- W empik go
Grzech księdza Mouret - ebook
Grzech księdza Mouret - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 544 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszedłszy, kulawa Teuse oparła szczotkę i miotełkę o ołtarz. Zmarudziła za długo przy praniu, które robiła raz na pół roku. Kulejąc z pośpiechu mocniej niż zwykle, przebiegła, potrącając ławki, przez kościół, by zadzwonić na Anioł Pański. Sznur nagi, postrzępiony, z grubym węzłem wytłuszczonym rękami, opadał z sufitu przy konfesjonale; zawisła na nim całym ciężarem, szarpnęła kilkakroć regularnie, wreszcie, w przekrzywionym czepku, czerwona z wysiłku, rozbujała się miotając spódnicami.
Poprawiwszy czepek lekkim klapnięciem, zadyszana Teuse wróciła, by machnąć jeszcze szczotką w prezbiterium. Kurz zbierał się uparcie co dnia w szparach między źle dopasowanymi deskami przed ołtarzem. Szczotka szperała po kątach postukując z irytacji. Teuse zdjęła obrus z mensy i rozzłościła się stwierdziwszy, że na zwierzchnim obrusie, pocerowanym już w dwudziestu miejscach, zrobiła się nowa dziura na samym środku; spod spodu widać było drugi obrus złożony we dwoje, a tak cienki i przeźroczysty, że prześwitywał przezeń poświęcany kamień, wprawiony w ołtarz z malowanego drzewa. Odkurzyła bieliznę pożółkłą od starości, powiodła energicznie miotełką wzdłuż graduału, odstawiając tablice liturgiczne. Po czym, wgramoliwszy się na krzesło, zdjęła z krzyża i z dwóch świeczników żółte, bawełniane pokrowce. Matowe plamki wżarły się w miedź.
– No tak – mruknęła – najwyższa pora je oczyścić. Wypoleruję je tryplą.
Wtedy, wspierając się na jednej nodze, kolebiąc,się i hycając tak ciężko, że wgniatała, rzekłbyś, kamienne płyty, podążyła do zakrystii po mszał; położyła go nie otwarłszy na pulpicie ustawionym po stronie Epistoły bacząc, aby mszał był zwrócony brzegiem kartek ku środkowi ołtarza. Zapaliła obie gromnice. Zabierając szczotkę obejrzała się jeszcze, aby sprawdzić, czy gospodarstwo Boże jest należycie obrządzone. Kościół spał; tylko przy konfesjonale sznur się jeszcze kołysał – od stropu po posadzkę – długimi, giętkimi zwojami.
Ksiądz Mouret tylko co wszedł do zakrystii, ciasnej i zimnej, oddzielonej jedynie korytarzem od jadalni.
– Dzień dobry, księże proboszczu – powiedziała Teuse odkładając szczotki. – A to ksiądz poleniuchował coś z rana! Czy ksiądz wie, że już kwadrans po szóstej?
I nie zostawiając uśmiechniętemu proboszczowi czasu na odpowiedź:
– Muszę księdza zbesztać – ciągnęła. – Obrus ma nową dziurę. I gdzież tu rozum! Mamy tylko jeden zapasowy obrus, a już od trzech dni wyślepiam sobie oczy, aby go naprawić… Jak ksiądz będzie nadal tak postępował, zrobi ksiądz z Pana Jezusa zupełnego golasa.
Proboszcz uśmiechał się ciągle. Rzekł pogodnie:
– Jezus nie potrzebuje tak wiele bielizny, moja zacna Teuse, jest mu zawsze ciepło, a kochając go przygotowujemy mu najwspanialsze przyjęcie.
Po czym kierując się ku umywalce spytał:
– Gzy moja siostra już wstała? Nie widziałem jej dotąd.
– A, już spory kawałek czasu, jak panna Dorotka wstała – odpowiedziała gospodyni klęcząc przed dawnym kredensem kuchennym, w którym były poukładane szaty liturgiczne. – Poszła już do swoich kur i królików. Spodziewała się wczoraj, że wylęgną się pisklęta, i nic z tego. Niech ksiądz pomyśli, jest się czym przejmować!
Przerwała nagle, pytając:
– Złoty ornat, prawda?
Umywszy ręce proboszcz modlił się w skupieniu, poruszając wargami; mamrocząc skinął głową. Parafia posiadała tylko trzy ornaty: fioletowy, czarny i złoty. Ten ostatni, używany w te dni, kiedy obowiązywał kolor biały, czerwony lub zielony, miał szczególne znaczenie. Kulawa Teuse zdjęła z pietyzmem ornat z półki wysłanej niebieskim papierem, gdzie układała go zawsze po nabożeństwie, i umieściła na kredensie odsuwając ostrożnie cienkie płótno, które osłaniało haft. Złoty Baranek spoczywał na złotym krzyżu, wokół którego złociły się szerokie promienie. Z tkaniny przetartej na załamaniach sypały się drobniutkie strzępki; wypukłe ornamenty szczerbiły się i zacierały. Z ustawicznym niepokojem, zalękłą czułością spoglądano na probostwie na ów ornat, który ginął tracąc lśniące włókienko po włókienku. Ksiądz musiał go wkładać niemal co dzień. A czymże go zastąpić, kiedy rozsnują się ostatnie złote nici, za co kupić trzy ornaty, w miejsce których był używany?…
Teuse rozpostarła nad ornatem stułę, manipularz, pasek, albę i humerał. Ale nie przestawała rozprawiać, krzyżując manipularz na stule i układając pasek w girlandę tak, aby powstał inicjał świętego imienia Marii.
– Niewiele już wart ten pasek – mamrotała. – Musi się ksiądz nareszcie zdecydować na kupno nowego… Nie będzie z tym wielkiego ambarasu; utkałabym sama, gdybym miała konopie.
Ksiądz Mouret milczał. Przygotowywał kielich na stoliczku, stary, Ogromny kielich z pozłacanego srebra, na nóżce z brązu; wyjął go z drewnianej szafki, gdzie przechowywano naczynia kościelne, bieliznę ołtarzową, oleje święte, mszały, lichtarze i krzyże. Położył na kielichu czysty puryfikaterz, na nim srebrną pozłacaną patenę z hostią i przykrył ją małą lnianą palą. Kiedy proboszcz układał dwie boczne fałdy w złotym, dostosowanym do ornatu welonie, Teuse krzyknęła:
– Niech ksiądz zaczeka, nie ma korporału w bursie… Pozbierałam wczoraj wszystkie brudne puryfikaterze, pale i korporały, aby je uprać, ma się rozumieć osobno, nie w ogólnym praniu… A nie powiedziałam jeszcze księdzu proboszczowi, że przygotowałam już ług. Ho! ho! Jaki mocny! Bielizna będzie ładniejsza niż ostatnim razem.
I kiedy ksiądz, włożywszy korpoxałdo bursy ozdobionej złotym krzyżem na złotym polu, położył ją na welonie, Teuse rzekła żywo:
– Byłabym zapomniała! Ten łotr Wicek nie przyszedł. Czy mogę służyć do mszy, księże proboszczu?
Ksiądz spojrzał na nią surowo.
– Ej! Przecież to nie grzech – ciągnęła ze swoim poczciwym uśmiechem. – Służyłam raz do mszy za czasów księdza Caffin. Służę lepiej niż te urwisy, co śmieją się jak poganie, gdy mucha bzyknie w kościele. Wielkie mi co, że noszę czepek, mam sześćdziesiąt lat i gruba jestem jak beka – i tak lepiej poważam Pana Boga niż ta zgraja bachorów, których przydybałam jednego dnia, jak bawili się za ołtarzem w berka kucanego.
Proboszcz wciąż patrzył na nią kręcąc odmownie głową.
– A cóż to za dziura ta wieś – warknęła. – Sto pięćdziesiąt dusz bez mała!… Bywało, choćby i dziś, że nie znajdziesz ni żywego ducha w całych Artaud. Nawet bębny w pieluchach gnają do winnic! Żebym to ja chociaż wiedziała, co mają do roboty w tych winnicach. Krzewy suche jak oset sterczą spod głazów! Toć to kąt, gdzie diabeł mówi dobranoc… o milę od drogi! Chyba że anioł z nieba przyjdzie księdzu służyć do mszy, bo daję słowo, nikt prócz mnie księdzu się nie trafi. Albo, z przeproszeniem, któryś królik panny Dorotki.
Jednakże akurat w tym momencie Wicek, młodszy z Brichetów, pchnął lekko drzwi zakrystii. Zmierzwione rude włosy, szare szpareczki świecących oczu rozzłościły Teuse.
– Ach, ty nicponiu! – krzyknęła. – Mogę się założyć, żeś akurat coś zmalował! Chodź, chodź, szelmo, ksiądz proboszcz boi się, żebym mu nie zbrukała Pana Boga!
Ujrzawszy chłopca proboszcz wziął humerał i ucałował krzyż wyhaftowany pośrodku. Potrzymał humerał chwilę na głowie, po czym opuścił go na kołnierzyk sutanny i związał sznurki, krzyżując prawy nad lewym. Włożył następnie albę, symbol czystości, wsunąwszy najpierw prawy rękaw. Wicek, przykucnąwszy, obszedł księdza wokół, alby sprawdzić, czy brzeg alby zwisa równo, o dwa palce od podłogi. Potem podał proboszczowi pasek, którym ksiądz ściągnął się mocno w biodrach na pamiątkę więzów, jakimi skrępowano Zbawiciela wiodąc go na mękę.
Teuse, zazdrosna, dotknięta do żywego, stała obok, z trudem panując nad językiem. Świerzbił ją tak okropnie, że odezwała się niebawem:
– Był już ojciec Archangiasz… Ani jeden dzieciak nie przyjdzie mu dziś do szkoły. Pognał jak wicher do winnic, aby wytarmosić dzieciarnię za uszy… Powinien się z nim ksiądz zobaczyć. Widzi mi się, że ma coś księdzu do powiedzenia.
Proboszcz nakazał jej ręką milczenie. Nie otworzył więcej ust. Odmawiając przepisane modlitwy, sięgnął po manipularz, który oznacza znój pracy kapłańskiej, ucałował go, wsunął na lewą rękę poniżej łokcia, ucałował stułę – symbol powagi i władzy kapłańskiej – i skrzyżował ją na piersiach. Teuse musiała pomóc Wickowi umocować ornat cienkimi tasiemkami tak, aby nie opadał w tył.
– Matko Boska! Zapomniałam o ampułkach! – wyjąkała rzucając się ku szafce. – Zwijaj się prędzej, hultaju!
Wicek napełnił ampułki z ordynarnego szkła, ona zaś wyjęła pośpiesznie czysty ręczniczek z szuflady. Ksiądz Mouret ująwszy lewą ręką kielich w miejscu zgrubienia nóżki i, oparłszy palce prawej dłoni na bursie, skłonił się głęboko, nie zdejmując biretu, przed krzyżem z czarnego drzewa, wiszącym nad kredensem. Chłopak skłonił się również; ruszył pierwszy niosąc ampułki przykryte ręczniczkiem; opuścił zakrystię, a ksiądz szedł za nim ze spuszczony mi oczami, pogrążony w nabożnym skupieniu.ROZDZIAŁ II
Tego majowego rana pusty kościół stał cały w bieli. Sznur przy konfesjonale zwisał znów nieruchomo. Wieczna lampka, osłonięta barwnymi szybkami, gorzała niby plama czerwieni, na prawo od tabernakulum, przy samej ścianie. Wicek postawił ampułki na stoliku, po czym wrócił przed ołtarz i ukląkł na najniższym stopniu, po lewej stronie, a ksiądz tymczasem przykląkłszy na posadzce pokłonił się Przenajświętszemu Sakramentowi, następnie wszedł na podium, rozłożył korporał na mensie i postawił na nim kielich. Otworzywszy mszał zszedł. Zgiął się przyklękając ponownie; przeżegnał się na głos, złożył ręce przed sobą i z twarzą pobladłą od miłości i wiary rozpoczął bożą tragedię.
– Introibo ad altare Dei.
– Ad Deum qui laetificat hwentutem meam – wybełkotał Wicek, połykając responsy antyfony i psalmu; przysiadłszy na piętach wodził spojrzeniem za Teuse, która wałęsała się po kościele.
Stara gospodyni spoglądała zatroskana na gromnice. Niepokój jej wzrósł jeszcze, kiedy ksiądz pochylony głęboko odmawiał Confiteor, złożywszy znów ręce. Zatrzymała się i pochyliwszy głowę biła się w piersi popatrując bez ustanku na gromnice. Poważny głos księdza przeplatał się jeszcze chwilę z bełkotliwymi odpowiedziami ministranta.
– Dominus vobiscum.
– Et cum spiritu tuo.
Rozkładając ręce i znów je składając ksiądz powiedział z rzewną skruchą:
– Oremus.
Teuse nie strzymała dłużej. Weszła za ołtarz, sięgnęła po grom – nkę, objaśniła ją końcem nożyc. Gromnica kapała. Przepadły już dwie wielkie krople wosku. Kiedy Teuse wróciła, by poustawiać ławki i sprawdzić, czy kropielnice nie są aby puste, ksiądz stał przy ołtarzu z dłońmi opartymi o brzeg obrusa i modlił się cicho. Ucałował ołtarz.
Za nim blade światło poranka spowijało kościółek w sinawy blask. Słońce dosięgło zaledwie dachówek. Tony Kyrie eleison przebiegły jak drżenie poprzez ową ni to oborę, ni to stajnię pomalowaną wapnem i o płaskim stropie, skąd wystawały bielone belki. Przez wysokie okna, po trzy z każdej strony, o przeźroczystych szybach, popękanych i powybijanych w większości, buchała prymitywna biel światła. Szerokie tchnienie ze dworu wdzierało się tu, brutalnie obnażając całą nędzę Boga, który władał tą zapadłą wsią. W głębi, nad głównymi drzwiami, dokąd przystępu bronił chwast porastający próg – bowiem nie otwierano ich nigdy – biegła od jednej ściany do drugiej galeria zbita z desek, trzeszczących w dni świąteczne pod ciężarem sabotów. Wchodziło się tam po drabinie. Nie opodal – konfesjonał rozchwierutany, pomalowany na cytrynowo. Naprzeciw, przy bocznym wejściu, chrzcielnica przerobiona z kropielnicy, którą osadzono na cementowym postumencie. Dalej, pośrodku, z lewa i prawa – dwa smukłe ołtarze otoczone drewnianą balustradą. Z lewej – ołtarz pod wezwaniem Najświętszej Panny zdobiła złocona figura gipsowa: nad królewskim czołem Matki Bożej złociła się korona spoczywająca na kasztanowatych włosach; Najświętsza Maria Panna trzymała na lewym ramieniu nagiego, uśmiechniętego Jezuska, który dzierżył w rączce wygwieżdżoną kulę ziemską; kroczyła wśród obłoków, a uskrzydlone główki aniołków fruwały u jej stóp. Nad ołtarzem z prawej, przy którym odprawiano msze żałobne, górował kolorowy Chrystus z papierowej masy, będący odpowiednikiem figury z przeciwległego ołtarza; Chrystus rozmiarów dziesięcioletniego dziecka konał w sposób budzący grozę, z głową odrzuconą, wystającymi żebrami, zapadłym brzuchem, poskręcanymi członkami, zbryzgany krwią. Ambona, kwadratowa skrzynia, dokąd prowadziły schodki o pięciu stopniach, wznosiła się naprzeciw zegara z wagami, osłoniętego orzechową szafką, a którego głuche dudnienie, podobne do bicia ogromnego serca tętniącego w ukryciu pod płytami posadzki, poruszało w posadach cały kościół. Wzdłuż nawy czternaście stacji Drogi Krzyżowej – czternaście ordynarnych malowideł w czarnych cienkich ramkach pstrzyło złotem, błękitem i czerwienią surową biel ścian.
– Deo gratias – wymamrotał Wicek pod koniec epistoły.
Przygotowywała się tajemnica miłości, ofiara Baranka. Ministrant przeniósł mszał na lewo, na stronę Ewangelii, pilnie uważając, by nie tknąć kart księgi. Ilekroć przechodził przed tabernakulum, przyklękał na skos, zginając się w pasie. Po czym, wróciwszy na prawą stronę, skrzyżował ręce i stojąc słuchał Ewangelii. Ksiądz, zakreśliwszy krzyż nad mszałem, nakreślił go również na czole na znak, że nie powstydzi się nigdy słowa Bożego; na ustach – że zawsze będzie gotów wyznawać swoją wiarę; na sercu – by wskazać, że serce to należy wyłącznie do Boga.
– Dominus vobiscum – powiedział odwracając się; oczy zaszły mu łzami, gdy stanął twarzą naprzeciw zimnej białości kościoła.
– Et cum spiritu tuo – odpowiedział klęczący znów Wicek. Odmówiwszy Ofertorium proboszcz odkrył kielich. Przytrzymał przez chwilę na wysokości piersi patenę z hostią, którą ofiarował Bogu w swoim imieniu, w imieniu obecnych na mszy i w imieniu wszystkich wiernych, żywych i zmarłych. Po czym, nie dotykając hostii, zsunął ją na brzeg korporału i wytarł starannie kielich puryfikaterzem. Wicek podszedł do stoliczka, wziął ampułki, podał je księdzu, najpierw tę z winem, potem z wodą. Kapłan ofiarował wtedy w imieniu całego świata kielich w połowie napełniony, który postawił ma środku korporału i znów przykrył pałką. I pomodliwszy się, znów kazał nalać sobie wody cienką strużką na koniec palca wskazującego i wielkiego każdej dłoni, alby obmyć się z najdrobniejszej choćby zmazy grzechu. Kiedy otarł palce ręczniczkiem, Teuse, baczna na wszystko, zlała z tacki wodę do cynowego wiaderka, stojącego na rogu ołtarza.
– Orate fratres – powiedział ksiądz głośno, zwrócony ku pustym ławkom; rozpostarł ręce i złożył je, wzywając gestem ludzi dobrej woli.
I obróciwszy się ku ołtarzowi ksiądz mówił dalej ściszonym głosem. Wicek wymamrotał długie łacińskie zdanie, w którym się zgubił. Wtedy właśnie żółte promienie wpadły oknami. Słońce, przyzwane przez księdza, przybyło na mszę. Złote wielkie kiście rozsypały się na ścianie, na lewo od wyjścia, na konfesjonale, na ołtarzu Najświętszej Marii Panny, na starym zegarze. Konfesjonał skrzypnął. Matka Boża w pełni chwały, w blasku korony i złotego płaszcza uśmiechnęła się czule malowanymi ustami do Dzieciątka Jezus; nagrzany zegar żwawiej wybił godzinę. Zdawało się, że słońce zaludniło ławki drobinami pyłu, które zatańczyły w jego promieniach. Kościółek – bielona szopa – wypełnił się, rzekłbyś, ciepłym tłumem. Ze dworu dolatywał szmer radosnego przebudzenia, trawy wzdychały z rozkoszy, rozprażone liście ocierały rosę, ptaki muskały piórka, rozwijały skrzydła do pierwszego lotu. A nawet przyroda wtargnęła wraz ze słońcem: ku jednemu z okien pięła się okazała jarzębina przerzucając gałęzie poprzez wybite szyby, zaglądała do środka wyciągając młode pędy, a przez szpary w głównych drzwiach zazierało zielsko, co wdarłszy się na próg zagrażało nawie. Samotny wśród owego wzbierającego życia, pogrążony w mroku Chrystus niósł śmierć – skon ciała upacykowanego ochrą, zbryzganego laką. Wróbel przysiadł na brzeżku jakiejś dziwy; rozejrzał się, odleciał niemal natychmiast pojawił się znów i cichym lotem opadł między ławki, naprzeciw ołtarza Najświętszej Marii Panny. Następny przyleciał za nim. Wkrótce ze wszystkich gałęzi jarzębiny sfrunęły wszystkie wróble i jęły spokojnie kicać po kamiennych płytach.
– Sanctus, Sanctus, Sanctus Dominus Deus, Sabaoth – powiedział półgłosem ksiądz pochyliwszy lekko ramiona.
Wicek zadzwonił trzy razy. Wróble spłoszone nagłym dzwonieniem odleciały, trzepocząc skrzydłami tak hałaśliwie, że Teuse, która przed chwilą zniknęła w zakrystii, wyjrzała znowu gderząc:
– O łajdaki! Wszystko tu zapaskudzą… Mogę się założyć, że panna Dorotka znów im tu nasypała okruchów.
Zbliżała się groźna chwila. Ciało i krew Pańska miały się znaleźć na ołtarzu. Ksiądz całował obrus, składał ręce, mnożył znaki krzyża nad hostią i kielichem. Modlitwy kanonu spływały z ust księdza zatopionego w ekstazie pokory i wdzięczności. Jego pozy, gesty, modulacja głosu wyrażały, jak niewiele znaczył, świadczyły o wzruszeniu, jakiego doznawał będąc wybranym, by… spełnić tak wielkie zadanie. Wicek ukląkł za nim; ująwszy lewą ręką kraj ornatu, przygotowywał dzwonek. A on, oparłszy łokcie o brzeg mensy i trzymając hostię wielkimi i wskazującymi palcami obu rąk „ wymawiał słowa przeistoczenia: Hoc est enim corpus meum.
Przyklęknął, wstał, wzniósł hostię tak wysoko, jak tylko zdołał, podążając za nią wzrokiem, a ministrant klęcząc zadzwonił po trzykroć. Następnie przeistoczył wino: Hic est enim calix, oparł znów łokcie o ołtarz, pokłonił się, wzniósł kielich nie odrywając odeń oczu, dzierżąc go prawą ręką za zgrubienie nóżki, lewą zaś podtrzymując od spodu. Ministrant po raz ostatni zadzwonił trzykrotnie. Wielkie misterium Odkupienia dokonało się raz jeszcze, wielbiona krew pociekła znowu.
– Czekajcie! Czekajcie! – burknęła Teuse usiłując wystraszyć wróble wyciągniętą pięścią.
Ale wróble już się nie lękały. Wróciły, bezczelne, pośród dzwonienia i fruwały ponad ławkami. Powtarzające się dzwonki rozbawiły je nawet. Odpowiedziały na nie ćwierkaniem, które niby perlisty śmiech zuchwałych wisusów wdzierało się w łacińskie zdania. Słońce grzało im piórka, radowało je ciche ubóstwo kościoła. Zachowywały się jak u siebie, jak w stodole, gdzie nie zamknięto okienka; wrzeszczały, biły się, wyrywały sobie okruszyny znalezione na ziemi. Jeden siadł na złotym welonie uśmiechniętej Matki Boskiej; drugi powędrował wolniutko obejrzeć spódnice Teuse, którą to zuchwalstwo wyprowadziło całkiem z równowagi.
Przy ołtarzu korzący się przed Bogiem kapłan trwał z okiem utkwionym w hostię, złożywszy palce wielkie i wskazujące; nie dostrzegał, że ciepły majowy ranek zawładnął nawą, nie widział wezbranej fali słońca, zieleni, ptaków, która wdarła się aż pod Mękę Pańską, gdzie dogorywała potępiona natura.
– Per omnia saecula saeculorum – powiedział.
– Amen – odrzekł Wicek.
Skończywszy Ojcze nasz ksiądz przełamał hostię na pól, trzymając ją nad kielichem. Następnie odłamał od jednej z połówek maleńki kawałek i wrzucił go do świętej krwi na dowód, że dzięki komunii dokona się zjednoczenie człowieka z Bogiem. Powiedział głośnio: Agnus Dei, wyrecytował szeptem trzy przepisane modlitwy, odmówił akt pokory; z łokciami wspartymi na ołtarzu, z pateną pod brodą, przyjął obie części hostii razem i złożywszy ręce na wysokości twarzy, pogrążony w gorącej medytacji, zebrał na korporał posługując się pateną święte okruszki i wsypał je do kielicha. Jeden z okruszków przylgnął mu do wielkiego palca, roztarł więc go końcem palca wskazującego. I żegnając się kielichem, znów podnosząc patenę pod brodę, wypił przenajświętszą krew trzema haustami; nie odrywając warg od brzegu kielicha spełnił aż do ostatniej kropli Boską Ofiarę.
Wicek wstał z klęczek, by przynieść ampułki ze stolika. Ale drzwi wiodące z plebanii do prezbiterium otwarły się na oścież, uderzyły o ścianie i – ukazała się w nich piękna dwudziestodwuletnia dziewczyna o dziecinnej twarzy, niosąca coś w fartuchu. – Jest ich trzynaście! – wykrzyknęła. – Wszystkie jaja były dobre!
I rozchyliła fartuch ukazując gromadkę rojących się piskląt jeszcze nie opierzonych i popstrzonych czarnymi punkcikami oczu.
– Spójrzcie przecie! Czyż nie piękne te moje kochaneczki? O, to białe, co wdrapuje się innym na plecy! A to kropiate bije już skrzydełkami!… Jaja jak się patrzy! Ani jedno nie okazało się puste.
Teuse, która mimo wszystko pomagała przy mszy, odwróciła się podając Wickowi ampułki i powiedziała głośno:
– Cicho, panno Dorotko! Przecież panienka widzi, żeśmy jeszcze nie skończyli.
Przez otwarte drzwi doleciał silny odór z podwórza, buchnął przed ołtarz nagrzany już słońcem niby ferment wylęgu. Dorotka stała przez chwilę uszczęśliwiona ową gromadką, którą miała w fartuchu; spoglądała to na Wicka, jak nalewał wino, to na brata, jak pił je, by spłukać najmniejszą odrobinę świętej substancji pozostałą w ustach. Stała jeszcze, kiedy trzymając kielich oburącz, odwrócił się, a ministrant polał mu wielki i wskazujący palec winem i wodą, które wypił również. Ale kura w poszukiwaniu swoich małych przybiegła gdacząc i groziła wtargnięciem do kościoła. Dorotka odeszła więc gruchając macierzyńsko nad pisklętami w chwili, gdy ksiądz przytknąwszy puryfikaterz do warg wycierał nim najpierw brzegi kielicha, a potem dno.
To koniec, akty strzeliste oddane Bogu. Ministrant poszedł ostatni raz po mszał i przeniósł go na prawo. Ksiądz położył na kielichu puryfikaterz, patenę, palkę; po czym ułożył znów na welonie dwie szerokie fałdy i przykrył go bursą zawierającą korporał. Uosabiał płomienne dziękczynienie. Prosił niebiosa, by udzieliły mu odpuszczenia grzechów, łaski świątobliwego życia i o żywot wieczny.
Pogrążony był nadal w owym cudzie miłości, w wieczystej ofierze, która żywiła go co dnia krwią i ciałem Zbawiciela. Przeczytawszy oracje odwrócił się od ołtarza i rzekł:
– Ite, missa est.
– Deo gratias – odpowiedział Wicek.
Po czym, ucałowawszy ołtarz, odwrócił się znów z lewą ręką na piersi, prawą wyciągniętą przed siebie, błogosławiąc kościół pełen słonecznej wesołości i wróblego jazgotu.
– Benedicat vos omnipotens Deus, Pater et Filius, et Spiritus Sanctus.
– Amen – powiedział ministant żegnając się.
Słońce podnosiło się wyżej, wróble stały się zuchwalsze. Kiedy ksiądz czytał Ewangelię św. Jana, głoszącą wieczystość słowa, z tablicy ustawionej na lewo, słońce rozpalało ołtarz, bieliło okładziny z fałszywego marmuru, pożerało blask obu gromnic, których króciutkie knoty wyglądały już tylko jak dwie ciemne plamki. Zwycięska gwiazda dnia stroiła swoją glorią krzyż , świeczniki, ornat, welon kielicha – całe to złoto blednące w jej promieniach. I kiedy ksiądz wziął kielich, ukląkł, odszedł od ołtarza i nakrywszy głowę kierował się do zakrystii, poprzedzany przez ministranta niosącego ampułki i ręczniczek, słońce zawładnęło ostatecznie kościołem. Rozzłociło się na obrusie, rozpłomieniło przepychem drzwiczki tabernakulum święcąc majową płodność. Skwar bił od płyt posadzki. Przez bielone ściany, przez wielką figurę Najświętszej Marii Panny, a nawet i samego Chrystusa przebiegło ożywcze drżenie, jakby wieczna młodość ziemi zwyciężyła śmierć.ROZDZIAŁ III
Teuse pośpieszyła zgasić gromnice. Ale zeszło jej sporo czasu z wróblami, które chciała przepędzić. Toteż kiedy odniosła mszał do zakrystii, nie zastała już księdza Mouret, który poukładał szaty kościelne obmywszy przedtem ręce. Był już w jadalni, gdzie stojąc pił filiżankę mleka.
– Powinien ksiądz koniecznie zabronić pannie Dorotce rzucać okruchy chleba w kościele – powiedziała Teuse wchodząc. – Ubiegłej zimy wpadła na ten śliczny pomysł. Plotła, że wróblom jest zimno i że Bóg przecie może je nakarmić… Zobaczy ksiądz, że w końcu będzie nam przynosić do łóżek swoje króliki i kury.
– Byłoby mam cieplej – odpowiedział pogodnie młody ksiądz. – Ciągle tylko gderasz, moja dobra Teuse. Pozwólże kochać dziewczynie jej zwierzęta. Nie ma ona innych radości, drogie niewiniątko.
Gospodyni znieruchomiała pośrodku pokoju.
– A tak – burczała dalej. – Ksiądz to by się i zgodził, żeby nawet sroki wiły gniazda w kościele. Ksiądz nic złego nie widzi, wszystko księdzu dogadza… Poszczęściło się księżej siostrzyczce, że zabrał ją ksiądz do siebie opuszczając seminarium. Ni matki, ni ojca. Chciałabym wiedzieć, kto by jej jeszcze pozwolił tak brykać po podwórzu, jak ona to lubi.
Po czym innym tonem, czulej:
– To pewna, że przykro jej się sprzeciwiać. Nie ma w niej ani krzty złości. Dziewczyna jak łania, a zachowanie u niej jak u dziesięcioletniego dziecka. Czy ksiądz wie, że muszę ją wieczorem układać do snu i opowiadać bajki jak jakiej smarkuli, żeby zasnęła?
Proboszcz stał nadal i dopijał mleko trzymając filiżankę palcami zaczerwienionymi od zimna, jakie panowało w pokoju. W przestronnej szarej jadalni z kamienną posadzką był tylko stół i kilka krzeseł. Teuse zdjęła serwetkę, którą rozłożyła do śniadania na końcu stołu.
– Ksiądz wcale nie brudzi obrusów – mruknęła. – Pomyślałby kto, że ksiądz nie może nigdy siąść, że stale jest… na wylocie… Nieboszczyk Caffin, zmarły proboszcz, poprzednik księdza, to był dopiero wygodniś! Nie strawiłby jedzenia połkniętego na stojący. Normandczyk, pochodził jak i ja z Canteleu. O, nie jestem mu wcale wdzięczna, że mnie przywlókł za sobą w te diabelskie strony. Ale nam się tu przykrzyło z początku! Biedaczynie przytrafiły się w naszych stronach jakieś paskudztwa… Patrzcie! To ksiądz nie posłodził sobie mleka? Toć leżą jeszcze dwie kostki cukru!
Proboszcz postawił filiżankę.
– Chyba zapomniałem – powiedział.
Teuse spojrzała mu w oczy wzruszając ramionami. Owinęła serwetką kromkę razowego chleba, która także została na stole, po czym podbiegła do wychodzącego już księdza i uklękła wołając:
– Niech ksiądz zaczeka, sznurowadła ma ksiądz rozwiązane… Wcale nie wiem, jak ksiądz może wytrzymać w tych chłopskich buciorach. Ksiądz, taki delikatny jak jaki maminsynek!… Ksiądz biskup musiał dobrze poznać się na księdzu, skoro dał najbiedniejsze probostwo w departamencie.
– Ależ to ja sam wybrałem Artaud – odpowiedział ksiądz uśmiechając się znowu. – Lewą nogą dziś wstałaś, moja gosposiu. Czy nam tu źle? Niczego nam nie brak, żyjemy jak w raju.
Pohamowawszy się rzekła:
– Święty człowiek z księdza proboszcza… Ale niech ksiądz pójdzie zobaczyć mój ług, czy jest dość mocny; lepsze to będzie niż kłótnia.
Musiał z nią pójść, bo zagroziła, że go nie wypuści, jeśli nie pochwali przygotowanego ługu. Wyszedłszy z jadalni potknął się w korytarzu o kupkę gruzu.
– A cóż to znowu? – spytał.
– Nic – odpowiedziała Teuse groźnie jak zwykle. – Plebania się wali. Ale księdzu jest dobrze, ma ksiądz wszystko, czego potrzebuje… Ej, mój ty Boże, a dziur tu przecie nie brak! Niech no ksiądz spojrzy na sufit. Czy nie dość popękany? Jeśli nie zostaniemy zmiażdżeni któregoś dnia, piękne świeczki powinniśmy zapalić naszym aniołom stróżom. No, ale że księdzu to dogadza!… I w kościele nie inaczej! Wybite szyby czekają już dwa lata! Zimą Bóg marznie. A i te wróble przestałyby się naprzykrzać. W końcu zakleję okna papierem, uprzedzam!
– Dobra myśl! – szepnął ksiądz. – Możną by zakleić okna papierem… A co do murów, to są mocniejsze, niż na to wyglądają. W moim pokoju podłoga ugięła się tylko pod oknem. Ten dom przeżyje nas wszystkich.
Znalazłszy się w małym schowku obok kuchni, zachwycił się doskonałością ługu, aby sprawić przyjemność poczciwej Teuse; musiał go nawet powąchać i zanurzyć w mim palce. Teuse, zachwycona, przestała gderać i pobiegła po szczotkę mówiąc:
– Chyba ksiądz nie ma zamiaru wyjść z wczorajszym błotem na sutannie! Gdyby ją ksiądz zostawił na poręczy, byłaby czysta… Niezgorsza ona jeszcze. Tylko niech ją ksiądz unosi trochę do góry idąc polem. Osty prędko dadzą jej radę.
Kazała mu się obracać jak dziecku, a machając energicznie szczotką potrząsała nim całym.
– No dosyć, dosyć – powiedział odsuwając się. – Czuwajcie, gosposiu, nad Dorotką. Powiem jej, że wychodzę.
Ale w tej chwili ozwał się dźwięczny głos:
– Sergiuszu! Sergiuszu!
Dorotka przybiegła zaczerwieniona, rozradowana, z gołą głową, z czarnymi włosami zwiniętymi w graby węzeł na karku, z rękami umazanymi nawozem aż po łokcie. Czyściła kurniki. Zobaczywszy brata wychodzącego z brewiarzem pod pachą, roześmiała się głośniej i ucałowała go serdecznie, odrzucając ręce w tył, aby go nie dotknąć.
– Nie, nie – paplała – ubrudziłabym cię. Och, jak ja się cieszę! Jak wrócisz, obejrzysz moje zwierzaki!
I uciekła. Ksiądz Mouret przyrzekł wrócić o jedenastej, na drugie śniadanie. Wyszedł już, kiedy Teuse, towarzysząca mu aż na próg, jęła wykrzykiwać ostatnie zlecenia:
– Niech ksiądz nie zapomni zobaczyć się z bratem Archangiaszem… Proszę też wstąpić do Brichetów; kobita była tu wczoraj, znowuż o ten ślub… A niechże ksiądz przecież posłucha! Spotkałam Rozalkę. O, ta z miłą chęcią wyszłaby za mąż za tego dryblasa Fortunata. Niech ksiądz pogada ze starym Bambousse, może już teraz będzie pochopniejszy do zgody… I niech ksiądz nie wróci czasem w południe – jak kiedyś. O jedenastej, prawda?
Ale ksiądz już się nie odwrócił. Weszła do domu mrucząc przez zęby:
– Myślałby kto, że mnie wysłuchał!… Nie ma to jeszcze dwudziestu sześciu lat, a polega tylko na swojej głowie. Bo i prawda, że cnotliwe to jak człowiek sześćdziesięcioletni. Alboż to długo żył? Zna życie? To i nie trudno kochaneczkowi być jak ten cherabinek.ROZDZIAŁ IV
Nie czując już Teuse za plecami, ksiądz Mouret przystanął, rad, że w końcu jest sam. Kościół wznosił się na niewysokim wzgórzu opadającym łagodnie ku wsi; był to gmach długi, o szerokich oknach, podobny do opuszczonej owczarni, łyskający wesoło czerwienią dachówek. Ksiądz odwrócił się, aby rzucić okiem na plebanię, szarą ruderę przylepioną do jednej z bocznych ścian świątyni. Po czym obawiając się jakby, że dosięgnie go znowu nie milknąca gadanina, która brzęczała mu w uszach od rana, skręcił w prawo i poczuł się bezpieczny dopiero przed portalem, którego nie było widać z probostwa. Nad nagą fasadą kościoła, zwietrzałą od deszczów i skwaru, wznosiła się murowana wieżyczka, ażurowa i smukła, w której rysował się czarny kształt sygnaturki – widać było kawałek sznura niknącego między dachówkami. Sześć nadłamanych stopni, z jednej strony zapadłych w ziemię, wiodło do wysokich, łukowato sklepionych drzwi, zżartych rdzą, pokrytych brudem, zasnutych pajęczyną, zwisających tak żałośnie na obluzowanych zawiasach, iż zdawało się, że wiatr wtargnie do środka za pierwszym podmuchem. Ksiądz Mouret, darzący ową ruinę ciepłym uczuciem, siadł na schodach, plecami do drzwi. Stamtąd mógł ogarnąć wzrokiem całą okolicę. Osłoniwszy oczy ręką, błądził spojrzeniem po horyzoncie.
W maju niewiarygodnie bujna roślinność rozsadzała kamienistą glebę. Olbrzymie lawendy, krzaki jałowca, szerokie pasma ostrej trawy wdzierały się na schody, kiście ciemnej zieleni sięgały aż po dachówki. Pierwsza fala soków groziła kościołowi wepchnięciem w nieustępliwy gąszcz splątanych roślin. O tej rannej godzinie wrzał wytężony trud rodzącego się życia, szedł skwarny poszum, trwał nieustanny, cichy wysiłek wyważający głazy jednym drgnieniem.
Ale ksiądz ani się domyślał tych mozolnych i gorączkowych połogów; sądząc, że to stopień się chwieje, oparł się o drugie skrzydło drzwi.
Na dwie mile wkoło rozpościerała się kotlina, opasana ścianą żółtych zboczy, przyczernionych tu i ówdzie plamami sosnowych lasów; groźna kotlina porżnięta grzbietami skał, usiana suchymi wrzosowiskami. Tam i sam zagon ornej ziemi – krwawa kałuża, piędź czerwonej gleby, a na niej rzędy chuderlawych migdałowców, sinawe łby oliwek, winograd smużący się po polach brunatnymi pasami. Powiedziałbyś, że przeszedł tędy olbrzymi pożar, siejąc na szczytach popioły lasów, paląc łąki i pozostawiając w rozpadlinach swój poblask i żar. Tylko gdzieniegdzie czworokąt zboża falował delikatną bladą zielenią. Na horyzoncie jednaka dzikość: ziemia bez wody, konająca z pragnienia, spowita w tumany pyłu wzbijającego się za najlżejszym powiewem. Dopiero gdzieś na krańcach widnokręgu wyzierał spomiędzy zapadlin szmat wilgotnej zieleni, wymykający się z sąsiedniej doliny, użyźnianej rzeką Viorną, która wypływa z pieczar Seille.
Oślepiony ksiądz opuścił wzrok ku wsi – kilku chałupom rozrzuconym u podnóża kościoła. Nędzne domy, zbudowane z kamienia i belek obrzuconych wapnem, skupiały się wzdłuż wąskiej drogi bez bocznych uliczek. Było tych chałup ze trzydzieści, jedne czarne od nędzy, ściśnięte wśród gnojowisk, inne, obszerniejsze, weselsze pod różową dachówką. Żywopłoty otaczały skrawki ogrodów, wydarte skale, zieleniące się zagonkami jarzyn. Artaud były wyludnione o tej porze: ani jedna kobieta nie stała w oknie, ani jedno dziecko nie tarzało się w piachu; jedynie kury uwijały się stadami, rozgrzebywały słomę, zapuszczały się aż na progi chałup, gdzie drzwi zostawione otworem ziewały, kontente, w słońcu. Wielki czarny pies, przysiadłszy u skraju wsi, zdawał się jej strzec.
Rozleniwienie ogarniało zwolna księdza Mouret. Słońce wzbijając się coraz wyżej spowijało go tak łagodnym ciepłem, że pogrążony w radosnym spokoju oparł się mocniej o drzwi kościoła. Rozmyślał o tej wsi Artaudów, wyrosłej tam, wśród kamieni, podobnej do chaszczów i zielska pieniącego się w dolinie. Wszyscy mieszkańcy byli tu krewniakami, nosili to samo nazwisko, musieli więc przybierać przydomki już w kołysce, inaczej bowiem nie rozróżnialiby się między sobą. Pewien Artaud, protoplasta, przybył tutaj i osiedlił się, niby parnas, na wrzosowisku. Z czasem rodzina jego rozrosła się z ową pierwotną jurnością trawy wysysającej soki ze skał; rodzina stała się plemieniem, gminą, gdzie zagubiły się pokrewieństwa sięgające paręset lat wstecz. Żenili się między sobą bezwstydnie pomieszani. Nie było wypadku, aby jakiś Artaud przywiódł żonę z sąsiedniej wsi, tylko dziewczyny odchodziły stąd czasem. Rodzili się, umierali, przykuci do tego skrawka ziemi, rozmnażali się gnuśnie na własnych gnojowiskach z taką prostotą, z jaką drzewa rodzą się z nasienia; nie, wyrobili też sobie jaśniejszego pojęcia o szerokim świecie, rozciągającym się za żółtymi skałami, wśród których wegetowali. A jednak byli już między nimi biedni i bogaci. Czyjeś kury zginęły – zamykano na noc kurniki na olbrzymie kłódki; pewien Artaud zabił drugiego Artaud któregoś wieczora za młynem. Tak to na dnie owej niecki opasanej nagimi wzgórzami żył sobie na uboczu lud, plemię zrodzone z ziemi, społeczność złożona z trzystu dusz, dla której czas zaczął się liczyć od nowa.
Ksiądz zaś tkwił nadal w martwych mrokach spowijających seminarium. Przez wiele lat nie wyjrzał na słońce. Wpatrzony z zamkniętymi oczami we własną duszę, zaprzeczał nawet i teraz jego istnieniu, gardząc potępioną naturą. Z dawien dawna, w godzinach skupienia, gdy klęcząc zatapiał się w medytacjach, marzył o pustelni, jakimś zakątku w górach, dokąd nie wtargnie choćby cień życia i gdzie ani żywa istota, ani roślina, ani woda nie odwiodą go choćby na moment od kontemplacji Boga. Był to poryw czystej miłości, odraza do fizycznych doznań. Tam, umierając sam dla siebie, odwrócony plecami do światła, czekałby, aż przestanie istnieć, aż zagubi się w najwyższej jasności dusz. Niebo ukazywało mu się całkiem białe, białością światła, jakby sypał deszcz lilii, jakby wszelka czystość, wszelka niewinność, wszystka dziewiczość płonęły. Ale spowiednik łajał go, kiedy wyjawiał mu swoje pragnienia poczęte w samotności lub mówił o potrzebie doskonałej czystości duchowej; wzywał.go do walki w imię Kościoła, do obowiązków kapłańskich. Później, po wyświęceniu, młody ksiądz przybył do Artaud na własną prośbę, żywiąc nadzieję, iż urzeczywistni tu swoje marzenia o samozaparciu. Pośród owej nędzy, na tej jałowej ziemi będzie mógł zatkać uszy na ziemską wrzawę, pogrąży się w świętym zachwyceniu. Istotnie, od wielu miesięcy nie przestawał się uśmiechać; jakieś pogłosy ze wsi czasem jedynie mąciły mu spokój;
słońce tylko raz i drugi przypiekło mu silniej kark, gdy zapatrzywszy się kroczył ścieżkami, nie dostrzegając ustawicznych narodzin, wśród których przebywał.
Wielki czarny pies strzegący Artaud zdecydował się akurat podejść do księdza. Siadł u jego stóp. Ale ksiądz zapamiętał się w słodyczy poranka. Wczoraj wieczorem rozpoczął nabożeństwa majowe; ogromną radość, która na niego spłynęła, przypisywał orędownictwu Świętej Dziewicy u Syna Bożego. Jakże dobra doczesne wydawały mu się godne pogardy! Jakąż wdzięcznością napawało go własne ubóstwo! Straciwszy rodziców – oboje zmarli jednego dnia – wskutek dramatu, o którego grozie dotychczas nie wiedział, oddał w momencie ślubów kapłańskich cały majątek starszemu bratu. Teraz już tylko siostra wiązała go ze światem. Zaopiekował się nią, przejęty jakąś nabożną czułością dla jej tępoty. Drogie niewiniątko! Była tak dziewczęca, tak dziecinna, że wydawała mu się jedną z owych „ubogich duchem”, którym Ewangelia przyznaje królestwo niebieskie. A jednak niepokoił się o nią od pewnego czasu: ostatnio rozbuchała się w sobie, zdrowie aż od niej tryskało; za mocno pachniała życiem. Czuł się z tym trochę nieswój, ale nic więcej.. Żył własnym, wewnętrznym życiem, jakie sobie zbudował porzucając wszystko, by pogrążyć się w nim do reszty. Zamknął ujścia swoich zmysłów, usiłował wyzwolić się z potrzeb cielesnych – był już li tylko duszą zachwyconą w kontemplacji. Natura zastawiała nań sidła, obrzucała go nieczystościami; gwałt zadawany naturze, ujarzmienie jej, oczyszczanie się z ludzkiego błota poczytywał sobie za chlubę. Sprawiedliwy musi uchodzić w oczach świata za szaleńca. Toteż uważał się za ziemskiego banitę; zapatrzony w dobra niebieskie nie pojmował, że parę godzin ulotnej radości może stanowić przeciwwagę szczęścia wiecznego. Oszukiwał go rozum, kłamały mu zmysły, jeśli zaś robił postępy w cnocie, zawdzięczał to przede wszystkim pokorze i posłuszeństwu. Pragnął być ostatnim z ludzi, sługą sług, aby boska rosa spływała na jego serce niczym na jałową glebę; miał się za okrytego sromotą, tumana, niegodnego dostąpić odpuszczenia grzechów. Być pokornym – to kochać, to wierzyć. Nie rozporządzał już ani sobą, głuchym, ślepym, ani swoim obumarłym ciałem. Był rzeczą Boga. I z tego ukorzenia, w którym się grążył, hosanna unosiła go ponad szczęśliwych i potężnych, w blaski bezgranicznego szczęścia.
W Artaud ksiądz Mouret odnalazł więc klasztorne wzloty, których, niegdyś pożądał tak gorąco przy każdej lekturze Naśladowania. Nic się w nim jeszcze nie burzyło. Był niemal bezgrzeszny – od pierwszego przyklęknięcia nie zaznał walk i wstrząsów, rażony łaską zapomniał absolutnie o własnym ciele: ekstaza, w jaką unosi nas bliskość Boga, znana niektórym młodym księżom; błogosławione chwile, kiedy wszystko milknie, kiedy wszelkie pragnienia odmieniają się w ogromną potrzebę czystości. Nie szukał pociechy u żadnego ziemskiego stworzenia. Kiedy wierzymy, że coś jest wszystkim, nic nie zdoła nami zachwiać; a on wierzył, że Bóg jest wszystkim – że jego własna pokora, jego posłuszeństwo, jego czystość są wszystkim. Przychodziło mu niekiedy na myśl, że jakoby pokusa może stać się ohydną udręką nawet dla najświętszych. Uśmiechał się. Bóg nigdy go jeszcze nie opuścił. Żył w Jego wierze jak w pancerzu, który go strzegł od najsłabszych nawet podmuchów zła. Wspominał nieraz, że jako ośmioletni chłopiec płakał po kątach z miłości; nie wiedział, kogo kocha; płakał, bo kochał kogoś bardzo dalekiego. Przetrwało w nim to uczucie roztkliwienia. Później zapragnął zostać księdzem, aby zaspokoić ową potrzebę nadludzkiej miłości, i ta jedynie potrzeba go dręczyła. Nie wiedział, kogo mógłby silniej kochać. Zawarł w tym całą swoją istotę, wrodzone skłonności, marzenia młodzieńcze i pierwsze pragnienia męskie. Skoro zaś pokusa miała nadejść, oczekiwał jej z pogodą nieświadomego kleryka. Zabito w nim mężczyznę, czuł to i był szczęśliwy wiedząc, że jest kimś odosobnionym, skastrowanym, wykolejeńcem – że naznaczono go tonsurą jak Baranka Bożego.