pewno ponad pięćdziesiąt procent. Miłośnicy bimbru, tequili, wódki i tym podobnych trunków będą nim zachwyceni, tym bardziej że każdy przyrządza go trochę inaczej. Mnie czacza nie leży, nic na to nie poradzę, jestem zadeklarowanym piwoszem i tyle.
Po pierwszej kolejce (wyraźnie chodziło o pochwalenie się własną produkcją) zamawialiśmy napoje z karty. Obyło się bez szaleństwa – taksówkarz wino, ja piwo, no, może dwa lub trzy piwa, potem szaszłyk plus zwykła sałatka z pomidorów, ogórków, cebuli oraz kolendry i było po imprezie. Żadnego legendarnego chlania na umór.
Pożegnaliśmy się, poszedłem zostawić plecak w hotelu i natychmiast ruszyłem poznawać miasto. A jest co zwiedzać w Kutaisi. Idąc w stronę katedry Bagrati, myślałem o zjedzonym przed chwilą szaszłyku. Dobrą kuchnię poznaje się po daniach prostych – kiepski kucharz schrzani zwykłego schabowego. Zjedzony przed chwilą szaszłyk był z wieprza. Mięso wcześniej macerowano, było soczyste w środku i chrupiące na wierzchu, doskonale doprawione, wyraziste, ale nie przesadnie ostre. Trzeba pewnie Anthonego Bourdaina, żeby należycie opisać jego smak. Wiedziałem już, że kulinarna część wizyty zapowiada się rewelacyjnie.