- W empik go
Grzech pana Antoniego - ebook
Grzech pana Antoniego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 610 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mało jest we Francji miejscowości równie ponurych jak miasteczko Eguzon, położone na pograniczu Marche i Berry, na południowo-zachodnim krańcu tej ostatniej prowincji. Osiemdziesiąt, a co najwyżej sto domów, mniej lub więcej nędznego pozoru (z wyjątkiem dwóch czy trzech, których zamożnych właścicieli nie wymieniamy w obawie urażenia ich skromności), tworzy dwie czy trzy ulice i otacza rynek miasteczka, słynącego w promieniu dziesięciu mil z pieniactwa jego mieszkańców oraz z trudnego tam dostępu. Pomimo tej ostatniej niedogodności, która zresztą zniknie niebawem dzięki wytyczeniu nowego gościńca, Eguzon często odwiedzają podróżni, jeśli odważnie przebrną otaczającą je okolicę i zaryzykują jazdę kariolką po jego straszliwym bruku. Jedyna oberża stoi przy jedynym placu, tym obszerniejszym, że graniczy on ze szczerym polem i zdaje się oczekiwać na nowe siedziby przyszłych mieszczan, zaś oberżysta zmuszony jest niekiedy latem zachęcać zbyt licznych przybyszów, by lokowali się w sąsiednich domach, które, przyznać to trzeba, z wielką gościnnością otwierała przed nimi podwoje. Eguzon bowiem położone jest w samym sercu malowniczej okolicy usianej okazałymi ruinami i czy kto chce zwiedzić Châteaubrun, Crozant, la Prugne-au-Pot, czy wreszcie istniejący jeszcze i zamieszkały zamek Saint – Germain, musi z konieczności przenocować w Eguzon, aby nazajutrz rano wyruszyć na jedną z tych wycieczek.
Przed kilku laty, w pewien parny i duszny wieczór czerwcowy, nieco po zachodzie słońca, mieszkańcy Eguzon otworzyli szeroko oczy na widok dobrze się prezentującego młodzieńca, który przejeżdżał przez rynek z zamiarem opuszczenia miasta. Zbierało się na burzę, zmrok zapadał wcześniej niż zwykle, a jednak młody podróżny, po spożyciu lekkiego posiłku w oberży i popasaniu tam ściśle tak długo, ile było potrzeba, aby dać wytchnąć koniowi, śmiało skierował się na północ, nie zważając na perswazje oberżysty i zdając się lekceważyć niebezpieczeństwa, jakie mogły go czekać w drodze. Nikt go nie znał; na pytania odpowiadał tylko zniecierpliwionym wzruszeniem ramion, a na przestrogi – uśmiechem. Kiedy stukot podków jego wierzchowca przebrzmiał w oddali, odezwały się głosy miejscowych próżniaków:
– Musi to być młodzieniec, który dobrze zna drogę lub też nie zna jej wcale. Przejeżdżał tędy sto razy i zna tu każdy kamień albo nie domyśla się, jak rzeczy stoją, i może się znaleźć w kłopocie.
– To przybysz nie z tych stron – orzekł rozsądnie pewien domyślny człowiek – nie chciał nikogo słuchać; ale za pół godziny, gdy zerwie się burza, zobaczycie, że tu wróci.
– Jeśli nie skręci pierwej karku zjeżdżając z mostu des Piles – zauważył trzeci.
– Ha, trudno – odrzekli chórem obecni – to już jego rzecz! Chodźmy zamknąć okiennice, żeby czasem grad nie potłukł nam szyb.
Rozległ się w całym miasteczku huk zatrzaskiwanych w pośpiechu drzwi i okien, podczas gdy wiatr, który zaczynał już wyć w zaroślach, prześcigał w szybkości zadyszane służące, odrzucając im w nos skrzydła ciężkich drewnianych okiennic, na które miejscowi rzemieślnicy, zgodnie z tradycjami przodków, nie szczędzili ani dębiny, ani żelastwa. Od czasu do czasu jakieś głosy nawoływały się poprzez ulicę; krzyżowały się krótkie, rzucane od progu pytania i odpowiedzi:
– Wszystkoście już sprzątnęli?
– Gdzie zaś! Zostało jeszcze ze dwie fury!
– A ja mam ze sześć fur nieskoszonych.
– Mnie tam nic nie obchodzi, zwiozłem wszystko do stodoły.
Chodziło o siano.
Podróżny, dosiadający doskonałego konika z Brenne, pozostawił za sobą ciężkie chmury i przyśpieszając tempa pochlebiał sobie, że wyprzedzi w wyścigu burzę; ale na raptownym zakręcie drogi zrozumiał, że nie uda mu się uniknąć flankowego uderzenia. Rozwinął więc płaszcz przytroczony do tłomoczka, zacisnął pod brodą pasek od czapki i spiąwszy konia ostrogami rozpoczął nowy wyścig, spodziewając się chociaż za dnia przebyć niebezpieczne miejsce, o którym go uprzedzano. Zawiodły go jednak rachuby; droga okazała się tak ciężka, że zmuszony był przejść w stępa i ostrożnie prowadzić konia poprzez rozsypane pod nogami głazy. Kiedy znalazł się nad wąwozem rzeki Creuse, chmury powlokły już całe niebo, zapanowały zupełne ciemności i jedynie po głuchym, jakby dochodzącym spod ziemi szumie potoku mógł osądzić, jak głęboka jest przepaść, wzdłuż której się posuwa.
Lekkomyślny, jakim się bywa mając lat dwadzieścia, młodzieniec nie zważał na przezorne wahanie swego wierzchowca i zmuszał go do ryzykownego zstępowania ze stoku, który za każdym krokiem stawał się bardziej wyboisty i stromy. Lecz koń nagle stanął, rzucił się w tył potężnym ruchem krzyża; wstrząs był tak silny, że jeździec zachwiał się w siodle i przy świetle błyskawicy dojrzał, że znajduje się na samym skraju prostopadłej przepaści: jeszcze jeden krok a niechybnie znalazłby się na dnie rzeki.
Deszcz zaczął padać i wściekła nawałnica wstrząsała wierzchołkami starych kasztanów rosnących przy drodze. Ów wiatr zachodni spychał właśnie jeźdźca i konia ku rzece i niebezpieczeństwo stawało się tak oczywiste, że podróżny zmuszony był zsiąść z konia, by uchronić się nieco przed wiatrem i móc lepiej powodzić wierzchowcem w ciemnościach. Fragment krajobrazu, który zdołał dostrzec w świetle błyskawicy, wydał mu się wspaniały, zresztą sytuacja, w jakiej się znalazł, schlebiała właściwemu młodości upodobaniu do przygód.
Następna błyskawica pozwoliła mu zapoznać się lepiej z krajobrazem, skorzystał zaś z trzeciej, by oswoić wzrok ze swym bezpośrednim otoczeniem. Droga była dość szeroka, ale właśnie owa szerokość utrudniała posuwanie się po niej. Składało się na nią chyba ze sześć ledwie przetartych dróżek znaczonych tylko śladami kopyt końskich i koleinami wozów; tworzyły one całą sieć szlaków krzyżujących się jakby przygodnie na stoku wzgórza; że zaś nie było tu ani żywopłotów, ani rowów, ani żadnego śladu ludzkiej ręki, ziemia wydała więc swe ogołocone zbocza na pastwę przechodniów, którzy wdrapywali się na wzgórze, jak kto mógł; tak więc o każdej porze roku żłobiono tam nowe ścieżki lub powracano do dawniejszych, stwardniałych i zarośniętych dróżek. Pośród tych kapryśnych ścieżyn wznosiły się pagórki nastroszone głazami lub kępami krzewów, czego w ciemnościach niesposób było rozpoznać, a że krzyżowały się na różnej wysokości, trudno było przejechać z jednej na drugą nie narażając się na potknięcie, które mogło pociągnąć we wspólną przepaść, wszystkie bowiem te ścieżki biegły wzdłuż stromej ściany wąwozu. Ściana zaś owa była nie tylko pochylona ku przodowi, lecz również spadzista z jednego boku; należało więc iść nie tylko zgiętym naprzód, lecz i przechylonym w lewą stronę. Niełatwo było posuwać się którymkolwiek z tych krętych szlaków, gdyż latem wszystkie były jednako wydeptane, okoliczni mieszkańcy bowiem w biały dzień szli tędy lub owędy, bez wyboru; jednakże w ciemną noc pomyłka nie była rzeczą obojętną i młodzieniec, któremu droższe były nogi ulubionego konia niż własne życie, postanowił schronić się za skałą dość wysoką, by osłonić przed gwałtownym wiatrem siebie i wierzchowca i poczekać, aż niebo trochę się przejaśni.
Oparł się o Kruka i podnosząc połę nieprzemakalnego płaszcza, by ochronić bok i siodło wiernego towarzysza, pogrążył się w romantycznym marzeniu; wbrew przypuszczeniom mieszkańców Eguzon, jeżeli pamiętali jeszcze o nim w tej chwili, nie tylko nie odczuwał zawodu ani zatroskania, lecz przeciwnie, rad słuchał ryku rozszalałej burzy.
Następujące po sobie często błyskawice pozwoliły mu niebawem zapoznać się dostatecznie z otaczającą go okolicą. Na wprost niego droga biegła wzdłuż przeciwległej ściany wąwozu i wspinała się równie stromo, jak poprzednio opadała, i przedstawiała trudności podobnej natury. Rzeka Creuse, przezroczysta i potężna, płynęła dość cicho w dole przepaści, po czym z głuchym, przeciągłym wyciem przeciskała się pod łukami starego, zrujnowanego mostu. Załom przeciwległej skarpy przesłaniał widok, ale z boku otwierała się perspektywa połogich, bujnych łąk, pośród których wiła się rzeka; na wprost zaś naszego młodzieńca, na szczycie najeżonego potężnymi głazami i porośniętego bujną roślinnością pagórka, widać było wznoszące się strzeliste, poszczerbione wieże obszernej, na wpół zrujnowanej siedziby. Gdyby jednak podróżnemu przyszła myśl schronienia się tam przed burzą, trudno byłoby mu do niej trafić; nie było bowiem widać najmniejszego śladu łączności owego zamku z gościńcem, drugi zaś wąwóz, przez który przepływał drugi potok, wpadający do Creuse, przedzielał oba wzgórza. Miejsce to było niezmiernie malownicze, a sinawy odblask błyskawic nadawał mu jakiejś grozy, której na próżno byśmy tu szukali w świetle dnia. Olbrzymie rury kominów, obnażone na skutek zwalenia się dachów, strzelały w górę ku ciężkiej, pełzającej nad zamkiem chmurze i zdawały się ją rozdzierać. W chwilach gdy niebo przeszywały nagłe błyski, ruiny rysowały się biało na czarnym tle powietrza, natomiast kiedy oczy przyzwyczaiły się do nawrotu ciemności, tworzyły mroczną bryłę na jaśniejszym horyzoncie. Ogromna gwiazda, której chmury nie śmiały zda się zagarnąć, długo błyszczała nad dumną wieżycą jak klejnot na czole olbrzyma. Wreszcie zniknęła, a potoki deszczu, który chlusnął ze zdwojoną siłą, zasłoniły podróżnemu cały otaczający go świat gęstą zasłoną. Woda, padając na pobliskie skały i na ziemię stwardniałą od niedawnych upałów, odbijała się od nich tworząc białą pianę; rzekłbyś, że to wiatr podnosi tumany kurzu.
Młody człowiek poruszył się, chcąc znaleźć za skałą lepszą osłonę dla konia, i nagle spostrzegł, że nie jest sam. Jakiś człowiek przyszedł tu również szukać schronienia, a może nawet pierwszy zajął to miejsce. Trudno to było ustalić wobec gwałtownych przeskoków od olśniewającej jasności do gęstego mroku. Jeździec nie zdążył przyjrzeć się dobrze piechurowi; wydało mu się, że jest nędznie odziany i że niezbyt dobrze patrzy mu z oczu. Zdawało się nawet, że chciał się ukryć chowając się jak najgłębiej za występ skały; z chwilą jednak gdy usłyszawszy okrzyk podróżnego przekonał się, że go dostrzeżono, zwrócił się do nieznajomego bez wahania, głosem donośnym i śmiałym:
– Bardzo to nieodpowiednia pogoda na spacery, mój panie, i jeśli pan jest człowiekiem rozsądnym, powróci pan na nocleg do Eguzon.
– Stokrotne dzięki, przyjacielu! – odpowiedział młodzieniec i świsnął zamaszyście szpicrutą z ołowianą gałką, by dać do zrozumienia zagadkowemu rozmówcy, że ma broń w ręku.
Tamten zrozumiał ostrzeżenie i odpowiedział na nie, niby od niechcenia uderzając o skałę tak potężną laską z ostrokrzewu, że aż rozprysnęły się odłamki kamienia. Broń była dobra, a i pięść nie od parady.
– Niedaleko pan dziś zajdzie w taką pogodę – ciągnął dalej wędrowiec.
– Pójdę tak daleko, jak mi się będzie podobało – odrzekł jeździec – i nie chciałbym być w skórze tego, komu strzeli do głowy zatrzymywać mnie w drodze.
– Czy obawia się pan złodziei, że na grzeczność odpowiada pan pogróżkami? Nie wiem, z jakich stron przybywasz, młodzieńcze, ale nie wiesz widać, w jakich stronach się znajdujesz.
Nie ma tu u nas, dzięki Bogu, ani zbójców, ani morderców, ani złodziei.
Dumny, lecz szczery ton nieznajomego budził zaufanie. Młodzieniec zaczął znów łagodnie:
– Jesteś więc mieszkańcem tej okolicy, mój przyjacielu?
– Tak, jestem nim i będę nim zawsze.
– Masz rację, że chcesz tu pozostać: to piękne strony.
– Nie zawsze, co prawda. W tej chwili na przykład nie jest tu zbyt przyjemnie; pogoda jest bardzo złośliwa i zanosi się na to, że tak będzie przez całą noc.
– Tak pan sądzi?
– Jestem tego pewien. Jeśli pan pojedzie doliną Creuse, burza będzie panu towarzyszyła do jutra rana; myślę jednak, że nie wybrał się pan w drogę tak późno nie mając gdzieś w pobliżu zapewnionego noclegu?
– Prawdę powiedziawszy widzę, że miejscowość, dokąd się udaję, jest położona dalej, niż przypuszczałem. Wyobraziłem sobie, że chcąc zatrzymać mnie w Eguzon przesadzono zarówno odległość, jak i zły stan dróg; widzę jednak po tym, jak mało się posunąłem od godziny, że bynajmniej nie wprowadzono mnie w błąd.
– Czy nie będzie zbytnią ciekawością zapytać, dokąd pan jedzie?
– Do Gargilesse. Jak to daleko, zdaniem pana?
– Niedaleko, gdyby było widać drogę; ale jeśli pan nie zna okolicy, będzie pan wędrował całą noc, gdyż to, co pan tu widzi, jest niczym w porównaniu z karkołomnymi zjazdami, które pana czekają, by przedostać się z wąwozu Creuse do wąwozu Gargilesse, nie mówiąc już o tym, że ponadto ryzykuje pan życie.
– A więc, czy chciałby pan przeprowadzić mnie za sowitą nagrodą?
– Co to, to nie, dziękuję panu.
– Czyżby droga była aż tak niebezpieczna, że odmawia mi pan tej przysługi?
– Droga nie jest niebezpieczna dla mnie, który znam ją równie dobrze, jak pan zapewne zna ulice Paryża; z jakiej racji jednak miałbym dla pańskiej przyjemności moknąć przez całą noc?
– Wcale mi na tym nie zależy i potrafię obejść się bez pańskiej pomocy; ale nie prosiłem pana bynajmniej o grzeczność za darmo: ofiarowałem panu…
– Dosyć, dosyć! Jest pan bogaty, ja zaś jestem ubogi, ale jeszcze nie wyciągam ręki i mam po temu powody, by nie stawać się sługą pierwszego lepszego… Gdybym jeszcze wiedział, kim pan jesteś…
– Nie dowierza mi pan? – rzekł młody człowiek-śmiała i dumna postawa nieznajomego pobudziła jego ciekawość. – Na dowód, że nieufność jest niegodnym uczuciem, zapłacę panu z góry. Ile pan żąda?
– Za pozwoleniem, łaskawy panie, ja nic nie żądam; nie mam żony ani dzieci i nic mi na razie nie potrzeba; mam zresztą przyjaciela, dobrego kolegę – dom jego jest stąd niedaleko – i skorzystam z pierwszego przejaśnienia, by pójść tam na kolację i przespać się pod dachem.
Czemu miałbym się tego wyrzekać dla pana? Niech pan sam przyzna. Czy dlatego, że pan ma dobrego konia i ubranie jak z igły?
– Pańska duma podoba mi się raczej. Myślę jednak, że niesłusznie odrzuca pan zwykłą wymianę usług.
– Oddałem już panu usługę taką, na jaką mnie stać, ostrzegając, by pan nie ryzykował podróży w tak ciemną noc i po drogach, które za pół godziny będą nie do przebycia. Czego pan więcej chce?
– Niczego… Jeśli prosiłem pana o pomoc, to tylko by poznać charakter tutejszych mieszkańców, nic więcej. Widzę teraz, że ich życzliwość dla obcych ogranicza się tylko do słów.
– Dla obcych! – wykrzyknął wieśniak, a w głosie jego zabrzmiał taki smutek i wyrzut, że aż podróżny się zdumiał. – A czyż to i tak nie nazbyt wiele dla tych, co nas zawsze tylko krzywdzili? Ludzie są niesprawiedliwi, mój panie; ale Pan Bóg wszystko widzi i wie, że biedny chłop daje się strzyc jak owca przez uczonych ludzi z miasta i nigdy się nawet nie zemści.
– Ludzie z miasta tyle więc krzywdy wyrządzili wieśniakom w waszych stronach? Nie wiedziałem o tym i nie mogę brać za to odpowiedzialności, gdyż jestem tu po raz pierwszy. – Jedzie pan do Gargilesse. Pewnie w odwiedziny do pana Cardonnet? Jest więc pan, ręczę za to, jego krewnym lub przyjacielem?
– Któż to jest ten pan Cardonnet, do którego zdaje chwili się pan mieć jakiś żal? – zapytał młodzieniec po wahania.
– Dość na tym – odpowiedział wieśniak – jeśli go pan nie zna, wszystko, co mógłbym panu o nim powiedzieć, będzie dla pana nieciekawe; jeśli zaś jest pan bogaty, nic panu z jego strony nie grozi. Jest on zawzięty tylko na biedaków.
– Ależ ostatecznie – ciągnął dalej nieznajomy starając się opanować wzburzenie – może mam powody, że chcę wiedzieć, co myślą w okolicy o tym panu Cardonnet. Jeśli odmawia mi pan wyjaśnień, na czym opiera pan swój ujemny sąd o nim? Widać ma pan do niego jakąś osobistą urazę, która panu samemu mało zaszczytu przynosi.
– Nie mam obowiązku zdawać rachunku przed nikim – odpowiedział wieśniak – a sąd mój do mnie należy. Dobranoc panu. Właśnie deszcz trochę przestaje padać. Przykro mi, że nie mogę panu ofiarować schronienia, ale nie mam innego niż ten oto zamek, który nie należy do mnie. – Oddaliwszy się jednak o kilka kroków przystanął, jakby poczuł wyrzuty sumienia, że nie dość dobrze wywiązuje się z obowiązków gościnności: – Gdyby pan miał ochotę wstąpić tam i poprosić o nocleg – dodał – mogę panu zaręczyć, że byłby pan dobrze przyjęty.
– A więc te ruiny są zamieszkałe? – zapytał podróżny, który na to, by przeprawić się przez rzekę Creuse, musiał także przejść wąwóz, ruszył więc w drogę razem z wieśniakiem, przytrzymując konia za uzdę.
– Prawdziwie jest to ruina – rzekł jego towarzysz tłumiąc westchnienie – ale chociaż nie jestem jeszcze taki stary, widziałem ten zamek, kiedy stał nietknięty i tak piękny, zarówno na zewnątrz, jak wewnątrz, że król by nim nie pogardził. Właściciel nie łożył zbyt wiele na jego utrzymanie, ale nie było to potrzebne, taki ten zamek był potężny i mocno zbudowany; mury były tak pięknie wyzębione, kamienie w kominach i dokoła okien tak pięknie ociosane, że nie sposób było przyozdobić je bogaciej, niż uczynili to architekci i murarze przy budowie. Ale wszystko przemija, bogactwo tak jak wszystko inne, i ostatni pan de Châteaubrun odkupił niedawno za cztery tysiące franków zamek swoich przodków.
– Czyż to możliwe, żeby taka góra kamieni, nawet w stanie zupełnego opuszczenia, miała tak małą wartość?
– To, co pozostało, byłoby jeszcze sporo warte, gdyby można te kamienie stąd usunąć i przewieźć; ale skąd wziąć w tej okolicy robotników i maszyny zdolne zwalić te stare mury? Nie wiem, czego ludzie używali dawniej do budowy, ale ten cement jest tak zwarty, że wieże i główne ściany wydają się wyciosane z jednej bryły. I widzi pan, że ten gmach wzniesiony jest na samym szczycie góry, a wszędzie dokoła przepaści. Jakich wozów i jakich koni trzeba by na przewiezienie podobnego budulca? Chyba żeby się ta góra rozpadła, inaczej te mury ostaną się tak długo jak skała, na której stoją, a znajdzie się pomiędzy nimi jeszcze dość sklepień, aby zapewnić dach nad głową biednemu panu i biednej panience.
– A więc ten ostatni potomek rodu Châteaubrun ma córkę? – zapytał młodzieniec i zatrzymał się, by obejrzeć starą siedzibę ciekawszym okiem, niż to czynił dotychczas. – Czy i ona tu mieszka?
Nie brak tu powietrza i wody, no i pomimo nowych praw ograniczających polowanie można czasem zobaczyć parę zajęcy lub kuropatw na stole pana de Châteaubrun. Szczerze mówię, jeśli pan nie ma spraw tak pilnych i nie chce ryzykować życia, by stanąć na miejscu przed świtem, chodźmy razem, a ręczę, że będzie pan dobrze przyjęty na zamku. A nawet gdyby pan przybył sam jeden i bez niczyjego polecenia, wystarczy, by noc była słotna, panu zaś dobrze z oczu patrzyło, a przyjmą pana chętnie i gościnnie w domu hrabiego de Châteaubrun… jeszcze większą siłą, i nie miałbym sumienia zostawić pana samego w górach. Wie pan, nie trzeba mi mieć za złe, żem panu moich usług odmówił; mam po temu swoje racje, o których pan sądzić nie może i których nie mam obowiązku wyłuszczać; ale będę spał spokojniej, jeśli pan posłucha mojej rady. Znam zresztą pana Antoniego, wziąłby mi za złe, gdybym pana nie zatrzymał i nie przyprowadził na zamek; jeszcze gotów byłby pobiec za panem, co nie wyszłoby mu na zdrowie zaraz po kolacji.
– Tak, tak, mieszka pośród sępów i puszczyków, co nie przeszkadza, że jest młoda i ładna.
– Ten szlachcic jest podobno ubogi, miałbym skrupuły nadużywać jego dobrego serca.
– Przeciwnie, zrobi mu pan przyjemność. Co tam, przecie pan widzi, że burza powraca z - A… czy nie sądzi pan, że jego córka będzie nierada z przybycia nieznajomego?…
– Jego córka jest jego córką, to znaczy, że jest równie dobra jak on, jeśli nie lepsza, choć to się zdaje zgoła niemożliwe.
Młodzieniec wahał się jeszcze chwilę; lecz urzeczony jakimś romantycznym urokiem przygody i tworząc w wyobraźni obraz owej perły niezwykłej piękności, którą odkryje wśród tych groźnych murów, powiedział sobie, że oczekują go w Gargilesse dopiero nazajutrz w ciągu dnia; że przyjeżdżając tam pośrodku nocy zakłóciłby sen rodzicom; wyperswadował sobie wreszcie, że upieranie się przy swoich zamiarach byłoby rzeczą wielce nierozważną, od której matka starałaby się go z pewnością odwieść, gdyby głos jej mógł w tej chwili dolecieć do niego. Pokonany wszystkimi argumentami, które wytaczamy sami sobie, wówczas gdy chochlik młodości i ciekawości się w to wdaje, poszedł za swoim przewodnikiem w stronę starego zamku.II ZAMEK CHÂTEAUBRUN
Wspiąwszy się z trudem po stromej ścieżce, a raczej po stopniach wykutych w skale, nasi podróżni po upływie dwudziestu minut znaleźli się przed wjazdem do zamku. Wiatr i ulewa nabierały coraz większej siły, młodzieniec nie miał więc możności przyjrzeć się szerokiej bramie, która w tej chwili stanowiła w jego oczach jedynie potężnych rozmiarów mroczną bryłę. Zauważył tylko, że zamiast żelaznych krat, jak przystało na wielkopańską rezydencję, siedzibę otaczała zwykła drewniana bariera, podobna do tych, które ogradzały okoliczne łąki.
– Proszę tu na mnie poczekać – rzekł przewodnik do młodzieńca. – Przelezę przez tę barierę i przyniosę klucz; bo co też tej starej Janilli przyszło do głowy: założyła tu niedawno kłódkę, tak jakby złodziej mógł się na coś połaszczyć u jej państwa. Zresztą, miała dobre chęci i nie robię jej z tego zarzutu.
Wieśniak bardzo zręcznie przeskoczył barierę, młodzieniec zaś czekając, aż przewodnik jego powróci, by go wprowadzić na zamek, starał się na próżno zrozumieć układ rozpadających się brył architektonicznych, które majaczyły w głębi dziedzińca: robiły wrażenie całkowitego chaosu.
W parę chwil potem zobaczył zbliżające się ku niemu postacie, które z pośpiechem otworzyły barierę; jedna z nich wzięła za wodze konia, druga podała młodzieńcowi rękę; trzecia wreszcie szła na przedzie, niosąc latarnię. Pomoc jej była niezmiernie potrzebna, by lawirować pomiędzy zagradzającym przejście gruzem i rosnącymi tam gęsto cierniami.
Minęli część dziedzińca, kilka wielkich, ciemnych sal, otwartych na wszystkie cztery wiatry, i znaleźli się wreszcie w wąskim, sklepionym pomieszczeniu, które mogło niegdyś służyć za kredens lub lamus łączący kuchnie ze stajniami. W pokoju tym, starannie wybielonym, mieścił się teraz salon i jadalnia pana de Châteaubrun. Wymurowano tam niedawno kominek obramowany politurowanym i błyszczącym drzewem; szeroka blacha żelazna wypełniająca całe palenisko, przyniesiona tu zapewne z jednego z wielkich kominów zamku, zarówno jak oba wilki z polerowanego żelaza odbijały wspaniale ciepło i blask ognia w tym pokoju o białych, nagich ścianach, który dzięki temu i przy pomocy małej blaszanej lampki był dostatecznie oświetlony. Stół z kasztanowego drzewa, mogący w dni szczególnie uroczyste pomieścić aż sześć nakryć, kilka wyplatanych krzeseł i niemiecki zegar z kukułką, kupiony za sześć franków od wędrownego handlarza, stanowiły całe umeblowanie tej skromnej bawialni.
Wszystko to jednak było nieskazitelnej czystości; stół i krzesła, z gruba ciosane przez miejscowego stolarza, miały połysk zdradzający usilne używanie szczotki i wełnianej ścierki. Palenisko komina było starannie wymiecione, podłoga na angielską modłę, wbrew miejscowym zwyczajom, wysypana piaskiem; w kamiennym dzbanie na kominku rozpościerał się jak wachlarz olbrzymi bukiet róż pomieszanych z polnymi kwiatami zerwanymi na pobliskich wzgórzach. W tej skromnej siedzibie nie można było na pierwszy rzut oka dostrzec żadnego wyszukania, żadnej chęci nadania jej piętna poetyczności lub malowniczości; a jednak przyjrzawszy się bliżej łatwo się było przekonać, że w tym pokoju, tak jak w każdym zamieszkałym przez człowieka wnętrzu, charakter i wrodzony smak osoby, która je stworzyła, rządziły bądź wyborem, bądź rozstawieniem sprzętów. Młodzieniec, wchodząc tu po raz pierwszy, znalazł się sam przez chwilę, podczas gdy gospodarze krzątali się, by przyjąć go jak najgodniej, mógł więc wytworzyć sobie wkrótce dość słuszny sąd o mieszkańcach tego ustronia. Nie ulegało wątpliwości, że nawykli oni do pewnego wykwintu, że zachowali potrzebę pewnego dobrobytu; że znalazłszy się w ciężkiej sytuacji mieli dość zdrowego rozsądku, by wyrzec się wszelkiego zewnętrznego blichtru, wreszcie, że wybrali na bawialnię spośród niewielu pokoi, które nie uległy zniszczeniu w tym rozległym dworzyszczu, najłatwiejszy do utrzymania, ogrzania, do umeblowania i oświetlenia i że instynktownie dali pierwszeństwo temu, który w proporcjach swoich był zarazem wytworny i pełen wdzięku.
Istotnie ten zakątek był częścią pierwszego piętra czworokątnego pawilonu dobudowanego pod koniec Odrodzenia do starych murów tworzących główną fasadę. Artysta, który skomponował tę czworokątną wieżyczkę, usiłował złagodzić przejście łączące ze sobą dwa odmienne style; nadał oknom kształt przypominający dawne strzelnice i okienka obronne; widać było jednak, że te małe okrągłe otwory nie były nigdy przeznaczone na to, by wystawiano przez nie działa, i że służyły tylko jako ozdoba dla oka. Pięknie okolone czerwoną cegłą na przemian z białymi kamieniami tworzyły od wewnątrz ładne ramy, a rozmieszczone w regularnych odstępach pomiędzy oknami w podobny sposób ornamentowane nisze pozwalały obejść się bez papierowych obić lub rozwieszonych tkanin, a nawet mebli, które przytłoczyłyby tylko te ściany, nie dodając nic do ich pełnej wdzięku prostoty.
W jednej z tych nisz, której podstawę tworzyła kamienna płyta biała i błyszcząca jak marmur, podróżny zobaczył ładny wiejski kołowrotek i wrzeciono z namotaną na nim brunatną wełną; wpatrując się w to narzędzie pracy, tak lekkie i naiwne zarazem, zatopił się w myślach, z których wyrwało go lekkie muśnięcie sukni kobiecej. Odwrócił się żywo; jednakże gwałtowne bicie młodzieńczego serca ustąpiło miejsca przykremu rozczarowaniu. Była to stara służąca; dzięki pokrywającej podłogę warstwie piasku weszła bez szmeru i pochyliła się, by wrzucić do komina naręcze pędów dzikiej winorośli.
– Niech się pan przysunie do ognia – powiedziała stara, wymawiając "r" gardłowo i jakby z pewną przesadą – proszę dać mi swój płaszcz i czapkę, wysuszę je w kuchni. To dobry płaszcz od deszczu; nie pamiętam, jak się ten materiał nazywa, ale widziałam taki w Paryżu.
Rada bym, żeby nasz pan hrabia mógł mieć podobny! Ale to pewnie bardzo drogo kosztuje, zresztą nie wiadomo, czyby chciał to nosić. Wciąż mu się zdaje, że ma dwadzieścia pięć lat, i twierdzi, że nigdy jeszcze wody niebieskie nie przyprawiły o katar uczciwego człowieka; a jednak zeszłej zimy skarżył się trochę na ischias. Ale w pańskim wieku człowiek się takich rzeczy nie boi. Tak czy owak, niech pan sobie krzyż rozgrzeje; o tak, proszę sobie krzesło obrócić, będzie panu lepiej. Pan z Paryża, jestem tego pewna; poznałam to zaraz po pańskiej cerze, zbyt delikatnej jak na nasze strony: piękna okolica, mój panie, ale lato u nas upalne, a zima mroźna. Powie mi pan, że dziś jest tak zimno jak w listopadzie; to prawda, cóż jednak na to poradzić? To przez tę burzę. Ale ten pokoik jest poczciwy, łatwo się da ogrzać, przekona się pan o tym za chwilę. Na szczęście nie brak nam chrustu. Tyle tu starych drzew, a potem same jeżyny, co rosną w podwórzu, starczą, żeby palić w piecu chlebowym całą zimę.
Prawda, że nigdy dużo chleba się nie piecze. Pan hrabia nic prawie nie jada, córka tak samo; największy żarłok w całym domu to lokajczyk; temu trzeba dać trzy funty chleba na dzień. Toteż piekę dla niego oddzielny bochenek i żyta nie żałuję. W sam raz dla niego, a jeszcze jak dodać trochę otrąb, to bardzo chleba przysparza i wcale na zdrowie nie szkodzi. Ho, ho, to pana śmieszy? I mnie także. Bo ja, widzi pan, całe życie lubiłam śmiać się i gawędzić, robota na tym nie cierpi, cenię prędkość we wszystkim. Pan Antoni jest taki sam; jak co powie, trzeba duchem lecieć. Toteż zawsze na tym punkcie byliśmy zgodni. Pan nam daruje, jeśli wypadnie mu trochę poczekać. Pan hrabia zeszedł do piwnicy z tym człowiekiem, co to pana przyprowadził, a tam schody takie strome, że nie sposób iść prędko; ale to dobra piwnica, proszę pana; mury grube przeszło na dziesięć stóp, a tak głęboko w ziemi, że jak się człowiek tam dostanie, to mu się zdaje, że jest żywcem zakopany. Prawdziwie! aż się robi nieswojo. Powiadają, że kiedyś zamykano tam jeńców wojennych; my nie zamykamy teraz nikogo i wino nasze doskonale się tam przechowuje.
Spóźniamy się też dlatego, że nasza córka już leży w łóżku: miała dziś migrenę, bo chodziła po słońcu bez kapelusza. Powiada, że chce się do tego przyzwyczaić i że jeśli ja mogę się obchodzić bez kapelusza i parasolki, to i jej to niepotrzebne; ale się myli: wychowana była na panienkę, tak jak przystało biedactwu! Bo jeśli powiadam "nasza córka", to nie dlatego żebym była matką panny Gilberty; niepodobna do mnie w niczym, tak jak szczygiełek niepodobny jest do zwykłego wróbla; ale że to ja ją wychowałam, więc przywykłam nazywać ją swoją córeczką, a ona za nic nie chciała się zgodzić, żebym przestała jej mówić po imieniu. To takie kochane dziecko! Przykro mi, że leży w łóżku; ale zobaczy ją pan jutro rano, bo nie puścimy pana bez śniadania, i ona pomoże mi usłużyć panu lepiej, niżbym to ja sama potrafiła. Nie brak mi sił co prawda, proszę pana, nogi mam zdrowe, jak pan widzi, jestem szczupła, choć mała i nie domyśliłby się pan z pewnością, ile mam lat… Na przykład, ile też dałby mi pan lat?…
Młodzieniec liczył, że dzięki temu pytaniu będzie mógł wtrącić choć słowo, choć jedno grzeczne zdanie, by jej podziękować i poruszyć temat, który go interesował, pragnął bowiem dowiedzieć się więcej szczegółów o pannie Gilbercie; ale zacna kobieta nie czekała na jego odpowiedź i ciągnęła dalej z wielką swadą:
– Mam sześćdziesiąt cztery lata, proszę pana, to znaczy, skończę sześćdziesiąt cztery na święty Jan, a zepchnę więcej roboty niż trzy młode dziewczyny. Krewka jestem, proszę pana. Nie pochodzę z Berry; urodziłam się w Marchii, o jakie dwadzieścia cztery kilometry stąd; to od razu znać i widać. Przygląda się pan robocie naszej córki? Czy wie pan, że potrafi prząść tak równo i tak cienko jak najlepsza prząśniczka ze wsi? Uparła się, żebym ją nauczyła prząść wełnę. "Słuchaj, matko – powiedziała mi (bo ona mnie zawsze tak nazywa; biedne dziecko nie pamięta własnej matki i kochało mnie zawsze, jakbym to ja ją urodziła, choć podobne jesteśmy do siebie nie przymierzając jak róża do pokrzywy) – słuchaj, matko – powiada – te hafty, te rysunki, te wszystkie bzdury, których mnie uczono w klasztorze, na nic się tu nie zdadzą. Naucz mnie prząść, robić na drutach, szyć, tak abym mogła pomóc ci w sporządzaniu odzieży dla mego ojca…"
Skoro tylko niezmordowany monolog zaczynał zaciekawiać nieco znużonego słuchacza, poczciwa kobiecina wyszła z pokoju, tak jak to już niejednokrotnie przedtem czyniła – nie usiadła bowiem ani na chwilę – i nie przestając prawić nakryła stół grubym białym obrusem, rozstawiła talerze, szklanki, położyła noże, zamiotła na nowo palenisko, wytarła krzesła i chyba z dziesięć razy podsyciła ogień, nawiązując przy tym nieustannie wątek solowej piosenki w tym samym miejscu, gdzie go przerwała. Tym razem jednak gardłowy jej głos, który nie przestawał dolatywać z sąsiedniego korytarzyka, przytłumiły dwa silniejsze głosy i hrabia de Châteaubrun w towarzystwie wieśniaka, który przyprowadził naszego młodzieńca, ukazał się wreszcie jego oczom. Każdy z nich niósł dwa kamienne dzbany, które postawili na stole. Wówczas dopiero młodzieniec mógł przyjrzeć się dokładnie rysom obu przybyłych.
Pan de Châteaubrun był mężczyzną lat około pięćdziesięciu, średniego wzrostu, o pięknych i szlachetnych rysach. Barczysty, miał kark jak u byka, ręce i nogi atlety, płeć ogorzałą co najmniej tak jak jego towarzysz i potężne dłonie, stwardniałe, opalone, spierzchłe na polowaniu, na słońcu i wietrze; istne ręce kłusownika – zacny hrabia posiadał bowiem zbyt mało ziemi własnej, by nie polować na cudzej. Twarz miał pogodną, szczerą i uśmiechniętą; nogi silne, głos stentorowy. Jego solidne ubranie myśliwskie, schludne, choć połatane na łokciach, koszula z konopianego płótna, skórzane sztylpy, szpakowaty zarost czekający cierpliwie niedzielnej brzytwy, wszystko w nim świadczyło, że nawykł do twardego, dzikiego nawet życia, podczas gdy ujmujący wyraz twarzy, gładki i serdeczny sposób bycia oraz niepozbawiona pewnej godności swoboda zdradzały szlachcica dwornych manier, który nawykł raczej okazywać pomoc i opiekę niż jej oczekiwać od innych.
Towarzyszący hrabiemu wieśniak nie dorównywał mu w najmniejszym nawet stopniu pod względem schludności. Burza i złe drogi uszkodziły poważnie jego bluzę i obuwie. Jeśli zarost hrabiego datował się sprzed tygodnia, szczecina wieśniaka chyba z górą od dwóch tygodni nie oglądała brzytwy. Wieśniak był chudy, kościsty, zwinny, wyższy od hrabiego o kilka cali, a choć twarz jego wyrażała także dobroć i serdeczność, chwilami przebiegały ją, jeśli tak powiedzieć można, błyskawice złośliwości, smutku lub wyniosłej niechęci do ludzi. Był niewątpliwie bądź mądrzejszy, bądź bardziej nieszczęśliwy od pana zamku Châteaubrun.
– A więc, mój panie – zapytał szlachcic – czy zdążył się pan trochę osuszyć? Rad jestem pana u siebie powitać i służę kolacją.
– Wdzięczny jestem za tak gościnne przyjęcie – odpowiedział podróżny – uważam jednak, że uchybiłbym dobrym obyczajom, gdybym przede wszystkim się panu nie przedstawił.
– Dobrze, dobrze – ciągnął dalej hrabia, którego nazywać będziemy odtąd panem Antonim, jak to czynili wszyscy w całej okolicy – powie mi pan to potem, jeśli pan sobie życzy. Ja ze swej strony nie zamierzam stawiać panu żadnych pytań i pragnę wywiązać się z obowiązków gościnności nie zmuszając pana, byś mi deklinował swoje nazwisko i tytuły. Jest pan w podróży, obcy w tej okolicy, ta piekielna noc zaskoczyła pana u mego progu: oto pańskie tytuły i pańskie prawa. Nie dość na tym, podobają mi się zarówno twarz pańska, jak i mina; a nagrodą dla mnie będzie radość, jaką sprawi mi oddanie przysługi zacnemu chłopcu.
Niechże więc pan siada, przekąsi coś i wypije.
– Zbytnia to łaska z pańskiej strony i wzrusza mnie szczerość i uprzejmość, z jaką wita pan podróżnych. Nic mi wszakże nie potrzeba, wystarczy aż nadto, jeśli pan pozwoli mi doczekać tu końca burzy. Jadłem kolację w Eguzon, przed niespełna godziną. Zaklinam więc pana, byś nie kazał mi nic podawać.
– Jest pan już po kolacji? Ależ to niczego nie dowodzi! Czyżby pan należał do ludzi, których żołądek potrafi strawić na raz tylko jeden posiłek? Kiedy byłem w pańskim wieku, gotów byłbym zjeść kolację o każdej godzinie w ciągu nocy, byle mi się tylko po temu nadarzyła sposobność. Konna przejażdżka i powietrze górskie wystarczą, by zaostrzyć na nowo apetyt. Co prawda, gdy się dożyje pięćdziesiątki, żołądek przestaje już być tak układny; toteż jeśli o mnie chodzi, pół szklanki dobrego wina i skórka czerstwego chleba wystarczają mi całkowicie. Niechże pan jednak nie robi ceremonii. Przybył pan w samą porę, miałem właśnie zasiąść do stołu, a że moja biedna mała cierpi dziś na migrenę, smutno było nam obojgu, Janilli i mnie, jeść kolację tylko we dwoje; przybycie pańskie jest więc pociechą zarówno dla nas, jak dla tego zacnego człowieka, towarzysza moich lat dziecięcych, którego zawsze chętnie witam u siebie. Siadaj no tu przy mnie – dodał zwracając się do wieśniaka – a pani, jejmość Janillo, naprzeciwko mnie. Proszę robić honory domu, bo wie pani przecież, jak mam ciężką rękę: kiedy zabieram się do krajania mięsa, przecinam na dwoje pieczeń, półmisek, obrus, ba, może nawet i stół, a to panią gniewa.
Kolacja, którą jejmość pani Janilla rozstawiła na stole z wyraźną satysfakcją, składała się z sera koziego, sera owczego, talerza orzechów, talerza śliwek suszonych, wielkiego bochna razowego chleba i czterech dzbanów wina przyniesionych osobiście przez pana domu. Biesiadnicy zabrali się żwawo i z widocznym zadowoleniem do skromnego jadła; jedynie podróżny nie miał wcale apetytu i tylko podziwiał uprzejmość, z jaką czcigodny gospodarz dzielił z nim, bez najmniejszego zakłopotania, swój skromny codzienny posiłek. Było w tej serdecznej i naiwnej prostocie coś ojcowskiego i dziecięcego zarazem, co zyskało mu od razu serce młodzieńca.
Wierny szlachetnemu prawu, które sam sobie narzucił, pan Antoni o nic swego gościa nie pytał, unikał też wypowiedzenia jakiejkolwiek uwagi, która mogłaby się wydać zamaskowaną ciekawością. Wieśniak zdradzał teraz pewien niepokój i zachowywał się powściągliwie Wkrótce jednak dał się wciągnąć w ogólną rozmowę, wszczętą przez pana Antoniego i jejmość Janillę, rozruszał się i pozwalał sobie tak często dolewać do szklanki, że aż podróżny zaczął ze zdziwieniem przyglądać się człowiekowi, który zdolny był pić tak wiele nie tylko nie tracąc przytomności umysłu, lecz właściwej sobie zimnej krwi i powagi.
Hrabia natomiast, zaledwie opróżnił do połowy stojący przed nim dzban, miał już błyszczące oczy, purpurowy nos i ręka zaczęła mu drżeć. Nie mówił wszakże od rzeczy nawet wówczas, gdy osuszył już ze swym przyjacielem wieśniakiem wszystkie cztery dzbany; Janilla bowiem, czy to przez oszczędność, czy też przez wrodzoną powściągliwość, dolała sobie zaledwie kilka kropel do wody, podróżny zaś, zdobywszy się na bohaterski wysiłek, by przełknąć pierwszą szklankę, zaniechał tego kwaśnego, mętnego i szkaradnego napoju. Obaj wieśniacy zdawali się jednak nim delektować. Po kwadransie Janilla, która nie mogła żyć bez ruchu, wstała od stołu, wzięła do… ręki druty i zasiadła przy kominku z robotą; drapała się przy tym co chwila drutem w skronie, nie targając wszakże gładko zaczesanych, czarnych jeszcze pasem włosów wymykających się spod czepka. Ta schludna i drobna staruszka mogła być kiedyś ładna; jej delikatny profil nie był pozbawiony szlachetności i gdyby nie lekkie zmanierowanie i chęć pochwalenia się swoimi zdolnościami i wdziękiem, byłaby również przypadła podróżnemu do serca.
Pozostałe postacie, które pod nieobecność panienki zapełniały jadalnię pana Antoniego, były to: piętnastoletni może chłopiec wiejski, o bystrych oczach i zwinnych ruchach, pełniący tu obowiązki totumfackiego, oraz stary pies myśliwski o zamglonych oczach, zapadniętych bokach i melancholijnym, rozmarzonym wyrazie. Leżał u nóg swego pana i z filozoficznym spokojem zasypiał pomiędzy jednym a drugim kęsem, który mu podawał hrabia mówiąc do niego "mospanie" z miną na poły poważną, na poły krotochwilną.