- W empik go
Grzechy królewskie Tom 1-2: powieść historyczna - ebook
Grzechy królewskie Tom 1-2: powieść historyczna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 567 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czego nam brakło w Ciechanowcu, tośmy sobie rzetelnie powetowali w Supraślu, opactwie ojców bazylianów. Tu wśród lasów i w ciszy klasztornej cały dzień oddaliśmy się nabożeństwu i rozmyślaniu. Bzowski wszystkiemu się bacznie przyglądał, o wszystko pytał i skrzętnie w raptularzu swym notował.
Platemberg od owej konfuzyi wągrowskiej stracił na fantazyi i przemyśliwał… jakby ugodzić bękarta, bo już tak go nazywał, który do wszystkiego się mieszał i we wszystkiem chciał prym dzierżyć.
Był to Inflantczyk znakomitego rodu… bo przodek ich niegdy wielkie mistrzowstwo dzierżył. Kawaler do rzeczy, ale zapalczywy i ambitny a w sprawności i rzemiośle koniuszego wielce o sobie rozumiejący, tymczasem był ciężki, niezgrabny i dobrej tuszy. Chciwy awansów i łask pańskich, bo fortunki był miernej.
Król obdarzył go niedawno starostwem czorsztyńskiem. Chciał wycisnąć z onego starostwa jak można najwięcej i osadził na niem żyda Herszka z Nowegotargu… przez co stało się w przyszłości okrutne zgorszenie i wielka klęska, bo to był zamek straży granicznej (obyśmy jak najpóźniej do tego doszli).
Bywa zwykle między ludźmi, że kiedy który w czem pokpi… radby ów błąd naprawić i zamazać.
i tu dobra i zła natura na jaw wychodzą, bo dobry będzie żałował i stanie się rozważniejszym a skromniejszym, zły zasię więcej wzrośnie jeszcze w dumę i zuchwalstwo… myśląc, że tem powetuje swą porażkę.
Tak i tu się stało.
Pan Platemberg gębę nadął i parę razy przyostro przyciął Bzowskiemu – ten udał, że nie słyszy, czem go w większy gniew wprawił, że zawołał:
– Nie kawalerska to… ale hyclowska sprawa podejść zwierzę niespodzianie i jarmarczną sztuką go zażyć, nietrwałe to są one sztuki. Na co Bzowski:
– Panie koniuszy, po jarmarkach nie bywałem, anim hyclowskiego rzemiosła praktykował.
– A gdzieżeś bywał wywłoko jakiś? Nie uczyłżeś się sztuk cygańskich, nim cię twoja pani matka do Kostków zaprowadziła, gdzieś błazeński urząd sprawiał i w czerwonym chodził spencerku, toć wiedzą ludzie.
Bzowski spąsowiał cały i przyskoczył doń zapalczywie.
– Słuchaj opasły wieprzu, pokażę ci, żem nie tylko w cygańskich sztukach biegły… ale nie tu pod bokiem króla. Teraz zamilcz! bom ci gotów pięścią wbić twoje słowa do gardła.
Posunął się ku niemu Platemberg… alem wszedł między nich.
– Wara!– rzekłem – pan Platember da parol panu Bzowskiemu, a my służym za świadki. Po przyjeździe do Merecza wybierzem się do Niemonojcic albo Granów i tam po kawalersku sprawa załatwioną będzie.
– Ja z tym? Czeladź moja z nim się sprawi.
– Jak pójdzie na czeladź, to i u nas nie brak pachołków. a teraz po staremu; wara!
– Mitygowali go tam niby Zabicki z Rylskim i Pacem, ale zdaje się, że jątrzyli więcej jeszcze, bo i im był sola w oku ten fortunny syn królewski. ________ – ______
Na noclegu dostała nam się celka razem z Bzowskim, bośmy już tak pobratali się z sobą.
że jeden bez drugiego nic nie poczynał i ani na godzinę obejść się nie mogł. Noc była ciepła.
Księżyc świecił nam wprost w oczy.
Otworzyliśmy okno, które wychodziło na ogród.
Zapach kwiecia i owoców napełniał powietrze.
Sen nas się nie imał… bo i jakże tu spać młodym, którzy tyle sobie powiedzieć mają o przebytych przygodach dnia całego, a w takiej zwłaszcza nocy myśli pedem biegną do głowy i serce się otwiera a wszystko, co w wnętrzu, dobywa na usta i czegoby człowiek nie powiedział przy jasnem słońcu dnia białego, to przy onym smętnym księżycu wypowie.
Bzowskiemu zwłaszcza rozwiązał się język i dziwne rzeczy mi prawił.
było w tym chłopięciu coś nadludzkiego prawdziwie. Wszystko, co mówił, dziwną grozą przejmowało człowieka, a przecież zniewalało go kochać po bratersku.
Gdym mu wspomniał o Platembergu, że to przeciwnik nie lada… i trzeba się krzepko trzymać przed nim – że warto pomyśleć i przygotować się na to zawczasu, wzruszył pogardliwie ramionami.
– Cóż ten nędznik zajmować mnie więcej może!… Wbiję mu w brzuch kawałek żelaza albo nosa obetnę i po wszystkiem. Podobni ludzie są dla mnie jak natrętne muchy, przed któremi gdy zablizko się przysuną, opędzam się packą i tyle o nich,co i o muchach myślę.
– A o czem – że ty myślisz, człowieku?
– O czem ja myślę? o czem?… o mojej przyszłej wielkości – odrzekł, wpatrując się w tarczę miesiąca.–Oh… bo ja wielkim być muszę!
Mówił to tak dziwnym, tak zmienionym głosem, i tyle w tym glosie było męzkości… żem się wzdrygnął i krzyżem świętym przeżegnał.
– Bój się Pana Boga… mówisz tak… jakgdyby jakie złe właśnie przez ciebie mówiło.
– To… co wam ludziom małego ducba złem się wydaje, jest właśnie znamieniem ludzkiej potęgi. Wreszcie niech to sobie i złem będzie, ale bez złego niema dobrego tak… jak niemu jasnego dnia bez nocy.
Słuchaj Krzysztofie, jestem dziecięciem przypadku, nie mam prawa ani do nazwiska, które noszę, ani do tytułu mojego ojca. Otoż to nazwisko ja subie stworzyć postanowiłem i stworzę je… a przedtem nazwiskiem drzeć będą wszyscy i padać przed niemna twarze. Wątpisz? Zapiszże sobie ten wieczór w pamięci.
Oh bogdajbym o nim zapomniał ua wieki!…
– Pierwsze słowo złowrogie, które mi się obiło o uszy – mówił dalej – sprawiło przewrót w mojem wnętrzu… a to słowo straszne było: bezimiennik.
Powiedział mi je człowiek święty, który nie przeczuwał, że takie zarzewie włożył mi w serce, a przecież wdzięczność moja dla niego będzie trwać do grobu, bo on wzbudził we mnie duszę, która Bóg wie jak długo byłaby jeszcze spała i zmarniała nareszcie. Posłuchaj!
Matkę moję rodziła jedna z Zebrzydowskich, która wyszła za Komorowskiego, mojego dziada po kądzieli.
Komorowskich familia szeroko rozlana w Krakowskiem, dumna parentellą z największemi rodami w Rzeczypospolitej. Ztąd też mojej matce wolno było marzyć o Radziwiłłach. Ostrogskich lub Wiśniowieckicli.
Dziad mój Mikołaj, pan na Żywcu, człowiek ądz niepohamowanych, warchoł i awanturnik wielki. Bo kilkakroć zmieniał wiarę, był lutrem, kalwinem, aryanem i znów do katolickiego kościoła powrócił. Zmarnotrawił majątek, potem chwycił się rozbojów i bił na Żywcu pieniądze podłe za co uwięziony został, ale z więzienia uciekł w bernardyńskim habicie. '
Tułał się długo po świecie osądzony zaocznie infamią, aż trafił na jurystę, który go przed sądami obronił i wyrok unieważnił.
Tym jurystą był Bzowski, ojciec męża mej matki. Kumorowski nagradzając jego zasługi, wydał swą córkę a moję matkę za jego syna.
Bzowski był dzielnym żołnierzem, ulubieńcem naszego króla, poległ mężnie w wojnie moskiewskiej… nie nacieszywszy się długo młodą małżonką.
W dwa lata po jego śmierci przyszedłem na świat.
Aż do sześciu lat chowany byłem w ukryciu u kobiety pewnej w Sandomierzu.
Matka wahała się długo, aby ranie przyznać za swego…
Dobrze mi tam było… na niczem nie zbywało. Kobieta była poczciwa. Mąż jej dzwonnikiem u fary.
Dzień cały siedział na wieży i mnie brat z sobą, uczył czytać z książki drukowanej ludzką ręką a i z drugiej księgi, którą Róg pisał, bo oto z wysokiej wieży sandomierskiego kościoła… jak okiem sięgnąć widziałem świat, widziałem ziemię, a na niej grody i miasta, sioła, rzeki i lasy.
Wszystko mi tłumaczył i nazywał po imieniu, Znałem już ziemię tuk na okół Sandomierza, że nigdziebym nie zbłądził. Wiedziałem, gdzie leżą Jurkowice… wieś mojej matki.
Odwiedzała ona mnie często, spłakała się zawsze przy odjezdnem… zalecała kobiecie staranie i troskliwość i znowu wracała.
Powtarzało się to parę razy na miesiąc, ale w miarę jakem dorastał zaczęła mnie korcić owa piękna pani tak dobra, tak tkliwa dla mnie i postanowiłem uciec za nią od moich dziadów.
Uwiesiłem się tedy z tyłu u kolaski i tak przyjechałem do Jurkowie.
Tu nie od razu dałem się poznać matce, zażyłem sztuki, bora się obawiał, że mnie do Sandomierza odeszle. Przed wrotami zsunąłem się z poza kolasy i chyłkiem skoczyłem do rowu, który w około dworzec okrążał wraz z dość wysokim wałem najeżonym gęsto palisadami.
Wdrapałem się na on wał i po przez palisady zacząłem się rozpatrywać w miejscowości.
Obszedłem ją całą.
Dworzec był piękny… modrzewiowy, na przodzie miał dość duży podwórzec, na którym była studnia z żórawiem… po bokach dwie oficyny i lamus, dalej gumna. Od tyłu piękny ogródek, w którym ujrzałem mnóstwo kwiecia.
Drzwi z dworca na cgródek były otwarte,
Zatrzymaleui się przy onym ogródku i postanowiłem tędy się wcisnąć. Ale nie łacno to było. W innych miejscach palisady były gdzieniegdzie uszkodzone, spruchniałe, tam bym wlazł bez przeszkody, ale balem się służby, która chodziła ustawicznie i psów.
Tu była cisza i dworzec tak blizko. Przeczuwałem… że matka lubi siadywać tutaj, że pewnie niebawem zejdzie. Jakoż wyszła.siadła na darniowej ławce i pogrążyła się cała w smętnej zadumie. O czem ona myślała? Przeczucie mi mówiło, że o mnie. Wpatrywałem się bacznie w tę twarz, będąc od niej o kilka kroków tylko, śledziłem na niej wszystkie odmiany.
Czy to pod wzrokiem moim. czy z innej jakiej przyczyny dostrzegłem niepokój, jakby trwogę;
westchnienie głębokie wyrwało się z jej piersi, oczy łzami zaszły i zsunęła się na kolana, składając ręce do modlitwy.
Wtedy ja widząc ją taką piękną, a tak bolejącą, jak owe klatki Boże… które widziałem w ołtarzach, zadrżałem cały i jakgdyby mi serca więcej przyrosło, zawołałem:
– Matko!
Jakby w nią grom uderzył, zerwała się przestraszona bez upamiętania prawie, potem znów padła na kołlana… wznosząc gorące modły.
Zląkłem się okrutnie, bom nie pojmował, co się z nią dzieje i łkając przemawiałem jak najciszej tak jednak, aby mnie słyszała:
– To ja mateńko droga, zbliż się do mnie, jara tu sam jeden… nie obawiaj się.
Podeszła przerażona, niepewna, jakby ją sen jaki.ś trapił dziwny. Powtórzyłem moję prośbę i przez szczelinę wyciągnąłem ku niej rękę. Pochwyciła ją prędko.
– Toś ty dziecko? Kto cię tu przywiódł? kto ci powiedział, żem ja jest matką twoją?
– To ja sam. Nie odtrącaj mnie więcej od siebie. Weź ranie! Ja już tam więcej do tych ludzi nie pójdę.
– Tak, to ty moje dziecko. Snać taka była wola boża, trudnoż się jej opierać więcej. Rójdź pójdź moje dziecko, pójdź przez wrota. Zjawiłeś się właśnie w chwili, gdym z obowiązkiem moim toczyła walkę. Oh… to palec boży!
I znalazłem się nagle w Jurkowickim dworze.
Matka moja… to nie zwyczajna niewiasta, snać niedarmo krew Zebrzydowskich i Szafrańców w jej żyłach płynie.
Wiedziano dobrze w okolicy o jej afekcie do króla i jego częstych odwiedzinach, popuszczano języka.jak to zwykle w takich razach… i to i owo… ale trzymano się w granicach… nie zachodząc tak daleko… aby z onych amorów miało się coś urodzić.
Aż tu na raz… za mem zjawieniem się we dworze, gdy matka w obec sług i domowników przyznała mnie za swego, skandal się zrobił wielki.
Przestano dwór nasz nawiedzać, chodziły paszkwile brzydkie i wiersze, których nie rozumiałem.
Matka wówczas nie uroniła jednej łzy… ale stała się jakąś dziwnie surową i milczącą, wymawiając te tylko słowa zcicha:
– Oto pokuta moja.
W parę tygodni potem zjechał do nas pan Michał Bzowski, stryjeczny brat męża mej matki, Skarbnik wolbromski – hołota – trzymał dzierżawą folwarczek Wielmożna od panien zakonnych na Skale.
Z wielkim rankorem wszedł do komnaty matki i iął wyrzucać jej hańbę, jaką całej rodzinie przyniosła.
– I czyj że ten pomiot – zawołał, kończąc swą groźną reprymendę.
– Króla.– była odpowiedź matki.
To słowo dziwnie łagodząco podziałało na skarbnika. W innym już tonie prowadzono rozmowę.
Uśmiechał się i słodkiemi słowy jakby przepraszał za wyrządzone niedawno obelgi, a w końcu powziął decyzyą zaopiekować się moim losem i zabrać do swego dworku w Wielmożnej.
Matka zrazu ani słuchać nie chciała.
– Pókim się sromała ludzkiej obmowy, chowałam go zdala od siebie, tęskniąc za nim. oblewając gorzkiemi łzami ten nasz rozdział. Dziś, gdy kosztem mego honoru przyznałam go przed całym światem, mialabym się z nim rozstać?… nigdy!
Nie nalegał z początku, ale zaczął coraz częściej nas nawiedzać a dogadywać.
– Chłopiec dorasta, toć nie myślicie go obrócić do gęsi – trzeba mu się uczyć nie tylko z książki, warto żeby przecie i koniem zatoczyć umiał i szabelki a fuzyjki się nie sromał. Dajcie mi go, u mnie szkoła. Wykrzeszę z niego kawalera, aż miło!
Mnie oczy się śmiały na te specyały. Matka zaczęła mięknąć, aż wreszcie i zezwoliła.
Ten człowiek pierwszy nauczył mnie pogardzać.
On z sieroctwa mego ciągnął zyski.
Czego dumna niewiasta przyjąć nigdy od króla nie chciała, on brał pełną garścią.
Dzisiejsza jego fortuna to haracz płacony podłości hojną ręką królewską.
I myślisz może, że mi to nagrodził staraniem i życzliwością.
Opłakane lata przebyłem u tego nędznika.
Sprowadził dla mnie bakałarza z Olkusza, od którego w przeciągu paru tygodni dowiedziałem się… że więcej wiem od niego. Lecz Pan Bóg zawsze łaskaw dla takich, jak ja wyrzutków.
Posłuchaj.
Nie potrzebuję ci mówić, że czynna moja natura nie dała mi usiedzieć na miejscu; wszędziem być musiał – wszystko widzieć i wszystko zbadać – takim mnie już Bóg stworzył.
Niewiele się o mnie troszczono i z tegom był bardzo kontent.
Wałęsałem się po okolicy, parę razy odwiedziłem Kraków, a zawsze sam swobodny, jak ptak i bezpieczny.
Znano mnie już z tego i często darzono pomocą, gdy mnie złe psy opadły, albo głód dokuczył. Kochano mnie pomimo, żem był i wisuseni nie lada… bo oto zaczajony gdzie w rowie albo wiszący na najwyższym wierzchołku drzewa płatałem figle spokojnie idącym chłopkom… baby wiejskie i dziewczęta nie miały odemnie spokoju. Powiem ci też… że chętnie przebywałem z prostym ludem, lubiłem słuchać baśni, których oni w tamtych stronach mają moc niezliczoną a w tych baśniach tyle prawdy miesza się z zmyśleniem. Gadają oni dużo o Łokietku i o Kazimierzu Wielkim i kończą zwykle, smutno kiwając głowami:
– Czy też przyjdą; panoczku jeszcze tacy królowie kiedy?
Między niemi było mi dobrze.
Nikt mnie tam nie pytał o ród ni nazwisko. Nie tak jak w domu skarbnika, gdzie nie mogli wyłtrztusić mojego imienia bez przymieszki szyderstwa, co ranie oblewało wstydem niezmiernym.
Wczasie takich to moich wędrówek trafiła mi się dziwna przygoda.
Tuż przy Skale leży Grodzisko, dzika i niedostępna ustroń, którą zdaje się utworzyły Cyklopy… waląc głaz na głazie, pełna rozpadlin i jaskiń głębokich.
Ciszy tam nic nie mąci, prócz szumu lasu i szemrzącego Prądnika, albo puszczyli się zerwie czasem i smutnym zakwili głosem lub od po-blizkiej Skały zaleci echo ludzkie.
Na wierzchołku tych skał zbudowano przed laty gród potężny, a budował go Henryk Brodaty… książę szlązki, dziś on w ruinach daje schronienie ptactwu i puszczykom ponurym.
Ustroń ta nęciła mnie zawsze, wspinałem się na wierzchołki skał i widziałem.jak nieraz pierzchliwa łania przesunęła się w gęstwinie albo ostrożny lis – bawiłem się z echem, które ranie przedrzeźniało, byłem samotny, jak ptak, brakło mi tylko skrzydeł, aby ulecieć gdzieś w nieznane światy.
Po skałach, po nad urwiskami chodziłem swobodny, jak dzika koza nie znając niebezpieczeństwa, gdy razu jednego znalazłem się nad przepaścią, której głębia zdawała się nie mieć końca – czarna otchłań, jak piekło, a po drugiej stronie przepiękna łączka okryta kwieciem jakby mnie wabiła do siebie.
Szerokość tej rozpadliny mogł dobry chłop jednym susem przeskoczyć, ale nie dziesięcioletnie pacholę – a jednak gotowałem się na to i gdy się odsądzam do onego skoku, czuję, jak potężna jakaś prawica chwyta mnie za ramię i osadza na miejscu.
Zgiąłem się, jak trzcina pod tą żelazną ręką i przykląkłem na oba kolana.
Wtedy ta sama ręka wzięła mnie, jak piórko i postawiła przed sobą.
Ujrzałem starca potężnej budowy z długą białą brodą, co mu sięgała do pasa. Twarz była surowa, poorana zmarszczkami i bliznami. Wytarta, szara pielgrzymia opończa, okrywała go całego, za pasem miał różaniec i muszelkę do czerpania wody ze zdroju.
– Gdzieś to chciał uciekać mały dyabliku?… do piekieł jeszcze nie pora inquam? – Takie było jego przysłówko: powiadam, którem zawsze mowę swoje szpikował. Dawnem cię chciał złapać w moje pazury, ale mi się wymykałeś, jak kot dziki. Gdzieś chciał biedź, odpowiadaj?
Patrzyłem się z przestrachem na tę twarz marsową i zaledwiem wybąknął słów parę.
– Gadaj głośno inquam, bo ja głuchy – a w rękach wciąż mnie trzymał, jak w kleszczach. – Czyś się chciał zobaczyć z swoim ojcem Belzebubem?
– Ja nie mam ojca – wrzasnąłem już zniecierpliwiony i szarpnąłem się z jego uścisków.
– Inquam! masz go tam! – i wskazał na niebo – ale cię nie nauczono tam go szukać. Wolisz się oddać temu tam czarnemu, co otwiera swoje paszczę, aby cię pochłonąć, ty madianito miody. Inquam! jak się zowiesz?
– Szymon Bzowski.
– Nieprawda, zwiesz się Szymon Bezimiennik. Zna cię tu każda skała i drzewo, a ludzie prawią o twoich dyabelskich psotach, inquam. Pójdź, nauczę cię wielu rzeczy, o którycheś jeszcze nie słyszał.
Patrzyłem się nań… jak na dziwo. Pociągał mnie ku sobie ten starzec tajemniczy, szedłem już za nim posłuszny.
Prowadził mnie przez miejsca niedostępne i niewidziane jeszcze, aż zaszliśmy do groty.
Tu uderzył mnie najprzód wielki krucyfix oświecony płonącą lampą, przy nim leżała dyscyplina, czaszka trupia, dalej stał klęcznik… na nim duża księga, obok niej inkaust, pióra, pergamin. W kącie łoże z suchych liści. Nad łożem wisiał pancerz, miecz i stalowa kolczuga.
Z groty był widok na Prądnk;. do którego się schodziło po schodach wykutych w skale wła – snemi rękoma starca. Tam on znajdował zawsze pożywienie, którem go litościwe serca darzyły.
Gdyśmy weszli, starzec kląkł przed krucyfixem i mnie to samo uczynić kazał – odmówił krótką modlitwę, po której zwracając się do mnie, rzekł:
– Nie chcesz się modlić poganinie, inquam więcej jesteś ciekawy świata i jego tajemnic, a gdzież znajdziesz ucieczkę od tych kolców, które cię w życiu czekają. Zbliż się tu inquam, zobaczymy, co z sobą wnosisz.
Otwórz tę księgę. Przeczytaj wiersz, jaki ci w oczy wpadnie.
Byla to vulgata, trafiłem w niej na psalm Dawida i odczytałem cały.
Si oblitus lucro tui, Jeruzalem, oblivioni detur dextera mea. Adhaereat lingua mea faucibus meis, si non meminero tui; si non proposuero Jeruzalem in principio laetitiae meae.
Ps. 136 – w, 5.
– Tak zaiste inquam. Coraz więcej nam dziś potrzeba takich mężów, bo psuje się ona Jeruzalem i rodzić zaczyna wyrodków. A wiesz, co znaczą owe słowa. Patrz inquam! – i tu rozwinął swój pargamin… w którym dziwnie pięknym charakterem wyczytałem po polsku:
„Jeżeli cię zapomnę ojczyzno mila i Jeruzalem moje, niech zaponmę prawicę ręki swojej. Niech język mój przyschnie do ust moich, jeśli pomnieć na cię nie będę… a jeśli cię na czele wszystkich pociech moich nie położę.”
– Tu mądrość ludzka wszystka dyktowana objawieniem. Tu kres zaciekań naszych. Nie wartoż poświęcić życic, aby poznać owe prawdy… inquam? Czy ty to rozumiesz chłopcze?
– Jeżeli w tej całej księdze spotkać się można z tak wielkiemi słowami, jakieście mi tu wyłożyli, to zaprawdę aby je zgłębić, życie poświęcić im warto.– I powtórzyłem mu raz jeszcze to potężne Dawidowe zaklęcie i dodałem: – Hańba wszystkim zdrajcom i odstępcom! Hańba tym… co prywatę wyżej cenią nad miłość ojczyzny! Hańba im wieczna!
Patrzył na mnie długo, ściągnąwszy brwi… dotrzymałem mu wzrokiem, bo czułem, żem zdolen poznać i ocenić, co ona księga boska kryje. Zadumał się głęboko i rzekł po chwili:
– Pięknie uposażona głowa, ale co z niej wyjdzie? Co wyjść może? Potępieniec, jak oni wszyscy. Będzie łaszeniem i pochlebstwem piąć się po skalistych bezdrożach świata. Z pogardy, z urągania, jakie go w życiu czekają, zarazi duszę jadem.
Jeszcze raz spojrzał mi bystro w oczy… potem kładąc rękę na ramieniu, rzekł uroczystym głosem:
– Chcesz się uczyć? Chcesz rozwinąć w sobie dary boże? Chcesz sobie zdobyć nazwę między najszlachctniejszemi? Chcesz iść w służby dobra na ziemi? Czy chcesz ty bezimieńcze zdobyć sobie piękną nazwę na świecie i rozpocząć szereg tych, co życiem czystem potrafili się wznieść po nad herbowe szczyty?
– Oh tak chcę! chcę! – wykrzyknąłem z taką siłą, że skepienie groty zadrżało, potem rzuciłem się do nóg tego starca, który wydawał mi się Mojżeszem, zastępcą Boga na ziemi, bo jak Bóg czytać umiał w mem sercu.
I cóż ci więcej powiedzieć mogę?
Ten starzec święty wyprostował ścieżkę mojego życia. Bóg wie, jakiemi manowcami biegłbym po świecie, dziś wiem… dokąd idę i gdzie zajdę.
Święte słowa pisma, którem chłonął w siebie przez te lat parę mego tam pobytu tłumaczone wymownemi słowami starca, weszły do duszy głęboko.
Wszystko, co tam było wielkiego, a cóż tam nie jest wielkiem? rozogniało mnie. Stawałem się kolejno to Dawidem, pragnącym zgnieść Goliatów, to Saulem lub Salomonem mądrym, albo przygodnym Józefem.
Nowy testament zapalił we mnie miłość potężną ku świętym wiary tajnikom i służbie Bożej poświęcić się pragnąłem.
Starzec te porywy duszy łagodził rozwagi chłodem.
– Nie tobie, inquam, myśleć o sukni duchownej, szaleńcze. Tyś do świata stworzony. Idź po nim – ale z miłością a prawdą w duszy.
Chcesz wiedzić, zkąd się tam wziął ten człowiek?
Nazywał się Alexander Soboniewski, był oboźnym hetmana polnego Koniecpolskiego. Odbył dwadzieścia bitew. Z ostatniej wracając do domu, domu nie zastał tylko gruzów kupę… a pod niemi popioły żony i dziecka.
Siadł na spalonej belce i tak zostawał. Bóg wie jak długo, aż zjawił mu się anioł, który go przywiódł do tej groty.
Gdy opowiada starzec tę chwilę, łzy mu płyną z oczu i jakimś cudownym zachwytem twarz jego płonie.
Gdym go żegnał wraz z matką, która na wyraźne żądanie króla odwoziła mnie do starosty malborgskiego Kostki, dał mi skaplerz… w który zaszył owe słowa biblii przeczytane pierwszy raz w jego grocie; noszę go na piersi i nosić będę do końca życia, potem pobłogosławił i rzekł;
– Inquam! Prawdą a cnotą przez życie.
Brzask był na niebie, mnichy powstawali na jutrznią a myśmy oka nie zmrużyli.
Nie było już się kłaść po co.
Zbudzone ptactwo wabiło nas do lasu.
Odświeżywszy tedy twarze zdrojową wodą… wybiegliśmy poza klasztorne mury.
Ujrzeliśmy w lesie istny obóz ludzi pieszych, pokładzionych pokotem na ziemi.
Było to chłopstwo z dalszych i okolicznych wsi, ekonomii, starostw ze skargami do króla na zdzierstwo i uciemiężenia od swych włodarzy, rządców, dzierżawców, podstarościch.
Zerwała się ta bieda cała na równe nogi, skoro nas zobaczyła i przypadła nam do kolan, prosząc zmiłowania.
Bzowski jakgdyby jeno czekał na okoliczność taką.
Przemówił zaraz gorąco do chłopstwa, napełniając ich dufnością w zmiłowanie królewskie, czem ich ośmielił tak… że wszystko wydobywać z pod.serca zaczęli.
Zrobił się gwar. płacz, złorzeczenie nie do opisania. Salomonowej głowy by trzeba było… aby to ująć w ład jakiś. Każdy był najwięcej pokrzywdzony, każdy najnieszczęśliwszy.
Ustawił w ordynku i kolejno egzaminował, spisując ich krzywdy… czego się zebrała moc wielka, bo jak powiadają na wołowej skórze nie spisać złości ludzkiej.
Nie jeden z nich widząc taką gotowość naszę w słuchaniu i potakiwaniu ich skargom, dolożył tego w dwójnasób, ale choćby nawet i w trójnasób dołożył, to odliczywszy to wszystko, jeszcze zostało tyle… że o pomstę do Boga zawołać można było.
Zabójstwa, więzienia, grabież dobytku, zdzierstwa i robocizny, bezprawia straszliwe i tyrańskie znęcanie się nad biednym ludem.
Słońce się już wzbiło dość wysoko i dzwonek klasztorny na mszę zawołał.
Król wstał, nam wracać trzeba było, a tu jeszcze daleko do końca.
Zrobiło się jednak, co można.
Po wysłuchaniu Mszy świętej. Bzowski opowiedział królowi, z czem przyszli chłopi i podał mu papier, który spisał.
Przejrzał go… popatrzał zdziwiony na Bzowskiego, potem go w głowę pocałował.
– Dobreś mi śniadanie zgotował, synku. Prowadź mnie do tych ludzi.
Stało to już potrwożone w gromadce, czekając ukazania się króla, bośmy im to zalecili.
Nie śmieli przemówić, ani postąpić kroku.
Król z papierem w ręku czyta! imię każdego i kazał się zbliżyć do siebie, pytał ich z dobrocią i ośmielał. Wreszcie przesłuchawszy, zawołał;
– Ukarzę winnych i krzywdy wam nagrodzę dzieci. Wracajcie do domów waszych i miejcie ufność w opiece mojej.
Kiedy to nie ryknie wszystko płaczem wielkim, cisnąc się do nóg królewskich.
Nigdy nie zapomnę tej chwili, bo tutaj dopiero poznałem całą wielkość pomazańca pańskiego, tutaj dopiero obaczyłem majestat w całym blasku i w koronie najwspanialszej, najkosztowniejszej, w koronie miłosierdzia i laski.
Łzy nam się zakręciły w oczach… i nieledwie, że sami chcieliśmy całować ukochaną rękę pańską, co tak zawsze chętnie dźwigała nędznych i maluczkich – a choć zdarzeń takich napatrzyłem się już dosyć w podróżach królewskich, bo prawie kąta nie było… gdziebyśmy zażaleń i skarg biednych nie odbierali, tu jednak, w tej gromadzie zebranego ludu z najdalszych i bliższych okolic Litwy, w tym lesie cichym, oświeconym porannem słońcem, gdzie echa powtarzały łkania biednych chłopków i serdeczne słowa pańskie, tu nasz król ukochany przypomniał nam swego ongi antecessora. Kazimierza króla chłopków, który także siadał pod wielkim dębem gdzieś w puszczy, i sądził sprawy ludzkie, jak stare kroniki prawią.
Za rozkazaniem pańskiem, ugoszczono ich hojnie ze spiżarni klasztornej, a nam dzień cały zeszedł na pisaniu listów do ciwunów. starostów, podwojewodzioh… pisarzów i wszelakich urzędników.
Wzywano ich do Merecza pod najsurowszą karą za nieposłuszeństwo.
Reszta podróży płynęła spokojnie.
Ziemba nam śpiewał i urządzał popasy.
Bzowski jechał ciągle przy boku pańskim, wiedli z sobą długie rozmowy, których nam pochwycić było trudno, ale z twarzy królewskiej widniała dobroć i ukontentowanie, widniała miłość ojcowska, którą zdobywał coraz więcej ten dziwny młodzian, uposażon tylu bożemi dary, a przecież tak nieszczęsny w swem krótkiem życiu.
W sam dzień wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny 15 Sierpuia zrana, stanęliśmy w Mereczu.
o niczem tu nie przepomniano, aby nam wspaniałe zgotować przyjęcie.
Na pół miii już usłyszeliśmy bicie w dzwony i huk armat.
Mieszczaństwo postrojone z chorągwiami, dalej pan starosta i cala jego kalwakata wyszli na spotkanie.
Wywalił on oczy… chrząknął parę razy i chciał króla witać przemową, ale król zaraz na wstępie zbył kwaśno całą czeredę, rozkazał przestać wszelkich wiwatów, machnął ręką i co koń wyskoczy pędził nie do dworca starosty, jak to zwyczajem było… ale na stary zamek merecki do leśniczego, rotmistrza huzarskiego, pułkownika królewskiego, którym był pan Paweł Niewiarowski.
Zamczysko to niegdy przez starych litewskich książąt zbudowane, już powoli rozsypywało się w gruzy, jedna tylko jego połowa od południa była mocna i trwała i tam to obrał sobie siedlisko Imć pan Niewiarowski, najsławniejszy myśliwy w Koronie i Litwie, wraz z całą czeladzią swoją, rynsztunkiem, psami, ptactwem i wszelakiemi przybory.
Człek był lat średnich, kawaler jeszcze, a dziwnej urody i postury.
Żołnierz był z niego znamienity, od króla wielce lubiany, jeździł w poselstwie do Fancyi z panem Krzysztofem Gosiewskim wojewodą smoleńskim, w sprawie o uwolnienie królewicza Jana
Kazimierza, gdzie rozkochał w sobie Francuzkę jednę w Paryżu na dworze księcia orleańskiego: ndarowała go portretem, z którym rad się popisywał, z czego osobliwsza urosła historya, ale o tem niżej się powie.
Śmiała mu się droga do wysokich dygnitarstw, bo to i głowę miał tęgą… tale jednak w tem my– …ślistwie umiłowany, że za całe zasługi wyprosił sobie tylko u króla owo leśnictwo mereckie.
Później dal się poznać światu w wojnach kozackich.
Miał wieś dużą na Podlasiu, ale rzadko w niej gościł, przebywał ciągle w Mereczu… albo jeździł po świecie, praktykując wszędzie swoje łowieckie rzemiosło, i zwożąc ustawicznie do Merecza, to jakiegoś rzadkiego sokoła albo orła… to psa przedniego gatunku łub broń osobliwszą… aby za przyjazdem królewskim, było się czem pochwalić; mówił prędko i dużo.
I zaprawdę było co widzieó w Mereckim zamku.
Siedziba jogo istna siedziba Nemroda… gdzieś stąpił, toś zobaczył coś osobliwego.
Tu ptactwo różnopióre i różnobarwne, więc orły, sokoły jastrzębie, sokoły rarogi, krogulce… drzemliki, kobuzy, pustułki, pływacze… birkuty… sokoły duńskie, inslandzkie… maltańskie.
Tu znów psy rzadkie szledniki… farbotropy… kundle, pijawki, brytany, ogary, charty, jamniki, wyżły, brustbarty.
Gdyśmy weszli do psiarni, odezwało się to jak by na komendę i przedziwny chór sformowało,bo były basy, tenory, alty i dyszkanty, niby cala muzyka łowiecka, a wyuczone to wszystko tak, jak przez kapelmistrza najprzedniejszego. A co za rynsztunek!
Ile to broni rozmaitej, dziryty… łuki… oszczepy, kordelasy, tasaki, rohatyny. Strzelby bardebu-chy, gukiynki… półbaki, damasceny… dżwirówki… kantówki, szturmaki.
Dalej szły przeróżnego rodzaju osobliwsze sidła i sieci – stopice łapki na wilki – stępice, łapaczki na zające i lisy, samołówki… nasadki, nawiązki, sypełki… zręby, pastki… potrzaski i kto przeliczy te przeróżne nazwy i wymysły coraz nowsze, nad któremi pan Niewiarowski dnie całe trawił.
Ludzi u niego roiło się… jakby na jakimś wielkim dworze, a wszystko to czeladź myśliwska, a więc sokolnicy, psiarze… strzelcy, białozornicy, bobrownicy a najsławniejsi z nieb Iwaszko, Sie-klioki, Matyasz. Toporski – uradowane to wielce z przyjazdu pana, bo się teraz rozpoczynała ich służba i harce, a popisy nagradzane hojnie przez króla.
Żyć też tu, nie umierać w tych lasach, z takimi ludźmi.
Oddał się król cały panu Niewiarowskiemu, który go oprowadzał wszędzie i pokazywał osobliwsze rzeczy, wywodząc historyę.
Czas schodził nam prędko.
Nagotowano posiłek i napitek, a tymczasem we dworcu starosty, od którego dzielił nas tylko strumień Stangwis zwany, na wzgórku, nad me-reczanką istny sądny dzień się odbywał.
Podczas gdy król zajęty był Niewiarowskim myśmy wybiegli przed zamek i patrzyli na starostwo, które o jednę staję tylko widniało nam na oczach.
Bieganina ustawiczna sług… przekleństwa i wrzaski Jejmości. Słyszeliśmy oniemal każde jej słowo, a nawet razy, jakie od czasu do czasu wymierzała.
Orzełek fruwał, jak szalony do zamku i z powrotem. Pytał, czy król będzie jadł obiad, czy wieczerzę, czy Boże uchowaj, nie myśli zanocowad w zamku.
Odprawiano go za każdą razą z kwitkiem, za co wziąwszy porządną admonicyą od jejmości, znów wracał jak opętany, dopytując się… badając, wąchając.
W głowę zachodzono na starostwie, co to się takiego wydarzyło, że król zajechał do zamczyska.
Kto to mogł zdziałać?
Kto usposobił tak nieprzyjaźnie króla?
Kto z nim jedzie?
Zwąchano widoczną niełaskę.
Nareszcie już pod wieczór zjawił się pan starosta z Konstantym.
Wydał nam się ten bękart lichym ciurą przy
Bzowskim (który sprawiedliwie synem królewskim mogł być nazwany i był nim od stóp do głowy).
Spasłe… ociężałe chłopisko… nadęte niby powagą jakąś, z którą mu cale nie było przystojnie.
Patrzyliśmy nań i porównywali w duchu z tamtym, i dziwili, jak to na lichej glebie najszlachetniejsze ziarno pięknego nie wyda plonu.
Popatrzył na nas z podełba i zamruczał coś pod nosem. Przyrzekliśmy sobie, że ich powitamy szyderstwem.
– Cóż to… tego… niby… Czy tu w tych pustkach zamyślacie? – wybąknął pan Wypyski… nie pozdrowiwszy nas. ani uchyliwszy czapki.
– Uleciała od was łaska pańska, panie starosto – rzekł Bylski. – Trudnoż ją teraz już w potrzask łapać.
– Uleciała… tego… Cóż bo aść prawi?–zrobił przytem taką markotną minę… żeśmy parsknęli śmiechem.
– Czy tu nocować myślicie?
– Chyba przyjdzie nam i zanocować, bo to ju-! tro do dnia polowanie postanowione. Pan Niewiarowski króla podejmuje wspaniale. Na niczem nam tu nie zbywa, a wyspać się to i pod gołem niebem dziś można.
– Któż jest ten chłystek, co się uwija przy królu – zagadnął Konstanty?
Nie żaden to chłystek, ale kawaler światowego poloru Jmć pan Bzowski, dworzanin respe kto wy Jego kr. mości. Sekretarz i zaufany powiernik, w wielkich laskach u pana.
– A zkądże on się tu znalazł?
– Przyjechał z królem z Warszawy.
Na to jakby wołany zjawił się Orzełek i szepnął coś Konstantemu do ucha. Ten poczerwieniał cały i jakby go tarantulla ukąsiła, pognał z powrotem do starostwa.
Domyśliliśmy się, o co to tam już idzie, i zacierając ręce, czekaliśmy jakiej zabawnej krotochwili. Pan Wypyski przyglądał nam się tylko, oczy wybałuszywszy, nie wiedząc i nie rozumiejąc nic, nareszcie wybąknął:
– Cóż to tego… się tam… tego stało?
– Jejmość może zasłabła z alteracyi – odezwał się Żabicki.
– Jest bo i z czego – dołożył Kylski – widocznie niełaska na dom wasz spadła, panie starosto.
– Ale tego… zkądżeby znowu!
– Ha! może nowe sitko na kołku.
– Nowe tego… jak to aszmość rozumie… niby…
– Uprzykrzył sobie król jegomość wasz dom… wasze melszpejsy i etcetera i szuka innej rozrywki.
– Niechże Bóg broni. Jadwisia-by tego nie przeżyła… A to dopiero… taki dyshonor dla nas.
Był tak ciężko głupi i śmieszny, że nas litość brała, trzeba mu było łopatą kłaść w głowę, aby wytłumaczyć, że jego Jadwisia przestała już być magnesem przyciągającym.
I my nie spodziewaliśmy się tak nagłej zmiany w chęciach królewskich, robili różne przypuszczenia, kładliśmy na karb Bzowskiego, dla którego król, znów tak żywe powziął przywiązanie.
Nigdy tego nie bywało; w zamku ani wygód, ani kuchni.
Orzełek przyleciał zadyszany i oświadczył mi, że jejmośó starościna, uprzejmie ranie do siebie zaprasza na chwilę rozmowy.
Ze wszystkich dworzan pańskich posiadałem u niej największe łaski, choć nie wiem… czem na nie zasłużyć mogłem.
Mniej popuszczałem języka… jak inni… patrząc na to, co mnie otaczało obojętnie – ot i wszystko.
Czekała na mnie w progu wystrojona, świecąca, pachnąca, uśmiechnięta przyjemnie, uprzejma, słodka i dobrego humoru, jakgdyby nigdy nic – tak tamgdzieś wszystko skryła glęboko,
– Niechże mam to wielkie szczęście powitać waszmość pana. Czekaliśmy was. jak kania deszczu. 1 z waszmości pana nie dobry człowiek, żeby dopiero na usilne prośby przyjść do nas. Czyż to nie było pierwszym pospieszyć tu… gdzie was zawsze tak mile widzin!
– Podobało się królowi nawiedzić najprzód pana Niewiarowskiego… gwoli wielkiego polowania, które dziś układają – nie wypadało od pańskiego boku oddalać się, bo nużby zapotrzebował.
– Proszę w komnaty. Czekaliśmy was naj – przód ze śniadaniem, a tu i obiad przeszedł a was niema. Snać pan Niewiarowski dobrze karmi króla jegomości.
– Po obozowemu. Znalazło się tam coś wędlin i wina trochę, boć nieprzygotowany na pańskie przyjęcie, jednak ze względu na myśliwskie effekta… jakich ma pod dostatkiem, tak rozciekawił króla, że i o obiedzie zapomniał. Nadrabialiśmy miną oboje i kłamali, jak mogli. Babę paliła ciekawość, żeby mnie wymacać jak nąjprędzej. Zachodziła zdaleka, pomału. Pytała o drogę, jakąśmy przebywali, gdzie się król zatrzymywał? Musiałem jej opowiadać wszystko. Wyliczyłem jej dwór cały, wymieniłem Bzowskiego całkiem obojętnie i ona też przyjęła to zimno. Dopiero po chwili zagabnęła:
– Bzowski? z którychże to?… Znałam Bzowskiego strukczaszym sierakowskim.
– To całkiem inna rodzina, z sandomierskiego,
– Tak młody kawaler, i podobno w tak wielkich łaskach, słyszę.
– Ujął króla talentami i dwornością.