- promocja
- W empik go
Gryzę grozę: Notatki o kulturze literackiej polskiego horroru - ebook
Gryzę grozę: Notatki o kulturze literackiej polskiego horroru - ebook
"Gryzę grozę" to 13 tekstów dotyczących przede wszystkim różnych elementów kultury literackiej w ramach polskiej fantastyki grozy (choć dużą część z nich można bez problemu odnieść do polskiej fantastyki w ogóle) – od przemian krytyki literackiej po nagrody środowiskowe, od roli fana po kulturowe przeobrażenia, które kształtują dzisiejszy obraz literackiego horroru. W książce znajdziecie opis światka polskiej grozy "od kuchni", razem z różnymi paradoksami i problemami wydawnictw i autorów. Można wyciągnąć z niej nie tylko pewne diagnozy, pokazujące, jak wygląda dziś rynek literackiej grozy, ale też zalecenia – jak się na nim odnaleźć i jak sobie poradzić. Te ostatnie z pewnością zainteresują czytelników, którzy sami chcieliby spróbować swoich sił jako autorzy.
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 155 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 2016 roku Krzysztof Biliński, który kilka lat później założył Wydawnictwo IX, przyniósł mi numer czy dwa nowego wówczas czasopisma „OkoLice Strachu”, które Sebastian Sokołowski wydawał za pośrednictwem swojego Wydawnictwa Phantom Books. Chciał wiedzieć, co sądzę o tej inicjatywie. Wydała mi się mocno amatorska, zinowa, ale jednocześnie naładowana pozytywną energią twórczą. Z czasem zacząłem podrzucać do „OLS-a”, jak szybko zaczęliśmy to czasopismo określać, jakieś luźne prace publicystyczne. To był dobry czas dla polskiego horroru – dużo się działo, ukazywało się sporo książek, powstawały rozmaite inicjatywy. Oczywiście było też sporo awantur, kanibalizacji rynku czy donosów na policję (IYKYK), ale tym bardziej było o czym pisać. Zaproponowałem więc Sebastianowi cykl artykułów, który nazwałem „Co gryzie grozę” i obmyśliłem jako przegląd pewnych zjawisk z kultury literackiej (albo subkultury literackiej grozy).
Pomysł się przyjął, w numerze 9 z marca 2018 roku znalazły się od razu dwa odcinki. Regularność ich ukazywania się była mniejsza tylko od regularności samego „OLS-a”, bo w kolejnym numerze (10) pojawił się jeden odcinek, w następnym (11/12) znowu dwa i… to by było na tyle. „OLS” na chwilę z kwartalnika zamienił się w rocznik, a później zniknął z rynku. Nie zniknął natomiast literacki horror i choć dynamika polskiej grozy trochę się zmieniła, środowisko pozostało żywe i podatne na wpływy nowych zjawisk literacko- kulturowych.
Od tego czasu minęło kilka lat, a ja zająłem się wieloma sprawami, z czego duża część dotyczyła literackiej grozy właśnie. Zacząłem redagować rocznik Sny umarłych, prowadzić serie wydawnicze Niesamowitnicy i Mistrzowie grozy. Słowem: horror stał się moim fachem, poświęcam mu wiele godzin każdego miesiąca. Utrzymuję kontakty z wydawnictwami, autorami, czytelnikami. Wiem co i jak, gdzie i z kim, kiedy i za ile. A kiedy ludzie pytają – zwykle im odpowiadam. Z tej wiedzy właśnie i z tych rozmów wyłoniły się pomysły na kolejne odcinki – które w międzyczasie stały się rozdziałami w tej książce.
Podzieliłem ją na dwie części. W pierwszej znalazły się teksty dotyczące przede wszystkim różnych elementów kultury literackiej w ramach polskiej fantastyki grozy (choć dużą część z nich można bez problemu odnieść do polskiej fantastyki w ogóle) – od przemian krytyki literackiej po nagrody środowiskowe, od roli fana po kulturowe przeobrażenia, które kształtują dzisiejszy obraz literackiego horroru. W drugiej części znalazły się natomiast teksty opisujące światek polskiej grozy „od kuchni”, razem z różnymi paradoksami i problemami wydawnictw i autorów. Z tej części można wyciągnąć nie tylko pewne diagnozy, pokazujące, jak wygląda dziś rynek literackiej grozy, ale też zalecenia – jak się na nim odnaleźć i jak sobie poradzić. Te ostatnie z pewnością zainteresują czytelników, którzy sami chcieliby spróbować swoich sił jako autorzy.
Skompletowanie 13 rozdziałów tego zbioru zajęło mi kilka lat, jestem jednak przekonany, że wszystkie rozdziały zachowały swoją aktualność (niektóre odświeżyłem podczas redakcji). Kiedy główny trzon książki był już gotowy, spojrzałem na nią i poczułem ekscytację – nie tylko na myśl o puszczeniu jej w świat, ale też z powodu kolejnych lat rozwoju polskiej literatury grozy, które na nas czekają. Lat pełnych dobrych i złych książek, rozwoju i upadku rozmaitych wydawnictw i inicjatyw, napływu nowych czytelników i twórców. Mam nadzieję, że na szerokiej scenie polskiej grozy i Ty znajdziesz swoje miejsce – bez względu na to, jaką rolę dla siebie wybierzesz.
Krzysztof GrudnikDolina narcyzów
W rozmowach o literaturze grozy, którym przysłuchuję się na rozmaitych festiwalach, konwentach, spotkaniach autorskich i którym przyglądam się w sieci, często powraca twierdzenie, że horror to nisza. Funkcjonuje ono na zasadzie presupozycji: założenia, które poprzedza dyskusję, które często nie musi być nawet artykułowane, z pewnością zaś – nie musi być omawiane i tłumaczone. Czy aby na pewno? Dlaczego tak chętnie zgadzamy się przynajmniej w tym jednym: że literatura grozy stanowi sui generis niszę? I co to w ogóle znaczy?
Słownik Języka Polskiego PWN w swoim internetowym wydaniu wskazuje kilka znaczeń słowa „nisza”, z czego tylko jedno pasuje od naszego kontekstu: „wolne miejsce, jakie może zająć np. producent na rynku towarów”. Dwie rzeczy w tej definicji zwracają uwagę: 1. że ma ona charakter ekonomiczny; 2. że nie przystaje do powszechnego użycia w kontekście literatury grozy, o którym pisałem na początku.
Ekonomizacja literatury jest dziś zjawiskiem powszechnym. Popyt i podaż rządzą światem fikcji. Wpływają na gatunki, tematy, modele postaci. Determinują sposoby dystrybucji i promocji. Nic zatem dziwnego, że elementy ekonomicznego języka, służące zrazu do opisu zachowań czy sytuacji rynkowych, zaczynają służyć także do opisu procesów okołoliterackich¹.
Zauważmy jednak, że to przenikanie języka ekonomicznego do dyskursu literatury zachodzi przy wtórze czegoś, co w językoznawstwie nosi nazwę przesunięcia semantycznego, lecz na nasze potrzeby wystarczy „zmiana znaczenia”. Bowiem gdyby trzymać się pierwotnego rozumienia (wolnego miejsca na rynku), wtedy literatura grozy – jako nisza – nie istniałaby wcale. Byłaby czystą potencją, czymś możliwym do pomyślenia, ale niemożliwym do dostania (kupienia, przeczytania). Pewnym brakiem (brakiem na rynku), który należałoby dopiero wypełnić.
A tak oczywiście nie jest. Horror jako kategoria dla księgarzy i wydawców funkcjonuje od dawna i z powodzeniem. A przynajmniej względnym powodzeniem. Wyraźna jest ostatnio tendencja do łączenia horrorów z thrillerami (choć zachodzi przede wszystkim w obrębie kina) lub z literaturą fantastyczną (fantasy i science fiction). Wydaje mi się jednak, że te mariaże nie są rozwiązaniami rynkowymi: zarówno horrorów, jak i thrillerów pojawia się wystarczająco dużo, by zapełnić nimi osobne półki, podobnie w przypadku fantasy. Wspólne kategoryzowanie tych gatunków bierze się natomiast z postępującego zacierania się granic gatunkowych. Coraz trudniej rozróżniać horrory i thrillery, zwłaszcza że tak użyteczna łatka współczesnego rynku literackiego, jak nazwisko autora, przestała się pod tym względem sprawdzać. Popularni pisarze, tacy jak Stephen King czy Dean Koontz, sięgają po oba te gatunku, nierzadko łącząc je ze sobą. Mieszanie gatunków literackich nie jest zresztą w historii literatury niczym nowym.
Wróćmy do meritum: literatura grozy ma się dobrze. Jest obecna na rynku literackim. Wydają ją małe, średnie, a czasem nawet większe wydawnictwa. Jest dostrzegana przez producentów filmowych itd. Nie jest niszą. Nie musi dopiero zaistnieć. Oczywiście są takie jej odmiany, na które trafimy rzadziej. Są pisarze bardziej rozpoznawalni – słusznie lub nie. Są też trudniejsze, bardziej ambitne realizacje gatunkowe, które nie spotykają się z zasłużoną popularnością. Ale tak dzieje się w obrębie każdego gatunku literackiego. Nie świadczy to ani o wyjątkowości literatury grozy, ani tym bardziej o jej niszowości².
Spróbujmy na chwilę odwrócić sytuację i spojrzeć na literaturę grozy nie jak na brak, lecz nadmiar. W czasach szerokiego dostępu do taniego niskobudżetowego druku niewielkie inicjatywy wydawnicze pojawiają się relatywnie często, także w obrębie horroru. Nowych tytułów przybywa sporo każdego roku. Dużo, może nawet: za dużo. Ten eksces, ten nadmiar przyjemności (jouissance, jeśli mówicie po Lacanowsku) obraca się w końcu w coś negatywnego. Zalew kolejnych tytułów sprawia, że ich jakość (zarówno pod względem edycji, jak i samej treści) spada. Poszerzanie katalogu staje się priorytetem. Kręci się karuzela nowości, zapowiedzi i planów wydawni-czych, z której niepostrzeżenie wypada… czytelnik.
Bo przecież czytelnik, jakkolwiek sobie go wyobrazimy, ma ograniczone środki – czasowe i finansowe. Nie może czytać i kupować wszystkiego. Im większy ma wybór, tym mniejszą wybierze część. Zwłaszcza, gdy po chwili początkowego entuzjazmu zacznie patrzeć na ofertę wydawnictw bardziej krytycznym okiem. Efekt skali nie zachodzi. Nakłady nie rosną, bo podaż znacznie przewyższa popyt. Jesteśmy najdalej od niszy, jak to tylko możliwe.
To jedynie eksperyment myślowy. Nie mam żadnych liczb na jego poparcie. Jednak łatwo sobie wyobrazić konsekwencje: sprzedaż poszczególnych tytułów pozostaje na niskim poziomie, podobnie jak nakłady finansowe na ich przygotowanie (co odbija się na jakości). Autorzy, których książki się nie sprzedają, żyją w iluzorycznym przekonaniu o braku publiczności. Ta z kolei jest rozproszona, lawiruje pomiędzy tytułami i wydawnictwami i nie łączy się w doświadczeniach lekturowych – bo każdy czytać może coś innego (w obrębie tego samego gatunku).
Napisałem wcześniej, że czytelnik dysponuje ograniczonymi środkami, przez co stojąc przed zbyt szeroką ofertą, dokona selekcji opartej na krytycznej postawie. Istnieje jednak wyjątkowe wydanie czytelnika, które opiera się na odmiennych zachowaniach: to fan.
Doświadczenie lekturowe fana jest doświadczeniem miłosnym. Fan „kocha literaturę”, zwykle w obrębie konkretnego gatunku, u nas: literaturę grozy. Miłość ta ma charakter bezkrytyczny. Obejmuje zjawiska literackie bez względu na ich jakość. Fana interesuje bowiem przede wszystkim ilość. Reaguje entuzjastycznie na każdy tytuł, ponieważ w tej reakcji i w tej relacji miłość jego może się zamanifestować. Fan nie potrafi kochać po cichu i nie potrafi czytać po cichu. Jego lektura nie ma nigdy charakteru intymnego.
Ale miłość fanowska, jak zresztą każda miłość, naznaczona jest pewną ambiwalencją. Opisanej powyżej tendencji do ilościowego rozrostu przeciwstawione zostaje poczucie wyjątkowości. „Kocham – mówi fan – a obiekt mojej miłości jest unikalny”. Z perspektywy fana literatura grozy nie może być czymś popularnym czy powszechnym, bo przeczyłoby to jej wyjątkowości.
Czy literatura grozy faktycznie jest wyjątkowa? Oczywiście, że nie. Nie ma w niej nic szczególnego. Rezonuje z pewnym typem wrażliwości i tyle. Tak jak każda inna literatura gatunkowa. To fanowskie przekonanie o unikalności literatury grozy jest miłosną projekcją: to fan chce się poczuć wyjątkowo, dlatego atrybut ten przypisuje obiektowi swoich fanowskich westchnień. Jako miłośnik czegoś „zrozumianego i docenianego przez wąskie grono odbiorców” (co jest nową, fanowską definicją niszy!) staje się członkiem elitarnej grupy – i teraz sam jest wyjątkowy.
Przekonanie o niszowości horroru jest istotnym czynnikiem tej miłosnej projekcji. A skoro w przedmiocie swoich uczuć fan najbardziej kocha siebie (fakt, że takie obsadzenie czytelniczej miłości czyni go wyjątkowym), uczucie to ma charakter narcystyczny. I jak w narcyzmie: powód każdego niepowodzenia lokowany jest na zewnątrz. Kozłem ofiarnym staje się (po fanowsku rozumiana) nisza. Nikomu nie spodobało się twoje opowiadanie? Bo ludzie mają zły gust! Twoja książka się nie sprzedaje? Bo to mało popularny gatunek! Nikt nie przyszedł na organizowane przez ciebie spotkanie autorskie? Bo ludzie nie potrafią należycie docenić tematu! Festiwal, który robisz, nie cieszy się zainteresowaniem? Bo „scena umiera”! Wszystko można w ten sposób wytłumaczyć.
Poza fanowską (bezkrytyczną i narcystyczną) perspektywą uniszowienie literatury grozy wcale jej nie służy. Przeciwnie: to, co pomogłoby w ewentualnym rozwoju horroru, to jego uzwyklenie. W szerszej perspektywie bowiem traktowanie horroru jako gatunku czytanego przez bandę potencjalne niebezpiecznych świrów nie przyczynia się do jego promocji i nie zachęca, by spoglądać na niego jak na pełnoprawną, pełnowartościową literaturę.
Powtarzanie mitu o niszowości literatury grozy ma sens w obrębie towarzyszącej jej kultury fanowskiej, gdzie jest praktyką narcystyczną. Lecz poza nią bardziej szkodzi, niż służy czemukolwiek.
¹ Wszystkim romantycznym duszom, myślącym, że wielką współczesną literaturę popularną (a przynajmniej wielce popularną współczesną literaturę) nadal się pisze, a nie produkuje, polecam gorzki a przy tym zabawny odcinek Simpsonów – The Book Job (sezon 23, odcinek 6), z gościnnym udziałem Neila Gaimana.
² No dobrze, ale jak wytłumaczyć nieobecność literatury grozy na przykład na listach bestsellerów? Czy nie świadczy to o jej ograniczonym zasięgu? Po pierwsze: nie jestem przekonany co do słabych wyników sprzedażowych literatury grozy. Reedycja To Kinga z filmową okładką, wydana przy okazji nowej ekranizacji, sprzedawała się nieźle. Po drugie: na listach bestsellerów jest w tej chwili niewiele beletrystyki. Znajdziecie tam raczej poradniki, literaturę faktu, opisy diet i książki, które często każą nam zastanowić się nad granicami tego, co nazywamy literaturą. Jeśli odejmiemy te pragmatyczne publikacje, zostanie tylko trochę tytułów powieściowych, należących zwykle do gatunków popularnych i mało wymagających. To normalne, zważywszy na to, że rozpatrujemy listy najlepiej sprzedających się pozycji. Muszą być przystępne, natomiast literatura grozy opiera się na specyficznej wrażliwości czytelniczej, na gustach mniej powszechnych. Wystarczająco częstych, by pełnoprawnie istnieć na rynku, leczy niewystarczająco – by trafiać na szczyty list sprzedaży. Choć są wyjątki.Co dotyka krytyka
Zacznijmy od postawienia pytania o rolę i sens krytyki literackiej. Po co w ogóle ją uprawiać i – w czasach domniemanego upadku czytelnictwa – po co ją czytać? Sądzę, że choć odpowiedzi na to pytanie mogą być różne, to da się je sprowadzić do trzech zasadniczych kierunków (z których tylko dwa są zasadne, ale do tego jeszcze wrócimy).
Pierwsze zadanie krytyki literackiej możemy nazwać opiniotwórczym. Polegałoby ono zarówno na ocenianiu książek, jak i ujmowaniu zjawisk wyższego rzędu (prądów czy mód literackich, zachowań rynkowych itp.). Wyrażanie opinii wartościujących jest również stymulujące dla środowiskowa literackiego – to znaczy zarówno pisarze, jak i wydawcy na takich opiniach mogą polegać i nimi się kierować we własnych (pisarskich, wydawniczych) decyzjach czy strategiach. To oczywiście myślenie życzeniowe, w którym jakość bierze górę nad koniunkturą i które postrzegać należy obecnie za czysto potencjalne, choć związane z tematem i historycznie uprawnione.