Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Grzech księdza Mouret - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grzech księdza Mouret - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 544 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA ROZ­DZIAŁ I

Wszedł­szy, ku­la­wa Teu­se opar­ła szczot­kę i mio­teł­kę o oł­tarz. Zma­ru­dzi­ła za dłu­go przy pra­niu, któ­re ro­bi­ła raz na pół roku. Ku­le­jąc z po­śpie­chu moc­niej niż zwy­kle, prze­bie­gła, po­trą­ca­jąc ław­ki, przez ko­ściół, by za­dzwo­nić na Anioł Pań­ski. Sznur nagi, po­strzę­pio­ny, z gru­bym wę­złem wy­tłusz­czo­nym rę­ka­mi, opa­dał z su­fi­tu przy kon­fe­sjo­na­le; za­wi­sła na nim ca­łym cię­ża­rem, szarp­nę­ła kil­ka­kroć re­gu­lar­nie, wresz­cie, w prze­krzy­wio­nym czep­ku, czer­wo­na z wy­sił­ku, roz­bu­ja­ła się mio­ta­jąc spód­ni­ca­mi.

Po­pra­wiw­szy cze­pek lek­kim klap­nię­ciem, za­dy­sza­na Teu­se wró­ci­ła, by mach­nąć jesz­cze szczot­ką w pre­zbi­te­rium. Kurz zbie­rał się upar­cie co dnia w szpa­rach mię­dzy źle do­pa­so­wa­ny­mi de­ska­mi przed oł­ta­rzem. Szczot­ka szpe­ra­ła po ką­tach po­stu­ku­jąc z iry­ta­cji. Teu­se zdję­ła ob­rus z men­sy i roz­zło­ści­ła się stwier­dziw­szy, że na zwierzch­nim ob­ru­sie, po­ce­ro­wa­nym już w dwu­dzie­stu miej­scach, zro­bi­ła się nowa dziu­ra na sa­mym środ­ku; spod spodu wi­dać było dru­gi ob­rus zło­żo­ny we dwo­je, a tak cien­ki i prze­źro­czy­sty, że prze­świ­ty­wał prze­zeń po­świę­ca­ny ka­mień, wpra­wio­ny w oł­tarz z ma­lo­wa­ne­go drze­wa. Od­ku­rzy­ła bie­li­znę po­żół­kłą od sta­ro­ści, po­wio­dła ener­gicz­nie mio­teł­ką wzdłuż gra­du­ału, od­sta­wia­jąc ta­bli­ce li­tur­gicz­ne. Po czym, wgra­mo­liw­szy się na krze­sło, zdję­ła z krzy­ża i z dwóch świecz­ni­ków żół­te, ba­weł­nia­ne po­krow­ce. Ma­to­we plam­ki wżar­ły się w miedź.

– No tak – mruk­nę­ła – naj­wyż­sza pora je oczy­ścić. Wy­po­le­ru­ję je try­plą.

Wte­dy, wspie­ra­jąc się na jed­nej no­dze, ko­le­biąc,się i hy­ca­jąc tak cięż­ko, że wgnia­ta­ła, rzekł­byś, ka­mien­ne pły­ty, po­dą­ży­ła do za­kry­stii po mszał; po­ło­ży­ła go nie otwarł­szy na pul­pi­cie usta­wio­nym po stro­nie Epi­sto­ły ba­cząc, aby mszał był zwró­co­ny brze­giem kar­tek ku środ­ko­wi oł­ta­rza. Za­pa­li­ła obie grom­ni­ce. Za­bie­ra­jąc szczot­kę obej­rza­ła się jesz­cze, aby spraw­dzić, czy go­spo­dar­stwo Boże jest na­le­ży­cie ob­rzą­dzo­ne. Ko­ściół spał; tyl­ko przy kon­fe­sjo­na­le sznur się jesz­cze ko­ły­sał – od stro­pu po po­sadz­kę – dłu­gi­mi, gięt­ki­mi zwo­ja­mi.

Ksiądz Mo­uret tyl­ko co wszedł do za­kry­stii, cia­snej i zim­nej, od­dzie­lo­nej je­dy­nie ko­ry­ta­rzem od ja­dal­ni.

– Dzień do­bry, księ­że pro­bosz­czu – po­wie­dzia­ła Teu­se od­kła­da­jąc szczot­ki. – A to ksiądz po­le­niu­cho­wał coś z rana! Czy ksiądz wie, że już kwa­drans po szó­stej?

I nie zo­sta­wia­jąc uśmiech­nię­te­mu pro­bosz­czo­wi cza­su na od­po­wiedź:

– Mu­szę księ­dza zbesz­tać – cią­gnę­ła. – Ob­rus ma nową dziu­rę. I gdzież tu ro­zum! Mamy tyl­ko je­den za­pa­so­wy ob­rus, a już od trzech dni wy­śle­piam so­bie oczy, aby go na­pra­wić… Jak ksiądz bę­dzie nadal tak po­stę­po­wał, zro­bi ksiądz z Pana Je­zu­sa zu­peł­ne­go go­la­sa.

Pro­boszcz uśmie­chał się cią­gle. Rzekł po­god­nie:

– Je­zus nie po­trze­bu­je tak wie­le bie­li­zny, moja za­cna Teu­se, jest mu za­wsze cie­pło, a ko­cha­jąc go przy­go­to­wu­je­my mu naj­wspa­nial­sze przy­ję­cie.

Po czym kie­ru­jąc się ku umy­wal­ce spy­tał:

– Gzy moja sio­stra już wsta­ła? Nie wi­dzia­łem jej do­tąd.

– A, już spo­ry ka­wa­łek cza­su, jak pan­na Do­rot­ka wsta­ła – od­po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni klę­cząc przed daw­nym kre­den­sem ku­chen­nym, w któ­rym były po­ukła­da­ne sza­ty li­tur­gicz­ne. – Po­szła już do swo­ich kur i kró­li­ków. Spo­dzie­wa­ła się wczo­raj, że wy­lę­gną się pi­sklę­ta, i nic z tego. Niech ksiądz po­my­śli, jest się czym przej­mo­wać!

Prze­rwa­ła na­gle, py­ta­jąc:

– Zło­ty or­nat, praw­da?

Umyw­szy ręce pro­boszcz mo­dlił się w sku­pie­niu, po­ru­sza­jąc war­ga­mi; mam­ro­cząc ski­nął gło­wą. Pa­ra­fia po­sia­da­ła tyl­ko trzy or­na­ty: fio­le­to­wy, czar­ny i zło­ty. Ten ostat­ni, uży­wa­ny w te dni, kie­dy obo­wią­zy­wał ko­lor bia­ły, czer­wo­ny lub zie­lo­ny, miał szcze­gól­ne zna­cze­nie. Ku­la­wa Teu­se zdję­ła z pie­ty­zmem or­nat z pół­ki wy­sła­nej nie­bie­skim pa­pie­rem, gdzie ukła­da­ła go za­wsze po na­bo­żeń­stwie, i umie­ści­ła na kre­den­sie od­su­wa­jąc ostroż­nie cien­kie płót­no, któ­re osła­nia­ło haft. Zło­ty Ba­ra­nek spo­czy­wał na zło­tym krzy­żu, wo­kół któ­re­go zło­ci­ły się sze­ro­kie pro­mie­nie. Z tka­ni­ny prze­tar­tej na za­ła­ma­niach sy­pa­ły się drob­niut­kie strzęp­ki; wy­pu­kłe or­na­men­ty szczer­bi­ły się i za­cie­ra­ły. Z usta­wicz­nym nie­po­ko­jem, za­lę­kłą czu­ło­ścią spo­glą­da­no na pro­bo­stwie na ów or­nat, któ­ry gi­nął tra­cąc lśnią­ce włó­kien­ko po włó­kien­ku. Ksiądz mu­siał go wkła­dać nie­mal co dzień. A czym­że go za­stą­pić, kie­dy roz­snu­ją się ostat­nie zło­te nici, za co ku­pić trzy or­na­ty, w miej­sce któ­rych był uży­wa­ny?…

Teu­se roz­po­star­ła nad or­na­tem stu­łę, ma­ni­pu­larz, pa­sek, albę i hu­me­rał. Ale nie prze­sta­wa­ła roz­pra­wiać, krzy­żu­jąc ma­ni­pu­larz na stu­le i ukła­da­jąc pa­sek w gir­lan­dę tak, aby po­wstał ini­cjał świę­te­go imie­nia Ma­rii.

– Nie­wie­le już wart ten pa­sek – mam­ro­ta­ła. – Musi się ksiądz na­resz­cie zde­cy­do­wać na kup­no no­we­go… Nie bę­dzie z tym wiel­kie­go am­ba­ra­su; utka­ła­bym sama, gdy­bym mia­ła ko­no­pie.

Ksiądz Mo­uret mil­czał. Przy­go­to­wy­wał kie­lich na sto­licz­ku, sta­ry, Ogrom­ny kie­lich z po­zła­ca­ne­go sre­bra, na nóż­ce z brą­zu; wy­jął go z drew­nia­nej szaf­ki, gdzie prze­cho­wy­wa­no na­czy­nia ko­ściel­ne, bie­li­znę oł­ta­rzo­wą, ole­je świę­te, msza­ły, lich­ta­rze i krzy­że. Po­ło­żył na kie­li­chu czy­sty pu­ry­fi­ka­terz, na nim srebr­ną po­zła­ca­ną pa­te­nę z ho­stią i przy­krył ją małą lnia­ną palą. Kie­dy pro­boszcz ukła­dał dwie bocz­ne fał­dy w zło­tym, do­sto­so­wa­nym do or­na­tu we­lo­nie, Teu­se krzyk­nę­ła:

– Niech ksiądz za­cze­ka, nie ma kor­po­ra­łu w bur­sie… Po­zbie­ra­łam wczo­raj wszyst­kie brud­ne pu­ry­fi­ka­te­rze, pale i kor­po­ra­ły, aby je uprać, ma się ro­zu­mieć osob­no, nie w ogól­nym pra­niu… A nie po­wie­dzia­łam jesz­cze księ­dzu pro­bosz­czo­wi, że przy­go­to­wa­łam już ług. Ho! ho! Jaki moc­ny! Bie­li­zna bę­dzie ład­niej­sza niż ostat­nim ra­zem.

I kie­dy ksiądz, wło­żyw­szy kor­po­xał­do bur­sy ozdo­bio­nej zło­tym krzy­żem na zło­tym polu, po­ło­żył ją na we­lo­nie, Teu­se rze­kła żywo:

– By­ła­bym za­po­mnia­ła! Ten łotr Wi­cek nie przy­szedł. Czy mogę słu­żyć do mszy, księ­że pro­bosz­czu?

Ksiądz spoj­rzał na nią su­ro­wo.

– Ej! Prze­cież to nie grzech – cią­gnę­ła ze swo­im po­czci­wym uśmie­chem. – Słu­ży­łam raz do mszy za cza­sów księ­dza Caf­fin. Słu­żę le­piej niż te urwi­sy, co śmie­ją się jak po­ga­nie, gdy mu­cha bzyk­nie w ko­ście­le. Wiel­kie mi co, że no­szę cze­pek, mam sześć­dzie­siąt lat i gru­ba je­stem jak beka – i tak le­piej po­wa­żam Pana Boga niż ta zgra­ja ba­cho­rów, któ­rych przy­dy­ba­łam jed­ne­go dnia, jak ba­wi­li się za oł­ta­rzem w ber­ka ku­ca­ne­go.

Pro­boszcz wciąż pa­trzył na nią krę­cąc od­mow­nie gło­wą.

– A cóż to za dziu­ra ta wieś – wark­nę­ła. – Sto pięć­dzie­siąt dusz bez mała!… By­wa­ło, choć­by i dziś, że nie znaj­dziesz ni ży­we­go du­cha w ca­łych Ar­taud. Na­wet bęb­ny w pie­lu­chach gna­ją do win­nic! Że­bym to ja cho­ciaż wie­dzia­ła, co mają do ro­bo­ty w tych win­ni­cach. Krze­wy su­che jak oset ster­czą spod gła­zów! Toć to kąt, gdzie dia­beł mówi do­bra­noc… o milę od dro­gi! Chy­ba że anioł z nie­ba przyj­dzie księ­dzu słu­żyć do mszy, bo daję sło­wo, nikt prócz mnie księ­dzu się nie tra­fi. Albo, z prze­pro­sze­niem, któ­ryś kró­lik pan­ny Do­rot­ki.

Jed­nak­że aku­rat w tym mo­men­cie Wi­cek, młod­szy z Bri­che­tów, pchnął lek­ko drzwi za­kry­stii. Zmierz­wio­ne rude wło­sy, sza­re szpa­recz­ki świe­cą­cych oczu roz­zło­ści­ły Teu­se.

– Ach, ty nic­po­niu! – krzyk­nę­ła. – Mogę się za­ło­żyć, żeś aku­rat coś zma­lo­wał! Chodź, chodź, szel­mo, ksiądz pro­boszcz boi się, że­bym mu nie zbru­ka­ła Pana Boga!

Uj­rzaw­szy chłop­ca pro­boszcz wziął hu­me­rał i uca­ło­wał krzyż wy­ha­fto­wa­ny po­środ­ku. Po­trzy­mał hu­me­rał chwi­lę na gło­wie, po czym opu­ścił go na koł­nie­rzyk su­tan­ny i zwią­zał sznur­ki, krzy­żu­jąc pra­wy nad le­wym. Wło­żył na­stęp­nie albę, sym­bol czy­sto­ści, wsu­nąw­szy naj­pierw pra­wy rę­kaw. Wi­cek, przy­kuc­nąw­szy, ob­szedł księ­dza wo­kół, alby spraw­dzić, czy brzeg alby zwi­sa rów­no, o dwa pal­ce od pod­ło­gi. Po­tem po­dał pro­bosz­czo­wi pa­sek, któ­rym ksiądz ścią­gnął się moc­no w bio­drach na pa­miąt­kę wię­zów, ja­ki­mi skrę­po­wa­no Zba­wi­cie­la wio­dąc go na mękę.

Teu­se, za­zdro­sna, do­tknię­ta do ży­we­go, sta­ła obok, z tru­dem pa­nu­jąc nad ję­zy­kiem. Świerz­bił ją tak okrop­nie, że ode­zwa­ła się nie­ba­wem:

– Był już oj­ciec Ar­chan­giasz… Ani je­den dzie­ciak nie przyj­dzie mu dziś do szko­ły. Po­gnał jak wi­cher do win­nic, aby wy­tar­mo­sić dzie­ciar­nię za uszy… Po­wi­nien się z nim ksiądz zo­ba­czyć. Wi­dzi mi się, że ma coś księ­dzu do po­wie­dze­nia.

Pro­boszcz na­ka­zał jej ręką mil­cze­nie. Nie otwo­rzył wię­cej ust. Od­ma­wia­jąc prze­pi­sa­ne mo­dli­twy, się­gnął po ma­ni­pu­larz, któ­ry ozna­cza znój pra­cy ka­płań­skiej, uca­ło­wał go, wsu­nął na lewą rękę po­ni­żej łok­cia, uca­ło­wał stu­łę – sym­bol po­wa­gi i wła­dzy ka­płań­skiej – i skrzy­żo­wał ją na pier­siach. Teu­se mu­sia­ła po­móc Wic­ko­wi umo­co­wać or­nat cien­ki­mi ta­siem­ka­mi tak, aby nie opa­dał w tył.

– Mat­ko Bo­ska! Za­po­mnia­łam o am­puł­kach! – wy­ją­ka­ła rzu­ca­jąc się ku szaf­ce. – Zwi­jaj się prę­dzej, hul­ta­ju!

Wi­cek na­peł­nił am­puł­ki z or­dy­nar­ne­go szkła, ona zaś wy­ję­ła po­śpiesz­nie czy­sty ręcz­ni­czek z szu­fla­dy. Ksiądz Mo­uret ująw­szy lewą ręką kie­lich w miej­scu zgru­bie­nia nóż­ki i, oparł­szy pal­ce pra­wej dło­ni na bur­sie, skło­nił się głę­bo­ko, nie zdej­mu­jąc bi­re­tu, przed krzy­żem z czar­ne­go drze­wa, wi­szą­cym nad kre­den­sem. Chło­pak skło­nił się rów­nież; ru­szył pierw­szy nio­sąc am­puł­ki przy­kry­te ręcz­nicz­kiem; opu­ścił za­kry­stię, a ksiądz szedł za nim ze spusz­czo­ny mi ocza­mi, po­grą­żo­ny w na­boż­nym sku­pie­niu.ROZ­DZIAŁ II

Tego ma­jo­we­go rana pu­sty ko­ściół stał cały w bie­li. Sznur przy kon­fe­sjo­na­le zwi­sał znów nie­ru­cho­mo. Wiecz­na lamp­ka, osło­nię­ta barw­ny­mi szyb­ka­mi, go­rza­ła niby pla­ma czer­wie­ni, na pra­wo od ta­ber­na­ku­lum, przy sa­mej ścia­nie. Wi­cek po­sta­wił am­puł­ki na sto­li­ku, po czym wró­cił przed oł­tarz i ukląkł na naj­niż­szym stop­niu, po le­wej stro­nie, a ksiądz tym­cza­sem przy­klą­kł­szy na po­sadz­ce po­kło­nił się Prze­naj­święt­sze­mu Sa­kra­men­to­wi, na­stęp­nie wszedł na po­dium, roz­ło­żył kor­po­rał na men­sie i po­sta­wił na nim kie­lich. Otwo­rzyw­szy mszał zszedł. Zgiął się przy­klę­ka­jąc po­now­nie; prze­że­gnał się na głos, zło­żył ręce przed sobą i z twa­rzą po­bla­dłą od mi­ło­ści i wia­ry roz­po­czął bożą tra­ge­dię.

– In­tro­ibo ad al­ta­re Dei.

– Ad Deum qui la­eti­fi­cat hwen­tu­tem meam – wy­beł­ko­tał Wi­cek, po­ły­ka­jąc re­spon­sy an­ty­fo­ny i psal­mu; przy­siadł­szy na pię­tach wo­dził spoj­rze­niem za Teu­se, któ­ra wa­łę­sa­ła się po ko­ście­le.

Sta­ra go­spo­dy­ni spo­glą­da­ła za­tro­ska­na na grom­ni­ce. Nie­po­kój jej wzrósł jesz­cze, kie­dy ksiądz po­chy­lo­ny głę­bo­ko od­ma­wiał Con­fi­te­or, zło­żyw­szy znów ręce. Za­trzy­ma­ła się i po­chy­liw­szy gło­wę biła się w pier­si po­pa­tru­jąc bez ustan­ku na grom­ni­ce. Po­waż­ny głos księ­dza prze­pla­tał się jesz­cze chwi­lę z beł­ko­tli­wy­mi od­po­wie­dzia­mi mi­ni­stran­ta.

– Do­mi­nus vo­bi­scum.

– Et cum spi­ri­tu tuo.

Roz­kła­da­jąc ręce i znów je skła­da­jąc ksiądz po­wie­dział z rzew­ną skru­chą:

– Ore­mus.

Teu­se nie strzy­ma­ła dłu­żej. We­szła za oł­tarz, się­gnę­ła po grom – nkę, ob­ja­śni­ła ją koń­cem no­życ. Grom­ni­ca ka­pa­ła. Prze­pa­dły już dwie wiel­kie kro­ple wo­sku. Kie­dy Teu­se wró­ci­ła, by po­usta­wiać ław­ki i spraw­dzić, czy kro­piel­ni­ce nie są aby pu­ste, ksiądz stał przy oł­ta­rzu z dłoń­mi opar­ty­mi o brzeg ob­ru­sa i mo­dlił się ci­cho. Uca­ło­wał oł­tarz.

Za nim bla­de świa­tło po­ran­ka spo­wi­ja­ło ko­śció­łek w si­na­wy blask. Słoń­ce do­się­gło za­le­d­wie da­chó­wek. Tony Ky­rie ele­ison prze­bie­gły jak drże­nie po­przez ową ni to obo­rę, ni to staj­nię po­ma­lo­wa­ną wap­nem i o pła­skim stro­pie, skąd wy­sta­wa­ły bie­lo­ne bel­ki. Przez wy­so­kie okna, po trzy z każ­dej stro­ny, o prze­źro­czy­stych szy­bach, po­pę­ka­nych i po­wy­bi­ja­nych w więk­szo­ści, bu­cha­ła pry­mi­tyw­na biel świa­tła. Sze­ro­kie tchnie­nie ze dwo­ru wdzie­ra­ło się tu, bru­tal­nie ob­na­ża­jąc całą nę­dzę Boga, któ­ry wła­dał tą za­pa­dłą wsią. W głę­bi, nad głów­ny­mi drzwia­mi, do­kąd przy­stę­pu bro­nił chwast po­ra­sta­ją­cy próg – bo­wiem nie otwie­ra­no ich nig­dy – bie­gła od jed­nej ścia­ny do dru­giej ga­le­ria zbi­ta z de­sek, trzesz­czą­cych w dni świą­tecz­ne pod cię­ża­rem sa­bo­tów. Wcho­dzi­ło się tam po dra­bi­nie. Nie opo­dal – kon­fe­sjo­nał roz­chwie­ru­ta­ny, po­ma­lo­wa­ny na cy­try­no­wo. Na­prze­ciw, przy bocz­nym wej­ściu, chrzciel­ni­ca prze­ro­bio­na z kro­piel­ni­cy, któ­rą osa­dzo­no na ce­men­to­wym po­stu­men­cie. Da­lej, po­środ­ku, z lewa i pra­wa – dwa smu­kłe oł­ta­rze oto­czo­ne drew­nia­ną ba­lu­stra­dą. Z le­wej – oł­tarz pod we­zwa­niem Naj­święt­szej Pan­ny zdo­bi­ła zło­co­na fi­gu­ra gip­so­wa: nad kró­lew­skim czo­łem Mat­ki Bo­żej zło­ci­ła się ko­ro­na spo­czy­wa­ją­ca na kasz­ta­no­wa­tych wło­sach; Naj­święt­sza Ma­ria Pan­na trzy­ma­ła na le­wym ra­mie­niu na­gie­go, uśmiech­nię­te­go Je­zu­ska, któ­ry dzier­żył w rącz­ce wy­gwież­dżo­ną kulę ziem­ską; kro­czy­ła wśród ob­ło­ków, a uskrzy­dlo­ne głów­ki anioł­ków fru­wa­ły u jej stóp. Nad oł­ta­rzem z pra­wej, przy któ­rym od­pra­wia­no msze ża­łob­ne, gó­ro­wał ko­lo­ro­wy Chry­stus z pa­pie­ro­wej masy, bę­dą­cy od­po­wied­ni­kiem fi­gu­ry z prze­ciw­le­głe­go oł­ta­rza; Chry­stus roz­mia­rów dzie­się­cio­let­nie­go dziec­ka ko­nał w spo­sób bu­dzą­cy gro­zę, z gło­wą od­rzu­co­ną, wy­sta­ją­cy­mi że­bra­mi, za­pa­dłym brzu­chem, po­skrę­ca­ny­mi człon­ka­mi, zbry­zga­ny krwią. Am­bo­na, kwa­dra­to­wa skrzy­nia, do­kąd pro­wa­dzi­ły schod­ki o pię­ciu stop­niach, wzno­si­ła się na­prze­ciw ze­ga­ra z wa­ga­mi, osło­nię­te­go orze­cho­wą szaf­ką, a któ­re­go głu­che dud­nie­nie, po­dob­ne do bi­cia ogrom­ne­go ser­ca tęt­nią­ce­go w ukry­ciu pod pły­ta­mi po­sadz­ki, po­ru­sza­ło w po­sa­dach cały ko­ściół. Wzdłuż nawy czter­na­ście sta­cji Dro­gi Krzy­żo­wej – czter­na­ście or­dy­nar­nych ma­lo­wi­deł w czar­nych cien­kich ram­kach pstrzy­ło zło­tem, błę­ki­tem i czer­wie­nią su­ro­wą biel ścian.

– Deo gra­tias – wy­mam­ro­tał Wi­cek pod ko­niec epi­sto­ły.

Przy­go­to­wy­wa­ła się ta­jem­ni­ca mi­ło­ści, ofia­ra Ba­ran­ka. Mi­ni­strant prze­niósł mszał na lewo, na stro­nę Ewan­ge­lii, pil­nie uwa­ża­jąc, by nie tknąć kart księ­gi. Ile­kroć prze­cho­dził przed ta­ber­na­ku­lum, przy­klę­kał na skos, zgi­na­jąc się w pa­sie. Po czym, wró­ciw­szy na pra­wą stro­nę, skrzy­żo­wał ręce i sto­jąc słu­chał Ewan­ge­lii. Ksiądz, za­kre­śliw­szy krzyż nad msza­łem, na­kre­ślił go rów­nież na czo­le na znak, że nie po­wsty­dzi się nig­dy sło­wa Bo­że­go; na ustach – że za­wsze bę­dzie go­tów wy­zna­wać swo­ją wia­rę; na ser­cu – by wska­zać, że ser­ce to na­le­ży wy­łącz­nie do Boga.

– Do­mi­nus vo­bi­scum – po­wie­dział od­wra­ca­jąc się; oczy za­szły mu łza­mi, gdy sta­nął twa­rzą na­prze­ciw zim­nej bia­ło­ści ko­ścio­ła.

– Et cum spi­ri­tu tuo – od­po­wie­dział klę­czą­cy znów Wi­cek. Od­mó­wiw­szy Ofer­to­rium pro­boszcz od­krył kie­lich. Przy­trzy­mał przez chwi­lę na wy­so­ko­ści pier­si pa­te­nę z ho­stią, któ­rą ofia­ro­wał Bogu w swo­im imie­niu, w imie­niu obec­nych na mszy i w imie­niu wszyst­kich wier­nych, ży­wych i zmar­łych. Po czym, nie do­ty­ka­jąc ho­stii, zsu­nął ją na brzeg kor­po­ra­łu i wy­tarł sta­ran­nie kie­lich pu­ry­fi­ka­te­rzem. Wi­cek pod­szedł do sto­licz­ka, wziął am­puł­ki, po­dał je księ­dzu, naj­pierw tę z wi­nem, po­tem z wodą. Ka­płan ofia­ro­wał wte­dy w imie­niu ca­łe­go świa­ta kie­lich w po­ło­wie na­peł­nio­ny, któ­ry po­sta­wił ma środ­ku kor­po­ra­łu i znów przy­krył pał­ką. I po­mo­dliw­szy się, znów ka­zał na­lać so­bie wody cien­ką struż­ką na ko­niec pal­ca wska­zu­ją­ce­go i wiel­kie­go każ­dej dło­ni, alby ob­myć się z naj­drob­niej­szej choć­by zma­zy grze­chu. Kie­dy otarł pal­ce ręcz­nicz­kiem, Teu­se, bacz­na na wszyst­ko, zla­ła z tac­ki wodę do cy­no­we­go wia­der­ka, sto­ją­ce­go na rogu oł­ta­rza.

– Ora­te fra­tres – po­wie­dział ksiądz gło­śno, zwró­co­ny ku pu­stym ław­kom; roz­po­starł ręce i zło­żył je, wzy­wa­jąc ge­stem lu­dzi do­brej woli.

I ob­ró­ciw­szy się ku oł­ta­rzo­wi ksiądz mó­wił da­lej ści­szo­nym gło­sem. Wi­cek wy­mam­ro­tał dłu­gie ła­ciń­skie zda­nie, w któ­rym się zgu­bił. Wte­dy wła­śnie żół­te pro­mie­nie wpa­dły okna­mi. Słoń­ce, przy­zwa­ne przez księ­dza, przy­by­ło na mszę. Zło­te wiel­kie ki­ście roz­sy­pa­ły się na ścia­nie, na lewo od wyj­ścia, na kon­fe­sjo­na­le, na oł­ta­rzu Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny, na sta­rym ze­ga­rze. Kon­fe­sjo­nał skrzyp­nął. Mat­ka Boża w peł­ni chwa­ły, w bla­sku ko­ro­ny i zło­te­go płasz­cza uśmiech­nę­ła się czu­le ma­lo­wa­ny­mi usta­mi do Dzie­ciąt­ka Je­zus; na­grza­ny ze­gar żwa­wiej wy­bił go­dzi­nę. Zda­wa­ło się, że słoń­ce za­lud­ni­ło ław­ki dro­bi­na­mi pyłu, któ­re za­tań­czy­ły w jego pro­mie­niach. Ko­śció­łek – bie­lo­na szo­pa – wy­peł­nił się, rzekł­byś, cie­płym tłu­mem. Ze dwo­ru do­la­ty­wał szmer ra­do­sne­go prze­bu­dze­nia, tra­wy wzdy­cha­ły z roz­ko­szy, roz­pra­żo­ne li­ście ocie­ra­ły rosę, pta­ki mu­ska­ły piór­ka, roz­wi­ja­ły skrzy­dła do pierw­sze­go lotu. A na­wet przy­ro­da wtar­gnę­ła wraz ze słoń­cem: ku jed­ne­mu z okien pię­ła się oka­za­ła ja­rzę­bi­na prze­rzu­ca­jąc ga­łę­zie po­przez wy­bi­te szy­by, za­glą­da­ła do środ­ka wy­cią­ga­jąc mło­de pędy, a przez szpa­ry w głów­nych drzwiach za­zie­ra­ło ziel­sko, co wdarł­szy się na próg za­gra­ża­ło na­wie. Sa­mot­ny wśród owe­go wzbie­ra­ją­ce­go ży­cia, po­grą­żo­ny w mro­ku Chry­stus niósł śmierć – skon cia­ła upa­cy­ko­wa­ne­go ochrą, zbry­zga­ne­go laką. Wró­bel przy­siadł na brzeż­ku ja­kiejś dzi­wy; ro­zej­rzał się, od­le­ciał nie­mal na­tych­miast po­ja­wił się znów i ci­chym lo­tem opadł mię­dzy ław­ki, na­prze­ciw oł­ta­rza Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny. Na­stęp­ny przy­le­ciał za nim. Wkrót­ce ze wszyst­kich ga­łę­zi ja­rzę­bi­ny sfru­nę­ły wszyst­kie wró­ble i jęły spo­koj­nie ki­cać po ka­mien­nych pły­tach.

– Sanc­tus, Sanc­tus, Sanc­tus Do­mi­nus Deus, Sa­ba­oth – po­wie­dział pół­gło­sem ksiądz po­chy­liw­szy lek­ko ra­mio­na.

Wi­cek za­dzwo­nił trzy razy. Wró­ble spło­szo­ne na­głym dzwo­nie­niem od­le­cia­ły, trze­po­cząc skrzy­dła­mi tak ha­ła­śli­wie, że Teu­se, któ­ra przed chwi­lą znik­nę­ła w za­kry­stii, wyj­rza­ła zno­wu gde­rząc:

– O łaj­da­ki! Wszyst­ko tu za­pa­sku­dzą… Mogę się za­ło­żyć, że pan­na Do­rot­ka znów im tu na­sy­pa­ła okru­chów.

Zbli­ża­ła się groź­na chwi­la. Cia­ło i krew Pań­ska mia­ły się zna­leźć na oł­ta­rzu. Ksiądz ca­ło­wał ob­rus, skła­dał ręce, mno­żył zna­ki krzy­ża nad ho­stią i kie­li­chem. Mo­dli­twy ka­no­nu spły­wa­ły z ust księ­dza za­to­pio­ne­go w eks­ta­zie po­ko­ry i wdzięcz­no­ści. Jego pozy, ge­sty, mo­du­la­cja gło­su wy­ra­ża­ły, jak nie­wie­le zna­czył, świad­czy­ły o wzru­sze­niu, ja­kie­go do­zna­wał bę­dąc wy­bra­nym, by… speł­nić tak wiel­kie za­da­nie. Wi­cek ukląkł za nim; ująw­szy lewą ręką kraj or­na­tu, przy­go­to­wy­wał dzwo­nek. A on, oparł­szy łok­cie o brzeg men­sy i trzy­ma­jąc ho­stię wiel­ki­mi i wska­zu­ją­cy­mi pal­ca­mi obu rąk „ wy­ma­wiał sło­wa prze­isto­cze­nia: Hoc est enim cor­pus meum.

Przy­klęk­nął, wstał, wzniósł ho­stię tak wy­so­ko, jak tyl­ko zdo­łał, po­dą­ża­jąc za nią wzro­kiem, a mi­ni­strant klę­cząc za­dzwo­nił po trzy­kroć. Na­stęp­nie prze­isto­czył wino: Hic est enim ca­lix, oparł znów łok­cie o oł­tarz, po­kło­nił się, wzniósł kie­lich nie od­ry­wa­jąc odeń oczu, dzier­żąc go pra­wą ręką za zgru­bie­nie nóż­ki, lewą zaś pod­trzy­mu­jąc od spodu. Mi­ni­strant po raz ostat­ni za­dzwo­nił trzy­krot­nie. Wiel­kie mi­ste­rium Od­ku­pie­nia do­ko­na­ło się raz jesz­cze, wiel­bio­na krew po­cie­kła zno­wu.

– Cze­kaj­cie! Cze­kaj­cie! – burk­nę­ła Teu­se usi­łu­jąc wy­stra­szyć wró­ble wy­cią­gnię­tą pię­ścią.

Ale wró­ble już się nie lę­ka­ły. Wró­ci­ły, bez­czel­ne, po­śród dzwo­nie­nia i fru­wa­ły po­nad ław­ka­mi. Po­wta­rza­ją­ce się dzwon­ki roz­ba­wi­ły je na­wet. Od­po­wie­dzia­ły na nie ćwier­ka­niem, któ­re niby per­li­sty śmiech zu­chwa­łych wi­su­sów wdzie­ra­ło się w ła­ciń­skie zda­nia. Słoń­ce grza­ło im piór­ka, ra­do­wa­ło je ci­che ubó­stwo ko­ścio­ła. Za­cho­wy­wa­ły się jak u sie­bie, jak w sto­do­le, gdzie nie za­mknię­to okien­ka; wrzesz­cza­ły, biły się, wy­ry­wa­ły so­bie okru­szy­ny zna­le­zio­ne na zie­mi. Je­den siadł na zło­tym we­lo­nie uśmiech­nię­tej Mat­ki Bo­skiej; dru­gi po­wę­dro­wał wol­niut­ko obej­rzeć spód­ni­ce Teu­se, któ­rą to zu­chwal­stwo wy­pro­wa­dzi­ło cał­kiem z rów­no­wa­gi.

Przy oł­ta­rzu ko­rzą­cy się przed Bo­giem ka­płan trwał z okiem utkwio­nym w ho­stię, zło­żyw­szy pal­ce wiel­kie i wska­zu­ją­ce; nie do­strze­gał, że cie­pły ma­jo­wy ra­nek za­wład­nął nawą, nie wi­dział wez­bra­nej fali słoń­ca, zie­le­ni, pta­ków, któ­ra wdar­ła się aż pod Mękę Pań­ską, gdzie do­go­ry­wa­ła po­tę­pio­na na­tu­ra.

– Per omnia sa­ecu­la sa­ecu­lo­rum – po­wie­dział.

– Amen – od­rzekł Wi­cek.

Skoń­czyw­szy Oj­cze nasz ksiądz prze­ła­mał ho­stię na pól, trzy­ma­jąc ją nad kie­li­chem. Na­stęp­nie odła­mał od jed­nej z po­łó­wek ma­leń­ki ka­wa­łek i wrzu­cił go do świę­tej krwi na do­wód, że dzię­ki ko­mu­nii do­ko­na się zjed­no­cze­nie czło­wie­ka z Bo­giem. Po­wie­dział gło­śnio: Agnus Dei, wy­re­cy­to­wał szep­tem trzy prze­pi­sa­ne mo­dli­twy, od­mó­wił akt po­ko­ry; z łok­cia­mi wspar­ty­mi na oł­ta­rzu, z pa­te­ną pod bro­dą, przy­jął obie czę­ści ho­stii ra­zem i zło­żyw­szy ręce na wy­so­ko­ści twa­rzy, po­grą­żo­ny w go­rą­cej me­dy­ta­cji, ze­brał na kor­po­rał po­słu­gu­jąc się pa­te­ną świę­te okrusz­ki i wsy­pał je do kie­li­cha. Je­den z okrusz­ków przy­lgnął mu do wiel­kie­go pal­ca, roz­tarł więc go koń­cem pal­ca wska­zu­ją­ce­go. I że­gna­jąc się kie­li­chem, znów pod­no­sząc pa­te­nę pod bro­dę, wy­pił prze­naj­święt­szą krew trze­ma hau­sta­mi; nie od­ry­wa­jąc warg od brze­gu kie­li­cha speł­nił aż do ostat­niej kro­pli Bo­ską Ofia­rę.

Wi­cek wstał z klę­czek, by przy­nieść am­puł­ki ze sto­li­ka. Ale drzwi wio­dą­ce z ple­ba­nii do pre­zbi­te­rium otwar­ły się na oścież, ude­rzy­ły o ścia­nie i – uka­za­ła się w nich pięk­na dwu­dzie­sto­dwu­let­nia dziew­czy­na o dzie­cin­nej twa­rzy, nio­są­ca coś w far­tu­chu. – Jest ich trzy­na­ście! – wy­krzyk­nę­ła. – Wszyst­kie jaja były do­bre!

I roz­chy­li­ła far­tuch uka­zu­jąc gro­mad­kę ro­ją­cych się pi­skląt jesz­cze nie opie­rzo­nych i po­pstrzo­nych czar­ny­mi punk­ci­ka­mi oczu.

– Spójrz­cie prze­cie! Czyż nie pięk­ne te moje ko­cha­necz­ki? O, to bia­łe, co wdra­pu­je się in­nym na ple­cy! A to kro­pia­te bije już skrzy­deł­ka­mi!… Jaja jak się pa­trzy! Ani jed­no nie oka­za­ło się pu­ste.

Teu­se, któ­ra mimo wszyst­ko po­ma­ga­ła przy mszy, od­wró­ci­ła się po­da­jąc Wic­ko­wi am­puł­ki i po­wie­dzia­ła gło­śno:

– Ci­cho, pan­no Do­rot­ko! Prze­cież pa­nien­ka wi­dzi, że­śmy jesz­cze nie skoń­czy­li.

Przez otwar­te drzwi do­le­ciał sil­ny odór z po­dwó­rza, buch­nął przed oł­tarz na­grza­ny już słoń­cem niby fer­ment wy­lę­gu. Do­rot­ka sta­ła przez chwi­lę uszczę­śli­wio­na ową gro­mad­ką, któ­rą mia­ła w far­tu­chu; spo­glą­da­ła to na Wic­ka, jak na­le­wał wino, to na bra­ta, jak pił je, by spłu­kać naj­mniej­szą odro­bi­nę świę­tej sub­stan­cji po­zo­sta­łą w ustach. Sta­ła jesz­cze, kie­dy trzy­ma­jąc kie­lich obu­rącz, od­wró­cił się, a mi­ni­strant po­lał mu wiel­ki i wska­zu­ją­cy pa­lec wi­nem i wodą, któ­re wy­pił rów­nież. Ale kura w po­szu­ki­wa­niu swo­ich ma­łych przy­bie­gła gda­cząc i gro­zi­ła wtar­gnię­ciem do ko­ścio­ła. Do­rot­ka ode­szła więc gru­cha­jąc ma­cie­rzyń­sko nad pi­sklę­ta­mi w chwi­li, gdy ksiądz przy­tknąw­szy pu­ry­fi­ka­terz do warg wy­cie­rał nim naj­pierw brze­gi kie­li­cha, a po­tem dno.

To ko­niec, akty strze­li­ste od­da­ne Bogu. Mi­ni­strant po­szedł ostat­ni raz po mszał i prze­niósł go na pra­wo. Ksiądz po­ło­żył na kie­li­chu pu­ry­fi­ka­terz, pa­te­nę, pal­kę; po czym uło­żył znów na we­lo­nie dwie sze­ro­kie fał­dy i przy­krył go bur­są za­wie­ra­ją­cą kor­po­rał. Uosa­biał pło­mien­ne dzięk­czy­nie­nie. Pro­sił nie­bio­sa, by udzie­li­ły mu od­pusz­cze­nia grze­chów, ła­ski świą­to­bli­we­go ży­cia i o ży­wot wiecz­ny.

Po­grą­żo­ny był nadal w owym cu­dzie mi­ło­ści, w wie­czy­stej ofie­rze, któ­ra ży­wi­ła go co dnia krwią i cia­łem Zba­wi­cie­la. Prze­czy­taw­szy ora­cje od­wró­cił się od oł­ta­rza i rzekł:

– Ite, mis­sa est.

– Deo gra­tias – od­po­wie­dział Wi­cek.

Po czym, uca­ło­waw­szy oł­tarz, od­wró­cił się znów z lewą ręką na pier­si, pra­wą wy­cią­gnię­tą przed sie­bie, bło­go­sła­wiąc ko­ściół pe­łen sło­necz­nej we­so­ło­ści i wró­ble­go ja­zgo­tu.

– Be­ne­di­cat vos omni­po­tens Deus, Pa­ter et Fi­lius, et Spi­ri­tus Sanc­tus.

– Amen – po­wie­dział mi­ni­stant że­gna­jąc się.

Słoń­ce pod­no­si­ło się wy­żej, wró­ble sta­ły się zu­chwal­sze. Kie­dy ksiądz czy­tał Ewan­ge­lię św. Jana, gło­szą­cą wie­czy­stość sło­wa, z ta­bli­cy usta­wio­nej na lewo, słoń­ce roz­pa­la­ło oł­tarz, bie­li­ło okła­dzi­ny z fał­szy­we­go mar­mu­ru, po­że­ra­ło blask obu grom­nic, któ­rych kró­ciut­kie kno­ty wy­glą­da­ły już tyl­ko jak dwie ciem­ne plam­ki. Zwy­cię­ska gwiaz­da dnia stro­iła swo­ją glo­rią krzyż , świecz­ni­ki, or­nat, we­lon kie­li­cha – całe to zło­to bled­ną­ce w jej pro­mie­niach. I kie­dy ksiądz wziął kie­lich, ukląkł, od­szedł od oł­ta­rza i na­kryw­szy gło­wę kie­ro­wał się do za­kry­stii, po­prze­dza­ny przez mi­ni­stran­ta nio­są­ce­go am­puł­ki i ręcz­ni­czek, słoń­ce za­wład­nę­ło osta­tecz­nie ko­ścio­łem. Roz­zło­ci­ło się na ob­ru­sie, roz­pło­mie­ni­ło prze­py­chem drzwicz­ki ta­ber­na­ku­lum świę­cąc ma­jo­wą płod­ność. Skwar bił od płyt po­sadz­ki. Przez bie­lo­ne ścia­ny, przez wiel­ką fi­gu­rę Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny, a na­wet i sa­me­go Chry­stu­sa prze­bie­gło ożyw­cze drże­nie, jak­by wiecz­na mło­dość zie­mi zwy­cię­ży­ła śmierć.ROZ­DZIAŁ III

Teu­se po­śpie­szy­ła zga­sić grom­ni­ce. Ale ze­szło jej spo­ro cza­su z wró­bla­mi, któ­re chcia­ła prze­pę­dzić. To­też kie­dy od­nio­sła mszał do za­kry­stii, nie za­sta­ła już księ­dza Mo­uret, któ­ry po­ukła­dał sza­ty ko­ściel­ne ob­myw­szy przed­tem ręce. Był już w ja­dal­ni, gdzie sto­jąc pił fi­li­żan­kę mle­ka.

– Po­wi­nien ksiądz ko­niecz­nie za­bro­nić pan­nie Do­rot­ce rzu­cać okru­chy chle­ba w ko­ście­le – po­wie­dzia­ła Teu­se wcho­dząc. – Ubie­głej zimy wpa­dła na ten ślicz­ny po­mysł. Plo­tła, że wró­blom jest zim­no i że Bóg prze­cie może je na­kar­mić… Zo­ba­czy ksiądz, że w koń­cu bę­dzie nam przy­no­sić do łó­żek swo­je kró­li­ki i kury.

– By­ło­by mam cie­plej – od­po­wie­dział po­god­nie mło­dy ksiądz. – Cią­gle tyl­ko gde­rasz, moja do­bra Teu­se. Po­zwól­że ko­chać dziew­czy­nie jej zwie­rzę­ta. Nie ma ona in­nych ra­do­ści, dro­gie nie­wi­niąt­ko.

Go­spo­dy­ni znie­ru­cho­mia­ła po­środ­ku po­ko­ju.

– A tak – bur­cza­ła da­lej. – Ksiądz to by się i zgo­dził, żeby na­wet sro­ki wiły gniaz­da w ko­ście­le. Ksiądz nic złe­go nie wi­dzi, wszyst­ko księ­dzu do­ga­dza… Po­szczę­ści­ło się księ­żej sio­strzycz­ce, że za­brał ją ksiądz do sie­bie opusz­cza­jąc se­mi­na­rium. Ni mat­ki, ni ojca. Chcia­ła­bym wie­dzieć, kto by jej jesz­cze po­zwo­lił tak bry­kać po po­dwó­rzu, jak ona to lubi.

Po czym in­nym to­nem, czu­lej:

– To pew­na, że przy­kro jej się sprze­ci­wiać. Nie ma w niej ani krzty zło­ści. Dziew­czy­na jak ła­nia, a za­cho­wa­nie u niej jak u dzie­się­cio­let­nie­go dziec­ka. Czy ksiądz wie, że mu­szę ją wie­czo­rem ukła­dać do snu i opo­wia­dać baj­ki jak ja­kiej smar­ku­li, żeby za­snę­ła?

Pro­boszcz stał nadal i do­pi­jał mle­ko trzy­ma­jąc fi­li­żan­kę pal­ca­mi za­czer­wie­nio­ny­mi od zim­na, ja­kie pa­no­wa­ło w po­ko­ju. W prze­stron­nej sza­rej ja­dal­ni z ka­mien­ną po­sadz­ką był tyl­ko stół i kil­ka krze­seł. Teu­se zdję­ła ser­wet­kę, któ­rą roz­ło­ży­ła do śnia­da­nia na koń­cu sto­łu.

– Ksiądz wca­le nie bru­dzi ob­ru­sów – mruk­nę­ła. – Po­my­ślał­by kto, że ksiądz nie może nig­dy siąść, że sta­le jest… na wy­lo­cie… Nie­bosz­czyk Caf­fin, zmar­ły pro­boszcz, po­przed­nik księ­dza, to był do­pie­ro wy­god­niś! Nie stra­wił­by je­dze­nia po­łknię­te­go na sto­ją­cy. Nor­mand­czyk, po­cho­dził jak i ja z Can­te­leu. O, nie je­stem mu wca­le wdzięcz­na, że mnie przy­wlókł za sobą w te dia­bel­skie stro­ny. Ale nam się tu przy­krzy­ło z po­cząt­ku! Bie­da­czy­nie przy­tra­fi­ły się w na­szych stro­nach ja­kieś pa­skudz­twa… Pa­trz­cie! To ksiądz nie po­sło­dził so­bie mle­ka? Toć leżą jesz­cze dwie kost­ki cu­kru!

Pro­boszcz po­sta­wił fi­li­żan­kę.

– Chy­ba za­po­mnia­łem – po­wie­dział.

Teu­se spoj­rza­ła mu w oczy wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. Owi­nę­ła ser­wet­ką krom­kę ra­zo­we­go chle­ba, któ­ra tak­że zo­sta­ła na sto­le, po czym pod­bie­gła do wy­cho­dzą­ce­go już księ­dza i uklę­kła wo­ła­jąc:

– Niech ksiądz za­cze­ka, sznu­ro­wa­dła ma ksiądz roz­wią­za­ne… Wca­le nie wiem, jak ksiądz może wy­trzy­mać w tych chłop­skich bu­cio­rach. Ksiądz, taki de­li­kat­ny jak jaki ma­min­sy­nek!… Ksiądz bi­skup mu­siał do­brze po­znać się na księ­dzu, sko­ro dał naj­bied­niej­sze pro­bo­stwo w de­par­ta­men­cie.

– Ależ to ja sam wy­bra­łem Ar­taud – od­po­wie­dział ksiądz uśmie­cha­jąc się zno­wu. – Lewą nogą dziś wsta­łaś, moja go­spo­siu. Czy nam tu źle? Ni­cze­go nam nie brak, ży­je­my jak w raju.

Po­ha­mo­waw­szy się rze­kła:

– Świę­ty czło­wiek z księ­dza pro­bosz­cza… Ale niech ksiądz pój­dzie zo­ba­czyć mój ług, czy jest dość moc­ny; lep­sze to bę­dzie niż kłót­nia.

Mu­siał z nią pójść, bo za­gro­zi­ła, że go nie wy­pu­ści, je­śli nie po­chwa­li przy­go­to­wa­ne­go ługu. Wy­szedł­szy z ja­dal­ni po­tknął się w ko­ry­ta­rzu o kup­kę gru­zu.

– A cóż to zno­wu? – spy­tał.

– Nic – od­po­wie­dzia­ła Teu­se groź­nie jak zwy­kle. – Ple­ba­nia się wali. Ale księ­dzu jest do­brze, ma ksiądz wszyst­ko, cze­go po­trze­bu­je… Ej, mój ty Boże, a dziur tu prze­cie nie brak! Niech no ksiądz spoj­rzy na su­fit. Czy nie dość po­pę­ka­ny? Je­śli nie zo­sta­nie­my zmiaż­dże­ni któ­re­goś dnia, pięk­ne świecz­ki po­win­ni­śmy za­pa­lić na­szym anio­łom stró­żom. No, ale że księ­dzu to do­ga­dza!… I w ko­ście­le nie in­a­czej! Wy­bi­te szy­by cze­ka­ją już dwa lata! Zimą Bóg mar­z­nie. A i te wró­ble prze­sta­ły­by się na­przy­krzać. W koń­cu za­kle­ję okna pa­pie­rem, uprze­dzam!

– Do­bra myśl! – szep­nął ksiądz. – Moż­ną by za­kle­ić okna pa­pie­rem… A co do mu­rów, to są moc­niej­sze, niż na to wy­glą­da­ją. W moim po­ko­ju pod­ło­ga ugię­ła się tyl­ko pod oknem. Ten dom prze­ży­je nas wszyst­kich.

Zna­la­zł­szy się w ma­łym schow­ku obok kuch­ni, za­chwy­cił się do­sko­na­ło­ścią ługu, aby spra­wić przy­jem­ność po­czci­wej Teu­se; mu­siał go na­wet po­wą­chać i za­nu­rzyć w mim pal­ce. Teu­se, za­chwy­co­na, prze­sta­ła gde­rać i po­bie­gła po szczot­kę mó­wiąc:

– Chy­ba ksiądz nie ma za­mia­ru wyjść z wczo­raj­szym bło­tem na su­tan­nie! Gdy­by ją ksiądz zo­sta­wił na po­rę­czy, by­ła­by czy­sta… Nie­zgor­sza ona jesz­cze. Tyl­ko niech ją ksiądz uno­si tro­chę do góry idąc po­lem. Osty pręd­ko da­dzą jej radę.

Ka­za­ła mu się ob­ra­cać jak dziec­ku, a ma­cha­jąc ener­gicz­nie szczot­ką po­trzą­sa­ła nim ca­łym.

– No do­syć, do­syć – po­wie­dział od­su­wa­jąc się. – Czu­waj­cie, go­spo­siu, nad Do­rot­ką. Po­wiem jej, że wy­cho­dzę.

Ale w tej chwi­li ozwał się dźwięcz­ny głos:

– Ser­giu­szu! Ser­giu­szu!

Do­rot­ka przy­bie­gła za­czer­wie­nio­na, roz­ra­do­wa­na, z gołą gło­wą, z czar­ny­mi wło­sa­mi zwi­nię­ty­mi w gra­by wę­zeł na kar­ku, z rę­ka­mi uma­za­ny­mi na­wo­zem aż po łok­cie. Czy­ści­ła kur­ni­ki. Zo­ba­czyw­szy bra­ta wy­cho­dzą­ce­go z bre­wia­rzem pod pa­chą, ro­ze­śmia­ła się gło­śniej i uca­ło­wa­ła go ser­decz­nie, od­rzu­ca­jąc ręce w tył, aby go nie do­tknąć.

– Nie, nie – pa­pla­ła – ubru­dzi­ła­bym cię. Och, jak ja się cie­szę! Jak wró­cisz, obej­rzysz moje zwie­rza­ki!

I ucie­kła. Ksiądz Mo­uret przy­rzekł wró­cić o je­de­na­stej, na dru­gie śnia­da­nie. Wy­szedł już, kie­dy Teu­se, to­wa­rzy­szą­ca mu aż na próg, jęła wy­krzy­ki­wać ostat­nie zle­ce­nia:

– Niech ksiądz nie za­po­mni zo­ba­czyć się z bra­tem Ar­chan­gia­szem… Pro­szę też wstą­pić do Bri­che­tów; ko­bi­ta była tu wczo­raj, zno­wuż o ten ślub… A nie­chże ksiądz prze­cież po­słu­cha! Spo­tka­łam Ro­zal­kę. O, ta z miłą chę­cią wy­szła­by za mąż za tego dry­bla­sa For­tu­na­ta. Niech ksiądz po­ga­da ze sta­rym Bam­bo­us­se, może już te­raz bę­dzie po­chop­niej­szy do zgo­dy… I niech ksiądz nie wró­ci cza­sem w po­łu­dnie – jak kie­dyś. O je­de­na­stej, praw­da?

Ale ksiądz już się nie od­wró­cił. We­szła do domu mru­cząc przez zęby:

– My­ślał­by kto, że mnie wy­słu­chał!… Nie ma to jesz­cze dwu­dzie­stu sze­ściu lat, a po­le­ga tyl­ko na swo­jej gło­wie. Bo i praw­da, że cno­tli­we to jak czło­wiek sześć­dzie­się­cio­let­ni. Al­boż to dłu­go żył? Zna ży­cie? To i nie trud­no ko­cha­necz­ko­wi być jak ten che­ra­bi­nek.ROZ­DZIAŁ IV

Nie czu­jąc już Teu­se za ple­ca­mi, ksiądz Mo­uret przy­sta­nął, rad, że w koń­cu jest sam. Ko­ściół wzno­sił się na nie­wy­so­kim wzgó­rzu opa­da­ją­cym ła­god­nie ku wsi; był to gmach dłu­gi, o sze­ro­kich oknach, po­dob­ny do opusz­czo­nej owczar­ni, ły­ska­ją­cy we­so­ło czer­wie­nią da­chó­wek. Ksiądz od­wró­cił się, aby rzu­cić okiem na ple­ba­nię, sza­rą ru­de­rę przy­le­pio­ną do jed­nej z bocz­nych ścian świą­ty­ni. Po czym oba­wia­jąc się jak­by, że do­się­gnie go zno­wu nie milk­ną­ca ga­da­ni­na, któ­ra brzę­cza­ła mu w uszach od rana, skrę­cił w pra­wo i po­czuł się bez­piecz­ny do­pie­ro przed por­ta­lem, któ­re­go nie było wi­dać z pro­bo­stwa. Nad nagą fa­sa­dą ko­ścio­ła, zwie­trza­łą od desz­czów i skwa­ru, wzno­si­ła się mu­ro­wa­na wie­życz­ka, ażu­ro­wa i smu­kła, w któ­rej ry­so­wał się czar­ny kształt sy­gna­tur­ki – wi­dać było ka­wa­łek sznu­ra nik­ną­ce­go mię­dzy da­chów­ka­mi. Sześć nad­ła­ma­nych stop­ni, z jed­nej stro­ny za­pa­dłych w zie­mię, wio­dło do wy­so­kich, łu­ko­wa­to skle­pio­nych drzwi, zżar­tych rdzą, po­kry­tych bru­dem, za­snu­tych pa­ję­czy­ną, zwi­sa­ją­cych tak ża­ło­śnie na ob­lu­zo­wa­nych za­wia­sach, iż zda­wa­ło się, że wiatr wtar­gnie do środ­ka za pierw­szym po­dmu­chem. Ksiądz Mo­uret, da­rzą­cy ową ru­inę cie­płym uczu­ciem, siadł na scho­dach, ple­ca­mi do drzwi. Stam­tąd mógł ogar­nąć wzro­kiem całą oko­li­cę. Osło­niw­szy oczy ręką, błą­dził spoj­rze­niem po ho­ry­zon­cie.

W maju nie­wia­ry­god­nie buj­na ro­ślin­ność roz­sa­dza­ła ka­mie­ni­stą gle­bę. Ol­brzy­mie la­wen­dy, krza­ki ja­łow­ca, sze­ro­kie pa­sma ostrej tra­wy wdzie­ra­ły się na scho­dy, ki­ście ciem­nej zie­le­ni się­ga­ły aż po da­chów­ki. Pierw­sza fala so­ków gro­zi­ła ko­ścio­ło­wi we­pchnię­ciem w nie­ustę­pli­wy gąszcz splą­ta­nych ro­ślin. O tej ran­nej go­dzi­nie wrzał wy­tę­żo­ny trud ro­dzą­ce­go się ży­cia, szedł skwar­ny po­szum, trwał nie­ustan­ny, ci­chy wy­si­łek wy­wa­ża­ją­cy gła­zy jed­nym drgnie­niem.

Ale ksiądz ani się do­my­ślał tych mo­zol­nych i go­rącz­ko­wych po­ło­gów; są­dząc, że to sto­pień się chwie­je, oparł się o dru­gie skrzy­dło drzwi.

Na dwie mile wko­ło roz­po­ście­ra­ła się ko­tli­na, opa­sa­na ścia­ną żół­tych zbo­czy, przy­czer­nio­nych tu i ów­dzie pla­ma­mi so­sno­wych la­sów; groź­na ko­tli­na po­rż­nię­ta grzbie­ta­mi skał, usia­na su­chy­mi wrzo­so­wi­ska­mi. Tam i sam za­gon or­nej zie­mi – krwa­wa ka­łu­ża, piędź czer­wo­nej gle­by, a na niej rzę­dy chu­der­la­wych mig­da­łow­ców, si­na­we łby oli­wek, wi­no­grad smu­żą­cy się po po­lach bru­nat­ny­mi pa­sa­mi. Po­wie­dział­byś, że prze­szedł tędy ol­brzy­mi po­żar, sie­jąc na szczy­tach po­pio­ły la­sów, pa­ląc łąki i po­zo­sta­wia­jąc w roz­pa­dli­nach swój po­blask i żar. Tyl­ko gdzie­nieg­dzie czwo­ro­kąt zbo­ża fa­lo­wał de­li­kat­ną bla­dą zie­le­nią. Na ho­ry­zon­cie jed­na­ka dzi­kość: zie­mia bez wody, ko­na­ją­ca z pra­gnie­nia, spo­wi­ta w tu­ma­ny pyłu wzbi­ja­ją­ce­go się za naj­lżej­szym po­wie­wem. Do­pie­ro gdzieś na krań­cach wid­no­krę­gu wy­zie­rał spo­mię­dzy za­pa­dlin szmat wil­got­nej zie­le­ni, wy­my­ka­ją­cy się z są­sied­niej do­li­ny, użyź­nia­nej rze­ką Vior­ną, któ­ra wy­pły­wa z pie­czar Se­il­le.

Ośle­pio­ny ksiądz opu­ścił wzrok ku wsi – kil­ku cha­łu­pom roz­rzu­co­nym u pod­nó­ża ko­ścio­ła. Nędz­ne domy, zbu­do­wa­ne z ka­mie­nia i be­lek ob­rzu­co­nych wap­nem, sku­pia­ły się wzdłuż wą­skiej dro­gi bez bocz­nych uli­czek. Było tych cha­łup ze trzy­dzie­ści, jed­ne czar­ne od nę­dzy, ści­śnię­te wśród gno­jo­wisk, inne, ob­szer­niej­sze, we­sel­sze pod ró­żo­wą da­chów­ką. Ży­wo­pło­ty ota­cza­ły skraw­ki ogro­dów, wy­dar­te ska­le, zie­le­nią­ce się za­gon­ka­mi ja­rzyn. Ar­taud były wy­lud­nio­ne o tej po­rze: ani jed­na ko­bie­ta nie sta­ła w oknie, ani jed­no dziec­ko nie ta­rza­ło się w pia­chu; je­dy­nie kury uwi­ja­ły się sta­da­mi, roz­grze­by­wa­ły sło­mę, za­pusz­cza­ły się aż na pro­gi cha­łup, gdzie drzwi zo­sta­wio­ne otwo­rem zie­wa­ły, kon­ten­te, w słoń­cu. Wiel­ki czar­ny pies, przy­siadł­szy u skra­ju wsi, zda­wał się jej strzec.

Roz­le­ni­wie­nie ogar­nia­ło zwol­na księ­dza Mo­uret. Słoń­ce wzbi­ja­jąc się co­raz wy­żej spo­wi­ja­ło go tak ła­god­nym cie­płem, że po­grą­żo­ny w ra­do­snym spo­ko­ju oparł się moc­niej o drzwi ko­ścio­ła. Roz­my­ślał o tej wsi Ar­tau­dów, wy­ro­słej tam, wśród ka­mie­ni, po­dob­nej do chasz­czów i ziel­ska pie­nią­ce­go się w do­li­nie. Wszy­scy miesz­kań­cy byli tu krew­nia­ka­mi, no­si­li to samo na­zwi­sko, mu­sie­li więc przy­bie­rać przy­dom­ki już w ko­ły­sce, in­a­czej bo­wiem nie roz­róż­nia­li­by się mię­dzy sobą. Pe­wien Ar­taud, pro­to­pla­sta, przy­był tu­taj i osie­dlił się, niby par­nas, na wrzo­so­wi­sku. Z cza­sem ro­dzi­na jego roz­ro­sła się z ową pier­wot­ną jur­no­ścią tra­wy wy­sy­sa­ją­cej soki ze skał; ro­dzi­na sta­ła się ple­mie­niem, gmi­ną, gdzie za­gu­bi­ły się po­kre­wień­stwa się­ga­ją­ce pa­rę­set lat wstecz. Że­ni­li się mię­dzy sobą bez­wstyd­nie po­mie­sza­ni. Nie było wy­pad­ku, aby ja­kiś Ar­taud przy­wiódł żonę z są­sied­niej wsi, tyl­ko dziew­czy­ny od­cho­dzi­ły stąd cza­sem. Ro­dzi­li się, umie­ra­li, przy­ku­ci do tego skraw­ka zie­mi, roz­mna­ża­li się gnu­śnie na wła­snych gno­jo­wi­skach z taką pro­sto­tą, z jaką drze­wa ro­dzą się z na­sie­nia; nie, wy­ro­bi­li też so­bie ja­śniej­sze­go po­ję­cia o sze­ro­kim świe­cie, roz­cią­ga­ją­cym się za żół­ty­mi ska­ła­mi, wśród któ­rych we­ge­to­wa­li. A jed­nak byli już mię­dzy nimi bied­ni i bo­ga­ci. Czy­jeś kury zgi­nę­ły – za­my­ka­no na noc kur­ni­ki na ol­brzy­mie kłód­ki; pe­wien Ar­taud za­bił dru­gie­go Ar­taud któ­re­goś wie­czo­ra za mły­nem. Tak to na dnie owej niec­ki opa­sa­nej na­gi­mi wzgó­rza­mi żył so­bie na ubo­czu lud, ple­mię zro­dzo­ne z zie­mi, spo­łecz­ność zło­żo­na z trzy­stu dusz, dla któ­rej czas za­czął się li­czyć od nowa.

Ksiądz zaś tkwił nadal w mar­twych mro­kach spo­wi­ja­ją­cych se­mi­na­rium. Przez wie­le lat nie wyj­rzał na słoń­ce. Wpa­trzo­ny z za­mknię­ty­mi ocza­mi we wła­sną du­szę, za­prze­czał na­wet i te­raz jego ist­nie­niu, gar­dząc po­tę­pio­ną na­tu­rą. Z da­wien daw­na, w go­dzi­nach sku­pie­nia, gdy klę­cząc za­ta­piał się w me­dy­ta­cjach, ma­rzył o pu­stel­ni, ja­kimś za­kąt­ku w gó­rach, do­kąd nie wtar­gnie choć­by cień ży­cia i gdzie ani żywa isto­ta, ani ro­śli­na, ani woda nie od­wio­dą go choć­by na mo­ment od kon­tem­pla­cji Boga. Był to po­ryw czy­stej mi­ło­ści, od­ra­za do fi­zycz­nych do­znań. Tam, umie­ra­jąc sam dla sie­bie, od­wró­co­ny ple­ca­mi do świa­tła, cze­kał­by, aż prze­sta­nie ist­nieć, aż za­gu­bi się w naj­wyż­szej ja­sno­ści dusz. Nie­bo uka­zy­wa­ło mu się cał­kiem bia­łe, bia­ło­ścią świa­tła, jak­by sy­pał deszcz li­lii, jak­by wszel­ka czy­stość, wszel­ka nie­win­ność, wszyst­ka dzie­wi­czość pło­nę­ły. Ale spo­wied­nik ła­jał go, kie­dy wy­ja­wiał mu swo­je pra­gnie­nia po­czę­te w sa­mot­no­ści lub mó­wił o po­trze­bie do­sko­na­łej czy­sto­ści du­cho­wej; wzy­wał.go do wal­ki w imię Ko­ścio­ła, do obo­wiąz­ków ka­płań­skich. Póź­niej, po wy­świę­ce­niu, mło­dy ksiądz przy­był do Ar­taud na wła­sną proś­bę, ży­wiąc na­dzie­ję, iż urze­czy­wist­ni tu swo­je ma­rze­nia o sa­mo­za­par­ciu. Po­śród owej nę­dzy, na tej ja­ło­wej zie­mi bę­dzie mógł za­tkać uszy na ziem­ską wrza­wę, po­grą­ży się w świę­tym za­chwy­ce­niu. Istot­nie, od wie­lu mie­się­cy nie prze­sta­wał się uśmie­chać; ja­kieś po­gło­sy ze wsi cza­sem je­dy­nie mą­ci­ły mu spo­kój;

słoń­ce tyl­ko raz i dru­gi przy­pie­kło mu sil­niej kark, gdy za­pa­trzyw­szy się kro­czył ścież­ka­mi, nie do­strze­ga­jąc usta­wicz­nych na­ro­dzin, wśród któ­rych prze­by­wał.

Wiel­ki czar­ny pies strze­gą­cy Ar­taud zde­cy­do­wał się aku­rat po­dejść do księ­dza. Siadł u jego stóp. Ale ksiądz za­pa­mię­tał się w sło­dy­czy po­ran­ka. Wczo­raj wie­czo­rem roz­po­czął na­bo­żeń­stwa ma­jo­we; ogrom­ną ra­dość, któ­ra na nie­go spły­nę­ła, przy­pi­sy­wał orę­dow­nic­twu Świę­tej Dzie­wi­cy u Syna Bo­że­go. Jak­że do­bra do­cze­sne wy­da­wa­ły mu się god­ne po­gar­dy! Ja­kąż wdzięcz­no­ścią na­pa­wa­ło go wła­sne ubó­stwo! Stra­ciw­szy ro­dzi­ców – obo­je zmar­li jed­ne­go dnia – wsku­tek dra­ma­tu, o któ­re­go gro­zie do­tych­czas nie wie­dział, od­dał w mo­men­cie ślu­bów ka­płań­skich cały ma­ją­tek star­sze­mu bra­tu. Te­raz już tyl­ko sio­stra wią­za­ła go ze świa­tem. Za­opie­ko­wał się nią, prze­ję­ty ja­kąś na­boż­ną czu­ło­ścią dla jej tę­po­ty. Dro­gie nie­wi­niąt­ko! Była tak dziew­czę­ca, tak dzie­cin­na, że wy­da­wa­ła mu się jed­ną z owych „ubo­gich du­chem”, któ­rym Ewan­ge­lia przy­zna­je kró­le­stwo nie­bie­skie. A jed­nak nie­po­ko­ił się o nią od pew­ne­go cza­su: ostat­nio roz­bu­cha­ła się w so­bie, zdro­wie aż od niej try­ska­ło; za moc­no pach­nia­ła ży­ciem. Czuł się z tym tro­chę nie­swój, ale nic wię­cej.. Żył wła­snym, we­wnętrz­nym ży­ciem, ja­kie so­bie zbu­do­wał po­rzu­ca­jąc wszyst­ko, by po­grą­żyć się w nim do resz­ty. Za­mknął uj­ścia swo­ich zmy­słów, usi­ło­wał wy­zwo­lić się z po­trzeb cie­le­snych – był już li tyl­ko du­szą za­chwy­co­ną w kon­tem­pla­cji. Na­tu­ra za­sta­wia­ła nań si­dła, ob­rzu­ca­ła go nie­czy­sto­ścia­mi; gwałt za­da­wa­ny na­tu­rze, ujarz­mie­nie jej, oczysz­cza­nie się z ludz­kie­go bło­ta po­czy­ty­wał so­bie za chlu­bę. Spra­wie­dli­wy musi ucho­dzić w oczach świa­ta za sza­leń­ca. To­też uwa­żał się za ziem­skie­go ba­ni­tę; za­pa­trzo­ny w do­bra nie­bie­skie nie poj­mo­wał, że parę go­dzin ulot­nej ra­do­ści może sta­no­wić prze­ciw­wa­gę szczę­ścia wiecz­ne­go. Oszu­ki­wał go ro­zum, kła­ma­ły mu zmy­sły, je­śli zaś ro­bił po­stę­py w cno­cie, za­wdzię­czał to przede wszyst­kim po­ko­rze i po­słu­szeń­stwu. Pra­gnął być ostat­nim z lu­dzi, słu­gą sług, aby bo­ska rosa spły­wa­ła na jego ser­ce ni­czym na ja­ło­wą gle­bę; miał się za okry­te­go sro­mo­tą, tu­ma­na, nie­god­ne­go do­stą­pić od­pusz­cze­nia grze­chów. Być po­kor­nym – to ko­chać, to wie­rzyć. Nie roz­po­rzą­dzał już ani sobą, głu­chym, śle­pym, ani swo­im ob­umar­łym cia­łem. Był rze­czą Boga. I z tego uko­rze­nia, w któ­rym się grą­żył, ho­san­na uno­si­ła go po­nad szczę­śli­wych i po­tęż­nych, w bla­ski bez­gra­nicz­ne­go szczę­ścia.

W Ar­taud ksiądz Mo­uret od­na­lazł więc klasz­tor­ne wzlo­ty, któ­rych, nie­gdyś po­żą­dał tak go­rą­co przy każ­dej lek­tu­rze Na­śla­do­wa­nia. Nic się w nim jesz­cze nie bu­rzy­ło. Był nie­mal bez­grzesz­ny – od pierw­sze­go przy­klęk­nię­cia nie za­znał walk i wstrzą­sów, ra­żo­ny ła­ską za­po­mniał ab­so­lut­nie o wła­snym cie­le: eks­ta­za, w jaką uno­si nas bli­skość Boga, zna­na nie­któ­rym mło­dym księ­żom; bło­go­sła­wio­ne chwi­le, kie­dy wszyst­ko milk­nie, kie­dy wszel­kie pra­gnie­nia od­mie­nia­ją się w ogrom­ną po­trze­bę czy­sto­ści. Nie szu­kał po­cie­chy u żad­ne­go ziem­skie­go stwo­rze­nia. Kie­dy wie­rzy­my, że coś jest wszyst­kim, nic nie zdo­ła nami za­chwiać; a on wie­rzył, że Bóg jest wszyst­kim – że jego wła­sna po­ko­ra, jego po­słu­szeń­stwo, jego czy­stość są wszyst­kim. Przy­cho­dzi­ło mu nie­kie­dy na myśl, że ja­ko­by po­ku­sa może stać się ohyd­ną udrę­ką na­wet dla naj­święt­szych. Uśmie­chał się. Bóg nig­dy go jesz­cze nie opu­ścił. Żył w Jego wie­rze jak w pan­ce­rzu, któ­ry go strzegł od naj­słab­szych na­wet po­dmu­chów zła. Wspo­mi­nał nie­raz, że jako ośmio­let­ni chło­piec pła­kał po ką­tach z mi­ło­ści; nie wie­dział, kogo ko­cha; pła­kał, bo ko­chał ko­goś bar­dzo da­le­kie­go. Prze­trwa­ło w nim to uczu­cie roz­tkli­wie­nia. Póź­niej za­pra­gnął zo­stać księ­dzem, aby za­spo­ko­ić ową po­trze­bę nad­ludz­kiej mi­ło­ści, i ta je­dy­nie po­trze­ba go drę­czy­ła. Nie wie­dział, kogo mógł­by sil­niej ko­chać. Za­warł w tym całą swo­ją isto­tę, wro­dzo­ne skłon­no­ści, ma­rze­nia mło­dzień­cze i pierw­sze pra­gnie­nia mę­skie. Sko­ro zaś po­ku­sa mia­ła na­dejść, ocze­ki­wał jej z po­go­dą nie­świa­do­me­go kle­ry­ka. Za­bi­to w nim męż­czy­znę, czuł to i był szczę­śli­wy wie­dząc, że jest kimś od­osob­nio­nym, ska­stro­wa­nym, wy­ko­le­jeń­cem – że na­zna­czo­no go ton­su­rą jak Ba­ran­ka Bo­że­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: