Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Grzech pana Antoniego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grzech pana Antoniego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 610 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

EGU­ZON

Mało jest we Fran­cji miej­sco­wo­ści rów­nie po­nu­rych jak mia­stecz­ko Egu­zon, po­ło­żo­ne na po­gra­ni­czu Mar­che i Ber­ry, na po­łu­dnio­wo-za­chod­nim krań­cu tej ostat­niej pro­win­cji. Osiem­dzie­siąt, a co naj­wy­żej sto do­mów, mniej lub wię­cej nędz­ne­go po­zo­ru (z wy­jąt­kiem dwóch czy trzech, któ­rych za­moż­nych wła­ści­cie­li nie wy­mie­nia­my w oba­wie ura­że­nia ich skrom­no­ści), two­rzy dwie czy trzy uli­ce i ota­cza ry­nek mia­stecz­ka, sły­ną­ce­go w pro­mie­niu dzie­się­ciu mil z pie­niac­twa jego miesz­kań­ców oraz z trud­ne­go tam do­stę­pu. Po­mi­mo tej ostat­niej nie­do­god­no­ści, któ­ra zresz­tą znik­nie nie­ba­wem dzię­ki wy­ty­cze­niu no­we­go go­ściń­ca, Egu­zon czę­sto od­wie­dza­ją po­dróż­ni, je­śli od­waż­nie prze­brną ota­cza­ją­cą je oko­li­cę i za­ry­zy­ku­ją jaz­dę ka­riol­ką po jego strasz­li­wym bru­ku. Je­dy­na obe­rża stoi przy je­dy­nym pla­cu, tym ob­szer­niej­szym, że gra­ni­czy on ze szcze­rym po­lem i zda­je się ocze­ki­wać na nowe sie­dzi­by przy­szłych miesz­czan, zaś obe­rży­sta zmu­szo­ny jest nie­kie­dy la­tem za­chę­cać zbyt licz­nych przy­by­szów, by lo­ko­wa­li się w są­sied­nich do­mach, któ­re, przy­znać to trze­ba, z wiel­ką go­ścin­no­ścią otwie­ra­ła przed nimi po­dwo­je. Egu­zon bo­wiem po­ło­żo­ne jest w sa­mym ser­cu ma­low­ni­czej oko­li­cy usia­nej oka­za­ły­mi ru­ina­mi i czy kto chce zwie­dzić Châte­au­brun, Cro­zant, la Pru­gne-au-Pot, czy wresz­cie ist­nie­ją­cy jesz­cze i za­miesz­ka­ły za­mek Sa­int – Ger­ma­in, musi z ko­niecz­no­ści prze­no­co­wać w Egu­zon, aby na­za­jutrz rano wy­ru­szyć na jed­ną z tych wy­cie­czek.

Przed kil­ku laty, w pe­wien par­ny i dusz­ny wie­czór czerw­co­wy, nie­co po za­cho­dzie słoń­ca, miesz­kań­cy Egu­zon otwo­rzy­li sze­ro­ko oczy na wi­dok do­brze się pre­zen­tu­ją­ce­go mło­dzień­ca, któ­ry prze­jeż­dżał przez ry­nek z za­mia­rem opusz­cze­nia mia­sta. Zbie­ra­ło się na bu­rzę, zmrok za­pa­dał wcze­śniej niż zwy­kle, a jed­nak mło­dy po­dróż­ny, po spo­ży­ciu lek­kie­go po­sił­ku w obe­rży i po­pa­sa­niu tam ści­śle tak dłu­go, ile było po­trze­ba, aby dać wy­tchnąć ko­nio­wi, śmia­ło skie­ro­wał się na pół­noc, nie zwa­ża­jąc na per­swa­zje obe­rży­sty i zda­jąc się lek­ce­wa­żyć nie­bez­pie­czeń­stwa, ja­kie mo­gły go cze­kać w dro­dze. Nikt go nie znał; na py­ta­nia od­po­wia­dał tyl­ko znie­cier­pli­wio­nym wzru­sze­niem ra­mion, a na prze­stro­gi – uśmie­chem. Kie­dy stu­kot pod­ków jego wierz­chow­ca prze­brzmiał w od­da­li, ode­zwa­ły się gło­sy miej­sco­wych próż­nia­ków:

– Musi to być mło­dzie­niec, któ­ry do­brze zna dro­gę lub też nie zna jej wca­le. Prze­jeż­dżał tędy sto razy i zna tu każ­dy ka­mień albo nie do­my­śla się, jak rze­czy sto­ją, i może się zna­leźć w kło­po­cie.

– To przy­bysz nie z tych stron – orzekł roz­sąd­nie pe­wien do­myśl­ny czło­wiek – nie chciał ni­ko­go słu­chać; ale za pół go­dzi­ny, gdy ze­rwie się bu­rza, zo­ba­czy­cie, że tu wró­ci.

– Je­śli nie skrę­ci pier­wej kar­ku zjeż­dża­jąc z mo­stu des Pi­les – za­uwa­żył trze­ci.

– Ha, trud­no – od­rze­kli chó­rem obec­ni – to już jego rzecz! Chodź­my za­mknąć okien­ni­ce, żeby cza­sem grad nie po­tłukł nam szyb.

Roz­legł się w ca­łym mia­stecz­ku huk za­trza­ski­wa­nych w po­śpie­chu drzwi i okien, pod­czas gdy wiatr, któ­ry za­czy­nał już wyć w za­ro­ślach, prze­ści­gał w szyb­ko­ści za­dy­sza­ne słu­żą­ce, od­rzu­ca­jąc im w nos skrzy­dła cięż­kich drew­nia­nych okien­nic, na któ­re miej­sco­wi rze­mieśl­ni­cy, zgod­nie z tra­dy­cja­mi przod­ków, nie szczę­dzi­li ani dę­bi­ny, ani że­la­stwa. Od cza­su do cza­su ja­kieś gło­sy na­wo­ły­wa­ły się po­przez uli­cę; krzy­żo­wa­ły się krót­kie, rzu­ca­ne od pro­gu py­ta­nia i od­po­wie­dzi:

– Wszyst­ko­ście już sprząt­nę­li?

– Gdzie zaś! Zo­sta­ło jesz­cze ze dwie fury!

– A ja mam ze sześć fur nie­sko­szo­nych.

– Mnie tam nic nie ob­cho­dzi, zwio­złem wszyst­ko do sto­do­ły.

Cho­dzi­ło o sia­no.

Po­dróż­ny, do­sia­da­ją­cy do­sko­na­łe­go ko­ni­ka z Bren­ne, po­zo­sta­wił za sobą cięż­kie chmu­ry i przy­śpie­sza­jąc tem­pa po­chle­biał so­bie, że wy­prze­dzi w wy­ści­gu bu­rzę; ale na rap­tow­nym za­krę­cie dro­gi zro­zu­miał, że nie uda mu się unik­nąć flan­ko­we­go ude­rze­nia. Roz­wi­nął więc płaszcz przy­tro­czo­ny do tło­mocz­ka, za­ci­snął pod bro­dą pa­sek od czap­ki i spiąw­szy ko­nia ostro­ga­mi roz­po­czął nowy wy­ścig, spo­dzie­wa­jąc się cho­ciaż za dnia prze­być nie­bez­piecz­ne miej­sce, o któ­rym go uprze­dza­no. Za­wio­dły go jed­nak ra­chu­by; dro­ga oka­za­ła się tak cięż­ka, że zmu­szo­ny był przejść w stę­pa i ostroż­nie pro­wa­dzić ko­nia po­przez roz­sy­pa­ne pod no­ga­mi gła­zy. Kie­dy zna­lazł się nad wą­wo­zem rze­ki Creu­se, chmu­ry po­wlo­kły już całe nie­bo, za­pa­no­wa­ły zu­peł­ne ciem­no­ści i je­dy­nie po głu­chym, jak­by do­cho­dzą­cym spod zie­mi szu­mie po­to­ku mógł osą­dzić, jak głę­bo­ka jest prze­paść, wzdłuż któ­rej się po­su­wa.

Lek­ko­myśl­ny, ja­kim się bywa ma­jąc lat dwa­dzie­ścia, mło­dzie­niec nie zwa­żał na prze­zor­ne wa­ha­nie swe­go wierz­chow­ca i zmu­szał go do ry­zy­kow­ne­go zstę­po­wa­nia ze sto­ku, któ­ry za każ­dym kro­kiem sta­wał się bar­dziej wy­bo­isty i stro­my. Lecz koń na­gle sta­nął, rzu­cił się w tył po­tęż­nym ru­chem krzy­ża; wstrząs był tak sil­ny, że jeź­dziec za­chwiał się w sio­dle i przy świe­tle bły­ska­wi­cy doj­rzał, że znaj­du­je się na sa­mym skra­ju pro­sto­pa­dłej prze­pa­ści: jesz­cze je­den krok a nie­chyb­nie zna­la­zł­by się na dnie rze­ki.

Deszcz za­czął pa­dać i wście­kła na­wał­ni­ca wstrzą­sa­ła wierz­choł­ka­mi sta­rych kasz­ta­nów ro­sną­cych przy dro­dze. Ów wiatr za­chod­ni spy­chał wła­śnie jeźdź­ca i ko­nia ku rze­ce i nie­bez­pie­czeń­stwo sta­wa­ło się tak oczy­wi­ste, że po­dróż­ny zmu­szo­ny był zsiąść z ko­nia, by uchro­nić się nie­co przed wia­trem i móc le­piej po­wo­dzić wierz­chow­cem w ciem­no­ściach. Frag­ment kra­jo­bra­zu, któ­ry zdo­łał do­strzec w świe­tle bły­ska­wi­cy, wy­dał mu się wspa­nia­ły, zresz­tą sy­tu­acja, w ja­kiej się zna­lazł, schle­bia­ła wła­ści­we­mu mło­do­ści upodo­ba­niu do przy­gód.

Na­stęp­na bły­ska­wi­ca po­zwo­li­ła mu za­po­znać się le­piej z kra­jo­bra­zem, sko­rzy­stał zaś z trze­ciej, by oswo­ić wzrok ze swym bez­po­śred­nim oto­cze­niem. Dro­ga była dość sze­ro­ka, ale wła­śnie owa sze­ro­kość utrud­nia­ła po­su­wa­nie się po niej. Skła­da­ło się na nią chy­ba ze sześć le­d­wie prze­tar­tych dró­żek zna­czo­nych tyl­ko śla­da­mi ko­pyt koń­skich i ko­le­ina­mi wo­zów; two­rzy­ły one całą sieć szla­ków krzy­żu­ją­cych się jak­by przy­god­nie na sto­ku wzgó­rza; że zaś nie było tu ani ży­wo­pło­tów, ani ro­wów, ani żad­ne­go śla­du ludz­kiej ręki, zie­mia wy­da­ła więc swe ogo­ło­co­ne zbo­cza na pa­stwę prze­chod­niów, któ­rzy wdra­py­wa­li się na wzgó­rze, jak kto mógł; tak więc o każ­dej po­rze roku żło­bio­no tam nowe ścież­ki lub po­wra­ca­no do daw­niej­szych, stward­nia­łych i za­ro­śnię­tych dró­żek. Po­śród tych ka­pry­śnych ście­żyn wzno­si­ły się pa­gór­ki na­stro­szo­ne gła­za­mi lub kę­pa­mi krze­wów, cze­go w ciem­no­ściach nie­spo­sób było roz­po­znać, a że krzy­żo­wa­ły się na róż­nej wy­so­ko­ści, trud­no było prze­je­chać z jed­nej na dru­gą nie na­ra­ża­jąc się na po­tknię­cie, któ­re mo­gło po­cią­gnąć we wspól­ną prze­paść, wszyst­kie bo­wiem te ścież­ki bie­gły wzdłuż stro­mej ścia­ny wą­wo­zu. Ścia­na zaś owa była nie tyl­ko po­chy­lo­na ku przo­do­wi, lecz rów­nież spa­dzi­sta z jed­ne­go boku; na­le­ża­ło więc iść nie tyl­ko zgię­tym na­przód, lecz i prze­chy­lo­nym w lewą stro­nę. Nie­ła­two było po­su­wać się któ­rym­kol­wiek z tych krę­tych szla­ków, gdyż la­tem wszyst­kie były jed­na­ko wy­dep­ta­ne, oko­licz­ni miesz­kań­cy bo­wiem w bia­ły dzień szli tędy lub owę­dy, bez wy­bo­ru; jed­nak­że w ciem­ną noc po­mył­ka nie była rze­czą obo­jęt­ną i mło­dzie­niec, któ­re­mu droż­sze były nogi ulu­bio­ne­go ko­nia niż wła­sne ży­cie, po­sta­no­wił schro­nić się za ska­łą dość wy­so­ką, by osło­nić przed gwał­tow­nym wia­trem sie­bie i wierz­chow­ca i po­cze­kać, aż nie­bo tro­chę się prze­ja­śni.

Oparł się o Kru­ka i pod­no­sząc połę nie­prze­ma­kal­ne­go płasz­cza, by ochro­nić bok i sio­dło wier­ne­go to­wa­rzy­sza, po­grą­żył się w ro­man­tycz­nym ma­rze­niu; wbrew przy­pusz­cze­niom miesz­kań­ców Egu­zon, je­że­li pa­mię­ta­li jesz­cze o nim w tej chwi­li, nie tyl­ko nie od­czu­wał za­wo­du ani za­tro­ska­nia, lecz prze­ciw­nie, rad słu­chał ryku roz­sza­la­łej bu­rzy.

Na­stę­pu­ją­ce po so­bie czę­sto bły­ska­wi­ce po­zwo­li­ły mu nie­ba­wem za­po­znać się do­sta­tecz­nie z ota­cza­ją­cą go oko­li­cą. Na wprost nie­go dro­ga bie­gła wzdłuż prze­ciw­le­głej ścia­ny wą­wo­zu i wspi­na­ła się rów­nie stro­mo, jak po­przed­nio opa­da­ła, i przed­sta­wia­ła trud­no­ści po­dob­nej na­tu­ry. Rze­ka Creu­se, prze­zro­czy­sta i po­tęż­na, pły­nę­ła dość ci­cho w dole prze­pa­ści, po czym z głu­chym, prze­cią­głym wy­ciem prze­ci­ska­ła się pod łu­ka­mi sta­re­go, zruj­no­wa­ne­go mo­stu. Za­łom prze­ciw­le­głej skar­py prze­sła­niał wi­dok, ale z boku otwie­ra­ła się per­spek­ty­wa po­ło­gich, buj­nych łąk, po­śród któ­rych wiła się rze­ka; na wprost zaś na­sze­go mło­dzień­ca, na szczy­cie na­je­żo­ne­go po­tęż­ny­mi gła­za­mi i po­ro­śnię­te­go buj­ną ro­ślin­no­ścią pa­gór­ka, wi­dać było wzno­szą­ce się strze­li­ste, po­szczer­bio­ne wie­że ob­szer­nej, na wpół zruj­no­wa­nej sie­dzi­by. Gdy­by jed­nak po­dróż­ne­mu przy­szła myśl schro­nie­nia się tam przed bu­rzą, trud­no by­ło­by mu do niej tra­fić; nie było bo­wiem wi­dać naj­mniej­sze­go śla­du łącz­no­ści owe­go zam­ku z go­ściń­cem, dru­gi zaś wą­wóz, przez któ­ry prze­pły­wał dru­gi po­tok, wpa­da­ją­cy do Creu­se, prze­dzie­lał oba wzgó­rza. Miej­sce to było nie­zmier­nie ma­low­ni­cze, a si­na­wy od­blask bły­ska­wic nada­wał mu ja­kiejś gro­zy, któ­rej na próż­no by­śmy tu szu­ka­li w świe­tle dnia. Ol­brzy­mie rury ko­mi­nów, ob­na­żo­ne na sku­tek zwa­le­nia się da­chów, strze­la­ły w górę ku cięż­kiej, peł­za­ją­cej nad zam­kiem chmu­rze i zda­wa­ły się ją roz­dzie­rać. W chwi­lach gdy nie­bo prze­szy­wa­ły na­głe bły­ski, ru­iny ry­so­wa­ły się bia­ło na czar­nym tle po­wie­trza, na­to­miast kie­dy oczy przy­zwy­cza­iły się do na­wro­tu ciem­no­ści, two­rzy­ły mrocz­ną bry­łę na ja­śniej­szym ho­ry­zon­cie. Ogrom­na gwiaz­da, któ­rej chmu­ry nie śmia­ły zda się za­gar­nąć, dłu­go błysz­cza­ła nad dum­ną wie­ży­cą jak klej­not na czo­le ol­brzy­ma. Wresz­cie znik­nę­ła, a po­to­ki desz­czu, któ­ry chlu­snął ze zdwo­jo­ną siłą, za­sło­ni­ły po­dróż­ne­mu cały ota­cza­ją­cy go świat gę­stą za­sło­ną. Woda, pa­da­jąc na po­bli­skie ska­ły i na zie­mię stward­nia­łą od nie­daw­nych upa­łów, od­bi­ja­ła się od nich two­rząc bia­łą pia­nę; rzekł­byś, że to wiatr pod­no­si tu­ma­ny ku­rzu.

Mło­dy czło­wiek po­ru­szył się, chcąc zna­leźć za ska­łą lep­szą osło­nę dla ko­nia, i na­gle spo­strzegł, że nie jest sam. Ja­kiś czło­wiek przy­szedł tu rów­nież szu­kać schro­nie­nia, a może na­wet pierw­szy za­jął to miej­sce. Trud­no to było usta­lić wo­bec gwał­tow­nych prze­sko­ków od olśnie­wa­ją­cej ja­sno­ści do gę­ste­go mro­ku. Jeź­dziec nie zdą­żył przyj­rzeć się do­brze pie­chu­ro­wi; wy­da­ło mu się, że jest nędz­nie odzia­ny i że nie­zbyt do­brze pa­trzy mu z oczu. Zda­wa­ło się na­wet, że chciał się ukryć cho­wa­jąc się jak naj­głę­biej za wy­stęp ska­ły; z chwi­lą jed­nak gdy usły­szaw­szy okrzyk po­dróż­ne­go prze­ko­nał się, że go do­strze­żo­no, zwró­cił się do nie­zna­jo­me­go bez wa­ha­nia, gło­sem do­no­śnym i śmia­łym:

– Bar­dzo to nie­od­po­wied­nia po­go­da na spa­ce­ry, mój pa­nie, i je­śli pan jest czło­wie­kiem roz­sąd­nym, po­wró­ci pan na noc­leg do Egu­zon.

– Sto­krot­ne dzię­ki, przy­ja­cie­lu! – od­po­wie­dział mło­dzie­niec i świ­snął za­ma­szy­ście szpi­cru­tą z oło­wia­ną gał­ką, by dać do zro­zu­mie­nia za­gad­ko­we­mu roz­mów­cy, że ma broń w ręku.

Tam­ten zro­zu­miał ostrze­że­nie i od­po­wie­dział na nie, niby od nie­chce­nia ude­rza­jąc o ska­łę tak po­tęż­ną la­ską z ostro­krze­wu, że aż roz­pry­snę­ły się odłam­ki ka­mie­nia. Broń była do­bra, a i pięść nie od pa­ra­dy.

– Nie­da­le­ko pan dziś zaj­dzie w taką po­go­dę – cią­gnął da­lej wę­dro­wiec.

– Pój­dę tak da­le­ko, jak mi się bę­dzie po­do­ba­ło – od­rzekł jeź­dziec – i nie chciał­bym być w skó­rze tego, komu strze­li do gło­wy za­trzy­my­wać mnie w dro­dze.

– Czy oba­wia się pan zło­dziei, że na grzecz­ność od­po­wia­da pan po­gróż­ka­mi? Nie wiem, z ja­kich stron przy­by­wasz, mło­dzień­cze, ale nie wiesz wi­dać, w ja­kich stro­nach się znaj­du­jesz.

Nie ma tu u nas, dzię­ki Bogu, ani zbój­ców, ani mor­der­ców, ani zło­dziei.

Dum­ny, lecz szcze­ry ton nie­zna­jo­me­go bu­dził za­ufa­nie. Mło­dzie­niec za­czął znów ła­god­nie:

– Je­steś więc miesz­kań­cem tej oko­li­cy, mój przy­ja­cie­lu?

– Tak, je­stem nim i będę nim za­wsze.

– Masz ra­cję, że chcesz tu po­zo­stać: to pięk­ne stro­ny.

– Nie za­wsze, co praw­da. W tej chwi­li na przy­kład nie jest tu zbyt przy­jem­nie; po­go­da jest bar­dzo zło­śli­wa i za­no­si się na to, że tak bę­dzie przez całą noc.

– Tak pan są­dzi?

– Je­stem tego pe­wien. Je­śli pan po­je­dzie do­li­ną Creu­se, bu­rza bę­dzie panu to­wa­rzy­szy­ła do ju­tra rana; my­ślę jed­nak, że nie wy­brał się pan w dro­gę tak póź­no nie ma­jąc gdzieś w po­bli­żu za­pew­nio­ne­go noc­le­gu?

– Praw­dę po­wie­dziaw­szy wi­dzę, że miej­sco­wość, do­kąd się uda­ję, jest po­ło­żo­na da­lej, niż przy­pusz­cza­łem. Wy­obra­zi­łem so­bie, że chcąc za­trzy­mać mnie w Egu­zon prze­sa­dzo­no za­rów­no od­le­głość, jak i zły stan dróg; wi­dzę jed­nak po tym, jak mało się po­su­ną­łem od go­dzi­ny, że by­najm­niej nie wpro­wa­dzo­no mnie w błąd.

– Czy nie bę­dzie zbyt­nią cie­ka­wo­ścią za­py­tać, do­kąd pan je­dzie?

– Do Gar­gi­les­se. Jak to da­le­ko, zda­niem pana?

– Nie­da­le­ko, gdy­by było wi­dać dro­gę; ale je­śli pan nie zna oko­li­cy, bę­dzie pan wę­dro­wał całą noc, gdyż to, co pan tu wi­dzi, jest ni­czym w po­rów­na­niu z kar­ko­łom­ny­mi zjaz­da­mi, któ­re pana cze­ka­ją, by prze­do­stać się z wą­wo­zu Creu­se do wą­wo­zu Gar­gi­les­se, nie mó­wiąc już o tym, że po­nad­to ry­zy­ku­je pan ży­cie.

– A więc, czy chciał­by pan prze­pro­wa­dzić mnie za so­wi­tą na­gro­dą?

– Co to, to nie, dzię­ku­ję panu.

– Czyż­by dro­ga była aż tak nie­bez­piecz­na, że od­ma­wia mi pan tej przy­słu­gi?

– Dro­ga nie jest nie­bez­piecz­na dla mnie, któ­ry znam ją rów­nie do­brze, jak pan za­pew­ne zna uli­ce Pa­ry­ża; z ja­kiej ra­cji jed­nak miał­bym dla pań­skiej przy­jem­no­ści mok­nąć przez całą noc?

– Wca­le mi na tym nie za­le­ży i po­tra­fię obejść się bez pań­skiej po­mo­cy; ale nie pro­si­łem pana by­najm­niej o grzecz­ność za dar­mo: ofia­ro­wa­łem panu…

– Do­syć, do­syć! Jest pan bo­ga­ty, ja zaś je­stem ubo­gi, ale jesz­cze nie wy­cią­gam ręki i mam po temu po­wo­dy, by nie sta­wać się słu­gą pierw­sze­go lep­sze­go… Gdy­bym jesz­cze wie­dział, kim pan je­steś…

– Nie do­wie­rza mi pan? – rzekł mło­dy czło­wiek-śmia­ła i dum­na po­sta­wa nie­zna­jo­me­go po­bu­dzi­ła jego cie­ka­wość. – Na do­wód, że nie­uf­ność jest nie­god­nym uczu­ciem, za­pła­cę panu z góry. Ile pan żąda?

– Za po­zwo­le­niem, ła­ska­wy pa­nie, ja nic nie żą­dam; nie mam żony ani dzie­ci i nic mi na ra­zie nie po­trze­ba; mam zresz­tą przy­ja­cie­la, do­bre­go ko­le­gę – dom jego jest stąd nie­da­le­ko – i sko­rzy­stam z pierw­sze­go prze­ja­śnie­nia, by pójść tam na ko­la­cję i prze­spać się pod da­chem.

Cze­mu miał­bym się tego wy­rze­kać dla pana? Niech pan sam przy­zna. Czy dla­te­go, że pan ma do­bre­go ko­nia i ubra­nie jak z igły?

– Pań­ska duma po­do­ba mi się ra­czej. My­ślę jed­nak, że nie­słusz­nie od­rzu­ca pan zwy­kłą wy­mia­nę usług.

– Od­da­łem już panu usłu­gę taką, na jaką mnie stać, ostrze­ga­jąc, by pan nie ry­zy­ko­wał po­dró­ży w tak ciem­ną noc i po dro­gach, któ­re za pół go­dzi­ny będą nie do prze­by­cia. Cze­go pan wię­cej chce?

– Ni­cze­go… Je­śli pro­si­łem pana o po­moc, to tyl­ko by po­znać cha­rak­ter tu­tej­szych miesz­kań­ców, nic wię­cej. Wi­dzę te­raz, że ich życz­li­wość dla ob­cych ogra­ni­cza się tyl­ko do słów.

– Dla ob­cych! – wy­krzyk­nął wie­śniak, a w gło­sie jego za­brzmiał taki smu­tek i wy­rzut, że aż po­dróż­ny się zdu­miał. – A czyż to i tak nie na­zbyt wie­le dla tych, co nas za­wsze tyl­ko krzyw­dzi­li? Lu­dzie są nie­spra­wie­dli­wi, mój pa­nie; ale Pan Bóg wszyst­ko wi­dzi i wie, że bied­ny chłop daje się strzyc jak owca przez uczo­nych lu­dzi z mia­sta i nig­dy się na­wet nie ze­mści.

– Lu­dzie z mia­sta tyle więc krzyw­dy wy­rzą­dzi­li wie­śnia­kom w wa­szych stro­nach? Nie wie­dzia­łem o tym i nie mogę brać za to od­po­wie­dzial­no­ści, gdyż je­stem tu po raz pierw­szy. – Je­dzie pan do Gar­gi­les­se. Pew­nie w od­wie­dzi­ny do pana Car­don­net? Jest więc pan, rę­czę za to, jego krew­nym lub przy­ja­cie­lem?

– Któż to jest ten pan Car­don­net, do któ­re­go zda­je chwi­li się pan mieć ja­kiś żal? – za­py­tał mło­dzie­niec po wa­ha­nia.

– Dość na tym – od­po­wie­dział wie­śniak – je­śli go pan nie zna, wszyst­ko, co mógł­bym panu o nim po­wie­dzieć, bę­dzie dla pana nie­cie­ka­we; je­śli zaś jest pan bo­ga­ty, nic panu z jego stro­ny nie gro­zi. Jest on za­wzię­ty tyl­ko na bie­da­ków.

– Ależ osta­tecz­nie – cią­gnął da­lej nie­zna­jo­my sta­ra­jąc się opa­no­wać wzbu­rze­nie – może mam po­wo­dy, że chcę wie­dzieć, co my­ślą w oko­li­cy o tym panu Car­don­net. Je­śli od­ma­wia mi pan wy­ja­śnień, na czym opie­ra pan swój ujem­ny sąd o nim? Wi­dać ma pan do nie­go ja­kąś oso­bi­stą ura­zę, któ­ra panu sa­me­mu mało za­szczy­tu przy­no­si.

– Nie mam obo­wiąz­ku zda­wać ra­chun­ku przed ni­kim – od­po­wie­dział wie­śniak – a sąd mój do mnie na­le­ży. Do­bra­noc panu. Wła­śnie deszcz tro­chę prze­sta­je pa­dać. Przy­kro mi, że nie mogę panu ofia­ro­wać schro­nie­nia, ale nie mam in­ne­go niż ten oto za­mek, któ­ry nie na­le­ży do mnie. – Od­da­liw­szy się jed­nak o kil­ka kro­ków przy­sta­nął, jak­by po­czuł wy­rzu­ty su­mie­nia, że nie dość do­brze wy­wią­zu­je się z obo­wiąz­ków go­ścin­no­ści: – Gdy­by pan miał ocho­tę wstą­pić tam i po­pro­sić o noc­leg – do­dał – mogę panu za­rę­czyć, że był­by pan do­brze przy­ję­ty.

– A więc te ru­iny są za­miesz­ka­łe? – za­py­tał po­dróż­ny, któ­ry na to, by prze­pra­wić się przez rze­kę Creu­se, mu­siał tak­że przejść wą­wóz, ru­szył więc w dro­gę ra­zem z wie­śnia­kiem, przy­trzy­mu­jąc ko­nia za uzdę.

– Praw­dzi­wie jest to ru­ina – rzekł jego to­wa­rzysz tłu­miąc wes­tchnie­nie – ale cho­ciaż nie je­stem jesz­cze taki sta­ry, wi­dzia­łem ten za­mek, kie­dy stał nie­tknię­ty i tak pięk­ny, za­rów­no na ze­wnątrz, jak we­wnątrz, że król by nim nie po­gar­dził. Wła­ści­ciel nie ło­żył zbyt wie­le na jego utrzy­ma­nie, ale nie było to po­trzeb­ne, taki ten za­mek był po­tęż­ny i moc­no zbu­do­wa­ny; mury były tak pięk­nie wy­zę­bio­ne, ka­mie­nie w ko­mi­nach i do­ko­ła okien tak pięk­nie ocio­sa­ne, że nie spo­sób było przy­ozdo­bić je bo­ga­ciej, niż uczy­ni­li to ar­chi­tek­ci i mu­ra­rze przy bu­do­wie. Ale wszyst­ko prze­mi­ja, bo­gac­two tak jak wszyst­ko inne, i ostat­ni pan de Châte­au­brun od­ku­pił nie­daw­no za czte­ry ty­sią­ce fran­ków za­mek swo­ich przod­ków.

– Czyż to moż­li­we, żeby taka góra ka­mie­ni, na­wet w sta­nie zu­peł­ne­go opusz­cze­nia, mia­ła tak małą war­tość?

– To, co po­zo­sta­ło, by­ło­by jesz­cze spo­ro war­te, gdy­by moż­na te ka­mie­nie stąd usu­nąć i prze­wieźć; ale skąd wziąć w tej oko­li­cy ro­bot­ni­ków i ma­szy­ny zdol­ne zwa­lić te sta­re mury? Nie wiem, cze­go lu­dzie uży­wa­li daw­niej do bu­do­wy, ale ten ce­ment jest tak zwar­ty, że wie­że i głów­ne ścia­ny wy­da­ją się wy­cio­sa­ne z jed­nej bry­ły. I wi­dzi pan, że ten gmach wznie­sio­ny jest na sa­mym szczy­cie góry, a wszę­dzie do­ko­ła prze­pa­ści. Ja­kich wo­zów i ja­kich koni trze­ba by na prze­wie­zie­nie po­dob­ne­go bu­dul­ca? Chy­ba żeby się ta góra roz­pa­dła, in­a­czej te mury osta­ną się tak dłu­go jak ska­ła, na któ­rej sto­ją, a znaj­dzie się po­mię­dzy nimi jesz­cze dość skle­pień, aby za­pew­nić dach nad gło­wą bied­ne­mu panu i bied­nej pa­nien­ce.

– A więc ten ostat­ni po­to­mek rodu Châte­au­brun ma cór­kę? – za­py­tał mło­dzie­niec i za­trzy­mał się, by obej­rzeć sta­rą sie­dzi­bę cie­kaw­szym okiem, niż to czy­nił do­tych­czas. – Czy i ona tu miesz­ka?

Nie brak tu po­wie­trza i wody, no i po­mi­mo no­wych praw ogra­ni­cza­ją­cych po­lo­wa­nie moż­na cza­sem zo­ba­czyć parę za­ję­cy lub ku­ro­patw na sto­le pana de Châte­au­brun. Szcze­rze mó­wię, je­śli pan nie ma spraw tak pil­nych i nie chce ry­zy­ko­wać ży­cia, by sta­nąć na miej­scu przed świ­tem, chodź­my ra­zem, a rę­czę, że bę­dzie pan do­brze przy­ję­ty na zam­ku. A na­wet gdy­by pan przy­był sam je­den i bez ni­czy­je­go po­le­ce­nia, wy­star­czy, by noc była słot­na, panu zaś do­brze z oczu pa­trzy­ło, a przyj­mą pana chęt­nie i go­ścin­nie w domu hra­bie­go de Châte­au­brun… jesz­cze więk­szą siłą, i nie miał­bym su­mie­nia zo­sta­wić pana sa­me­go w gó­rach. Wie pan, nie trze­ba mi mieć za złe, żem panu mo­ich usług od­mó­wił; mam po temu swo­je ra­cje, o któ­rych pan są­dzić nie może i któ­rych nie mam obo­wiąz­ku wy­łusz­czać; ale będę spał spo­koj­niej, je­śli pan po­słu­cha mo­jej rady. Znam zresz­tą pana An­to­nie­go, wziął­by mi za złe, gdy­bym pana nie za­trzy­mał i nie przy­pro­wa­dził na za­mek; jesz­cze go­tów był­by po­biec za pa­nem, co nie wy­szło­by mu na zdro­wie za­raz po ko­la­cji.

– Tak, tak, miesz­ka po­śród sę­pów i pusz­czy­ków, co nie prze­szka­dza, że jest mło­da i ład­na.

– Ten szlach­cic jest po­dob­no ubo­gi, miał­bym skru­pu­ły nad­uży­wać jego do­bre­go ser­ca.

– Prze­ciw­nie, zro­bi mu pan przy­jem­ność. Co tam, prze­cie pan wi­dzi, że bu­rza po­wra­ca z - A… czy nie są­dzi pan, że jego cór­ka bę­dzie nie­ra­da z przy­by­cia nie­zna­jo­me­go?…

– Jego cór­ka jest jego cór­ką, to zna­czy, że jest rów­nie do­bra jak on, je­śli nie lep­sza, choć to się zda­je zgo­ła nie­moż­li­we.

Mło­dzie­niec wa­hał się jesz­cze chwi­lę; lecz urze­czo­ny ja­kimś ro­man­tycz­nym uro­kiem przy­go­dy i two­rząc w wy­obraź­ni ob­raz owej per­ły nie­zwy­kłej pięk­no­ści, któ­rą od­kry­je wśród tych groź­nych mu­rów, po­wie­dział so­bie, że ocze­ku­ją go w Gar­gi­les­se do­pie­ro na­za­jutrz w cią­gu dnia; że przy­jeż­dża­jąc tam po­środ­ku nocy za­kłó­cił­by sen ro­dzi­com; wy­per­swa­do­wał so­bie wresz­cie, że upie­ra­nie się przy swo­ich za­mia­rach by­ło­by rze­czą wiel­ce nie­roz­waż­ną, od któ­rej mat­ka sta­ra­ła­by się go z pew­no­ścią od­wieść, gdy­by głos jej mógł w tej chwi­li do­le­cieć do nie­go. Po­ko­na­ny wszyst­ki­mi ar­gu­men­ta­mi, któ­re wy­ta­cza­my sami so­bie, wów­czas gdy cho­chlik mło­do­ści i cie­ka­wo­ści się w to wda­je, po­szedł za swo­im prze­wod­ni­kiem w stro­nę sta­re­go zam­ku.II ZA­MEK CHÂTE­AU­BRUN

Wspiąw­szy się z tru­dem po stro­mej ścież­ce, a ra­czej po stop­niach wy­ku­tych w ska­le, nasi po­dróż­ni po upły­wie dwu­dzie­stu mi­nut zna­leź­li się przed wjaz­dem do zam­ku. Wiatr i ule­wa na­bie­ra­ły co­raz więk­szej siły, mło­dzie­niec nie miał więc moż­no­ści przyj­rzeć się sze­ro­kiej bra­mie, któ­ra w tej chwi­li sta­no­wi­ła w jego oczach je­dy­nie po­tęż­nych roz­mia­rów mrocz­ną bry­łę. Za­uwa­żył tyl­ko, że za­miast że­la­znych krat, jak przy­sta­ło na wiel­ko­pań­ską re­zy­den­cję, sie­dzi­bę ota­cza­ła zwy­kła drew­nia­na ba­rie­ra, po­dob­na do tych, któ­re ogra­dza­ły oko­licz­ne łąki.

– Pro­szę tu na mnie po­cze­kać – rzekł prze­wod­nik do mło­dzień­ca. – Prze­le­zę przez tę ba­rie­rę i przy­nio­sę klucz; bo co też tej sta­rej Ja­nil­li przy­szło do gło­wy: za­ło­ży­ła tu nie­daw­no kłód­kę, tak jak­by zło­dziej mógł się na coś po­łasz­czyć u jej pań­stwa. Zresz­tą, mia­ła do­bre chę­ci i nie ro­bię jej z tego za­rzu­tu.

Wie­śniak bar­dzo zręcz­nie prze­sko­czył ba­rie­rę, mło­dzie­niec zaś cze­ka­jąc, aż prze­wod­nik jego po­wró­ci, by go wpro­wa­dzić na za­mek, sta­rał się na próż­no zro­zu­mieć układ roz­pa­da­ją­cych się brył ar­chi­tek­to­nicz­nych, któ­re ma­ja­czy­ły w głę­bi dzie­dziń­ca: ro­bi­ły wra­że­nie cał­ko­wi­te­go cha­osu.

W parę chwil po­tem zo­ba­czył zbli­ża­ją­ce się ku nie­mu po­sta­cie, któ­re z po­śpie­chem otwo­rzy­ły ba­rie­rę; jed­na z nich wzię­ła za wo­dze ko­nia, dru­ga po­da­ła mło­dzień­co­wi rękę; trze­cia wresz­cie szła na prze­dzie, nio­sąc la­tar­nię. Po­moc jej była nie­zmier­nie po­trzeb­na, by la­wi­ro­wać po­mię­dzy za­gra­dza­ją­cym przej­ście gru­zem i ro­sną­cy­mi tam gę­sto cier­nia­mi.

Mi­nę­li część dzie­dziń­ca, kil­ka wiel­kich, ciem­nych sal, otwar­tych na wszyst­kie czte­ry wia­try, i zna­leź­li się wresz­cie w wą­skim, skle­pio­nym po­miesz­cze­niu, któ­re mo­gło nie­gdyś słu­żyć za kre­dens lub la­mus łą­czą­cy kuch­nie ze staj­nia­mi. W po­ko­ju tym, sta­ran­nie wy­bie­lo­nym, mie­ścił się te­raz sa­lon i ja­dal­nia pana de Châte­au­brun. Wy­mu­ro­wa­no tam nie­daw­no ko­mi­nek ob­ra­mo­wa­ny po­li­tu­ro­wa­nym i błysz­czą­cym drze­wem; sze­ro­ka bla­cha że­la­zna wy­peł­nia­ją­ca całe pa­le­ni­sko, przy­nie­sio­na tu za­pew­ne z jed­ne­go z wiel­kich ko­mi­nów zam­ku, za­rów­no jak oba wil­ki z po­le­ro­wa­ne­go że­la­za od­bi­ja­ły wspa­nia­le cie­pło i blask ognia w tym po­ko­ju o bia­łych, na­gich ścia­nach, któ­ry dzię­ki temu i przy po­mo­cy ma­łej bla­sza­nej lamp­ki był do­sta­tecz­nie oświe­tlo­ny. Stół z kasz­ta­no­we­go drze­wa, mo­gą­cy w dni szcze­gól­nie uro­czy­ste po­mie­ścić aż sześć na­kryć, kil­ka wy­pla­ta­nych krze­seł i nie­miec­ki ze­gar z ku­kuł­ką, ku­pio­ny za sześć fran­ków od wę­drow­ne­go han­dla­rza, sta­no­wi­ły całe ume­blo­wa­nie tej skrom­nej ba­wial­ni.

Wszyst­ko to jed­nak było nie­ska­zi­tel­nej czy­sto­ści; stół i krze­sła, z gru­ba cio­sa­ne przez miej­sco­we­go sto­la­rza, mia­ły po­łysk zdra­dza­ją­cy usil­ne uży­wa­nie szczot­ki i weł­nia­nej ścier­ki. Pa­le­ni­sko ko­mi­na było sta­ran­nie wy­mie­cio­ne, pod­ło­ga na an­giel­ską mo­dłę, wbrew miej­sco­wym zwy­cza­jom, wy­sy­pa­na pia­skiem; w ka­mien­nym dzba­nie na ko­min­ku roz­po­ście­rał się jak wa­chlarz ol­brzy­mi bu­kiet róż po­mie­sza­nych z po­lny­mi kwia­ta­mi ze­rwa­ny­mi na po­bli­skich wzgó­rzach. W tej skrom­nej sie­dzi­bie nie moż­na było na pierw­szy rzut oka do­strzec żad­ne­go wy­szu­ka­nia, żad­nej chę­ci nada­nia jej pięt­na po­etycz­no­ści lub ma­low­ni­czo­ści; a jed­nak przyj­rzaw­szy się bli­żej ła­two się było prze­ko­nać, że w tym po­ko­ju, tak jak w każ­dym za­miesz­ka­łym przez czło­wie­ka wnę­trzu, cha­rak­ter i wro­dzo­ny smak oso­by, któ­ra je stwo­rzy­ła, rzą­dzi­ły bądź wy­bo­rem, bądź roz­sta­wie­niem sprzę­tów. Mło­dzie­niec, wcho­dząc tu po raz pierw­szy, zna­lazł się sam przez chwi­lę, pod­czas gdy go­spo­da­rze krzą­ta­li się, by przy­jąć go jak naj­god­niej, mógł więc wy­two­rzyć so­bie wkrót­ce dość słusz­ny sąd o miesz­kań­cach tego ustro­nia. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że na­wy­kli oni do pew­ne­go wy­kwin­tu, że za­cho­wa­li po­trze­bę pew­ne­go do­bro­by­tu; że zna­la­zł­szy się w cięż­kiej sy­tu­acji mie­li dość zdro­we­go roz­sąd­ku, by wy­rzec się wszel­kie­go ze­wnętrz­ne­go blich­tru, wresz­cie, że wy­bra­li na ba­wial­nię spo­śród nie­wie­lu po­koi, któ­re nie ule­gły znisz­cze­niu w tym roz­le­głym dwo­rzysz­czu, naj­ła­twiej­szy do utrzy­ma­nia, ogrza­nia, do ume­blo­wa­nia i oświe­tle­nia i że in­stynk­tow­nie dali pierw­szeń­stwo temu, któ­ry w pro­por­cjach swo­ich był za­ra­zem wy­twor­ny i pe­łen wdzię­ku.

Istot­nie ten za­ką­tek był czę­ścią pierw­sze­go pię­tra czwo­ro­kąt­ne­go pa­wi­lo­nu do­bu­do­wa­ne­go pod ko­niec Od­ro­dze­nia do sta­rych mu­rów two­rzą­cych głów­ną fa­sa­dę. Ar­ty­sta, któ­ry skom­po­no­wał tę czwo­ro­kąt­ną wie­życz­kę, usi­ło­wał zła­go­dzić przej­ście łą­czą­ce ze sobą dwa od­mien­ne sty­le; nadał oknom kształt przy­po­mi­na­ją­cy daw­ne strzel­ni­ce i okien­ka obron­ne; wi­dać było jed­nak, że te małe okrą­głe otwo­ry nie były nig­dy prze­zna­czo­ne na to, by wy­sta­wia­no przez nie dzia­ła, i że słu­ży­ły tyl­ko jako ozdo­ba dla oka. Pięk­nie oko­lo­ne czer­wo­ną ce­głą na prze­mian z bia­ły­mi ka­mie­nia­mi two­rzy­ły od we­wnątrz ład­ne ramy, a roz­miesz­czo­ne w re­gu­lar­nych od­stę­pach po­mię­dzy okna­mi w po­dob­ny spo­sób or­na­men­to­wa­ne ni­sze po­zwa­la­ły obejść się bez pa­pie­ro­wych obić lub roz­wie­szo­nych tka­nin, a na­wet me­bli, któ­re przy­tło­czy­ły­by tyl­ko te ścia­ny, nie do­da­jąc nic do ich peł­nej wdzię­ku pro­sto­ty.

W jed­nej z tych nisz, któ­rej pod­sta­wę two­rzy­ła ka­mien­na pły­ta bia­ła i błysz­czą­ca jak mar­mur, po­dróż­ny zo­ba­czył ład­ny wiej­ski ko­ło­wro­tek i wrze­cio­no z na­mo­ta­ną na nim bru­nat­ną weł­ną; wpa­tru­jąc się w to na­rzę­dzie pra­cy, tak lek­kie i na­iw­ne za­ra­zem, za­to­pił się w my­ślach, z któ­rych wy­rwa­ło go lek­kie mu­śnię­cie suk­ni ko­bie­cej. Od­wró­cił się żywo; jed­nak­że gwał­tow­ne bi­cie mło­dzień­cze­go ser­ca ustą­pi­ło miej­sca przy­kre­mu roz­cza­ro­wa­niu. Była to sta­ra słu­żą­ca; dzię­ki po­kry­wa­ją­cej pod­ło­gę war­stwie pia­sku we­szła bez szme­ru i po­chy­li­ła się, by wrzu­cić do ko­mi­na na­rę­cze pę­dów dzi­kiej wi­no­ro­śli.

– Niech się pan przy­su­nie do ognia – po­wie­dzia­ła sta­ra, wy­ma­wia­jąc "r" gar­dło­wo i jak­by z pew­ną prze­sa­dą – pro­szę dać mi swój płaszcz i czap­kę, wy­su­szę je w kuch­ni. To do­bry płaszcz od desz­czu; nie pa­mię­tam, jak się ten ma­te­riał na­zy­wa, ale wi­dzia­łam taki w Pa­ry­żu.

Rada bym, żeby nasz pan hra­bia mógł mieć po­dob­ny! Ale to pew­nie bar­dzo dro­go kosz­tu­je, zresz­tą nie wia­do­mo, czy­by chciał to no­sić. Wciąż mu się zda­je, że ma dwa­dzie­ścia pięć lat, i twier­dzi, że nig­dy jesz­cze wody nie­bie­skie nie przy­pra­wi­ły o ka­tar uczci­we­go czło­wie­ka; a jed­nak ze­szłej zimy skar­żył się tro­chę na ischias. Ale w pań­skim wie­ku czło­wiek się ta­kich rze­czy nie boi. Tak czy owak, niech pan so­bie krzyż roz­grze­je; o tak, pro­szę so­bie krze­sło ob­ró­cić, bę­dzie panu le­piej. Pan z Pa­ry­ża, je­stem tego pew­na; po­zna­łam to za­raz po pań­skiej ce­rze, zbyt de­li­kat­nej jak na na­sze stro­ny: pięk­na oko­li­ca, mój pa­nie, ale lato u nas upal­ne, a zima mroź­na. Po­wie mi pan, że dziś jest tak zim­no jak w li­sto­pa­dzie; to praw­da, cóż jed­nak na to po­ra­dzić? To przez tę bu­rzę. Ale ten po­ko­ik jest po­czci­wy, ła­two się da ogrzać, prze­ko­na się pan o tym za chwi­lę. Na szczę­ście nie brak nam chru­stu. Tyle tu sta­rych drzew, a po­tem same je­ży­ny, co ro­sną w po­dwó­rzu, star­czą, żeby pa­lić w pie­cu chle­bo­wym całą zimę.

Praw­da, że nig­dy dużo chle­ba się nie pie­cze. Pan hra­bia nic pra­wie nie jada, cór­ka tak samo; naj­więk­szy żar­łok w ca­łym domu to lo­kaj­czyk; temu trze­ba dać trzy fun­ty chle­ba na dzień. To­też pie­kę dla nie­go od­dziel­ny bo­che­nek i żyta nie ża­łu­ję. W sam raz dla nie­go, a jesz­cze jak do­dać tro­chę otrąb, to bar­dzo chle­ba przy­spa­rza i wca­le na zdro­wie nie szko­dzi. Ho, ho, to pana śmie­szy? I mnie tak­że. Bo ja, wi­dzi pan, całe ży­cie lu­bi­łam śmiać się i ga­wę­dzić, ro­bo­ta na tym nie cier­pi, ce­nię pręd­kość we wszyst­kim. Pan An­to­ni jest taki sam; jak co po­wie, trze­ba du­chem le­cieć. To­też za­wsze na tym punk­cie by­li­śmy zgod­ni. Pan nam da­ru­je, je­śli wy­pad­nie mu tro­chę po­cze­kać. Pan hra­bia ze­szedł do piw­ni­cy z tym czło­wie­kiem, co to pana przy­pro­wa­dził, a tam scho­dy ta­kie stro­me, że nie spo­sób iść pręd­ko; ale to do­bra piw­ni­ca, pro­szę pana; mury gru­be prze­szło na dzie­sięć stóp, a tak głę­bo­ko w zie­mi, że jak się czło­wiek tam do­sta­nie, to mu się zda­je, że jest żyw­cem za­ko­pa­ny. Praw­dzi­wie! aż się robi nie­swo­jo. Po­wia­da­ją, że kie­dyś za­my­ka­no tam jeń­ców wo­jen­nych; my nie za­my­ka­my te­raz ni­ko­go i wino na­sze do­sko­na­le się tam prze­cho­wu­je.

Spóź­nia­my się też dla­te­go, że na­sza cór­ka już leży w łóż­ku: mia­ła dziś mi­gre­nę, bo cho­dzi­ła po słoń­cu bez ka­pe­lu­sza. Po­wia­da, że chce się do tego przy­zwy­cza­ić i że je­śli ja mogę się ob­cho­dzić bez ka­pe­lu­sza i pa­ra­sol­ki, to i jej to nie­po­trzeb­ne; ale się myli: wy­cho­wa­na była na pa­nien­kę, tak jak przy­sta­ło bie­dac­twu! Bo je­śli po­wia­dam "na­sza cór­ka", to nie dla­te­go że­bym była mat­ką pan­ny Gil­ber­ty; nie­po­dob­na do mnie w ni­czym, tak jak szczy­gie­łek nie­po­dob­ny jest do zwy­kłe­go wró­bla; ale że to ja ją wy­cho­wa­łam, więc przy­wy­kłam na­zy­wać ją swo­ją có­recz­ką, a ona za nic nie chcia­ła się zgo­dzić, że­bym prze­sta­ła jej mó­wić po imie­niu. To ta­kie ko­cha­ne dziec­ko! Przy­kro mi, że leży w łóż­ku; ale zo­ba­czy ją pan ju­tro rano, bo nie pu­ści­my pana bez śnia­da­nia, i ona po­mo­że mi usłu­żyć panu le­piej, niż­bym to ja sama po­tra­fi­ła. Nie brak mi sił co praw­da, pro­szę pana, nogi mam zdro­we, jak pan wi­dzi, je­stem szczu­pła, choć mała i nie do­my­ślił­by się pan z pew­no­ścią, ile mam lat… Na przy­kład, ile też dał­by mi pan lat?…

Mło­dzie­niec li­czył, że dzię­ki temu py­ta­niu bę­dzie mógł wtrą­cić choć sło­wo, choć jed­no grzecz­ne zda­nie, by jej po­dzię­ko­wać i po­ru­szyć te­mat, któ­ry go in­te­re­so­wał, pra­gnął bo­wiem do­wie­dzieć się wię­cej szcze­gó­łów o pan­nie Gil­ber­cie; ale za­cna ko­bie­ta nie cze­ka­ła na jego od­po­wiedź i cią­gnę­ła da­lej z wiel­ką swa­dą:

– Mam sześć­dzie­siąt czte­ry lata, pro­szę pana, to zna­czy, skoń­czę sześć­dzie­siąt czte­ry na świę­ty Jan, a ze­pchnę wię­cej ro­bo­ty niż trzy mło­de dziew­czy­ny. Krew­ka je­stem, pro­szę pana. Nie po­cho­dzę z Ber­ry; uro­dzi­łam się w Mar­chii, o ja­kie dwa­dzie­ścia czte­ry ki­lo­me­try stąd; to od razu znać i wi­dać. Przy­glą­da się pan ro­bo­cie na­szej cór­ki? Czy wie pan, że po­tra­fi prząść tak rów­no i tak cien­ko jak naj­lep­sza przą­śnicz­ka ze wsi? Upar­ła się, że­bym ją na­uczy­ła prząść weł­nę. "Słu­chaj, mat­ko – po­wie­dzia­ła mi (bo ona mnie za­wsze tak na­zy­wa; bied­ne dziec­ko nie pa­mię­ta wła­snej mat­ki i ko­cha­ło mnie za­wsze, jak­bym to ja ją uro­dzi­ła, choć po­dob­ne je­ste­śmy do sie­bie nie przy­mie­rza­jąc jak róża do po­krzy­wy) – słu­chaj, mat­ko – po­wia­da – te ha­fty, te ry­sun­ki, te wszyst­kie bzdu­ry, któ­rych mnie uczo­no w klasz­to­rze, na nic się tu nie zda­dzą. Na­ucz mnie prząść, ro­bić na dru­tach, szyć, tak abym mo­gła po­móc ci w spo­rzą­dza­niu odzie­ży dla mego ojca…"

Sko­ro tyl­ko nie­zmor­do­wa­ny mo­no­log za­czy­nał za­cie­ka­wiać nie­co znu­żo­ne­go słu­cha­cza, po­czci­wa ko­bie­ci­na wy­szła z po­ko­ju, tak jak to już nie­jed­no­krot­nie przed­tem czy­ni­ła – nie usia­dła bo­wiem ani na chwi­lę – i nie prze­sta­jąc pra­wić na­kry­ła stół gru­bym bia­łym ob­ru­sem, roz­sta­wi­ła ta­le­rze, szklan­ki, po­ło­ży­ła noże, za­mio­tła na nowo pa­le­ni­sko, wy­tar­ła krze­sła i chy­ba z dzie­sięć razy pod­sy­ci­ła ogień, na­wią­zu­jąc przy tym nie­ustan­nie wą­tek so­lo­wej pio­sen­ki w tym sa­mym miej­scu, gdzie go prze­rwa­ła. Tym ra­zem jed­nak gar­dło­wy jej głos, któ­ry nie prze­sta­wał do­la­ty­wać z są­sied­nie­go ko­ry­ta­rzy­ka, przy­tłu­mi­ły dwa sil­niej­sze gło­sy i hra­bia de Châte­au­brun w to­wa­rzy­stwie wie­śnia­ka, któ­ry przy­pro­wa­dził na­sze­go mło­dzień­ca, uka­zał się wresz­cie jego oczom. Każ­dy z nich niósł dwa ka­mien­ne dzba­ny, któ­re po­sta­wi­li na sto­le. Wów­czas do­pie­ro mło­dzie­niec mógł przyj­rzeć się do­kład­nie ry­som obu przy­by­łych.

Pan de Châte­au­brun był męż­czy­zną lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu, śred­nie­go wzro­stu, o pięk­nych i szla­chet­nych ry­sach. Bar­czy­sty, miał kark jak u byka, ręce i nogi atle­ty, płeć ogo­rza­łą co naj­mniej tak jak jego to­wa­rzysz i po­tęż­ne dło­nie, stward­nia­łe, opa­lo­ne, spierz­chłe na po­lo­wa­niu, na słoń­cu i wie­trze; ist­ne ręce kłu­sow­ni­ka – za­cny hra­bia po­sia­dał bo­wiem zbyt mało zie­mi wła­snej, by nie po­lo­wać na cu­dzej. Twarz miał po­god­ną, szcze­rą i uśmiech­nię­tą; nogi sil­ne, głos sten­to­ro­wy. Jego so­lid­ne ubra­nie my­śliw­skie, schlud­ne, choć po­ła­ta­ne na łok­ciach, ko­szu­la z ko­no­pia­ne­go płót­na, skó­rza­ne sztyl­py, szpa­ko­wa­ty za­rost cze­ka­ją­cy cier­pli­wie nie­dziel­nej brzy­twy, wszyst­ko w nim świad­czy­ło, że na­wykł do twar­de­go, dzi­kie­go na­wet ży­cia, pod­czas gdy uj­mu­ją­cy wy­raz twa­rzy, gład­ki i ser­decz­ny spo­sób by­cia oraz nie­po­zba­wio­na pew­nej god­no­ści swo­bo­da zdra­dza­ły szlach­ci­ca dwor­nych ma­nier, któ­ry na­wykł ra­czej oka­zy­wać po­moc i opie­kę niż jej ocze­ki­wać od in­nych.

To­wa­rzy­szą­cy hra­bie­mu wie­śniak nie do­rów­ny­wał mu w naj­mniej­szym na­wet stop­niu pod wzglę­dem schlud­no­ści. Bu­rza i złe dro­gi uszko­dzi­ły po­waż­nie jego blu­zę i obu­wie. Je­śli za­rost hra­bie­go da­to­wał się sprzed ty­go­dnia, szcze­ci­na wie­śnia­ka chy­ba z górą od dwóch ty­go­dni nie oglą­da­ła brzy­twy. Wie­śniak był chu­dy, ko­ści­sty, zwin­ny, wyż­szy od hra­bie­go o kil­ka cali, a choć twarz jego wy­ra­ża­ła tak­że do­broć i ser­decz­ność, chwi­la­mi prze­bie­ga­ły ją, je­śli tak po­wie­dzieć moż­na, bły­ska­wi­ce zło­śli­wo­ści, smut­ku lub wy­nio­słej nie­chę­ci do lu­dzi. Był nie­wąt­pli­wie bądź mą­drzej­szy, bądź bar­dziej nie­szczę­śli­wy od pana zam­ku Châte­au­brun.

– A więc, mój pa­nie – za­py­tał szlach­cic – czy zdą­żył się pan tro­chę osu­szyć? Rad je­stem pana u sie­bie po­wi­tać i słu­żę ko­la­cją.

– Wdzięcz­ny je­stem za tak go­ścin­ne przy­ję­cie – od­po­wie­dział po­dróż­ny – uwa­żam jed­nak, że uchy­bił­bym do­brym oby­cza­jom, gdy­bym przede wszyst­kim się panu nie przed­sta­wił.

– Do­brze, do­brze – cią­gnął da­lej hra­bia, któ­re­go na­zy­wać bę­dzie­my od­tąd pa­nem An­to­nim, jak to czy­ni­li wszy­scy w ca­łej oko­li­cy – po­wie mi pan to po­tem, je­śli pan so­bie ży­czy. Ja ze swej stro­ny nie za­mie­rzam sta­wiać panu żad­nych py­tań i pra­gnę wy­wią­zać się z obo­wiąz­ków go­ścin­no­ści nie zmu­sza­jąc pana, byś mi de­kli­no­wał swo­je na­zwi­sko i ty­tu­ły. Jest pan w po­dró­ży, obcy w tej oko­li­cy, ta pie­kiel­na noc za­sko­czy­ła pana u mego pro­gu: oto pań­skie ty­tu­ły i pań­skie pra­wa. Nie dość na tym, po­do­ba­ją mi się za­rów­no twarz pań­ska, jak i mina; a na­gro­dą dla mnie bę­dzie ra­dość, jaką spra­wi mi od­da­nie przy­słu­gi za­cne­mu chłop­cu.

Nie­chże więc pan sia­da, prze­ką­si coś i wy­pi­je.

– Zbyt­nia to ła­ska z pań­skiej stro­ny i wzru­sza mnie szcze­rość i uprzej­mość, z jaką wita pan po­dróż­nych. Nic mi wszak­że nie po­trze­ba, wy­star­czy aż nad­to, je­śli pan po­zwo­li mi do­cze­kać tu koń­ca bu­rzy. Ja­dłem ko­la­cję w Egu­zon, przed nie­speł­na go­dzi­ną. Za­kli­nam więc pana, byś nie ka­zał mi nic po­da­wać.

– Jest pan już po ko­la­cji? Ależ to ni­cze­go nie do­wo­dzi! Czyż­by pan na­le­żał do lu­dzi, któ­rych żo­łą­dek po­tra­fi stra­wić na raz tyl­ko je­den po­si­łek? Kie­dy by­łem w pań­skim wie­ku, go­tów był­bym zjeść ko­la­cję o każ­dej go­dzi­nie w cią­gu nocy, byle mi się tyl­ko po temu nada­rzy­ła spo­sob­ność. Kon­na prze­jażdż­ka i po­wie­trze gór­skie wy­star­czą, by za­ostrzyć na nowo ape­tyt. Co praw­da, gdy się do­ży­je pięć­dzie­siąt­ki, żo­łą­dek prze­sta­je już być tak układ­ny; to­też je­śli o mnie cho­dzi, pół szklan­ki do­bre­go wina i skór­ka czer­stwe­go chle­ba wy­star­cza­ją mi cał­ko­wi­cie. Nie­chże pan jed­nak nie robi ce­re­mo­nii. Przy­był pan w samą porę, mia­łem wła­śnie za­siąść do sto­łu, a że moja bied­na mała cier­pi dziś na mi­gre­nę, smut­no było nam oboj­gu, Ja­nil­li i mnie, jeść ko­la­cję tyl­ko we dwo­je; przy­by­cie pań­skie jest więc po­cie­chą za­rów­no dla nas, jak dla tego za­cne­go czło­wie­ka, to­wa­rzy­sza mo­ich lat dzie­cię­cych, któ­re­go za­wsze chęt­nie wi­tam u sie­bie. Sia­daj no tu przy mnie – do­dał zwra­ca­jąc się do wie­śnia­ka – a pani, jej­mość Ja­nil­lo, na­prze­ciw­ko mnie. Pro­szę ro­bić ho­no­ry domu, bo wie pani prze­cież, jak mam cięż­ką rękę: kie­dy za­bie­ram się do kra­ja­nia mię­sa, prze­ci­nam na dwo­je pie­czeń, pół­mi­sek, ob­rus, ba, może na­wet i stół, a to pa­nią gnie­wa.

Ko­la­cja, któ­rą jej­mość pani Ja­nil­la roz­sta­wi­ła na sto­le z wy­raź­ną sa­tys­fak­cją, skła­da­ła się z sera ko­zie­go, sera owcze­go, ta­le­rza orze­chów, ta­le­rza śli­wek su­szo­nych, wiel­kie­go boch­na ra­zo­we­go chle­ba i czte­rech dzba­nów wina przy­nie­sio­nych oso­bi­ście przez pana domu. Bie­siad­ni­cy za­bra­li się żwa­wo i z wi­docz­nym za­do­wo­le­niem do skrom­ne­go ja­dła; je­dy­nie po­dróż­ny nie miał wca­le ape­ty­tu i tyl­ko po­dzi­wiał uprzej­mość, z jaką czci­god­ny go­spo­darz dzie­lił z nim, bez naj­mniej­sze­go za­kło­po­ta­nia, swój skrom­ny co­dzien­ny po­si­łek. Było w tej ser­decz­nej i na­iw­nej pro­sto­cie coś oj­cow­skie­go i dzie­cię­ce­go za­ra­zem, co zy­ska­ło mu od razu ser­ce mło­dzień­ca.

Wier­ny szla­chet­ne­mu pra­wu, któ­re sam so­bie na­rzu­cił, pan An­to­ni o nic swe­go go­ścia nie py­tał, uni­kał też wy­po­wie­dze­nia ja­kiej­kol­wiek uwa­gi, któ­ra mo­gła­by się wy­dać za­ma­sko­wa­ną cie­ka­wo­ścią. Wie­śniak zdra­dzał te­raz pe­wien nie­po­kój i za­cho­wy­wał się po­wścią­gli­wie Wkrót­ce jed­nak dał się wcią­gnąć w ogól­ną roz­mo­wę, wsz­czę­tą przez pana An­to­nie­go i jej­mość Ja­nil­lę, roz­ru­szał się i po­zwa­lał so­bie tak czę­sto do­le­wać do szklan­ki, że aż po­dróż­ny za­czął ze zdzi­wie­niem przy­glą­dać się czło­wie­ko­wi, któ­ry zdol­ny był pić tak wie­le nie tyl­ko nie tra­cąc przy­tom­no­ści umy­słu, lecz wła­ści­wej so­bie zim­nej krwi i po­wa­gi.

Hra­bia na­to­miast, za­le­d­wie opróż­nił do po­ło­wy sto­ją­cy przed nim dzban, miał już błysz­czą­ce oczy, pur­pu­ro­wy nos i ręka za­czę­ła mu drżeć. Nie mó­wił wszak­że od rze­czy na­wet wów­czas, gdy osu­szył już ze swym przy­ja­cie­lem wie­śnia­kiem wszyst­kie czte­ry dzba­ny; Ja­nil­la bo­wiem, czy to przez oszczęd­ność, czy też przez wro­dzo­ną po­wścią­gli­wość, do­la­ła so­bie za­le­d­wie kil­ka kro­pel do wody, po­dróż­ny zaś, zdo­byw­szy się na bo­ha­ter­ski wy­si­łek, by prze­łknąć pierw­szą szklan­kę, za­nie­chał tego kwa­śne­go, męt­ne­go i szka­rad­ne­go na­po­ju. Obaj wie­śnia­cy zda­wa­li się jed­nak nim de­lek­to­wać. Po kwa­dran­sie Ja­nil­la, któ­ra nie mo­gła żyć bez ru­chu, wsta­ła od sto­łu, wzię­ła do… ręki dru­ty i za­sia­dła przy ko­min­ku z ro­bo­tą; dra­pa­ła się przy tym co chwi­la dru­tem w skro­nie, nie tar­ga­jąc wszak­że gład­ko za­cze­sa­nych, czar­nych jesz­cze pa­sem wło­sów wy­my­ka­ją­cych się spod czep­ka. Ta schlud­na i drob­na sta­rusz­ka mo­gła być kie­dyś ład­na; jej de­li­kat­ny pro­fil nie był po­zba­wio­ny szla­chet­no­ści i gdy­by nie lek­kie zma­nie­ro­wa­nie i chęć po­chwa­le­nia się swo­imi zdol­no­ścia­mi i wdzię­kiem, by­ła­by rów­nież przy­pa­dła po­dróż­ne­mu do ser­ca.

Po­zo­sta­łe po­sta­cie, któ­re pod nie­obec­ność pa­nien­ki za­peł­nia­ły ja­dal­nię pana An­to­nie­go, były to: pięt­na­sto­let­ni może chło­piec wiej­ski, o by­strych oczach i zwin­nych ru­chach, peł­nią­cy tu obo­wiąz­ki to­tum­fac­kie­go, oraz sta­ry pies my­śliw­ski o za­mglo­nych oczach, za­pad­nię­tych bo­kach i me­lan­cho­lij­nym, roz­ma­rzo­nym wy­ra­zie. Le­żał u nóg swe­go pana i z fi­lo­zo­ficz­nym spo­ko­jem za­sy­piał po­mię­dzy jed­nym a dru­gim kę­sem, któ­ry mu po­da­wał hra­bia mó­wiąc do nie­go "mo­spa­nie" z miną na poły po­waż­ną, na poły kro­to­chwil­ną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: