- promocja
Gry Nemezis - ebook
Gry Nemezis - ebook
Zyskaliśmy dostęp do tysiąca gwiazd i rozpoczął się największy w dziejach wyścig do zajmowania ziemi. W miarę jak wylatują kolejne fale osadników, zaczyna zmieniać się struktura władzy w starym Układzie Słonecznym.
Statki znikają bez śladu. Potajemnie zbierane są prywatne armie. Skradziono ostatnią istniejącą próbkę protomolekuły. Planety wewnętrzne zostają powalone na kolana przez ataki terrorystyczne uważane dotąd za niemożliwe. Grzechy przeszłości powracają, każąc płacić straszną cenę.
A w świecie rozdartym walką o nowy porządek, pośród krwi i ognia, James Holden i załoga Rosynanta muszą znaleźć sposób na przetrwanie i powrót do jedynego pozostałego im domu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-616-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podwójne stocznie Kallisto wznosiły się obok siebie na półkuli księżyca trwale odwróconej od Jowisza. Słońce było tu tylko najjaśniejszą gwiazdą w wiecznej nocy, a dużo więcej światła dawała szeroka smuga Drogi Mlecznej. Wszędzie wzdłuż krawędzi kraterów ostre, białe światła przemysłowe oświetlały budynki, podajniki i rusztowania. Z regolitu kamiennego pyłu i lodu sterczały wręgi budowanego właśnie statku. Dwie stocznie: cywilna i wojskowa, jedna kierowana przez Ziemian, druga należąca do Marsa. Obie chronione przez ten sam system przeciwmeteorytowych dział szynowych, obie specjalizujące się w budowaniu i naprawianiu jednostek, które miały zabrać ludzkość do nowych światów poza pierścieniami, gdy i jeśli wyjaśni się sytuacja na Ilusie.
I obie miały dużo większe problemy, niż przypuszczano.
Filip przesunął się do przodu, mając resztę zespołu blisko za sobą. Diody LED jego skafandra zostały wyrwane, a ceramiczny pancerz drapano tak długo, aż nie został żaden kawałek na tyle gładki, by odbijać światło. Nawet jasność wyświetlacza przeziernego zmniejszono na minimum tak, że był prawie niewidoczny. Głosy w uszach Filipa – ruch statków, kanały ochrony, rozmowy cywilów – były odbierane wyłącznie w trybie biernym. Słuchał, niczego nie nadając. Laser celowniczy, który dźwigał na plechach, był wyłączony. Razem z zespołem byli tylko cieniami wśród cieni. Ledwie widoczny zegar odliczania z lewej części wyświetlacza zszedł poniżej piętnastu minut. Filip poklepał otwartą dłonią powietrze niewiele gęstsze od próżni, co było pasiarskim odpowiednikiem polecenia powolnego ruszenia do przodu. Jego ludzie posłuchali.
Wysoko w pustce nad nimi, zbyt daleko, by je zobaczyć, marsjańskie okręty wojenne pilnujące stoczni rozmawiały ze sobą krótkimi, profesjonalnymi frazami. Ich flota została przetrzebiona, więc na orbicie znajdowały się tylko dwie jednostki. Prawdopodobnie jedyne dwie. Istniała możliwość, że gdzieś dalej kryło się ich więcej, zamaskowanych przed radarem i gromadzących ciepło, choć nie było to zbyt prawdopodobne. A jak mawiał ojciec Filipa, życie to ryzyko.
Czternaście minut, trzydzieści sekund. Obok pojawiły się dwa dodatkowe zegary, jeden odliczający czterdzieści pięć sekund, drugi dwie minuty.
– Transportowiec Frank Aiken, masz zgodę na podejście.
– Wiadomość przyjęta, Carson Lei – zabrzmiał znajomy głos Cyna. Filip słyszał uśmiech w głosie starego Pasiarza. – Coyos sabe best ai sus bebe come na dół?
Gdzieś tam Frank Aiken oświetlał marsjańskie okręty niewinnymi laserami dalmierzy ustawionymi na tę samą długość fali, co laser celowniczy dźwigany przez Filipa. Kiedy odezwał się marsjański oficer łączności, w jego głosie nie było ani śladu strachu.
– Nie potwierdzam, Frank Aiken. Proszę powtórzyć.
– Przepraszam, przepraszam. – Cyn się roześmiał. – Czy szanowni jaśniepaństwo znają jakieś dobre bary, gdzie biedna pasiarska załoga może się napić po zejściu na powierzchnię?
– Nie pomożemy, Frank Aiken – odpowiedział Marsjanin. – Utrzymuj kurs.
– Sabez sa. Twardzi jak kamień, prosto jak pocisk, my.
Grupa Filipa dotarła do krawędzi krateru, patrząc w dół na tereny wokół marsjańskiej stoczni wojskowej. Wyglądała tak, jak się spodziewał: skupisko magazynów i pomniejszych budynków. Zdjął z pleców laser celowniczy, ustawił jego podstawę na brudnym lodzie i włączył go. Pozostali, rozproszeni w linii na tyle luźnej, że razem cały czas mieli na oku wszystkich strażników, zrobili to samo. Lasery były stare, a zamontowane w nich systemy śledzenia pozyskano z licznych, niezależnych źródeł. Zanim maleńka czerwona dioda na podstawie urządzenia zaświeciła na zielono, pierwszy z pomocniczych zegarów odliczania dotarł do zera.
Na kanale cywilnym rozbrzmiał trójtonowy sygnał alarmu, a zaraz po nim rozległ się przejęty kobiecy głos.
– Mamy w terenie niekontrolowanego mecha załadunkowego. On... o cholera. Idzie w stronę systemów przeciwmeteorytowych.
Filip rozmieszczał swoją grupę wzdłuż krawędzi krateru, słysząc dźwięki paniki i alarmów. Wokół nich unosiły się maleńkie chmurki pyłu, nie opadały, rozpraszały się jak mgła. Mech załadunkowy nie reagował na polecenia blokad i toczył się przez ziemię niczyją w stronę szerokich oczu dział obrony przeciwmeteorytowej, oślepiając je, nawet jeśli tylko na kilka minut. Zgodnie z procedurą z bunkra wyłoniło się czterech marsjańskich marines. Pancerze wspomagane pozwalały im sunąć nad powierzchnią, jakby ślizgali się po lodzie. Każdy z nich mógł zabić całą jego grupę i nie poczuć nic gorszego od chwili pogardy. Filip dla zasady nienawidził ich wszystkich razem i każdego z osobna. Ekipy naprawcze ruszały już w stronę uszkodzonego zestawu. Wszystko zostanie przywrócone do porządku w ciągu godziny.
Dwanaście minut, czterdzieści pięć sekund.
Rozejrzał się po swojej grupie. Dziesięciu ochotników, najlepszych żołnierzy, jakich mógł zaoferować Pas. Oprócz niego nikt nie wiedział, dlaczego misja rajdu na marsjański magazyn była ważna ani do czego miała prowadzić. Wszyscy byli gotowi zginąć, jeśli im każe, z powodu tego, kim był. Z powodu tego, kim był jego ojciec. Filip czuł to w brzuchu i gardle. Nie strach, dumę. To była duma.
Dwanaście minut, trzydzieści pięć sekund. Trzydzieści cztery. Trzydzieści trzy. Rozstawione lasery obudziły się do życia, celując w czterech marines, bunkier ze wsparciem, płoty, warsztaty i koszary. Marsjanie odwrócili się dzięki pancerzom tak czułym, że zauważyły nawet delikatne dotknięcia niewidzialnych wiązek światła. Równocześnie unieśli broń. Filip zauważył, że jeden z nich dostrzegł grupę, przesuwając broń w ich stronę. Ku niemu.
Zaparło mu dech w piersiach.
Osiemnaście dni temu lecący od strony Jowisza statek – Filip nie wiedział nawet jaki – gwałtownie przyśpieszył, osiągając dziesięć, może nawet piętnaście g. W nanosekundzie precyzyjnie określonej przez komputery statek wypuścił kilkadziesiąt prętów wolframowych z czterema jednorazowego użytku rakietami w środku masy i połączonymi z nimi tanimi czujnikami na jedną długość fali. Były tak proste, że trudno byłoby je nazwać maszynami. Nawet sześciolatki codziennie budowały coś bardziej złożonego, ale przyśpieszone do stu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę nie musiały być skomplikowane. Wystarczyło im pokazać, gdzie mają lecieć.
Było po wszystkim w czasie, którego sygnał potrzebował na przemknięcie z oka przez nerw wzrokowy do kory mózgowej. Stał się świadom uderzenia, chmur wzbitego materiału w miejscach, gdzie przed chwilą stali marines i dwóch krótko żyjących gwiazd na niebie w miejscu marsjańskich okrętów już po tym, gdy wróg zginął. Włączył funkcję nadawczą radia skafandra.
– Ichiban – powiedział dumny, że jego głos brzmiał tak spokojnie.
Razem ruszyli w głąb krateru. Marsjańska stocznia przypominała coś ze snu, z chmurami unoszącymi się ze strzaskanych warsztatów uwalniających różnorodne gazy. Nad koszarami kłębił się łagodnie śnieg z atmosfery marznącej w prawie próżni. Marsjanie zniknęli, ich ciała zostały rozerwane i rozrzucone na dużej powierzchni. Krater wypełniała chmura pyłu i lodu, i tylko wyświetlacz przezierny wskazywał mu lokalizację celów.
Dziesięć minut, trzynaście sekund.
Grupa Filipa podzieliła się. Trzech ruszyło przez środek otwartej przestrzeni, szukając miejsca dość dużego, by rozpocząć rozkładanie cienkiej, czarnej jak węgiel struktury rusztowania ewakuacyjnego. Dwójka odpięła bezodrzutowe pistolety maszynowe, gotowa strzelać do każdego, kto wyłoni się z gruzów. Kolejna dwójka pobiegła w stronę zbrojowni, a trzech ruszyło z nim do szop magazynowych. Budynek przebijał się przez chmury pyłu, surowy i groźny. Drzwi prowadzące do środka były zamknięte. Na boku leżał przewrócony mech załadunkowy, kierowca był martwy lub umierający. Jego specjalista od techniki podszedł do panelu sterowania drzwi i wydłubał go z obudowy mechanicznymi szczypcami.
Dziewięć minut, siedem sekund.
– Josie – rzucił Filip.
– Trabajan, sa sa? – Josie odpowiedział uprzejmie.
– Wiem, że pracujesz – powiedział Filip. – Ale jeśli nie dasz rady tego otworzyć...
Wielkie drzwi szarpnęły się, zadrżały i podniosły. Josie odwrócił się i włączył światła w hełmie skafandra, żeby Filip zobaczył wyraz jego pobrużdżonej twarzy. Weszli do magazynu. Wieże z zakrzywionej ceramiki i stali tworzyły wielkie sterty, gęstsze od gór. Na plastikowych szpulach wyższych od Filipa spoczywały zwoje setek kilometrów drutów grubości włosa. Olbrzymie drukarki czekały, gotowe wypluwać płyty obejmujące pustkę, definiując objętość i tworząc bańkę powietrza, wody i złożonych związków organicznych składających się na środowisko umożliwiające życie ludziom. Migotały światła awaryjne, nadając wielkiej przestrzeni upiorny wygląd katastrofy. Ruszył przed siebie. Nie pamiętał wyciągania broni, ale miał ją w ręku. Do mecha przypinał się Miral, nie Josie.
Siedem minut.
W chaosie stoczni pojawiły się biało-czerwone błyski pierwszych pojazdów reagowania kryzysowego, ich światła dochodziły zewsząd i znikąd. Filip sunął wzdłuż rzędów zestawów spawalniczych, drukarek do metalu. Zbiorników pyłu stalowego i ceramicznego, drobniejszego od talku. Spiralnych mocowań. Warstwy kevlaru i pianki przeciwuderzeniowej wznosiły się jak największe łóżko w Układzie Słonecznym. W jednym z rogów otwartej przestrzeni leżał rozłożony cały silnik Epsteina, wyglądał jak najbardziej skomplikowana układanka wszechświata. Filip to wszystko ignorował.
Powietrze nie było dość gęste, by przenosić dźwięki wystrzałów. Jego wyświetlacz błysnął ostrzeżeniem o szybkich obiektach w tej samej chwili, gdy na stalowej belce z prawej pojawiła się jasna plama. Filip padł, choć jego ciało przesuwało się ku powierzchni znacznie wolniej, niż robiłoby to w ciągu. Marsjanin skoczył w głębi przejścia. Nie pancerz wspomagany wartowników, a zewnętrzny szkielet techniczny. Filip wycelował w środek masy i wystrzelił pół magazynka. Pociski błyskały, opuszczając lufę, spalając własne paliwo i ciągnąc linie ognia i szaroczerwonego gazu przez rzadkie powietrze Kallisto. Cztery trafiły Marsjanina, a tryskające z niego fontanny krwi zmieniły się w czerwony, dryfujący śnieg. Egzoszkielet zabitego przełączył się w stan zagrożenia, świecąc bursztynowymi lampami. Na jakiejś częstotliwości zgłaszał służbom reagowania kryzysowego stoczni, że stało się coś strasznego. Jego bezmyślna służalczość była w tym kontekście prawie zabawna.
W jego uchu zabrzmiał cichy głos Mirala.
– Hoy, Filipito. Sa boîte sa palla?
Filip potrzebował chwili na znalezienie go. Był w swoim mechu załadunkowym, z zaczernionym skafandrem stapiającym się z wielką maszyną, jakby zostali dla siebie stworzeni. Tylko ciemny symbol rozerwanego kręgu Sojuszu Planet Zewnętrznych wciąż widoczny pod brudem zdradzał, że Miral nie jest zaniedbanym marsjańskim operatorem mecha. Beczki, o których mówił, wciąż były zamocowane do palet. Cztery, po tysiąc litrów każda. Na ich zakrzywionej powierzchni napis: wysokiej gęstości powłoka rezonansowa. Powłoka pochłaniająca energię pomagała marsjańskim okrętom unikać wykrycia. Powłoka niewykrywalności. Znalazł ją. Zniknął lęk, z którego dotąd nawet nie zdawał sobie sprawy.
– Tak – potwierdził Filip. – To to.
Cztery minuty, trzydzieści siedem sekund.
Odgłosy silników mecha załadunkowego były odległe, ich dźwięk bardziej przenoszony przez wibrację podłogi budynku niż rzadką atmosferę. Filip i Josie ruszyli w stronę drzwi. Błyskające światła zrobiły się jaśniejsze i jakby nabrały kierunku. Radio skafandra Filipa przesiewało częstotliwości pełne krzyków i alarmów bezpieczeństwa. Marsjańska flota wojenna nakazywała cofnięcie się pojazdom z pomocą ze stoczni cywilnej, bojąc się, że ratownicy mogą być tak naprawdę zamaskowanymi terrorystami i wrogami. Całkiem słusznie. W innych okolicznościach mogłoby tak być. Wyświetlacz przezierny Filipa wskazywał obrysy budynków, częściowo wzniesione rusztowanie ewakuacyjne oraz przypuszczenia dotyczące lokalizacji pojazdów na podstawie ich emisji podczerwieni i świateł zbyt słabych, by zarejestrowały je oczy Filipa. Miał wrażenie, jakby szedł przez wielki schematyczny rysunek, pełen wyraźnych krawędzi, ale prawie pozbawiony powierzchni. Poczuł przez stopy głęboki drżenie przenoszone przez grunt. Może jakiś wybuch. Albo któryś budynek wreszcie ukończył długi, powolny upadek. W otwartych drzwiach pojawił się mech załadunkowy Mirala, podświetlony światłami magazynu. Beczki w jego szponach były anonimowe i czarne. Filip ruszył w stronę rusztowania, po drodze przełączając się na ich szyfrowany kanał.
– Status?
– Drobny problem – odpowiedział Aaman.
Był w grupie rusztowania. Filip poczuł w ustach metaliczny smak strachu.
– Nie ma tu nic takiego, coyo – odpowiedział, starając się zachować spokój. – Co się dzieje?
– Śmieci wyrzucone przez wybuchy przeszkadzają w montażu. Mam brud w złączach.
Trzy minuty, czterdzieści sekund. Trzydzieści dziewięć.
– Idę – powiedział Filip.
Rozległ się głos Andrew.
– Strzelają do nas w zbrojowni, szefuńciu.
Filip zignorował zdrobnienie.
– Mocno?
– W cholerę – potwierdził Andrew. – Chuchu załatwiony, a ja nie dam rady się ruszyć. Mogę potrzebować pomocy.
– Trzymaj się – rzucił Filip, jego umysł pracował na najwyższych obrotach.
Jego dwaj strażnicy stali przy rusztowaniu ewakuacyjnym, gotowi strzelać do każdego obcego. Trzech budowniczych zmagało się z klamrą. Filip skoczył do nich, chwytając się czarnego rusztowania. Andrew sapnął na linii.
Gdy tylko zobaczył zablokowane złącze pełne czarnego brudu, problem stał się jasny. W atmosferze wystarczyłoby dmuchnąć, żeby je oczyścić, ale tutaj nie było takiej możliwości. Aaman gorączkowo wydłubywał zanieczyszczenia nożem, usuwając je po kawałku i próbując oczyścić wąskie, złożone prowadnice łączące metal.
Trzy minuty.
Aaman dociągnął klamrę na miejsce i spróbował na siłę ją zablokować. Było blisko, bardzo blisko, ale gdy puścił, złącze się otworzyło. Filip zobaczył, że mężczyzna przeklina, a na wewnętrznej powierzchni jego wizjera pojawiły się kropelki śliny. Gdyby tylko zabrali ze sobą puszkę z powietrzem...
Ale przecież je mieli.
Wyjął nóż z ręki Aamana i wbił go w swój skafander przy nadgarstku, gdzie z powodu wymaganej elastyczności izolacja była najcieńsza. Ostry ból powiedział mu, że zrobił to trochę za mocno. Nic nie szkodzi. Na wyświetlaczu pojawił się alarm skafandra, ale go zignorował. Nachylił się do przodu, przystawiając mały otwór w skafandrze do zabrudzonego złącza, zdmuchując uciekającym powietrzem brud i lód. Wyleciała pojedyncza kropla krwi, zamarzając w idealną karmazynową kulę i odbijając się od materiału. Cofnął się, a Aaman wsunął złącze. Tym razem, gdy pociągnął, wytrzymało. Uszkodzony skafander zasklepił otwór, gdy tylko wyjął z niego ostrze noża.
Filip się odwrócił. Miral i Josie odcięli beczki od palet i przymocowali jedną z nich do rusztowania. Błyski świateł awaryjnych przygasły, a pojazdy ratunkowe przejeżdżały obok nich w mgle i zamieszaniu. Prawdopodobnie kierując się w stronę strzelaniny w zbrojowni. Gdyby nie wiedział lepiej, sam też tam właśnie widziałby największe zagrożenie.
– Szefuńciu – odezwał się Andrew cienkim i przejętym głosem. – Robi się ciężko.
– No preoccupes – odparł Filip. – Ge gut.
Kobieta pilnująca rusztowania położyła mu rękę na ramieniu.
– Mam to załatwić? – zapytała. Mam ich uratować?
Filip uniósł pięść i lekko nią potrząsnął. Nie. Zesztywniała, gdy dotarło do niej, co mówi, i przez chwilę sądził, że nie posłucha. Jej wybór. Bunt w tej chwili niósł ze sobą własną karę. Josie wsunął na miejsce ostatnią beczkę i dociągnął taśmy. Aaman i jego ludzie zamocowali ostatnią klamrę.
Jedna minuta, dwadzieścia sekund.
– Szefuńciu! – wrzasnął Andrew.
– Przykro mi, Andrew – odpowiedział Filip.
Przez chwilę panowała wstrząsająca cisza, a potem rozległ się strumień przekleństw i obelg. Filip zmienił częstotliwość. Służby ratunkowe stoczni wojskowej robiły teraz mniej hałasu. Kobiecy głos mówił wyraźnym, kontrolowanym niemieckim, wydając polecenia z niemal znudzoną skutecznością kogoś przywykłego do sytuacji kryzysowych, a odpowiadające jej głosy starały się dopasować do tego poziomu profesjonalizmu. Filip wskazał na rusztowanie. Chuchu i Andrew polegli. A nawet jeśli jeszcze żyli, to i tak byli martwi. Filip podciągnął się na swoje miejsce na rusztowaniu, przypiął taśmy wokół pasa, w kroczu i przez klatkę piersiową, a potem oparł głowę na grubej wyściółce.
Pięćdziesiąt siedem sekund.
– Niban – powiedział.
Nic się nie stało. Przełączył radio z powrotem na szyfrowany kanał. Adrew teraz łkał. Wył.
– Niban! Andale! – krzyknął Filip.
Rusztowane ewakuacyjne szarpnęło i nagle zrobił się ciężki. Ziemię pod nim rozjarzyły cztery rakiety chemiczne, rozrzucając gazami puste palety i przewracając na plecy porzuconego mecha załadunkowego Mirala. Przyśpieszenie przepchnęło krew do nóg Filipa i zwęziło się jego pole widzenia. Dźwięki w radiu przycichły, zrobiły się odleglejsze, a jego świadomość na chwilę zgasła i zamigotała. Skafander ścisnął mu nogi, jakby zgniatała go jakaś olbrzymia dłoń, wyciskając z nich z powrotem krew. Częściowo wróciła mu świadomość.
Krater w dole był owalnym pęcherzem pyłu na twarzy księżyca. Błyskały w nim światła. Wieże na krawędzi krateru zgasły, ale zaczęły błyskać, w miarę jak system próbował się zrestartować. Stocznie Kallisto zataczały się jak pijak albo człowiek uderzony w głowę.
Zegar odliczania pokazał dwie sekundy, potem jedną.
Przy zerze nastąpiło drugie uderzenie. Filip nie widział walnięcia skały. Tak jak wolframowe pręty, leciała zbyt szybko dla ludzkiego wzroku, ale zobaczył, jak chmura pyłu podskakuje jak zaskoczona, a potem olbrzymia fala uderzeniowa wykwitła tak potężnie, że była widoczna nawet w prawie nieistniejącej atmosferze księżyca.
– Trzymać się – rzucił Filip, choć nie było to potrzebne.
Wszyscy na rusztowaniu byli bezpiecznie przypięci. Gdyby atmosfera była gęstsza, wszyscy by zginęli, ale tutaj było to niewiele gorsze od silnej burzy. Aaman jęknął.
– Jakiś problem? – zapytał Filip.
– Pinché kamyk przebił mi stopę – wyjaśnił Aaman. – Boli.
Odpowiedział mu Josie.
– Gratia sa, że nie urwał ci fiuta, coyo.
– Nie narzekam – rzucił Aaman. – Żadnych skarg.
Rakiety rusztowania zgasły i ustało ciążenie przyśpieszenia. Stocznie w dole pochłonęła śmierć. Teraz nie było już żadnych świateł, nie płonęły nawet ognie. Filip przeniósł wzrok na jasną smugę gwiazd, na oświetlający wszystko dysk galaktyki. Jedno z tych świateł nie było gwiazdą, a dyszą wylotową Pelli, lecącej po swoją załogę. Oprócz Chuchu. Oprócz Andrew. Filip zaczął się zastanawiać, dlaczego nie ma wyrzutów sumienia z powodu straty dwóch ludzi pod jego rozkazami. Jego pierwszego oddziału. Dowodu, że potrafił sobie poradzić z trudną misją, z wysokimi stawkami, i wyjść z niej zwycięsko.
Wcale nie chciał niczego mówić. Może tego nie zrobił. Może to tylko westchnięcie na jego ustach. Miral się roześmiał.
– Bez jak, Filipito – skomentował starszy mężczyzna. A po chwili dodał: – Feliz cumpleaños, sabez?
Filip Inaros uniósł ręce w podzięce. To były jego piętnaste urodziny.Rozdział pierwszy Holden
Rok po ataku na Kallisto i prawie trzy lata po tym, jak razem z załogą wyruszyli na Ilusa oraz około sześciu dni po powrocie, James Holden unosił się obok swojego statku i patrzył, jak mech rozbiórkowy rozrywa go na kawałki. Osiem napiętych cum kotwiczyło Rosynanta do ścian doku. Było to tylko jedno z licznych stanowisk remontowych Tycho, ta zaś sekcja remontowa była tylko jedną z wielu w olbrzymiej sferze konstrukcyjnej. Wszędzie wokół nich w szerokiej na kilometr sferze trwała aktywność przy tysiącu innych projektów, ale Holden zwracał uwagę tylko na swój statek.
Mech skończył cięcie i odsunął duży fragment zewnętrznego kadłuba. Pod spodem mieścił się szkielet statku: solidne wręgi otoczone plątaniną przewodów i rur, a pod tym wszystkim druga powłoka wewnętrznego kadłuba.
– Owszem – powiedział unoszący się obok niego Fred Johnson – solidnie go obiłeś.
Słowa Freda, spłaszczone i zniekształcone przez system łączności ich skafandrów próżniowych, były jak kopniak w brzuch. Fakt, że Fred, formalny przywódca Sojuszu Planet Zewnętrznych i jeden z najpotężniejszych ludzi w Układzie Słonecznym osobiście interesował się stanem jego statku, powinien poprawić mu nastrój, ale zamiast tego Holden czuł się, jakby ojciec sprawdzał jego zadanie domowe, żeby się upewnić, że niczego zbytnio nie popsuł.
– Wygięte wewnętrzne mocowanie. – W głośniczkach zabrzmiał trzeci głos.
Należał do Sakai, mężczyzny o wciąż skwaszonej minie, nowego głównego inżyniera Tycho po śmierci Samanty Rosenberg podczas tego, co wszyscy nazywali teraz Incydentem Powolnej Strefy. Sakai monitorował naprawy ze swojego pobliskiego biura przez zestaw kamer i skanerów rentgenowskich mecha.
– Jak wam się to udało? – Fred wskazał obudowę działa szynowego wzdłuż stępki statku.
Lufa broni biegła przez prawie całą długość jednostki, a rozpory mocujące ją do ramy były miejscami wyraźnie poodginane.
– Mówiłem wam – odpowiedział Holden – jak kiedyś użyliśmy Rosa do holowania ciężkiego frachtowca na wyższą orbitę planetarną za pomocą działa szynowego jako napędu odrzutowego?
– Tak, to dobra historia – odpowiedział Sakai bez rozbawienia. – Niektóre z tych rozpór może da się naprawić, ale założę się, że znajdziemy w stopach tyle mikropęknięć, że bezpieczniej będzie je wymienić.
Fred zagwizdał.
– To nie będzie tanie.
Szef SPZ bywał patronem i sponsorem załogi Rosynanta. Holden miał nadzieję, że chwilowo byli w korzystniejszej fazie ich chwiejnego związku. Bez zniżki dla preferowanych klientów naprawa statku będzie wyraźnie droższa. Choć i tak było ich na nią stać.
– Mnóstwo kiepsko załatanych dziur w zewnętrznym pancerzu – wyliczał dalej Sakai. – Wewnętrzny stąd wygląda w porządku, ale uważnie mu się przyjrzymy i upewnimy się, że jest szczelny.
Holden chciał przypomnieć, że gdyby w kadłubie znajdowały się jakieś otwory, podróż powrotna z Ilusa skończyłaby się uduszeniem i śmiercią, ale się pohamował. Nie miało sensu irytować człowieka, który odpowiadał teraz za utrzymanie jego statku w dobrym stanie. Przypomniał sobie kpiarski uśmieszek Sam, jej zwyczaj łagodzenia krytyki żartami i poczuł, jak coś ściska go za serce. Minęły już lata, ale czasami żal dopadał go zupełnie niespodziewanie.
– Dziękuję – odpowiedział zamiast tego.
– To trochę potrwa – zwrócił uwagę Sakai.
Mech przeleciał do innej części statku, zaczepił się magnetycznymi stopami i z jasnym błyskiem zaczął rozcinać inną część zewnętrznego kadłuba.
– Chodźmy do mojego biura – zasugerował Fred. – W moim wieku skafandra nie można nosić zbyt długo.
Wiele rzeczy w naprawianiu statku robiło się dużo prostsze przy braku ciążenia i atmosfery. Z drugiej strony technicy musieli przez to pracować w skafandrach próżniowych. Holden uznał słowa Freda za wyznanie, że starszy mężczyzna chce się wysikać, a nie zadał sobie wysiłku podłączenia cewnika.
– Dobra, wracajmy.
* * *
Biuro Freda było bardzo duże jak na pomieszczenie na stacji kosmicznej i pachniało starą skórą oraz dobrą kawą. Sejf kapitański w ścianie zrobiono z tytanu i szczotkowanej stali, nadając mu wygląd rekwizytu ze starego filmu. Ekran ścienny za biurkiem wyświetlał obraz trzech budowanych właśnie statków. Były duże, masywne i funkcjonalne. Jak młoty dwuręczne. Stanowiły początki budowanej dla SPZ floty wojennej. Holden wiedział, dlaczego sojusz uważa, że potrzebuje własnych sił zbrojnych, choć biorąc pod uwagę wszystko, co zaszło w ciągu ostatnich kilku lat, nie potrafił przestać myśleć, że jego zdaniem ludzkość ciągle uczyła się niewłaściwych rzeczy.
– Kawy? – zapytał Fred.
Widząc skinięcie głową Holdena, zaczął się krzątać przy ekspresie do kawy na stoliku obok, szykując dwa kubki. Ten, który podał Holdenowi, miał na sobie wytarte logo. Starty prawie do zera rozerwany krąg SPZ.
– Jak długo? – zapytał Holden po przyjęciu kawy i machnięciu w stronę ekranu.
– Według bieżących prognoz, sześć miesięcy – odpowiedział Fred, a potem z sapnięciem rozsiadł się w fotelu. – Równie dobrze mogłaby to być cała wieczność. Za półtora roku nie da się już rozpoznać ludzkich struktur społecznych w tej galaktyce.
– Diaspora.
– Jeśli tak chcesz to nazywać – potwierdził Fred skinięciem. – Ja nazywam to grabieniem ziemi. Całe mnóstwo wozów jadących ku ziemi obiecanej.
Ponad tysiąc światów do wzięcia. Ludzie z każdej planety, stacji i kamienia w Układzie Słonecznym pędzili, żeby zapewnić sobie kawałek tych skarbów. A w układzie macierzystym trzy rządy starały się zbudować dość okrętów, żeby to wszystko kontrolować.
Na powierzchni jednego ze statków zestaw spawalniczy rozbłysnął tak jasno, że monitor automatycznie przyciemnił obraz.
– Jeśli Ilus był czymkolwiek, to właśnie ostrzeżeniem, że zginie całe mnóstwo ludzi – stwierdził Holden. – Czy ktoś tego słuchał?
– Nie bardzo. Znasz historię przejmowania ziemi w Ameryce Północnej?
– Tak – potwierdził Holden, a potem napił się kawy. Była wyśmienita. Bogata, hodowana na Ziemi. Przywileje rangi. – Zrozumiałem twoją aluzję do wozów. Wiesz, dorastałam w Montanie. Ludzie wciąż opowiadają tam sobie te historie o zajmowaniu granic.
– Czyli wiesz, że mity o przeznaczeniu kryją mnóstwo ludzkich tragedii. Wiele z tych wozów nigdy nie dotarło na miejsce. A całkiem spory procent ludzi, którzy tam dotarli, stało się tanią siłą roboczą budującą koleje, kopalnie i pracującą dla bogatych farmerów.
Holden, popijając kawę, przyglądał się budowie statków.
– Nie wspominając już o ludziach, którzy tam mieszkali, zanim dotarły tam te wszystkie wozy, przynosząc ze sobą nowe, wspaniałe choroby. Przynajmniej nasza wersja galaktycznego przeznaczenia nie niszczy niczego bardziej zaawansowanego od jaszczurki papuziej.
Fred kiwnął głową.
– Może. Przynajmniej na razie tak to wygląda. Ale nie każda z tysiąca trzystu planet została już dobrze zbadana. Kto wie, co tam znajdziemy.
– Zabójcze roboty i reaktory fuzyjne wielkości kontynentów, czekające tylko na kogoś, kto je włączy, żeby mogły wysadzić pół planety w kosmos, jeśli dobrze pamiętam.
– Sądzisz tak na podstawie swojego pojedynczego doświadczenia. Tymczasem może być dużo dziwniej.
Holden wzruszył ramionami i dopił kawę. Fred miał rację. Nie dało się przewidzieć, co mogło czekać na wszystkich tych planetach. Nie wiadomo, jakie niebezpieczeństwa czekają na potencjalnych kolonistów pragnących je przejąć.
– Avasarala nie jest ze mnie zadowolona – odezwał się Holden.
– Owszem, nie jest – przyznał Fred. – Ale ja tak.
– Możesz powtórzyć?
– Słuchaj, staruszka chciała, żebyś poleciał tam i pokazał wszystkim w Układzie Słonecznym, jak źle tam jest. Przestraszył ich na tyle, żeby poczekali, aż rząd pozwoli im lecieć. Żeby stery z powrotem trafiły w jej ręce.
– To było dość przerażające – zauważył Holden. – Nie mówiłem tego dość wyraźnie?
– Jasne. Ale też dało się przeżyć. A teraz Ilus jest gotów do wysłania na tutejszy rynek frachtowców pełnych rudy litu. Staną się bogaci. Możliwe, że będzie to wyjątek, ale zanim wszyscy to wykombinują, ludzie będą już na tych wszystkich planetach, szukając następnej kopalni złota.
– Nie jestem pewien, co mogłem zrobić inaczej.
– Nic – zgodził się Fred. – Ale Avasarala i premier Smith na Marsie oraz reszta polityków chcą móc to kontrolować. A ty dopilnowałeś, żeby było to niemożliwe.
– To dlaczego ty jesteś zadowolony?
– Ponieważ – odpowiedział Fred z szerokim uśmiechem – ja nie próbuję tego kontrolować. I dlatego właśnie w końcu będę to robił. Gram w długiej perspektywie czasowej.
Holden wstał i nalał sobie kolejny kubek doskonałej kawy Freda.
– Hm, chyba będziesz musiał mi to dokładniej wytłumaczyć – stwierdził, opierając się o ścianę obok ekspresu.
– Mam stację Medyna, czyli samowystarczalną jednostkę, obok której muszą przelecieć wszyscy przelatujący przez pierścienie, która rozdaje paczki z nasionami i namioty każdemu statkowi, jaki ich potrzebuje. Sprzedajemy ziemię doniczkową i filtry do wody po kosztach. Każda kolonia, która przetrwa, zrobi to przynajmniej w części dzięki naszej pomocy. Kiedy więc przyjdzie do zorganizowania jakiegoś typu galaktycznego ciała zarządzającego, do kogo się zwrócą? Do ludzi, którzy chcą pod bronią wymusić hegemonię, czy do gości, którzy byli tam i pomagali w potrzebie?
– Zwrócą się do ciebie – potwierdził Holden. – I dlatego budujesz statki. Musisz wyglądać pomocnie na początku, gdy wszyscy będą potrzebować pomocy, ale mieć realną siłę, gdy zaczną rozglądać się za rządem.
– Dokładnie – potwierdził Fred, odchylając się na oparcie fotela. – Sojusz Planet Zewnętrznych zawsze oznaczał wszystko za Pasem. I to nadal prawda. Po prostu... trochę się rozrósł.
– To nie może być takie proste. Nie ma mowy, żeby Ziemia i Mars po prostu się wycofały i pozwoliły ci rządzić galaktyką, bo rozdawałeś namioty i torebki ze śniadaniem.
– Nic nigdy nie jest proste – przyznał Fred. – Ale od tego zaczniemy. I jak długo będę miał stację Medyna, będę kontrolował środek planszy.
– Czy ty w ogóle przeczytałeś mój raport? – zapytał Holden niezdolny ukryć niedowierzania w głosie.
– Doceniam zagrożenia pozostawione na tych planetach...
– Zapomnij o tym, co tam zostało – wciął się Holden. Odstawił kubek z częściowo wypitą kawą i przeszedł przez gabinet, opierając się o biurko Freda. Starszy mężczyzna patrzył na niego spod zmarszczonych brwi. – Zapomnij o robotach i systemach transportu, które działają po wyłączeniu na miliard lat. O wybuchających reaktorach. Zapomnij o zabójczych ślimakach i mikrobach wchodzących do oczu, żeby cię oślepić.
– Długą masz tę listę?
Holden go zignorował.
– To, o czym powinieneś pamiętać, to magiczny pocisk, który to wszystko zatrzymał.
– Ten artefakt był dla ciebie szczęśliwym znaleziskiem, biorąc pod uwagę...
– Nie, wcale nie był. To była najbardziej kurewsko przerażająca odpowiedź na paradoks Fermiego, jaka przychodzi mi do głowy. Wiesz, dlaczego w twojej analogii ze starym Zachodem nie ma żadnych Indian? Bo już nie żyją. Cokolwiek zbudowało to wszystko, miało olbrzymią przewagę i użyło swoich protomolekularnych budowniczych wrót do zabicia wszystkich innych. Ale nawet nie to jest tak naprawdę straszne. Naprawdę przerażające jest to, że potem przyszło coś jeszcze, strzeliło tym pierwszym gościom w tył głowy i zostawiło ich trupy rozrzucone po całej galaktyce. Tak naprawdę powinieneś zadawać sobie pytanie, kto wystrzelił magiczny pocisk? I czy nie będzie im przeszkadzać, że zabierzemy rzeczy ofiary?
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania
Choć napisanie każdej książki jest aktywnością znacznie mniej samotną, niż mogłoby się zdawać, w ciągu ostatnich kilku lat znacząco wzrosła liczba osób zaangażowanych w Expanse we wszystkich ucieleśnieniach cyklu, włącznie z tym. Ta książka nie powstałyby bez ciężkiej pracy i poświęcenia Danny’ego i Heather Baror, Willa Hintona, Tima Holmana, Anne Clarke, Ellen Wright, Alex Lencicki i całej genialnej ekipy wydawnictwa Orbit. Szczególne podziękowania należą się DongWon Songowi i Carrie Vaughn za pomoc w charakterze pierwszych czytelników, Benowi Jonesowi i Jordin Kare za pomoc w opracowaniu tego, co stanie się po niezamierzonym uruchomieniu silnika manewrowego oraz grupie z Sakeriver: Tomowi, Sake Mike’owi, Non-Sake Mike’owi, Porterowi, Scottowi, Raji, Jeffowi, Markowi, Danowi, Joemu i Erikowi Slaine, którzy wprowadzili wszystko w ruch.
Grupa wsparcia Expanse też się rozrosła, obejmując teraz także, między innymi, Sharon Hall i Bena Robertsa, Billa McGlodricka, Marka Fergusa, Hawka Ostby’ego i Narena Shankara oraz wiele osób w Alcon Television, Sean Daniel Company i SyFy. Szczególne podziękowania dla Alana za Boom Coffee i Kennetha za w zasadzie wszystko inne.
Oraz, jak zwykle, nic z tego nie powstałoby bez wsparcia i towarzystwa Jayné, Kat i Scarlet.