Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Grzechy królewskie Tom 1-2: powieść historyczna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grzechy królewskie Tom 1-2: powieść historyczna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 567 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Da­ro­wał im król na lat dwa­dzie­ścia do­chód z eko­no­mii Ło­sic­kiej. Jak oni się tam dzie­li­li, łac­no so­bie przed­sta­wić moż­na, gdy po­wiem, że po kil­ka­na­ście spraw z tego po­wo­du co rok było w gro­dzie, że wresz­cie przy­sło­wie o nich uro­sło.

Cze­go nam bra­kło w Cie­cha­now­cu, to­śmy so­bie rze­tel­nie po­we­to­wa­li w Su­pra­ślu, opac­twie oj­ców ba­zy­lia­nów. Tu wśród la­sów i w ci­szy klasz­tor­nej cały dzień od­da­li­śmy się na­bo­żeń­stwu i roz­my­śla­niu. Bzow­ski wszyst­kie­mu się bacz­nie przy­glą­dał, o wszyst­ko py­tał i skrzęt­nie w rap­tu­la­rzu swym no­to­wał.

Pla­tem­berg od owej kon­fu­zyi wą­grow­skiej stra­cił na fan­ta­zyi i prze­my­śli­wał… jak­by ugo­dzić bę­kar­ta, bo już tak go na­zy­wał, któ­ry do wszyst­kie­go się mie­szał i we wszyst­kiem chciał prym dzier­żyć.

Był to Inf­lant­czyk zna­ko­mi­te­go rodu… bo przo­dek ich nie­gdy wiel­kie mi­strzow­stwo dzier­żył. Ka­wa­ler do rze­czy, ale za­pal­czy­wy i am­bit­ny a w spraw­no­ści i rze­mio­śle ko­niu­sze­go wiel­ce o so­bie ro­zu­mie­ją­cy, tym­cza­sem był cięż­ki, nie­zgrab­ny i do­brej tu­szy. Chci­wy awan­sów i łask pań­skich, bo for­tun­ki był mier­nej.

Król ob­da­rzył go nie­daw­no sta­ro­stwem czorsz­tyń­skiem. Chciał wy­ci­snąć z one­go sta­ro­stwa jak moż­na naj­wię­cej i osa­dził na niem żyda Hersz­ka z No­we­go­tar­gu… przez co sta­ło się w przy­szło­ści okrut­ne zgor­sze­nie i wiel­ka klę­ska, bo to był za­mek stra­ży gra­nicz­nej (oby­śmy jak naj­póź­niej do tego do­szli).

Bywa zwy­kle mię­dzy ludź­mi, że kie­dy któ­ry w czem po­kpi… rad­by ów błąd na­pra­wić i za­ma­zać.

i tu do­bra i zła na­tu­ra na jaw wy­cho­dzą, bo do­bry bę­dzie ża­ło­wał i sta­nie się roz­waż­niej­szym a skrom­niej­szym, zły za­się wię­cej wzro­śnie jesz­cze w dumę i zu­chwal­stwo… my­śląc, że tem po­we­tu­je swą po­raż­kę.

Tak i tu się sta­ło.

Pan Pla­tem­berg gębę na­dął i parę razy przy­ostro przy­ciął Bzow­skie­mu – ten udał, że nie sły­szy, czem go w więk­szy gniew wpra­wił, że za­wo­łał:

– Nie ka­wa­ler­ska to… ale hyc­low­ska spra­wa po­dejść zwie­rzę nie­spo­dzia­nie i jar­marcz­ną sztu­ką go za­żyć, nie­trwa­łe to są one sztu­ki. Na co Bzow­ski:

– Pa­nie ko­niu­szy, po jar­mar­kach nie by­wa­łem, anim hyc­low­skie­go rze­mio­sła prak­ty­ko­wał.

– A gdzie­żeś by­wał wy­wło­ko ja­kiś? Nie uczył­żeś się sztuk cy­gań­skich, nim cię two­ja pani mat­ka do Kost­ków za­pro­wa­dzi­ła, gdzieś bła­zeń­ski urząd spra­wiał i w czer­wo­nym cho­dził spen­cer­ku, toć wie­dzą lu­dzie.

Bzow­ski spą­so­wiał cały i przy­sko­czył doń za­pal­czy­wie.

– Słu­chaj opa­sły wie­przu, po­ka­żę ci, żem nie tyl­ko w cy­gań­skich sztu­kach bie­gły… ale nie tu pod bo­kiem kró­la. Te­raz za­milcz! bom ci go­tów pię­ścią wbić two­je sło­wa do gar­dła.

Po­su­nął się ku nie­mu Pla­tem­berg… alem wszedł mię­dzy nich.

– Wara!– rze­kłem – pan Pla­tem­ber da pa­rol panu Bzow­skie­mu, a my słu­żym za świad­ki. Po przy­jeź­dzie do Me­re­cza wy­bie­rzem się do Nie­mo­noj­cic albo Gra­nów i tam po ka­wa­ler­sku spra­wa za­ła­twio­ną bę­dzie.

– Ja z tym? Cze­ladź moja z nim się spra­wi.

– Jak pój­dzie na cze­ladź, to i u nas nie brak pa­choł­ków. a te­raz po sta­re­mu; wara!

– Mi­ty­go­wa­li go tam niby Za­bic­ki z Ryl­skim i Pa­cem, ale zda­je się, że ją­trzy­li wię­cej jesz­cze, bo i im był sola w oku ten for­tun­ny syn kró­lew­ski. ________ – ______

Na noc­le­gu do­sta­ła nam się cel­ka ra­zem z Bzow­skim, bo­śmy już tak po­bra­ta­li się z sobą.

że je­den bez dru­gie­go nic nie po­czy­nał i ani na go­dzi­nę obejść się nie mogł. Noc była cie­pła.

Księ­życ świe­cił nam wprost w oczy.

Otwo­rzy­li­śmy okno, któ­re wy­cho­dzi­ło na ogród.

Za­pach kwie­cia i owo­ców na­peł­niał po­wie­trze.

Sen nas się nie imał… bo i jak­że tu spać mło­dym, któ­rzy tyle so­bie po­wie­dzieć mają o prze­by­tych przy­go­dach dnia ca­łe­go, a w ta­kiej zwłasz­cza nocy my­śli pe­dem bie­gną do gło­wy i ser­ce się otwie­ra a wszyst­ko, co w wnę­trzu, do­by­wa na usta i cze­go­by czło­wiek nie po­wie­dział przy ja­snem słoń­cu dnia bia­łe­go, to przy onym smęt­nym księ­ży­cu wy­po­wie.

Bzow­skie­mu zwłasz­cza roz­wią­zał się ję­zyk i dziw­ne rze­czy mi pra­wił.

było w tym chło­pię­ciu coś nad­ludz­kie­go praw­dzi­wie. Wszyst­ko, co mó­wił, dziw­ną gro­zą przej­mo­wa­ło czło­wie­ka, a prze­cież znie­wa­la­ło go ko­chać po bra­ter­sku.

Gdym mu wspo­mniał o Pla­tem­ber­gu, że to prze­ciw­nik nie lada… i trze­ba się krzep­ko trzy­mać przed nim – że war­to po­my­śleć i przy­go­to­wać się na to za­wcza­su, wzru­szył po­gar­dli­wie ra­mio­na­mi.

– Cóż ten nędz­nik zaj­mo­wać mnie wię­cej może!… Wbi­ję mu w brzuch ka­wa­łek że­la­za albo nosa obe­tnę i po wszyst­kiem. Po­dob­ni lu­dzie są dla mnie jak na­tręt­ne mu­chy, przed któ­re­mi gdy za­bliz­ko się przy­su­ną, opę­dzam się pac­ką i tyle o nich,co i o mu­chach my­ślę.

– A o czem – że ty my­ślisz, czło­wie­ku?

– O czem ja my­ślę? o czem?… o mo­jej przy­szłej wiel­ko­ści – od­rzekł, wpa­tru­jąc się w tar­czę mie­sią­ca.–Oh… bo ja wiel­kim być mu­szę!

Mó­wił to tak dziw­nym, tak zmie­nio­nym gło­sem, i tyle w tym glo­sie było męz­ko­ści… żem się wzdry­gnął i krzy­żem świę­tym prze­że­gnał.

– Bój się Pana Boga… mó­wisz tak… jakg­dy­by ja­kie złe wła­śnie przez cie­bie mó­wi­ło.

– To… co wam lu­dziom ma­łe­go duc­ba złem się wy­da­je, jest wła­śnie zna­mie­niem ludz­kiej po­tę­gi. Wresz­cie niech to so­bie i złem bę­dzie, ale bez złe­go nie­ma do­bre­go tak… jak nie­mu ja­sne­go dnia bez nocy.

Słu­chaj Krzysz­to­fie, je­stem dzie­cię­ciem przy­pad­ku, nie mam pra­wa ani do na­zwi­ska, któ­re no­szę, ani do ty­tu­łu mo­je­go ojca. Otoż to na­zwi­sko ja su­bie stwo­rzyć po­sta­no­wi­łem i stwo­rzę je… a przed­tem na­zwi­skiem drzeć będą wszy­scy i pa­dać przed nie­mna twa­rze. Wąt­pisz? Za­pi­szże so­bie ten wie­czór w pa­mię­ci.

Oh bog­daj­bym o nim za­po­mniał ua wie­ki!…

– Pierw­sze sło­wo zło­wro­gie, któ­re mi się obi­ło o uszy – mó­wił da­lej – spra­wi­ło prze­wrót w mo­jem wnę­trzu… a to sło­wo strasz­ne było: bez­i­mien­nik.

Po­wie­dział mi je czło­wiek świę­ty, któ­ry nie prze­czu­wał, że ta­kie za­rze­wie wło­żył mi w ser­ce, a prze­cież wdzięcz­ność moja dla nie­go bę­dzie trwać do gro­bu, bo on wzbu­dził we mnie du­szę, któ­ra Bóg wie jak dłu­go by­ła­by jesz­cze spa­ła i zmar­nia­ła na­resz­cie. Po­słu­chaj!

Mat­kę moję ro­dzi­ła jed­na z Ze­brzy­dow­skich, któ­ra wy­szła za Ko­mo­row­skie­go, mo­je­go dzia­da po ką­dzie­li.

Ko­mo­row­skich fa­mi­lia sze­ro­ko roz­la­na w Kra­kow­skiem, dum­na pa­ren­tel­lą z naj­więk­sze­mi ro­da­mi w Rze­czy­po­spo­li­tej. Ztąd też mo­jej mat­ce wol­no było ma­rzyć o Ra­dzi­wił­łach. Ostrog­skich lub Wi­śnio­wiec­kic­li.

Dziad mój Mi­ko­łaj, pan na Żyw­cu, czło­wiek ądz nie­po­ha­mo­wa­nych, war­choł i awan­tur­nik wiel­ki. Bo kil­ka­kroć zmie­niał wia­rę, był lu­trem, kal­wi­nem, ary­anem i znów do ka­to­lic­kie­go ko­ścio­ła po­wró­cił. Zmar­no­tra­wił ma­ją­tek, po­tem chwy­cił się roz­bo­jów i bił na Żyw­cu pie­nią­dze pod­łe za co uwię­zio­ny zo­stał, ale z wię­zie­nia uciekł w ber­nar­dyń­skim ha­bi­cie. '

Tu­łał się dłu­go po świe­cie osą­dzo­ny za­ocz­nie in­fa­mią, aż tra­fił na ju­ry­stę, któ­ry go przed są­da­mi obro­nił i wy­rok unie­waż­nił.

Tym ju­ry­stą był Bzow­ski, oj­ciec męża mej mat­ki. Ku­mo­row­ski na­gra­dza­jąc jego za­słu­gi, wy­dał swą cór­kę a moję mat­kę za jego syna.

Bzow­ski był dziel­nym żoł­nie­rzem, ulu­bień­cem na­sze­go kró­la, po­legł męż­nie w woj­nie mo­skiew­skiej… nie na­cie­szyw­szy się dłu­go mło­dą mał­żon­ką.

W dwa lata po jego śmier­ci przy­sze­dłem na świat.

Aż do sze­ściu lat cho­wa­ny by­łem w ukry­ciu u ko­bie­ty pew­nej w San­do­mie­rzu.

Mat­ka wa­ha­ła się dłu­go, aby ra­nie przy­znać za swe­go…

Do­brze mi tam było… na ni­czem nie zby­wa­ło. Ko­bie­ta była po­czci­wa. Mąż jej dzwon­ni­kiem u fary.

Dzień cały sie­dział na wie­ży i mnie brat z sobą, uczył czy­tać z książ­ki dru­ko­wa­nej ludz­ką ręką a i z dru­giej księ­gi, któ­rą Róg pi­sał, bo oto z wy­so­kiej wie­ży san­do­mier­skie­go ko­ścio­ła… jak okiem się­gnąć wi­dzia­łem świat, wi­dzia­łem zie­mię, a na niej gro­dy i mia­sta, sio­ła, rze­ki i lasy.

Wszyst­ko mi tłu­ma­czył i na­zy­wał po imie­niu, Zna­łem już zie­mię tuk na okół San­do­mie­rza, że nig­dzie­bym nie zbłą­dził. Wie­dzia­łem, gdzie leżą Jur­ko­wi­ce… wieś mo­jej mat­ki.

Od­wie­dza­ła ona mnie czę­sto, spła­ka­ła się za­wsze przy od­jezd­nem… za­le­ca­ła ko­bie­cie sta­ra­nie i tro­skli­wość i zno­wu wra­ca­ła.

Po­wta­rza­ło się to parę razy na mie­siąc, ale w mia­rę ja­kem do­ra­stał za­czę­ła mnie kor­cić owa pięk­na pani tak do­bra, tak tkli­wa dla mnie i po­sta­no­wi­łem uciec za nią od mo­ich dzia­dów.

Uwie­si­łem się tedy z tyłu u ko­la­ski i tak przy­je­cha­łem do Jur­ko­wie.

Tu nie od razu da­łem się po­znać mat­ce, za­ży­łem sztu­ki, bora się oba­wiał, że mnie do San­do­mie­rza ode­szle. Przed wro­ta­mi zsu­ną­łem się z poza ko­la­sy i chył­kiem sko­czy­łem do rowu, któ­ry w oko­ło dwo­rzec okrą­żał wraz z dość wy­so­kim wa­łem na­je­żo­nym gę­sto pa­li­sa­da­mi.

Wdra­pa­łem się na on wał i po przez pa­li­sa­dy za­czą­łem się roz­pa­try­wać w miej­sco­wo­ści.

Ob­sze­dłem ją całą.

Dwo­rzec był pięk­ny… mo­drze­wio­wy, na przo­dzie miał dość duży po­dwó­rzec, na któ­rym była stud­nia z żó­ra­wiem… po bo­kach dwie ofi­cy­ny i la­mus, da­lej gum­na. Od tyłu pięk­ny ogró­dek, w któ­rym uj­rza­łem mnó­stwo kwie­cia.

Drzwi z dwor­ca na cgró­dek były otwar­te,

Za­trzy­ma­leui się przy onym ogród­ku i po­sta­no­wi­łem tędy się wci­snąć. Ale nie łac­no to było. W in­nych miej­scach pa­li­sa­dy były gdzie­nieg­dzie uszko­dzo­ne, spruch­nia­łe, tam bym wlazł bez prze­szko­dy, ale ba­lem się służ­by, któ­ra cho­dzi­ła usta­wicz­nie i psów.

Tu była ci­sza i dwo­rzec tak bliz­ko. Prze­czu­wa­łem… że mat­ka lubi sia­dy­wać tu­taj, że pew­nie nie­ba­wem zej­dzie. Ja­koż wy­szła.sia­dła na dar­nio­wej ław­ce i po­grą­ży­ła się cała w smęt­nej za­du­mie. O czem ona my­śla­ła? Prze­czu­cie mi mó­wi­ło, że o mnie. Wpa­try­wa­łem się bacz­nie w tę twarz, bę­dąc od niej o kil­ka kro­ków tyl­ko, śle­dzi­łem na niej wszyst­kie od­mia­ny.

Czy to pod wzro­kiem moim. czy z in­nej ja­kiej przy­czy­ny do­strze­głem nie­po­kój, jak­by trwo­gę;

wes­tchnie­nie głę­bo­kie wy­rwa­ło się z jej pier­si, oczy łza­mi za­szły i zsu­nę­ła się na ko­la­na, skła­da­jąc ręce do mo­dli­twy.

Wte­dy ja wi­dząc ją taką pięk­ną, a tak bo­le­ją­cą, jak owe klat­ki Boże… któ­re wi­dzia­łem w oł­ta­rzach, za­drża­łem cały i jakg­dy­by mi ser­ca wię­cej przy­ro­sło, za­wo­ła­łem:

– Mat­ko!

Jak­by w nią grom ude­rzył, ze­rwa­ła się prze­stra­szo­na bez upa­mię­ta­nia pra­wie, po­tem znów pa­dła na koł­la­na… wzno­sząc go­rą­ce mo­dły.

Zlą­kłem się okrut­nie, bom nie poj­mo­wał, co się z nią dzie­je i łka­jąc prze­ma­wia­łem jak naj­ci­szej tak jed­nak, aby mnie sły­sza­ła:

– To ja ma­teń­ko dro­ga, zbliż się do mnie, jara tu sam je­den… nie oba­wiaj się.

Po­de­szła prze­ra­żo­na, nie­pew­na, jak­by ją sen jaki.ś tra­pił dziw­ny. Po­wtó­rzy­łem moję proś­bę i przez szcze­li­nę wy­cią­gną­łem ku niej rękę. Po­chwy­ci­ła ją pręd­ko.

– Toś ty dziec­ko? Kto cię tu przy­wiódł? kto ci po­wie­dział, żem ja jest mat­ką two­ją?

– To ja sam. Nie od­trą­caj mnie wię­cej od sie­bie. Weź ra­nie! Ja już tam wię­cej do tych lu­dzi nie pój­dę.

– Tak, to ty moje dziec­ko. Snać taka była wola boża, trud­noż się jej opie­rać wię­cej. Rójdź pójdź moje dziec­ko, pójdź przez wro­ta. Zja­wi­łeś się wła­śnie w chwi­li, gdym z obo­wiąz­kiem moim to­czy­ła wal­kę. Oh… to pa­lec boży!

I zna­la­złem się na­gle w Jur­ko­wic­kim dwo­rze.

Mat­ka moja… to nie zwy­czaj­na nie­wia­sta, snać nie­dar­mo krew Ze­brzy­dow­skich i Sza­frań­ców w jej ży­łach pły­nie.

Wie­dzia­no do­brze w oko­li­cy o jej afek­cie do kró­la i jego czę­stych od­wie­dzi­nach, po­pusz­cza­no ję­zy­ka.jak to zwy­kle w ta­kich ra­zach… i to i owo… ale trzy­ma­no się w gra­ni­cach… nie za­cho­dząc tak da­le­ko… aby z onych amo­rów mia­ło się coś uro­dzić.

Aż tu na raz… za mem zja­wie­niem się we dwo­rze, gdy mat­ka w obec sług i do­mow­ni­ków przy­zna­ła mnie za swe­go, skan­dal się zro­bił wiel­ki.

Prze­sta­no dwór nasz na­wie­dzać, cho­dzi­ły pasz­kwi­le brzyd­kie i wier­sze, któ­rych nie ro­zu­mia­łem.

Mat­ka wów­czas nie uro­ni­ła jed­nej łzy… ale sta­ła się ja­kąś dziw­nie su­ro­wą i mil­czą­cą, wy­ma­wia­jąc te tyl­ko sło­wa zci­cha:

– Oto po­ku­ta moja.

W parę ty­go­dni po­tem zje­chał do nas pan Mi­chał Bzow­ski, stry­jecz­ny brat męża mej mat­ki, Skarb­nik wol­brom­ski – ho­ło­ta – trzy­mał dzier­ża­wą fol­war­czek Wiel­moż­na od pa­nien za­kon­nych na Ska­le.

Z wiel­kim ran­ko­rem wszedł do kom­na­ty mat­ki i iął wy­rzu­cać jej hań­bę, jaką ca­łej ro­dzi­nie przy­nio­sła.

– I czyj że ten po­miot – za­wo­łał, koń­cząc swą groź­ną re­pry­men­dę.

– Kró­la.– była od­po­wiedź mat­ki.

To sło­wo dziw­nie ła­go­dzą­co po­dzia­ła­ło na skarb­ni­ka. W in­nym już to­nie pro­wa­dzo­no roz­mo­wę.

Uśmie­chał się i słod­kie­mi sło­wy jak­by prze­pra­szał za wy­rzą­dzo­ne nie­daw­no obe­lgi, a w koń­cu po­wziął de­cy­zyą za­opie­ko­wać się moim lo­sem i za­brać do swe­go dwor­ku w Wiel­moż­nej.

Mat­ka zra­zu ani słu­chać nie chcia­ła.

– Pó­kim się sro­ma­ła ludz­kiej ob­mo­wy, cho­wa­łam go zda­la od sie­bie, tę­sk­niąc za nim. ob­le­wa­jąc gorz­kie­mi łza­mi ten nasz roz­dział. Dziś, gdy kosz­tem mego ho­no­ru przy­zna­łam go przed ca­łym świa­tem, mia­la­bym się z nim roz­stać?… nig­dy!

Nie na­le­gał z po­cząt­ku, ale za­czął co­raz czę­ściej nas na­wie­dzać a do­ga­dy­wać.

– Chło­piec do­ra­sta, toć nie my­śli­cie go ob­ró­cić do gęsi – trze­ba mu się uczyć nie tyl­ko z książ­ki, war­to żeby prze­cie i ko­niem za­to­czyć umiał i sza­bel­ki a fu­zyj­ki się nie sro­mał. Daj­cie mi go, u mnie szko­ła. Wy­krze­szę z nie­go ka­wa­le­ra, aż miło!

Mnie oczy się śmia­ły na te spe­cy­ały. Mat­ka za­czę­ła mięk­nąć, aż wresz­cie i ze­zwo­li­ła.

Ten czło­wiek pierw­szy na­uczył mnie po­gar­dzać.

On z sie­roc­twa mego cią­gnął zy­ski.

Cze­go dum­na nie­wia­sta przy­jąć nig­dy od kró­la nie chcia­ła, on brał peł­ną gar­ścią.

Dzi­siej­sza jego for­tu­na to ha­racz pła­co­ny pod­ło­ści hoj­ną ręką kró­lew­ską.

I my­ślisz może, że mi to na­gro­dził sta­ra­niem i życz­li­wo­ścią.

Opła­ka­ne lata prze­by­łem u tego nędz­ni­ka.

Spro­wa­dził dla mnie ba­ka­ła­rza z Ol­ku­sza, od któ­re­go w prze­cią­gu paru ty­go­dni do­wie­dzia­łem się… że wię­cej wiem od nie­go. Lecz Pan Bóg za­wsze ła­skaw dla ta­kich, jak ja wy­rzut­ków.

Po­słu­chaj.

Nie po­trze­bu­ję ci mó­wić, że czyn­na moja na­tu­ra nie dała mi usie­dzieć na miej­scu; wszę­dziem być mu­siał – wszyst­ko wi­dzieć i wszyst­ko zba­dać – ta­kim mnie już Bóg stwo­rzył.

Nie­wie­le się o mnie trosz­czo­no i z te­gom był bar­dzo kon­tent.

Wa­łę­sa­łem się po oko­li­cy, parę razy od­wie­dzi­łem Kra­ków, a za­wsze sam swo­bod­ny, jak ptak i bez­piecz­ny.

Zna­no mnie już z tego i czę­sto da­rzo­no po­mo­cą, gdy mnie złe psy opa­dły, albo głód do­ku­czył. Ko­cha­no mnie po­mi­mo, żem był i wi­su­se­ni nie lada… bo oto za­cza­jo­ny gdzie w ro­wie albo wi­szą­cy na naj­wyż­szym wierz­choł­ku drze­wa pła­ta­łem fi­gle spo­koj­nie idą­cym chłop­kom… baby wiej­skie i dziew­czę­ta nie mia­ły ode­mnie spo­ko­ju. Po­wiem ci też… że chęt­nie prze­by­wa­łem z pro­stym lu­dem, lu­bi­łem słu­chać ba­śni, któ­rych oni w tam­tych stro­nach mają moc nie­zli­czo­ną a w tych ba­śniach tyle praw­dy mie­sza się z zmy­śle­niem. Ga­da­ją oni dużo o Ło­kiet­ku i o Ka­zi­mie­rzu Wiel­kim i koń­czą zwy­kle, smut­no ki­wa­jąc gło­wa­mi:

– Czy też przyj­dą; pa­nocz­ku jesz­cze tacy kró­lo­wie kie­dy?

Mię­dzy nie­mi było mi do­brze.

Nikt mnie tam nie py­tał o ród ni na­zwi­sko. Nie tak jak w domu skarb­ni­ka, gdzie nie mo­gli wy­łtrz­tu­sić mo­je­go imie­nia bez przy­miesz­ki szy­der­stwa, co ra­nie ob­le­wa­ło wsty­dem nie­zmier­nym.

Wcza­sie ta­kich to mo­ich wę­dró­wek tra­fi­ła mi się dziw­na przy­go­da.

Tuż przy Ska­le leży Gro­dzi­sko, dzi­ka i nie­do­stęp­na ustroń, któ­rą zda­je się utwo­rzy­ły Cy­klo­py… wa­ląc głaz na gła­zie, peł­na roz­pa­dlin i ja­skiń głę­bo­kich.

Ci­szy tam nic nie mąci, prócz szu­mu lasu i szem­rzą­ce­go Prąd­ni­ka, albo pusz­czy­li się ze­rwie cza­sem i smut­nym za­kwi­li gło­sem lub od po-bliz­kiej Ska­ły za­le­ci echo ludz­kie.

Na wierz­choł­ku tych skał zbu­do­wa­no przed laty gród po­tęż­ny, a bu­do­wał go Hen­ryk Bro­da­ty… ksią­żę szląz­ki, dziś on w ru­inach daje schro­nie­nie ptac­twu i pusz­czy­kom po­nu­rym.

Ustroń ta nę­ci­ła mnie za­wsze, wspi­na­łem się na wierz­choł­ki skał i wi­dzia­łem.jak nie­raz pierz­chli­wa ła­nia prze­su­nę­ła się w gę­stwi­nie albo ostroż­ny lis – ba­wi­łem się z echem, któ­re ra­nie prze­drzeź­nia­ło, by­łem sa­mot­ny, jak ptak, bra­kło mi tyl­ko skrzy­deł, aby ule­cieć gdzieś w nie­zna­ne świa­ty.

Po ska­łach, po nad urwi­ska­mi cho­dzi­łem swo­bod­ny, jak dzi­ka koza nie zna­jąc nie­bez­pie­czeń­stwa, gdy razu jed­ne­go zna­la­złem się nad prze­pa­ścią, któ­rej głę­bia zda­wa­ła się nie mieć koń­ca – czar­na ot­chłań, jak pie­kło, a po dru­giej stro­nie prze­pięk­na łącz­ka okry­ta kwie­ciem jak­by mnie wa­bi­ła do sie­bie.

Sze­ro­kość tej roz­pa­dli­ny mogł do­bry chłop jed­nym su­sem prze­sko­czyć, ale nie dzie­się­cio­let­nie pa­cho­lę – a jed­nak go­to­wa­łem się na to i gdy się od­są­dzam do one­go sko­ku, czu­ję, jak po­tęż­na ja­kaś pra­wi­ca chwy­ta mnie za ra­mię i osa­dza na miej­scu.

Zgią­łem się, jak trzci­na pod tą że­la­zną ręką i przy­klą­kłem na oba ko­la­na.

Wte­dy ta sama ręka wzię­ła mnie, jak piór­ko i po­sta­wi­ła przed sobą.

Uj­rza­łem star­ca po­tęż­nej bu­do­wy z dłu­gą bia­łą bro­dą, co mu się­ga­ła do pasa. Twarz była su­ro­wa, po­ora­na zmarszcz­ka­mi i bli­zna­mi. Wy­tar­ta, sza­ra piel­grzy­mia opoń­cza, okry­wa­ła go ca­łe­go, za pa­sem miał ró­ża­niec i mu­szel­kę do czer­pa­nia wody ze zdro­ju.

– Gdzieś to chciał ucie­kać mały dy­abli­ku?… do pie­kieł jesz­cze nie pora in­qu­am? – Ta­kie było jego przy­słów­ko: po­wia­dam, któ­rem za­wsze mowę swo­je szpi­ko­wał. Daw­nem cię chciał zła­pać w moje pa­zu­ry, ale mi się wy­my­ka­łeś, jak kot dzi­ki. Gdzieś chciał biedź, od­po­wia­daj?

Pa­trzy­łem się z prze­stra­chem na tę twarz mar­so­wą i za­le­d­wiem wy­bąk­nął słów parę.

– Ga­daj gło­śno in­qu­am, bo ja głu­chy – a w rę­kach wciąż mnie trzy­mał, jak w klesz­czach. – Czyś się chciał zo­ba­czyć z swo­im oj­cem Bel­ze­bu­bem?

– Ja nie mam ojca – wrza­sną­łem już znie­cier­pli­wio­ny i szarp­ną­łem się z jego uści­sków.

– In­qu­am! masz go tam! – i wska­zał na nie­bo – ale cię nie na­uczo­no tam go szu­kać. Wo­lisz się od­dać temu tam czar­ne­mu, co otwie­ra swo­je pasz­czę, aby cię po­chło­nąć, ty ma­dia­ni­to mio­dy. In­qu­am! jak się zo­wiesz?

– Szy­mon Bzow­ski.

– Nie­praw­da, zwiesz się Szy­mon Bez­i­mien­nik. Zna cię tu każ­da ska­ła i drze­wo, a lu­dzie pra­wią o two­ich dy­abel­skich pso­tach, in­qu­am. Pójdź, na­uczę cię wie­lu rze­czy, o któ­ry­cheś jesz­cze nie sły­szał.

Pa­trzy­łem się nań… jak na dzi­wo. Po­cią­gał mnie ku so­bie ten sta­rzec ta­jem­ni­czy, sze­dłem już za nim po­słusz­ny.

Pro­wa­dził mnie przez miej­sca nie­do­stęp­ne i nie­wi­dzia­ne jesz­cze, aż za­szli­śmy do gro­ty.

Tu ude­rzył mnie naj­przód wiel­ki kru­cy­fix oświe­co­ny pło­ną­cą lam­pą, przy nim le­ża­ła dys­cy­pli­na, czasz­ka tru­pia, da­lej stał klęcz­nik… na nim duża księ­ga, obok niej in­kaust, pió­ra, per­ga­min. W ką­cie łoże z su­chych li­ści. Nad ło­żem wi­siał pan­cerz, miecz i sta­lo­wa kol­czu­ga.

Z gro­ty był wi­dok na Prądnk;. do któ­re­go się scho­dzi­ło po scho­dach wy­ku­tych w ska­le wła – sne­mi rę­ko­ma star­ca. Tam on znaj­do­wał za­wsze po­ży­wie­nie, któ­rem go li­to­ści­we ser­ca da­rzy­ły.

Gdy­śmy we­szli, sta­rzec kląkł przed kru­cy­fi­xem i mnie to samo uczy­nić ka­zał – od­mó­wił krót­ką mo­dli­twę, po któ­rej zwra­ca­jąc się do mnie, rzekł:

– Nie chcesz się mo­dlić po­ga­ni­nie, in­qu­am wię­cej je­steś cie­ka­wy świa­ta i jego ta­jem­nic, a gdzież znaj­dziesz uciecz­kę od tych kol­ców, któ­re cię w ży­ciu cze­ka­ją. Zbliż się tu in­qu­am, zo­ba­czy­my, co z sobą wno­sisz.

Otwórz tę księ­gę. Prze­czy­taj wiersz, jaki ci w oczy wpad­nie.

Byla to vul­ga­ta, tra­fi­łem w niej na psalm Da­wi­da i od­czy­ta­łem cały.

Si ob­li­tus lu­cro tui, Je­ru­za­lem, ob­li­vio­ni de­tur de­xte­ra mea. Ad­ha­ere­at lin­gua mea fau­ci­bus meis, si non me­mi­ne­ro tui; si non pro­po­su­ero Je­ru­za­lem in prin­ci­pio la­eti­tiae meae.

Ps. 136 – w, 5.

– Tak za­iste in­qu­am. Co­raz wię­cej nam dziś po­trze­ba ta­kich mę­żów, bo psu­je się ona Je­ru­za­lem i ro­dzić za­czy­na wy­rod­ków. A wiesz, co zna­czą owe sło­wa. Patrz in­qu­am! – i tu roz­wi­nął swój par­ga­min… w któ­rym dziw­nie pięk­nym cha­rak­te­rem wy­czy­ta­łem po pol­sku:

„Je­że­li cię za­po­mnę oj­czy­zno mila i Je­ru­za­lem moje, niech za­pon­mę pra­wi­cę ręki swo­jej. Niech ję­zyk mój przy­schnie do ust mo­ich, je­śli po­mnieć na cię nie będę… a je­śli cię na cze­le wszyst­kich po­ciech mo­ich nie po­ło­żę.”

– Tu mą­drość ludz­ka wszyst­ka dyk­to­wa­na ob­ja­wie­niem. Tu kres za­cie­kań na­szych. Nie war­toż po­świę­cić ży­cic, aby po­znać owe praw­dy… in­qu­am? Czy ty to ro­zu­miesz chłop­cze?

– Je­że­li w tej ca­łej księ­dze spo­tkać się moż­na z tak wiel­kie­mi sło­wa­mi, ja­kie­ście mi tu wy­ło­ży­li, to za­praw­dę aby je zgłę­bić, ży­cie po­świę­cić im war­to.– I po­wtó­rzy­łem mu raz jesz­cze to po­tęż­ne Da­wi­do­we za­klę­cie i do­da­łem: – Hań­ba wszyst­kim zdraj­com i od­stęp­com! Hań­ba tym… co pry­wa­tę wy­żej ce­nią nad mi­łość oj­czy­zny! Hań­ba im wiecz­na!

Pa­trzył na mnie dłu­go, ścią­gnąw­szy brwi… do­trzy­ma­łem mu wzro­kiem, bo czu­łem, żem zdo­len po­znać i oce­nić, co ona księ­ga bo­ska kry­je. Za­du­mał się głę­bo­ko i rzekł po chwi­li:

– Pięk­nie upo­sa­żo­na gło­wa, ale co z niej wyj­dzie? Co wyjść może? Po­tę­pie­niec, jak oni wszy­scy. Bę­dzie ła­sze­niem i po­chleb­stwem piąć się po ska­li­stych bez­dro­żach świa­ta. Z po­gar­dy, z urą­ga­nia, ja­kie go w ży­ciu cze­ka­ją, za­ra­zi du­szę ja­dem.

Jesz­cze raz spoj­rzał mi by­stro w oczy… po­tem kła­dąc rękę na ra­mie­niu, rzekł uro­czy­stym gło­sem:

– Chcesz się uczyć? Chcesz roz­wi­nąć w so­bie dary boże? Chcesz so­bie zdo­być na­zwę mię­dzy naj­szlachct­niej­sze­mi? Chcesz iść w służ­by do­bra na zie­mi? Czy chcesz ty bez­i­mień­cze zdo­być so­bie pięk­ną na­zwę na świe­cie i roz­po­cząć sze­reg tych, co ży­ciem czy­stem po­tra­fi­li się wznieść po nad her­bo­we szczy­ty?

– Oh tak chcę! chcę! – wy­krzyk­ną­łem z taką siłą, że ske­pie­nie gro­ty za­drża­ło, po­tem rzu­ci­łem się do nóg tego star­ca, któ­ry wy­da­wał mi się Moj­że­szem, za­stęp­cą Boga na zie­mi, bo jak Bóg czy­tać umiał w mem ser­cu.

I cóż ci wię­cej po­wie­dzieć mogę?

Ten sta­rzec świę­ty wy­pro­sto­wał ścież­kę mo­je­go ży­cia. Bóg wie, ja­kie­mi ma­now­ca­mi biegł­bym po świe­cie, dziś wiem… do­kąd idę i gdzie zaj­dę.

Świę­te sło­wa pi­sma, któ­rem chło­nął w sie­bie przez te lat parę mego tam po­by­tu tłu­ma­czo­ne wy­mow­ne­mi sło­wa­mi star­ca, we­szły do du­szy głę­bo­ko.

Wszyst­ko, co tam było wiel­kie­go, a cóż tam nie jest wiel­kiem? roz­ognia­ło mnie. Sta­wa­łem się ko­lej­no to Da­wi­dem, pra­gną­cym zgnieść Go­lia­tów, to Sau­lem lub Sa­lo­mo­nem mą­drym, albo przy­god­nym Jó­ze­fem.

Nowy te­sta­ment za­pa­lił we mnie mi­łość po­tęż­ną ku świę­tym wia­ry taj­ni­kom i służ­bie Bo­żej po­świę­cić się pra­gną­łem.

Sta­rzec te po­ry­wy du­szy ła­go­dził roz­wa­gi chło­dem.

– Nie to­bie, in­qu­am, my­śleć o suk­ni du­chow­nej, sza­leń­cze. Tyś do świa­ta stwo­rzo­ny. Idź po nim – ale z mi­ło­ścią a praw­dą w du­szy.

Chcesz wie­dzić, zkąd się tam wziął ten czło­wiek?

Na­zy­wał się Ale­xan­der So­bo­niew­ski, był oboź­nym het­ma­na po­lne­go Ko­niec­pol­skie­go. Od­był dwa­dzie­ścia bi­tew. Z ostat­niej wra­ca­jąc do domu, domu nie za­stał tyl­ko gru­zów kupę… a pod nie­mi po­pio­ły żony i dziec­ka.

Siadł na spa­lo­nej bel­ce i tak zo­sta­wał. Bóg wie jak dłu­go, aż zja­wił mu się anioł, któ­ry go przy­wiódł do tej gro­ty.

Gdy opo­wia­da sta­rzec tę chwi­lę, łzy mu pły­ną z oczu i ja­kimś cu­dow­nym za­chwy­tem twarz jego pło­nie.

Gdym go że­gnał wraz z mat­ką, któ­ra na wy­raź­ne żą­da­nie kró­la od­wo­zi­ła mnie do sta­ro­sty mal­borg­skie­go Kost­ki, dał mi ska­plerz… w któ­ry za­szył owe sło­wa bi­blii prze­czy­ta­ne pierw­szy raz w jego gro­cie; no­szę go na pier­si i no­sić będę do koń­ca ży­cia, po­tem po­bło­go­sła­wił i rzekł;

– In­qu­am! Praw­dą a cno­tą przez ży­cie.

Brzask był na nie­bie, mni­chy po­wsta­wa­li na jutrz­nią a my­śmy oka nie zmru­ży­li.

Nie było już się kłaść po co.

Zbu­dzo­ne ptac­two wa­bi­ło nas do lasu.

Od­świe­żyw­szy tedy twa­rze zdro­jo­wą wodą… wy­bie­gli­śmy poza klasz­tor­ne mury.

Uj­rze­li­śmy w le­sie ist­ny obóz lu­dzi pie­szych, po­kła­dzio­nych po­ko­tem na zie­mi.

Było to chłop­stwo z dal­szych i oko­licz­nych wsi, eko­no­mii, sta­rostw ze skar­ga­mi do kró­la na zdzier­stwo i ucie­mię­że­nia od swych wło­da­rzy, rząd­ców, dzier­żaw­ców, pod­sta­ro­ścich.

Ze­rwa­ła się ta bie­da cała na rów­ne nogi, sko­ro nas zo­ba­czy­ła i przy­pa­dła nam do ko­lan, pro­sząc zmi­ło­wa­nia.

Bzow­ski jakg­dy­by jeno cze­kał na oko­licz­ność taką.

Prze­mó­wił za­raz go­rą­co do chłop­stwa, na­peł­nia­jąc ich duf­no­ścią w zmi­ło­wa­nie kró­lew­skie, czem ich ośmie­lił tak… że wszyst­ko wy­do­by­wać z pod.ser­ca za­czę­li.

Zro­bił się gwar. płacz, zło­rze­cze­nie nie do opi­sa­nia. Sa­lo­mo­no­wej gło­wy by trze­ba było… aby to ująć w ład ja­kiś. Każ­dy był naj­wię­cej po­krzyw­dzo­ny, każ­dy naj­niesz­czę­śliw­szy.

Usta­wił w or­dyn­ku i ko­lej­no eg­za­mi­no­wał, spi­su­jąc ich krzyw­dy… cze­go się ze­bra­ła moc wiel­ka, bo jak po­wia­da­ją na wo­ło­wej skó­rze nie spi­sać zło­ści ludz­kiej.

Nie je­den z nich wi­dząc taką go­to­wość na­szę w słu­cha­niu i po­ta­ki­wa­niu ich skar­gom, do­lo­żył tego w dwój­na­sób, ale choć­by na­wet i w trój­na­sób do­ło­żył, to od­li­czyw­szy to wszyst­ko, jesz­cze zo­sta­ło tyle… że o po­mstę do Boga za­wo­łać moż­na było.

Za­bój­stwa, wię­zie­nia, gra­bież do­byt­ku, zdzier­stwa i ro­bo­ci­zny, bez­pra­wia strasz­li­we i ty­rań­skie znę­ca­nie się nad bied­nym lu­dem.

Słoń­ce się już wzbi­ło dość wy­so­ko i dzwo­nek klasz­tor­ny na mszę za­wo­łał.

Król wstał, nam wra­cać trze­ba było, a tu jesz­cze da­le­ko do koń­ca.

Zro­bi­ło się jed­nak, co moż­na.

Po wy­słu­cha­niu Mszy świę­tej. Bzow­ski opo­wie­dział kró­lo­wi, z czem przy­szli chło­pi i po­dał mu pa­pier, któ­ry spi­sał.

Przej­rzał go… po­pa­trzał zdzi­wio­ny na Bzow­skie­go, po­tem go w gło­wę po­ca­ło­wał.

– Do­breś mi śnia­da­nie zgo­to­wał, syn­ku. Pro­wadź mnie do tych lu­dzi.

Sta­ło to już po­trwo­żo­ne w gro­mad­ce, cze­ka­jąc uka­za­nia się kró­la, bo­śmy im to za­le­ci­li.

Nie śmie­li prze­mó­wić, ani po­stą­pić kro­ku.

Król z pa­pie­rem w ręku czy­ta! imię każ­de­go i ka­zał się zbli­żyć do sie­bie, py­tał ich z do­bro­cią i ośmie­lał. Wresz­cie prze­słu­chaw­szy, za­wo­łał;

– Uka­rzę win­nych i krzyw­dy wam na­gro­dzę dzie­ci. Wra­caj­cie do do­mów wa­szych i miej­cie uf­ność w opie­ce mo­jej.

Kie­dy to nie ryk­nie wszyst­ko pła­czem wiel­kim, ci­snąc się do nóg kró­lew­skich.

Nig­dy nie za­po­mnę tej chwi­li, bo tu­taj do­pie­ro po­zna­łem całą wiel­kość po­ma­zań­ca pań­skie­go, tu­taj do­pie­ro oba­czy­łem ma­je­stat w ca­łym bla­sku i w ko­ro­nie naj­wspa­nial­szej, naj­kosz­tow­niej­szej, w ko­ro­nie mi­ło­sier­dzia i la­ski.

Łzy nam się za­krę­ci­ły w oczach… i nie­le­d­wie, że sami chcie­li­śmy ca­ło­wać uko­cha­ną rękę pań­ską, co tak za­wsze chęt­nie dźwi­ga­ła nędz­nych i ma­lucz­kich – a choć zda­rzeń ta­kich na­pa­trzy­łem się już do­syć w po­dró­żach kró­lew­skich, bo pra­wie kąta nie było… gdzie­by­śmy za­ża­leń i skarg bied­nych nie od­bie­ra­li, tu jed­nak, w tej gro­ma­dzie ze­bra­ne­go ludu z naj­dal­szych i bliż­szych oko­lic Li­twy, w tym le­sie ci­chym, oświe­co­nym po­ran­nem słoń­cem, gdzie echa po­wta­rza­ły łka­nia bied­nych chłop­ków i ser­decz­ne sło­wa pań­skie, tu nasz król uko­cha­ny przy­po­mniał nam swe­go ongi an­te­ces­so­ra. Ka­zi­mie­rza kró­la chłop­ków, któ­ry tak­że sia­dał pod wiel­kim dę­bem gdzieś w pusz­czy, i są­dził spra­wy ludz­kie, jak sta­re kro­ni­ki pra­wią.

Za roz­ka­za­niem pań­skiem, ugosz­czo­no ich hoj­nie ze spi­żar­ni klasz­tor­nej, a nam dzień cały ze­szedł na pi­sa­niu li­stów do ci­wu­nów. sta­ro­stów, po­dwo­je­wo­dzioh… pi­sa­rzów i wsze­la­kich urzęd­ni­ków.

Wzy­wa­no ich do Me­re­cza pod naj­su­row­szą karą za nie­po­słu­szeń­stwo.

Resz­ta po­dró­ży pły­nę­ła spo­koj­nie.

Ziem­ba nam śpie­wał i urzą­dzał po­pa­sy.

Bzow­ski je­chał cią­gle przy boku pań­skim, wie­dli z sobą dłu­gie roz­mo­wy, któ­rych nam po­chwy­cić było trud­no, ale z twa­rzy kró­lew­skiej wid­nia­ła do­broć i ukon­ten­to­wa­nie, wid­nia­ła mi­łość oj­cow­ska, któ­rą zdo­by­wał co­raz wię­cej ten dziw­ny mło­dzian, upo­sa­żon tylu bo­że­mi dary, a prze­cież tak nie­szczę­sny w swem krót­kiem ży­ciu.

W sam dzień wnie­bo­wzię­cia Naj­święt­szej Ma­ryi Pan­ny 15 Sier­pu­ia zra­na, sta­nę­li­śmy w Me­re­czu.

o ni­czem tu nie prze­po­mnia­no, aby nam wspa­nia­łe zgo­to­wać przy­ję­cie.

Na pół miii już usły­sze­li­śmy bi­cie w dzwo­ny i huk ar­mat.

Miesz­czań­stwo po­stro­jo­ne z cho­rą­gwia­mi, da­lej pan sta­ro­sta i cala jego kal­wa­ka­ta wy­szli na spo­tka­nie.

Wy­wa­lił on oczy… chrząk­nął parę razy i chciał kró­la wi­tać prze­mo­wą, ale król za­raz na wstę­pie zbył kwa­śno całą cze­re­dę, roz­ka­zał prze­stać wszel­kich wi­wa­tów, mach­nął ręką i co koń wy­sko­czy pę­dził nie do dwor­ca sta­ro­sty, jak to zwy­cza­jem było… ale na sta­ry za­mek me­rec­ki do le­śni­cze­go, rot­mi­strza hu­zar­skie­go, puł­kow­ni­ka kró­lew­skie­go, któ­rym był pan Pa­weł Nie­wia­row­ski.

Za­mczy­sko to nie­gdy przez sta­rych li­tew­skich ksią­żąt zbu­do­wa­ne, już po­wo­li roz­sy­py­wa­ło się w gru­zy, jed­na tyl­ko jego po­ło­wa od po­łu­dnia była moc­na i trwa­ła i tam to ob­rał so­bie sie­dli­sko Imć pan Nie­wia­row­ski, naj­sław­niej­szy my­śli­wy w Ko­ro­nie i Li­twie, wraz z całą cze­la­dzią swo­ją, rynsz­tun­kiem, psa­mi, ptac­twem i wsze­la­kie­mi przy­bo­ry.

Człek był lat śred­nich, ka­wa­ler jesz­cze, a dziw­nej uro­dy i po­stu­ry.

Żoł­nierz był z nie­go zna­mie­ni­ty, od kró­la wiel­ce lu­bia­ny, jeź­dził w po­sel­stwie do Fan­cyi z pa­nem Krzysz­to­fem Go­siew­skim wo­je­wo­dą smo­leń­skim, w spra­wie o uwol­nie­nie kró­le­wi­cza Jana

Ka­zi­mie­rza, gdzie roz­ko­chał w so­bie Fran­cuz­kę jed­nę w Pa­ry­żu na dwo­rze księ­cia or­le­ań­skie­go: nda­ro­wa­ła go por­tre­tem, z któ­rym rad się po­pi­sy­wał, z cze­go oso­bliw­sza uro­sła hi­sto­rya, ale o tem ni­żej się po­wie.

Śmia­ła mu się dro­ga do wy­so­kich dy­gni­tarstw, bo to i gło­wę miał tęgą… tale jed­nak w tem my– …śli­stwie umi­ło­wa­ny, że za całe za­słu­gi wy­pro­sił so­bie tyl­ko u kró­la owo le­śnic­two me­rec­kie.

Póź­niej dal się po­znać świa­tu w woj­nach ko­zac­kich.

Miał wieś dużą na Pod­la­siu, ale rzad­ko w niej go­ścił, prze­by­wał cią­gle w Me­re­czu… albo jeź­dził po świe­cie, prak­ty­ku­jąc wszę­dzie swo­je ło­wiec­kie rze­mio­sło, i zwo­żąc usta­wicz­nie do Me­re­cza, to ja­kie­goś rzad­kie­go so­ko­ła albo orła… to psa przed­nie­go ga­tun­ku łub broń oso­bliw­szą… aby za przy­jaz­dem kró­lew­skim, było się czem po­chwa­lić; mó­wił pręd­ko i dużo.

I za­praw­dę było co wi­dzieó w Me­rec­kim zam­ku.

Sie­dzi­ba jogo ist­na sie­dzi­ba Nem­ro­da… gdzieś stą­pił, toś zo­ba­czył coś oso­bli­we­go.

Tu ptac­two róż­no­pió­re i róż­no­barw­ne, więc orły, so­ko­ły ja­strzę­bie, so­ko­ły ra­ro­gi, kro­gul­ce… drzem­li­ki, ko­bu­zy, pu­stuł­ki, pły­wa­cze… bir­ku­ty… so­ko­ły duń­skie, in­slandz­kie… mal­tań­skie.

Tu znów psy rzad­kie szled­ni­ki… far­bo­tro­py… kun­dle, pi­jaw­ki, bry­ta­ny, oga­ry, char­ty, jam­ni­ki, wy­żły, bru­st­bar­ty.

Gdy­śmy we­szli do psiar­ni, ode­zwa­ło się to jak by na ko­men­dę i prze­dziw­ny chór sfor­mo­wa­ło,bo były basy, te­no­ry, alty i dy­sz­kan­ty, niby cala mu­zy­ka ło­wiec­ka, a wy­uczo­ne to wszyst­ko tak, jak przez ka­pel­mi­strza naj­przed­niej­sze­go. A co za rynsz­tu­nek!

Ile to bro­ni roz­ma­itej, dzi­ry­ty… łuki… oszcze­py, kor­de­la­sy, ta­sa­ki, ro­ha­ty­ny. Strzel­by bar­de­bu-chy, gu­kiyn­ki… pół­ba­ki, da­ma­sce­ny… dżwi­rów­ki… kan­tów­ki, sztur­ma­ki.

Da­lej szły prze­róż­ne­go ro­dza­ju oso­bliw­sze si­dła i sie­ci – sto­pi­ce łap­ki na wil­ki – stę­pi­ce, ła­pacz­ki na za­ją­ce i lisy, sa­mo­łów­ki… na­sad­ki, na­wiąz­ki, sy­peł­ki… zrę­by, past­ki… po­trza­ski i kto prze­li­czy te prze­róż­ne na­zwy i wy­my­sły co­raz now­sze, nad któ­re­mi pan Nie­wia­row­ski dnie całe tra­wił.

Lu­dzi u nie­go ro­iło się… jak­by na ja­kimś wiel­kim dwo­rze, a wszyst­ko to cze­ladź my­śliw­ska, a więc so­kol­ni­cy, psia­rze… strzel­cy, bia­ło­zor­ni­cy, bo­brow­ni­cy a naj­sław­niej­si z nieb Iwasz­ko, Sie-klio­ki, Ma­ty­asz. To­por­ski – ura­do­wa­ne to wiel­ce z przy­jaz­du pana, bo się te­raz roz­po­czy­na­ła ich służ­ba i har­ce, a po­pi­sy na­gra­dza­ne hoj­nie przez kró­la.

Żyć też tu, nie umie­rać w tych la­sach, z ta­ki­mi ludź­mi.

Od­dał się król cały panu Nie­wia­row­skie­mu, któ­ry go opro­wa­dzał wszę­dzie i po­ka­zy­wał oso­bliw­sze rze­czy, wy­wo­dząc hi­sto­ryę.

Czas scho­dził nam pręd­ko.

Na­go­to­wa­no po­si­łek i na­pi­tek, a tym­cza­sem we dwor­cu sta­ro­sty, od któ­re­go dzie­lił nas tyl­ko stru­mień Stan­gwis zwa­ny, na wzgór­ku, nad me-re­czan­ką ist­ny sąd­ny dzień się od­by­wał.

Pod­czas gdy król za­ję­ty był Nie­wia­row­skim my­śmy wy­bie­gli przed za­mek i pa­trzy­li na sta­ro­stwo, któ­re o jed­nę sta­ję tyl­ko wid­nia­ło nam na oczach.

Bie­ga­ni­na usta­wicz­na sług… prze­kleń­stwa i wrza­ski Jej­mo­ści. Sły­sze­li­śmy onie­mal każ­de jej sło­wo, a na­wet razy, ja­kie od cza­su do cza­su wy­mie­rza­ła.

Orze­łek fru­wał, jak sza­lo­ny do zam­ku i z po­wro­tem. Py­tał, czy król bę­dzie jadł obiad, czy wie­cze­rzę, czy Boże ucho­waj, nie my­śli za­no­co­wad w zam­ku.

Od­pra­wia­no go za każ­dą razą z kwit­kiem, za co wziąw­szy po­rząd­ną ad­mo­ni­cyą od jej­mo­ści, znów wra­cał jak opę­ta­ny, do­py­tu­jąc się… ba­da­jąc, wą­cha­jąc.

W gło­wę za­cho­dzo­no na sta­ro­stwie, co to się ta­kie­go wy­da­rzy­ło, że król za­je­chał do za­mczy­ska.

Kto to mogł zdzia­łać?

Kto uspo­so­bił tak nie­przy­jaź­nie kró­la?

Kto z nim je­dzie?

Zwą­cha­no wi­docz­ną nie­ła­skę.

Na­resz­cie już pod wie­czór zja­wił się pan sta­ro­sta z Kon­stan­tym.

Wy­dał nam się ten bę­kart li­chym ciu­rą przy

Bzow­skim (któ­ry spra­wie­dli­wie sy­nem kró­lew­skim mogł być na­zwa­ny i był nim od stóp do gło­wy).

Spa­słe… ocię­ża­łe chło­pi­sko… na­dę­te niby po­wa­gą ja­kąś, z któ­rą mu cale nie było przy­stoj­nie.

Pa­trzy­li­śmy nań i po­rów­ny­wa­li w du­chu z tam­tym, i dzi­wi­li, jak to na li­chej gle­bie naj­szla­chet­niej­sze ziar­no pięk­ne­go nie wyda plo­nu.

Po­pa­trzył na nas z po­de­łba i za­mru­czał coś pod no­sem. Przy­rze­kli­śmy so­bie, że ich po­wi­ta­my szy­der­stwem.

– Cóż to… tego… niby… Czy tu w tych pust­kach za­my­śla­cie? – wy­bąk­nął pan Wy­py­ski… nie po­zdro­wiw­szy nas. ani uchy­liw­szy czap­ki.

– Ule­cia­ła od was ła­ska pań­ska, pa­nie sta­ro­sto – rzekł Byl­ski. – Trud­noż ją te­raz już w po­trzask ła­pać.

– Ule­cia­ła… tego… Cóż bo aść pra­wi?–zro­bił przy­tem taką mar­kot­ną minę… że­śmy par­sk­nę­li śmie­chem.

– Czy tu no­co­wać my­śli­cie?

– Chy­ba przyj­dzie nam i za­no­co­wać, bo to ju-! tro do dnia po­lo­wa­nie po­sta­no­wio­ne. Pan Nie­wia­row­ski kró­la po­dej­mu­je wspa­nia­le. Na ni­czem nam tu nie zby­wa, a wy­spać się to i pod go­łem nie­bem dziś moż­na.

– Któż jest ten chły­stek, co się uwi­ja przy kró­lu – za­gad­nął Kon­stan­ty?

Nie ża­den to chły­stek, ale ka­wa­ler świa­to­we­go po­lo­ru Jmć pan Bzow­ski, dwo­rza­nin re­spe kto wy Jego kr. mo­ści. Se­kre­tarz i za­ufa­ny po­wier­nik, w wiel­kich la­skach u pana.

– A zką­dże on się tu zna­lazł?

– Przy­je­chał z kró­lem z War­sza­wy.

Na to jak­by wo­ła­ny zja­wił się Orze­łek i szep­nął coś Kon­stan­te­mu do ucha. Ten po­czer­wie­niał cały i jak­by go ta­ran­tul­la uką­si­ła, po­gnał z po­wro­tem do sta­ro­stwa.

Do­my­śli­li­śmy się, o co to tam już idzie, i za­cie­ra­jąc ręce, cze­ka­li­śmy ja­kiej za­baw­nej kro­to­chwi­li. Pan Wy­py­ski przy­glą­dał nam się tyl­ko, oczy wy­ba­łu­szyw­szy, nie wie­dząc i nie ro­zu­mie­jąc nic, na­resz­cie wy­bąk­nął:

– Cóż to tego… się tam… tego sta­ło?

– Jej­mość może za­sła­bła z al­te­ra­cyi – ode­zwał się Ża­bic­ki.

– Jest bo i z cze­go – do­ło­żył Kyl­ski – wi­docz­nie nie­ła­ska na dom wasz spa­dła, pa­nie sta­ro­sto.

– Ale tego… zką­dże­by zno­wu!

– Ha! może nowe sit­ko na koł­ku.

– Nowe tego… jak to asz­mość ro­zu­mie… niby…

– Uprzy­krzył so­bie król je­go­mość wasz dom… wa­sze melsz­pej­sy i et­ce­te­ra i szu­ka in­nej roz­ryw­ki.

– Nie­chże Bóg bro­ni. Ja­dwi­sia-by tego nie prze­ży­ła… A to do­pie­ro… taki dys­ho­nor dla nas.

Był tak cięż­ko głu­pi i śmiesz­ny, że nas li­tość bra­ła, trze­ba mu było ło­pa­tą kłaść w gło­wę, aby wy­tłu­ma­czyć, że jego Ja­dwi­sia prze­sta­ła już być ma­gne­sem przy­cią­ga­ją­cym.

I my nie spo­dzie­wa­li­śmy się tak na­głej zmia­ny w chę­ciach kró­lew­skich, ro­bi­li róż­ne przy­pusz­cze­nia, kła­dli­śmy na karb Bzow­skie­go, dla któ­re­go król, znów tak żywe po­wziął przy­wią­za­nie.

Nig­dy tego nie by­wa­ło; w zam­ku ani wy­gód, ani kuch­ni.

Orze­łek przy­le­ciał za­dy­sza­ny i oświad­czył mi, że jej­mo­śó sta­ro­ści­na, uprzej­mie ra­nie do sie­bie za­pra­sza na chwi­lę roz­mo­wy.

Ze wszyst­kich dwo­rzan pań­skich po­sia­da­łem u niej naj­więk­sze ła­ski, choć nie wiem… czem na nie za­słu­żyć mo­głem.

Mniej po­pusz­cza­łem ję­zy­ka… jak inni… pa­trząc na to, co mnie ota­cza­ło obo­jęt­nie – ot i wszyst­ko.

Cze­ka­ła na mnie w pro­gu wy­stro­jo­na, świe­cą­ca, pach­ną­ca, uśmiech­nię­ta przy­jem­nie, uprzej­ma, słod­ka i do­bre­go hu­mo­ru, jakg­dy­by nig­dy nic – tak tamg­dzieś wszyst­ko skry­ła glę­bo­ko,

– Nie­chże mam to wiel­kie szczę­ście po­wi­tać wasz­mość pana. Cze­ka­li­śmy was. jak ka­nia desz­czu. 1 z wasz­mo­ści pana nie do­bry czło­wiek, żeby do­pie­ro na usil­ne proś­by przyjść do nas. Czyż to nie było pierw­szym po­spie­szyć tu… gdzie was za­wsze tak mile wi­dzin!

– Po­do­ba­ło się kró­lo­wi na­wie­dzić naj­przód pana Nie­wia­row­skie­go… gwo­li wiel­kie­go po­lo­wa­nia, któ­re dziś ukła­da­ją – nie wy­pa­da­ło od pań­skie­go boku od­da­lać się, bo nuż­by za­po­trze­bo­wał.

– Pro­szę w kom­na­ty. Cze­ka­li­śmy was naj – przód ze śnia­da­niem, a tu i obiad prze­szedł a was nie­ma. Snać pan Nie­wia­row­ski do­brze kar­mi kró­la je­go­mo­ści.

– Po obo­zo­we­mu. Zna­la­zło się tam coś wę­dlin i wina tro­chę, boć nie­przy­go­to­wa­ny na pań­skie przy­ję­cie, jed­nak ze wzglę­du na my­śliw­skie ef­fek­ta… ja­kich ma pod do­stat­kiem, tak roz­cie­ka­wił kró­la, że i o obie­dzie za­po­mniał. Nad­ra­bia­li­śmy miną obo­je i kła­ma­li, jak mo­gli. Babę pa­li­ła cie­ka­wość, żeby mnie wy­ma­cać jak nąj­prę­dzej. Za­cho­dzi­ła zda­le­ka, po­ma­łu. Py­ta­ła o dro­gę, ja­ką­śmy prze­by­wa­li, gdzie się król za­trzy­my­wał? Mu­sia­łem jej opo­wia­dać wszyst­ko. Wy­li­czy­łem jej dwór cały, wy­mie­ni­łem Bzow­skie­go cał­kiem obo­jęt­nie i ona też przy­ję­ła to zim­no. Do­pie­ro po chwi­li za­gab­nę­ła:

– Bzow­ski? z któ­rych­że to?… Zna­łam Bzow­skie­go struk­cza­szym sie­ra­kow­skim.

– To cał­kiem inna ro­dzi­na, z san­do­mier­skie­go,

– Tak mło­dy ka­wa­ler, i po­dob­no w tak wiel­kich ła­skach, sły­szę.

– Ujął kró­la ta­len­ta­mi i dwor­no­ścią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: