- W empik go
Grzechy ojców. Dzieci Starych Bogów. - ebook
Grzechy ojców. Dzieci Starych Bogów. - ebook
Gdy mrok domaga się ofiar, nie szukaj schronienia w cieniu. Las Śpiących ponownie przemówił. Złożone w nim niegdyś przysięgi nabrały nowej mocy i raz jeszcze wprowadziły chaos w życie potomków Starych Rodów. Jaka tajemnica łączy zwaśnione tuath Wartów i Arminów z Ziarnami Relenvel? Jaki czyn splamił na zawsze duszę Balora? Wbrew temu, co o nich mówiono, Starzy Bogowie nie opuścili Kerhalory. Echa ich głosów wciąż pobrzmiewają wśród ludzi, splatając się z szeptami demonów, i sieją zwątpienie również w szeregach Karmazynowego Bractwa. Aine, córka Lisa, musi zdecydować, komu zaufać, i ponieść konsekwencje swojego wyboru… O ile kiedykolwiek go miała. Co jeśli od początku była jedynie marionetką stworzoną przez kapryśną ciemność? „Prawdziwa Aine Wart umarła, nim w ogóle miała szansę się urodzić” – tylko ten, który żyje wśród cieni, może wyjaśnić znaczenie tych słów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-703-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1047 – Pojawienie się kultu Loriemisthusa w Kerhalorze.
1094 – Władca Kerhalory dołącza do grona wyznawców Loriemisthusa.
1096 – Karmazynowe Bractwo rozpoczyna prześladowania starowierców w Kerhalorze.
1100 – Mahart Armin morduje władcę Cuthach; rozpoczęcie wojny między Cuthach a Kerhalorą.
1101 – Zawarcie pokoju między Kerhalorą a Cuthach. Zwiększenie wpływów Karmazynowego Bractwa na terenie Kerhalory. Ustanowienie Aivy świętym miastem Bractwa.
1102 – Narodziny Bertrama Armina. Frithus Armin przejmuje władzę nad swoim rodem. Początek walk między Arminami i innymi Starymi Rodami. Frithus ponownie atakuje ziemie Cuthach.
1105 – Śmierć Heitha Warta. Jego syn Balor przejmuje władzę nad rodem.
1108 – Narodziny Aine Wart.
1112 – Masakra Bouwen. Śmierć Eali Armin, matki Bertrama.
1113 – Ogłoszenie dekretu nakazującego wiarę w Loriemisthusa na terenie Kerhalory, tzw. planu Wielkiej Czystki, którego celem było oczyszczenie ziem królestwa z nieludzi.
1114 – Pierwsze spotkanie Aine i Bertrama.
1118 – Ogłoszenie sukcesu planu Wielkiej Czystki – zniszczenie wszystkich zorganizowanych siedzib goblinów i innych nieludzi na terenie Kerhalory.
1122 – Rzeź Nomander. Rozpad Zielonej Kompanii Balora Warta. Aine dołącza do Turgów.
1123 – Aine Wart poznaje treść opowieści o Ziarnach Relenvel.
1126 – Ponowne spotkanie Aine, Bertrama, Gavina i Ralfa. Balor Wart zostaje ranny i tymczasowo przekazuje dowództwo nad Kompanią Ranaldowi. Masakra kapłanów Karmazynowego Bractwa w okolicy Raedaru. Napaść oddziałów Jarlego na zamek w Ardanie.
1127 – Walka z lesie Otjis.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiI. ROBERT
Fala letnich niekończących się upałów nie służyła odbywanym od kilku dni naradom. Zmęczeni wysokimi temperaturami starcy niechętnie poprawiali przepocone karmazynowe szaty, starając się przywrócić im pozory świeżości. Gdyby to tylko od nich zależało, natychmiast odmówiliby udziału w przeciągających się spotkaniach i nie myśleliby nawet o tym, by pojawić się w pobliżu Pałacu Książąt. Wznosząca się na wzgórzu dawna królewska rezydencja zbyt łatwo poddawała się działaniu południowego słońca, które wdzierało się do jej wnętrza przez olbrzymie, zajmujące niemal całe ściany okna. Tylko szaleniec mógł wpaść na pomysł realizacji tak głupiego projektu, a tych, wbrew pozorom, było wśród władców Kerhalory bardzo wielu.
– Prędzej skonam niż tu wrócę – wysapał drobny staruszek, przecierając chusteczką mokrą od potu twarz. Jego chude, niemal pozbawione mięśni ręce nosiły na sobie ślady ognia, nad którym starał się bezskutecznie zapanować w dzieciństwie. Głęboko osadzone mętne oczy uważnie przyglądały się stawianym niezgrabnie stopom, chcąc uchronić kruche ciało przed niespodziewanym upadkiem.
– Myślę, że i tak nie masz większego wyboru, Wielebny – odezwał się czekający na niego przed bramą młody mężczyzna, po czym usłużnie podał mu rękę. Molton bez namysłu wsparł się na jego ramieniu. Tym razem postanowił zlekceważyć pogardliwe spojrzenia znacznie sprawniejszych od siebie braci.
– Kto jak kto, ale ja mam jeszcze prawo decydować o swoim losie – zrugał młodzieńca. Zaraz też udał, że nie zauważył jego ciężkiego westchnienia. – Jestem wystarczająco stary, by powiedzieć Jarlemu, że mam go w nosie i że zamierzam spędzić resztę swoich dni we własnym łóżku, popijając przynoszone przez ciebie wino, wtulony w krągłe piersi jakiejś wesołej nowicjuszki. Wbrew pozorom starość nie jest tak zła, Robercie. Możesz wtedy z czystym sumieniem pozwalać sobie na znacznie więcej niż inni. No bo sam powiedz, czy mam cokolwiek do stracenia?
Ciemnowłosy chłopak, który prowadził go w stronę powozu, opuścił głowę, jakby chciał oznajmić mu w ten sposób, że uznaje jego mądrość i że nie potrafi udzielić właściwej odpowiedzi. Molton dostrzegł jednak, że jego uważne, skośne oczy pozostały otwarte, jakby nie do końca zgadzał się z nakazującym mu milczenie zwyczajem. W miodowych tęczówkach nowicjusza zagrały niesforne iskry. Wielebny uśmiechnął się do siebie po raz kolejny, upewniwszy się w przekonaniu, że nie pomylił się, gdy brał chłopaka pod swoją opiekę.
– Och, widzę przecież, że masz mi coś do powiedzenia. Duszenie w sobie myśli jest niezdrowe. Wykrztuś to w końcu, zanim umrzesz mi tu z przejęcia.
– Cóż….
– Co za cóż? – drażnił się z nim staruszek, zbywając zmierzającego w jego stronę młodszego kapłana niecierpliwym machnięciem dłoni.
– Cóż… – zaczął ponownie Robert, skupiając wzrok na sylwetce oddalającego się z rezygnacją mężczyzny. – Równie dobrze mógłbyś też wszystko zmienić, Wielebny.
Molton z trudem powstrzymał wybuch gorzkiego śmiechu. On miałby wszystko zmienić? On? Odsunąć Jarlego od Karmazynowego Bractwa i zmusić należących do niego ludzi, by powstrzymali się od szalonych polowań na mieszkańców Kerhalory? Jaki sens miałoby wszczynanie rewolty w jednym nędznym kraju, kiedy niemal cały Sidav od dawna oddawał cześć Loriemisthusowi? Po co miałby przywracać chaos w królestwie, które dopiero niedawno zaczęło obsychać z przelanej na jego ziemiach krwi? Wielebny nigdy nie wypierał się udziału w sądach i egzekucjach niewiernych, gorliwie wypełniał swoje obowiązki, ale czasy, kiedy wraz z innymi braćmi przebył granicę Cuthach, należały do przeszłości, tak samo jak jego młodzieńcze ambicje. Zapoczątkowane trzydzieści lat wcześniej walki były jedynie odpowiedzią na ataki sprzeciwiającej się przyjęciu prawdziwej wiary ludności – gdyby później Stare Rody pokornie odsunęły się od władzy zamiast nieustannie podsycać falę buntów, Bractwo nie musiałoby stosować tak radykalnych środków, a historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Gdyby Arminowie nie zaatakowali stolicy Cuthach, nie byłoby potrzeby prześladowania żadnego z tutejszych tuath, władcy Kerhalory nie dostrzegliby szansy, jaką dawały im ówczesne działania Karmazynowego Bractwa, i nie ogłosiliby oficjalnie stworzenia jego ośrodków na swoim terenie, wcielając w szeregi siewców nowej wiary zniewolonych użytkowników mocy. Wszystko po to, by wykorzystać konflikt z zachodnim sąsiadem jako okazję do pozbycia się niewygodnych osób. By pozbyć się tych, którzy mieli być namaszczeni przez ich pogańskich bogów.
Wielka Wojna, której piętno wciąż znaczyło biedniejsze części kraju, nie była wcale starciem dwóch mocarstw, lecz czasem zagłady dawnej Kerhalory. Niewiele łez przelano za zamordowanego przez Maharta Armina króla, a syn władcy Cuthach, ambitny Nesir, zbyt mocno pragnął przyjemności, które wiązały się z zyskaniem nowego tytułu, by szukać rzeczywistej zwady z wojskami sąsiada. Trwające pół roku starcia miały jedynie podtrzymać wśród ludu obraz młodego, domagającego się sprawiedliwości monarchy, podczas gdy za kulisami – w zdobionych złotem komnatach możnych – ich wynik był już dawno przesądzony. Wojska Cuthach miały wycofać się za Zachodnią Ścianę, gdy tylko Kerhalora przysięgłaby oczyścić swe ziemie z plugastwa Starych Rodów – zdrajców odpowiedzialnych za wybuch zbrojnego konfliktu – i nadać włości kapłanom Loriemisthusa. Król Kerhalory przystał na to bez wahania, gdy tylko dostrzegł w tym uzasadnioną politycznie szansę na pozbycie się ludzi, którzy nieraz sprzeciwiali się jego woli. Wiedział, że Stare Rody budziły wciąż tak ogromny szacunek ludu, iż mogły zagrażać możnym i jego własnej pozycji.
Molton zganił się w duchu za tę gonitwę myśli.
– Władza to straszliwa broń, mój chłopcze – odezwał się spokojnym głosem, a kąciki jego ust drgnęły słabo, gdy napotkał wyczekujące spojrzenie ucznia. – Ten, kto raz jej zasmakował, już zawsze będzie jej pragnął. Efejus wyrządził nam wielką krzywdę, gdy dał nam poczuć dawaną przez nią moc i później, kiedy oddał w ręce Wielkiego Mistrza narzędzia pozwalające jej używać. Pragnienie władzy zniszczyło nasze Bractwo, tak jak zrobiło to wcześniej z Arminami, Kerhalorą i jak czyni to nadal z całym Sidavem.
Robert zmarszczył czoło, nie wiedząc, jak powinien odebrać słowa starca. Mimo wszystko Molton był Wielebnym, a głoszone przez niego teorie bardzo łatwo mogły pozbawić go tego tytułu, doprowadzając nawet do skazania za herezje. Mówił, że nie ma nic do stracenia, ale czy nierozważne rzucenie kilku gorzkich słów było warte wielu godzin tortur, których z pewnością nie uniknąłby, gdyby niewłaściwa osoba podsłuchała ich rozmowę? Rozejrzał się nerwowo na boki, by się upewnić, że nikt nie zwraca na nich uwagi, i przyspieszył nieco, ciągnąc mistrza w stronę czekającego przy bramie powozu.
– Ale gdyby nie pomoc błogosławionego Efejusa, Głosu Loriemisthusa, i jego uczniów, te ziemie nadal plugawiłaby pogańska wiara…
– Myślisz, że trzydzieści lat wystarczy, by całkowicie wykorzenić jakiekolwiek wierzenia? Że ludzie po prostu zapominają o bogach swoich przodków? Ilu przyjęło naszą wiarę dobrowolnie w ciągu tego stulecia? Ilu zmuszono do tego torturami w samej Kerhalorze w ciągu ostatnich lat? Dla wielu z nich to my wciąż pozostajemy poganami, brudnymi posłańcami plugawego boga. Och, nie krzyw się tak! Dobrze wiem, co o nas mówili, gdy jeszcze nie odebrano im wolności słowa. Sam pomyśl, czy Loriemisthus dał im coś, co mogłoby zmienić ich postrzeganie świata? Czy dał coś tobie?
Krótko przycięte włosy nowicjusza zjeżyły się na dźwięk tych słów. Wytatuowany na jego szyi wąż niemal ożył, wprawiony w ruch drżeniem młodzieńczych mięśni.
– To przecież bluźnierstwo! – podniósł głos i ze strachem powiódł wzrokiem po pustej, kamiennej ścieżce, sprawdzając, czy nikt go nie usłyszał. – Wielebny, przecież naprawdę tak nie myślisz!
Odkąd zgodził się zostać uczniem Moltona i opuścić bezpieczne mury Aivy – świętego miasta Bractwa – bezustannie dręczyło go przeczucie, że wkrótce popadnie w kłopoty. Jeszcze pół roku temu, kiedy przetransportowano go niemal spod samej Zachodniej Ściany na słoneczne wschodnie wybrzeże, gdzie zdenerwowani jego milczeniem kapłani rozpoczęli kolejną falę przesłuchań, zrobiłby wszystko, by móc się stamtąd wyrwać. Z wdzięcznością przyjął więc informację o tym, że Molton – ten poczciwy staruszek, który nieraz przesiadywał wieczorami przy jego łóżku, cierpliwie wysłuchując jego żali – zgłosił chęć przyjęcia go na swego ucznia. Zyskanie mistrza, zwłaszcza na tak wczesnym etapie nowicjatu, było czymś, o czym marzyło wielu jego bardziej doświadczonych współbraci. Nie zdziwiło więc go zbytnio, że szybko się od niego odwrócili. Robert w milczeniu znosił ich docinki i niedorzeczne podejrzenia o to, dlaczego go wybrano, czekając na dzień, w którym będzie mógł opuścić lśniące bielą miasto kapłanów i zacząć nowe, spokojne życie, zostawiając za sobą cień raedarskich wydarzeń.
Był wdzięczny Moltonowi za to, co dla niego zrobił, cenił jego celne uwagi i olbrzymią, nieustannie poszerzaną wiedzę, ale czasami – tak jak w tej chwili – nie potrafił ukryć niepokoju wywołanego przez jego sprzeczne z naukami Bractwa poglądy. Odkąd poradził sobie z kryzysem wiary, wywrotowe teorie Wielebnego przestały go już tak przekonywać. Zamiast tego stały się dla dorastającego chłopaka źródłem potencjalnych problemów, których ten starał się za wszelką cenę unikać.
– Och, na Boga, nie zachowuj się, jakby zabrakło ci języka w gębie – zganił go po raz kolejny Molton, czekając, aż ten otworzy przed nim małe drzwiczki powozu. Siedzący na koźle, spalony słońcem woźnica nawet na nich nie spojrzał. Obserwował beznamiętnym wzrokiem przesuwające się w oddali sylwetki ludzi. Robert nie miał pewności, czy był to ten sam człowiek, który przybył do nich o świcie, by sprowadzić ich na miejsce spotkania. Tutaj, na południu kraju, wszyscy wyglądali według niego tak samo.
Wyciągnął dłoń, by pomóc mistrzowi zająć miejsce w ciasnym pojeździe, po czym sam ulokował się w środku i zatrzasnął drzwi, dając woźnicy znak, że może już ruszać.
– No więc? – odezwał się ponownie starzec, sięgnąwszy po leżącą na siedzeniu butelkę wody. Zadziwiająco szybkim ruchem wyciągnął blokujący szyjkę korek i przyłożył ją do ust, by zwilżyć wyschnięte po długich dyskusjach gardło.
– Cóż… – Robert nie do końca wiedział, czego właściwie od niego oczekiwano.
– Jeśli usłyszę jeszcze jedno cóż, każę ci natychmiast wysiąść z powozu i wracać do domu o własnych siłach. Nie jesteś głupi, dobrze pamiętasz, o co pytałem. Jaka jest więc twoja odpowiedź?
Młodzieniec opuścił głowę. Długo wpatrywał się w podaną mu butelkę. Mimo suchości w gardle czuł, że nie da rady nic przełknąć.
– Loriemisthus… Po prostu mnie doświadczył.
Siedzący naprzeciwko niego mężczyzna uśmiechnął się kwaśno, widocznie niezadowolony.
– Doświadczył, też mi coś! – mruknął, podciągając długą karmazynową szatę, i rozprostował kościste nogi. – Doświadczenie to coś, co sami zdobywamy, Robercie. Zawdzięczasz to sobie, rodzicom, wszystkim, którzy cię otaczają. Bogowie nie mają na to żadnego wpływu. Mogą sprowokować konkretne sytuacje, ale bez tego – powiedział, wskazując na swoją głowę – nie możesz mówić o doświadczeniu czegokolwiek. Moje pytanie brzmiało natomiast: Co dał ci Loriemisthus? Potrafisz mi na to odpowiedzieć?
Chłopak nerwowo oblizał usta.
– Czy mogę najpierw wiedzieć, dokąd zmierza ta rozmowa?
– Och, czy to jeszcze nie jest jasne? To czysto filozoficzne rozmyślanie. Nic więcej, nic więcej… – wymamrotał starzec, zwróciwszy twarz w stronę niewielkiego okienka.
Robert nie dał się tak łatwo zbyć. Ostatnimi czasy Molton wyraźnie się zmienił. Wielu przybywających do Pałacu Książąt kapłanów szeptało, że Wielebny powoli traci zmysły. Że stał się podejrzliwy, wyobcowany i że powinno się go pozbawić tytułu, zanim jego nierozsądne działania zagrożą interesom całego Bractwa.
„Powinien zniknąć i zrobić miejsce komuś młodszemu” – powiedział wcześniej jeden z czekających pod bramą pałacu nowicjuszy. – „Gdyby nie on, łatwo uporządkowalibyśmy sprawy na północy”.
Ciągnięty przez dwa siwki powóz sunął lekko po prostej kamiennej drodze, która łączyła królewską rezydencję z centrum słonecznego miasta. Ciepło, które panowało w jego wnętrzu, niemal pozbawiło Roberta poczucia czasu.
– Czy to niewłaściwe, jeśli zapytam, co się stało podczas dzisiejszej narady? – zwrócił się po chwili do pogrążonego w myślach kapłana.
Kąciki wąskich ust Moltona drgnęły lekko na dźwięk jego słów.
– To, co się mówi na naradach, przeznaczone jest wyłącznie dla uszu Wielebnych – odpowiedział, nie patrząc na ucznia. – Gdyby ktokolwiek usłyszał twoje pytanie, wyszedłbyś na głupca.
Chłopak zarumienił się ze wstydu i spuścił oczy. Cóż, tak to właśnie wygląda. Pewnie i tak dowie się wszystkiego przy najbliższej okazji od któregoś z nowicjuszy, którzy nie obawiali się bezwstydnie wykorzystywać pijaństwa swoich mistrzów, byle tylko wyciągnąć z nich informacje.
– Z drugiej jednak strony to dobra okazja, by sprawdzić, jak wiele wyniosłeś do tej pory z moich nauk. W końcu właśnie o to cię niedawno pytałem.
– O co?
– Och, na Boga, co za utrapienie z tym chłopakiem! – mruknął Molton, po czym ponownie przeniósł na niego spojrzenie swoich ciemnych, skrytych pośród gęstej sieci zmarszczek oczu. – Przypomnij sobie, Robercie. To przecież nie jest takie trudne.
– Pytałeś, Wielebny, co dał mi Loriemisthus.
– Właśnie. – Mężczyzna założył ręce. Z uwagą przyglądał się pełnej napięcia twarzy ucznia. – I o to samo zapytano nas podczas spotkania.
Powóz podskoczył kilka razy na wybojach, co znaczyło, że wjechali na zamieszkiwane przez biedotę przedmieścia. Gdzieś blisko rozległy się krzyki i płacz kobiet, broniących się przed oddaniem swych ciał w ręce kupców, którym sprzedał je ich ojciec. Robert nie potrafił zrozumieć, dlaczego król akceptuje te barbarzyńskie działania ani dlaczego Karmazynowe Bractwo, którego zadaniem było przecież niesienie pokoju i mądrości, w żaden sposób nie reagowało w tej sprawie. Gdyby się nie poddał ciekawości, chcąc za wszelką cenę dowiedzieć się, co było tematem spotkania kapłanów, z pewnością zwróciłby się do Wielebnego z prośbą o udzielenie pomocy bezimiennym mieszkankom Yoles. Na pewno nie pozwoliłby na to, by związano je jak zwierzęta i wrzucono na jadący w stronę targu wóz. Na pewno…
– Czy Wielki Mistrz… – zaczął, starając się zagłuszyć dudniące w głowie błaganie o litość, ale starzec nie pozwolił mu dokończyć.
– Wielki Mistrz już dawno przestał przewodzić Bractwu. To jego doradca zadał nam to pytanie – zmarszczył czoło, wyraźnie zdenerwowany. – Co dał wam Loriemisthus? – zapytał, jak tylko zasiedliśmy do stołu. Co od niego dostaliście? Wierz mi, z początku nikt nie był chętny, by odpowiedzieć. Miłość! – krzyknął w końcu jakiś głupiec. Pokój! Mądrość! – zaczęli potem wołać inni. A on, mój drogi chłopcze, stał tam, za plecami Wielkiego Mistrza, stał tam i przyglądał się nam z rozbawieniem.
– Czy ktoś odpowiedział właściwie? – Miodowe oczy Roberta lśniły z podniecenia, gdy z uwagą przysłuchiwał się nieprzeznaczonym dla uszu nowicjuszy informacjom.
– Nie dostaliście od niego nic. To była jego odpowiedź. – Starzec sięgnął spokojnie do ukrytej przy pasie fajki, po czym ostrożnie objął ją ustami. Widocznie przestał się już przejmować tym, że ktoś nakryje go na paleniu, które wśród kapłanów było zakazane. – Nie dostaliście nic, bo nigdy nie służyliście mu właściwie, tak nam powiedział. Chcieliście tylko władzy i dominacji, ale poczuliście jedynie ich smak. Czy to was nie boli, bracia? Czy nie pragniecie ich więcej? Oni milczeli, ci głupcy. Myśleli, że uda im się to ukryć, ale wszystko było widoczne na ich twarzach. Ta chciwość, ten głód. Już dawno przestali żyć dla Boga, może nawet nigdy w niego nie wierzyli, ale kiedy wspomniano o władzy, oddaliby mu własne dusze, byle tylko po nią sięgnąć. Nawet, gdyby tym bogiem okazał się sam pan demonów.
Słuchający opowieści chłopak nagle się ożywił. Zupełnie zapomniał o sprzedanych do niewoli dziewczynach, krzykach żebrzącej o pieniądze biedoty i ponurym, mogącym przysłuchiwać się ich rozmowie, woźnicy.
– I co było dalej, mistrzu? Co się stało potem?
Molton uśmiechnął się ze smutkiem. Pogładził wargi ciemnym ustnikiem fajki.
– Powiedział, że może im ją dać.
Gdy powóz znów podskoczył, Robert zakrztusił się z przejęcia. Niemal wypuścił trzymaną w silnym uścisku butelkę.
– Dać… władzę?
– Jeśli sami dadzą mu coś w zamian. Och, nie jemu osobiście, głupcze! – dodał starzec, widząc rozdziawione ze zdziwienia usta chłopaka. – Loriemisthusowi. Podobno doradca Wielkiego Mistrza miał objawienie. Wczoraj w nocy, stąd ten poranny pośpiech.
Robert nie miał odwagi, by pytać, czego ono dotyczyło, ale wiedział, że kapłan i tak mu o tym powie. Molton nie należał do osób, które potrafiły długo zachowywać milczenie, zwłaszcza jeśli coś go trapiło. Wydarzenia, które miały miejsce w Pałacu Książąt, wyraźnie nie dawały mu spokoju.
Starzec kolejny raz zacisnął usta na fajce, a chwilę później wyciągnął ją z nich, zupełnie zapominając o tym, by ją zapalić.
– To, co teraz powiem, powinno pozostać między nami, chłopcze. Nie dlatego, że tak nakazują zasady czy ze względu na tajemnicę obrad. Mogłoby się zrobić nieprzyjemnie, gdyby Wielki Mistrz się dowiedział, że pewien nowicjusz ma takie same wizje, jak jego zaufany doradca.
– A co ja mam do tego? – przestraszył się nie na żarty młodzieniec.
– Och, ty nic… Ona bardzo wiele.
Robert poczuł, jak cierpnie mu skóra.
– Ona…
– Nie próbuj mi po raz kolejny wmawiać, że nie istnieje, kiedy czujesz, że jest inaczej. Wizje, głosy, przeczucia: nic się nie bierze znikąd. Zwłaszcza kobiety – dodał Molton, z uwagą przyglądając się pobladłej twarzy ucznia.
– Wielebny, nie rozumiesz…
– Oczywiście, ja nic nie rozumiem. Widocznie za krótko żyję na tym świecie i za mało jeszcze widziałem. – Jego pełen przekąsu głos sprawił, że chłopak miał ochotę wniknąć w siedzenie, przelać się między szczelinami w podłodze powozu i zniknąć w gorących pustynnych piaskach Yoles. – I pewnie dlatego tak bardzo się przejąłem tym, że rozkazano nam znaleźć córkę Balora Warta, która zupełnie przypadkowo jest rudowłosą, zielonooką dziewczyną i nosi szalenie popularne imię Aine. Nie rób ze mnie głupca, Robercie. Mogę być wariatem, ale nigdy nie będę głupcem. Odkąd pierwszy raz powiedziałeś mi o swoich snach, czułem, że kryje się za tym coś więcej. Chyba, że chcesz mi wmówić, że wizja Jarlego jest normalna i że nie ma nic niezwykłego w nagłym wezwaniu do poszukiwań kogoś, kto od wielu lat powinien być martwy. Bractwo zniszczyło wszystkie Stare Rody. Nie wiem, czy z polecenia Wielkiego Mistrza, czy króla, ale wybiliśmy praktycznie wszystkich, nie został nikt, kto mógłby nam zagrażać. Och, z pewnością pozostały jeszcze jakieś niedobitki, ale ich dłuższa obecność nie stanowi niebezpieczeństwa dla żadnej ze stron. Więc czemu nakazano nam natychmiastową mobilizację i znalezienie tej dziewczyny? Oto twoje dzisiejsze zadanie.
Starzec ponownie odwrócił wzrok w stronę małego okienka. W zamyśleniu obserwował pojawiające się za nim ciemne twarze mieszkańców południowego miasta. Nie zamierzał zmuszać ucznia do myślenia. Cierpliwie czekał, aż Robert sam zechce się zastanowić nad męczącym go problemem. Da mu wystarczająco dużo czasu, by zrozumiał, że Bractwo zaczyna pogrążać się w chaosie, a potem odeśle go gdzieś, gdzie powinien być bezpieczny.
– Czy wspomniał, dlaczego mamy ją znaleźć?
– W jego wizji Loriemisthus kazał oddać ją w ręce Wielkiego Mistrza.
– Ale skoro Mistrz nie ma już żadnej władzy, to oznacza to oddanie jej Jarlemu!
Molton skrzywił usta w paskudnym grymasie.
– I właśnie to, mój drogi chłopcze, niepokoi mnie najbardziej.
*
– Wyjaśnijmy sobie coś – powiedziała wpatrzona w migoczące pośród nieprzeniknionego mroku srebrne oczy. – Czy ja naprawdę umarłam?
Aine wciąż nie potrafiła zrozumieć istoty ostatnich wydarzeń. Walka z żądnymi krwi upiorami, utrata przytomności i ocknięcie się w jaskini zniewolonego, podobnego do wilka demona wydawały jej się strasznym snem i może nadal postrzegałaby je w taki sposób, gdyby nie to, że za nic w świecie nie potrafiła się wybudzić. Jak wiele czasu minęło, odkąd znalazła się pośród tej gęstej ciemności? Ile godzin, dni, lat? A może wcale nie dało się tego zmierzyć? Nie czuła swojego ciała i nie mogła się poruszyć. Widziała jedynie błyski dzikich, srebrzystych tęczówek zawieszonych pośród nieprzebranej masy czerni.
– Gdybyś naprawdę umarła, nie mógłbym cię przenieść. To tylko kolejny etap twojej drogi, chociaż nie byłaś jeszcze na niego gotowa. To nieporozumienie. Drobne zakłócenie, sama rozumiesz… – odpowiedział jej męski, szczekliwy głos.
Unoszące się w nicości oczy przekręciły się nieco w bok, jakby istota, do której należały, z zakłopotaniem odwróciła głowę.
– Aha, no tak, zakłócenie, rozumiem…
Ciche, wyraźne westchnienie ulgi odbiło się echem od nieistniejących ścian.
– To dobrze, w takim razie…
– Nic nie jest dobrze! Czy ty ze mnie kpisz? Chcę wiedzieć, gdzie jestem! – krzyknęła, nie potrafiąc dłużej powstrzymać rozsadzającej ją wściekłości. – Co to za miejsce? Gdzie byłam wcześniej? I przede wszystkim, do diabła, chcę wiedzieć, kim był ON!
Znała jego imię i wiedziała, jak zwą go jego wyznawcy. Loriemisthus, Fenrir… Ten, który śmiał nazywać się Prawdą. Nie miała jednak pojęcia, kim dokładnie był olbrzymi wilk, ani dlaczego twierdził, że mu ją obiecano.
– Och, na to akurat sama sobie odpowiedziałaś – odezwał się jej rozmówca, gdy echo głosu Aine w końcu ucichło.
– Że co?
– To tylko diabeł. Demon. Nic więcej. Nie zawracaj sobie nim głowy, dziecię Starych Bogów – powiedział, po czym ponownie zostawił ją samą pośród niekończącej się pustki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki