Grzechy ojców - ebook
Grzechy ojców - ebook
To była brutalna, okrutna zbrodnia, popełniona szesnaście lat temu…
Po tym, jak zmasakrowano toporem bezradną staruszkę w jej własnym domu, Herbert Painter, złota rączka pani Primero, został osądzony i skazany. Nadinspektor Wexford jest pewien, że powieszono właściwego człowieka. Jednak wielebny Archery ma wątpliwości… ponieważ jego syn zamierza poślubić piękną, błyskotliwą córkę Paintera. Pomału, krok po kroku, zaczyna odkrywać tajemnice z przeszłości i dochodzi do konkluzji, że czasami zbrodnia rodzi zbrodnię…
Mieszając się w życie świadków, którzy wiele lat temu byli przesłuchiwani w sprawie o morderstwo pani Primero, budzi coś więcej niż duchy przeszłości.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7674-764-4 |
Rozmiar pliku: | 800 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zgodnie z prawami Królestwa Bożego chrześcijanin może zostać ukarany śmiercią za haniebną i dotkliwą obrazę.
Artykuł trzydziesty dziewiąty
Była piąta rano. Inspektor Burden widział więcej świtów niż większość ludzi, jednak w zasadzie nigdy mu to nie przeszkadzało, zwłaszcza latem. Lubił ten spokój, wygląd małego, wiejskiego miasteczka w stanie wyludnienia, twarde, niebieskie światło, które miało ten sam odcień i jasność co światło zmierzchu, ale bez jego melancholii.
Dwóch mężczyzn, którzy byli przesłuchiwani w sprawie bójki w jednej z kafejek w Kingsmarkham, przyznało się niezależnie i niemal jednocześnie ledwie piętnaście minut wcześniej. Teraz byli zamknięci w dwóch pustych, pobielonych celach na parterze tego rażącego nowoczesnością budynku policji. Burden stał przy oknie w biurze Wexforda, spoglądając na niebo, które miało ów szczególny, zielonkawy odcień akwamaryny. Przecięło je zwarte stado ptaków. Przypomniały Burdenowi czasy dzieciństwa, gdy, tak jak o świcie, wszystko wydawało się większe, czystsze i bardziej znaczące niż obecnie. Zmęczony i cierpiący lekkie mdłości otworzył okno, by pozbyć się dymu papierosowego i woni potu młodzików, którzy w środku lata nosili skórzane kurtki.
Z korytarza dobiegał do niego głos Wexforda, który witał się z pułkownikiem Griswoldem, szefem policji. Burden zastanawiał się, czy Griswold, który przyjechał tuż przed dziesiątą i wygłosił długą mowę na temat tępienia chuligaństwa, domyślił się, że on zajmował się tym przez całą noc. Tak to jest, pomyślał niesprawiedliwie, jak się wtrąca w nie swoje sprawy.
Brzęknęły ciężkie drzwi frontowe i samochód Griswolda odpalił. Burden patrzył, jak toczy się przez podjazd, mija wielkie, kamienne donice wypełnione różowymi pelargoniami i wyjeżdża na Kingsmarkham High Street. Komendant prowadził sam. Burden z aprobatą i niechętnym rozbawieniem zobaczył, że Griswold jedzie akurat jakieś dwadzieścia osiem mil na godzinę, aż dojechał do czarno-białego znaku oznaczającego koniec ograniczenia prędkości. Wtedy samochód nabrał prędkości i szybko zniknął z widoku na pustej, wiejskiej szosie, która prowadziła do Pomfret.
Odwrócił się, słysząc, że do środka wszedł Wexford. Ciężka, surowa twarz nadinspektora była nieco bardziej poszarzała niż normalnie, ale nie przejawiał innych oznak zmęczenia, a w jego oczach, ciemnych i twardych jak bazalt, widać było błysk triumfu. Był potężnym mężczyzną o mocnych rysach twarzy i głębokim, onieśmielającym głosie. Jego popielaty garnitur – jeden z wielu nisko zapinanych, dwurzędowych garniturów – dziś był bardziej niechlujny i pognieciony niż zazwyczaj.
– Prawda w oczy kole – odezwał się – jak powiedziała staruszka do męża, zanim wydłubała mu oko.
Burden ze stoickim spokojem przyjmował takie wulgaryzmy. Wiedział, że były obliczone na to, by go zniesmaczyć; zawsze się udawało. Wąskie usta ułożył w krzywy uśmiech. Wexford podał mu niebieską kopertę. Burden ucieszył się z możliwości ukrycia swojego zakłopotania.
– Właśnie dostałem to od Griswolda – powiedział Wexford. – O piątej rano. Kompletny brak wyczucia czasu.
Burden spojrzał na znaczek z Essex.
– Sir, czy to ten człowiek, o którym mówił wcześniej?
– Cóż, Mike, z zasady nie dostaję listów pochwalnych ze starego, dobrego świata, nie? To od wielebnego pana Archery’ego, który skorzystał ze swoich wpływów. – Opadł na jedno z dosyć lichych krzeseł, które jak zwykle zaskrzypiało protestująco. Wexford miał do tych krzeseł ambiwalentny stosunek, tak jak do wszystkich agresywnie nowoczesnych mebli w swoim biurze. Błyszcząca, pokryta kaflami podłoga, prostokąt nylonowego dywanu, krzesła z gładkimi chromowanymi nogami, bladożółte weneckie żaluzje – wszystko to w ocenie Wexforda nie było „praktyczne”, były to tylko łapacze kurzu i fikuśne graty. A jednocześnie, gdzieś w głębi duszy, odczuwał ogromną dumę. Spełniały swoją rolę. Robiły wrażenie na przychodzących tutaj obcych, takich jak autor tego listu, który Wexford wyciągał właśnie z koperty.
Napisany był na dość grubym, niebieskim papierze. Z boleśnie autentycznym akcentem wyższych sfer nadinspektor powiedział afektowanie:
– Mój drogi, możemy się zwrócić do komendanta policji Mid-Sussex. Byliśmy razem w Oksfordzie, nie wiedział pan? – Wykrzywił twarz w swego rodzaju złym uśmiechu. – Niech to wszyscy diabli. Nie cierpię takich rzeczy.
– A byli?
– Co byli?
– Byli razem w Oksfordzie?
– Pojęcia nie mam. Coś w tym stylu. Może byli w Eton. Griswold powiedział tylko tyle: „Teraz, gdy zwinęliśmy tych przestępców, chciałbym, żeby pan rzucił okiem na list od mojego bardzo dobrego przyjaciela, pana Archery’ego. Wspaniały gość, jeden z najlepszych. To dla pana. Chciałbym, by udzielił mu pan wszelkiej możliwej pomocy. Dotarło do mnie, że ma to coś wspólnego z tym draniem Painterem”.
– A kto to jest?
– Łobuz, który jakieś piętnaście czy szesnaście lat temu dostał za swoje – lakonicznie odparł Wexford. – No to zobaczmy, co ten pastor ma do powiedzenia.
Burden zaglądał mu przez ramię. List napisany został w probostwie św. Kolumba, Thringford, Essex. Grecki zapis litery „e” wzbudził w nim lekką niechęć. Wexford czytał na głos.
– „Szanowny Panie, żywię nadzieję, iż wybaczy mi pan, że zabieram jego cenny czas…” Nie za bardzo mam wybór, nie? „Uważam tę sprawę za raczej pilną. Pułkownik Griswold, komendant…” Bla bla bla i tak dalej… „Był tak miły i powiedział mi, że jest pan człowiekiem, który być może byłby w stanie pomóc mi z tym problemem, zatem po konsultacji z nim pozwalam sobie pisać do Pana”. – Wexford chrząknął i poluzował wygnieciony popielaty krawat. – Muszę powiedzieć, że cholernie kluczy, zanim przejdzie do rzeczy. Ach, proszę bardzo. „Pamięta pan sprawę Herberta Arthura Paintera…” No raczej. „Jak rozumiem, to pan ją prowadził. Z tego względu zwracam się najpierw do pana, zanim, w dużej mierze wbrew swojej woli, zacznę zadawać pytania, do zadania których jestem zobowiązany”.
– Zobowiązany?
– Tak pisze ten facet. Nie mówi dlaczego. Reszta to pochlebstwa, i że może jutro przyjechać i spotkać się ze mną – nie, dzisiaj. Ma dzwonić dziś rano, ale „spodziewa się, że zechcę się z nim spotkać”. – Nadinspektor wyjrzał przez okno, gdzie ponad York Street wznosiło się słońce, i powiedział, po swojemu przekręcając cytat: – Pewnie śpi w tej chwili na Polach Elizejskich pełnych zimnej baraniny, czy gdzie tam sypiają pastorzy.
– O co tu w ogóle chodzi?
– Boże, Mike, to chyba oczywiste? Niech pan nie wierzy w te pierdoły, że niby „jest zobowiązany wbrew swojej woli”. Nie sądzę, żeby dużo zarabiał. Pomiędzy poranną mszą a spotkaniem Koła Biblijnego pewnie pisze kryminały. Musi być zdesperowany, skoro uważa, że zdobędzie czytelników, wskrzeszając Paintera.
– Chyba pamiętam tę sprawę – z zadumą powiedział Burden. – Właśnie skończyłem szkołę…
– I zainspirowała pana do wyboru ścieżki kariery, tak? – zakpił Wexford. – „Synu, kim zostaniesz w przyszłości?” „Tato, będę detektywem”.
Burden był prawą ręką Wexforda od pięciu lat i zdążył się uodpornić na jego prowokacje. Wiedział, że był dla niego swego rodzaju zaworem bezpieczeństwa, obiektem żartów, na którym Wexford mógł dać upust swojemu brutalnemu i czasami szokującemu poczuciu humoru. Mieszkańców tego niewielkiego miasteczka, których Wexford bezkrytycznie określał jako „naszych klientów”, poza przypadkami, gdy dopuścili się przestępstwa, lepiej było oszczędzać. Burden był pod ręką, by skanalizować wściekłość swojego szefa, jego kpiny i sarkazm. Teraz służył jako gąbka wchłaniająca szyderstwa odnoszące się do Griswolda i jego przyjaciela.
Popatrzył przenikliwie na Wexforda. Po męczącym, frustrującym dniu i nocy ten list był kroplą, która przepełniła kielich. Wexford spiął się z irytacji, zmarszczki miał głębsze niż zwykle, całe jego ciało drżało ze złości skierowanej przeciwko głupcom. To napięcie musiało się rozładować.
– Cała ta sprawa z Painterem – przebiegle powiedział Burden, wślizgując się w rolę terapeuty – wywołała sporo plotek, prawda? Śledziłem ją w gazetach, bo to była duża lokalna sensacja. Nie pamiętam, czym poza tym się wyróżniała.
Wexford wsadził list z powrotem do koperty i włożył ją do szuflady. Ruchy miał precyzyjne i starannie kontrolowane. Jedno niewłaściwe słowo, pomyślał Burden, a podarłby go na kawałki, cisnął je na podłogę i zostawił na pastwę ekipy sprzątającej. W tych okolicznościach jego słowa najwyraźniej okazały się właściwe, bo Wexford odezwał się ostrym, zimnym głosem:
– Dla mnie była ważna.
– Bo to pan ją prowadził?
– Bo to była pierwsza sprawa morderstwa, którą prowadziłem samodzielnie. Była ważna dla Paintera, bo doprowadziła go na szubienicę, i śmiem twierdzić, że była też ważna dla wdowy po nim. Przypuszczam, że nieco to nią wstrząsnęło, przynajmniej na tyle, na ile cokolwiek mogło wstrząsnąć tą dziewczyną.
Burden nieco nerwowo patrzył na niego, jak wpatrywał się w dziurę w cytrynowożółtej, skórzanej tapicerce siedziska krzesła, którą papierosem wypalił jakiś przesłuchiwany. Czekał na wybuch.
– Nie wybiera się pan do domu? – zamiast tego obojętnie zapytał Wexford.
– Już nie warto – odparł Burden, tłumiąc ziewnięcie. – Poza tym moja żona wyjechała nad morze.
Jako pantoflarz odkrył, że przy nieobecności Jean i dzieci dom jest jak kostnica. Ta strona jego charakteru w połączeniu z relatywną młodością, flegmatyczną naturą i niejaką pruderią dawała Wexfordowi wiele możliwości dowcipów i złośliwostek. Ale Wexford powiedział tylko:
– Zapomniałem.
Burden był dobry w swojej robocie. Ten brzydki, potężny mężczyzna szanował go za to. Choć Wexford mógłby z niego szydzić, to doceniał fakt posiadania zastępcy, który w nieco ponury sposób był przystojny i podobał się kobietom. Mając przed sobą tę ascetyczną twarz, rozjaśnioną współczuciem, które Wexford nazywał „miękkością”, były bardziej skłonne otworzyć serce niż podczas rozmowy z majestatycznym, pięćdziesięciopięcioletnim zawodnikiem wagi ciężkiej. Jednakże nie miał silnej osobowości i zwierzchnik go przyćmiewał. Teraz, żeby skanalizować to gwałtowne ożywienie, miał zamiar narazić się na reprymendę za głupotę.
Zaryzykował.
– Jeśli zamierza pan wykłócać się z tym Archerym o głupoty, to może lepiej przypomnijmy sobie fakty?
– My?
– Cóż, sir, w takim razie pan. Pewnie po takim czasie to i owo umknęło panu z pamięci.
Wybuchowi towarzyszył skrywany śmiech.
– Boże Wszechmogący! Naprawdę pan sądzi, że nie wiem, o co panu chodzi? Jeśli będę chciał pogadać z psychiatrą, to zatrudnię zawodowca. – Zamilkł, a śmiech zmienił się w skrzywioną minę. – W porządku. To może mi pomóc… – Ale Burden nie zamierzał popełnić błędu i odprężyć się przedwcześnie. – To znaczy, żeby uporządkować fakty dla cholernego pana Archery’ego – warknął Wexford. – Ale wie pan, tam nie ma żadnej zagadki, żadnych sprytnych małych wybiegów. Painter to zrobił. – Palcem wskazał na okno. Rozległe niebo Sussex zaciągało się różem i złotem, kleksami łagodnego, kremowego różu, jak kroplami akwareli. – To pewne jak wschód słońca – powiedział. – Nigdy nie było żadnych wątpliwości. Herbert Arthur Painter zabił swoją dziewięćdziesięcioletnią pracodawczynię, waląc ją w głowę siekierą, a zrobił to dla dwustu funtów. Był brutalnym, zaciekłym kretynem. Niedawno czytałem w gazecie, że Rosjanie takich aspołecznych ludzi nazywają „nieludźmi”, i to idealnie go opisuje. Osobliwa postać do opisywania przez pastora.
– O ile go opisuje.
– Przekonamy się – powiedział Wexford.
***
Stali przed mapą przyczepioną do żółtej tapety we wzór „spękanego lodu”.
– Zginęła we własnym domu, zgadza się? – zapytał Burden. – To jeden z tych wielkich domów przy drodze na Stowerton?
Na mapie widać było całą tę, raczej senną, okolicę. Kingsmarkham, miasteczko targowe liczące sobie około dwunastu tysięcy mieszkańców, znajdowało się w jej centrum, ulice zaznaczone były na brązowo i biało, sielskie okolice na zielono z ciemniejszymi, szmaragdowymi plamami oznaczającymi lasy. Wybiegające z niego drogi były jak pajęcza sieć, jedne prowadziły na południe, do Pomfret, inne do Sewingbury na północnym wschodzie. Porozrzucane wioski, Flagford, Clusterwell i Forby, były jak maleńkie pchły w pajęczynie.
– Dom nazywa się Victor’s Piece – powiedział Wexford. – Śmieszna nazwa. Zbudował go samodzielnie jakiś generał po wojnach Aszanti.
– To tutaj. – Burden stuknął palcem w pionową nić sieci, która prowadziła z Kingsmarkham do Stowerton na północy. Zamyślił się w coraz jaśniejszym świetle. – Chyba go kojarzę – powiedział. – Paskudna nora z masą zielonej stolarki. Do zeszłego roku był tam dom starców. Pewnie z niego zrezygnują.
– Przypuszczalnie. Przynależy do niego parę akrów ziemi. Skoro już pan wie, o co chodzi, możemy chyba usiąść.
Burden przesunął swoje krzesło pod okno. Było coś kojącego, a zarazem odświeżającego w widoku budzącego się, pięknego dnia. Drzewa rzucały długie cienie na pola, a intensywnie niebieskie i jaskrawe nowe światło błyszczało na łupkowych dachach starych domów. Szkoda, że nie mógł urwać się razem z Jean. Blask słońca i świeże, uderzające do głowy powietrze kazały mu myśleć o wakacjach i nie pozwalały przypomnieć sobie szczegółów sprawy, która dawno temu tak wstrząsnęła Kingsmarkham. Przeszukał pamięć i ku swemu zawstydzeniu stwierdził, że nie pamięta nazwiska tej zamordowanej kobiety.
– Jak ona się nazywała? – zapytał Wexforda. – To było jakieś zagraniczne nazwisko, prawda? Porto- czy Primo-coś tam?
– Primero. Rose Isabel Primero. To było nazwisko po mężu. Żadne tam zagraniczne, urodziła się w Forby Hall. Jej rodzice byli dziedzicami Forby.
Burden dobrze znał Forby. Turyści trafiający w tę rolniczą okolicę pozbawioną morza, gór, zamków i katedr obowiązkowo jechali do Forby. Przewodniki absurdalnie umieszczały je na piątym miejscu listy najładniejszych wiosek w Anglii. Każdy miejscowy kioskarz miał pocztówki z tamtejszym kościołem. Sam Burden żywił do tego miejsca dość ciepłe uczucia, bowiem jego mieszkańcy wydawali się być niemal całkowicie pozbawieni przestępczych skłonności.
– Może ten Archery to jakiś krewny – podsunął. – Może potrzebuje jakichś danych do rodzinnych archiwów.
– Wątpię – mruknął Wexford, wygrzewając się w słońcu jak wielki, szary kocur. – Jej jedynymi krewnymi była trójka wnucząt. Roger Primero, wnuk, obecnie mieszka w Forby Hall. Nie odziedziczył tego majątku, musiał go kupić. Nie znam szczegółów.
– W Forby Hall mieszkała rodzina Kynastonów, tak przynajmniej mówi matka Jean. Przypominam panu, że to było wiele lat temu.
– Zgadza się – odparł Wexford z nutą zniecierpliwienia w dudniącym, basowym głosie. – Pani Primero z domu była Kynaston i miała prawie czterdzieści lat, gdy wyszła za doktora Ralpha Primera. Jej ziomkowie pewnie krzywo na to patrzyli – niech pan pamięta, że to był przełom wieków.
– Był lekarzem ogólnym?
– Chyba jakimś specjalistą. Gdy przeszedł na emeryturę, zamieszkali w Victor’s Piece. Nie byli jakoś szczególnie zamożni. Gdy doktor umarł w latach trzydziestych, pani Primero na życie zostało jakieś dziesięć tysięcy funtów. Mieli jedno dziecko, syna, ale zmarł wkrótce po ojcu.
– Chce pan powiedzieć, że mieszkała sama w tym wielkim domu? W jej wieku?
Wexford, wspominając, zacisnął usta. Burden znał niemal nienaturalną pamięć swojego szefa. Gdy był dostatecznie zainteresowany, łatwo sobie wszystko przypominał.
– Miała jedną służącą – powiedział Wexford. – Nazywała się… nazywa, wciąż żyje… Alice Flower. Była sporo młodsza od swojej pracodawczyni i pracowała dla niej jakieś pięćdziesiąt lat. Prawdziwa służąca ze starej szkoły. Można by pomyśleć, że skoro żyły w taki sposób, to stały się raczej przyjaciółkami niż panią i służącą, ale Alice znała swoje miejsce i aż do dnia śmierci pani Primero były „Madame” i „Alice”. Znałem Alice z widzenia. Była poniekąd miejscową osobistością, gdy przyjeżdżała do miasteczka po zakupy, zwłaszcza gdy Painter zaczął ją przywozić daimlerem pani Primero. Pamięta pan, jak kiedyś wyglądały pielęgniarki? Nie, nie pamięta pan. Cóż, Alice zawsze miała na sobie długi granatowy płaszcz i granatowy kapelusz, który uznawano za „porządny”. I ona, i Painter byli służącymi, ale Alice była dużo ponad nim. Korzystała ze swojej rangi i wydawała mu polecenia jak sama pani Primero. Dla swojej żony i kolegów był Bertem, ale Alice mówiła o nim „bydlak”. Nie w twarz, oczywiście. Na to by się nie odważyła.
– Chce pan powiedzieć, że się go bała?
– Poniekąd. Nienawidziła go i nie znosiła jego obecności. Ciekawe, czy nadal mam ten wycinek.
Wexford otworzył dolną szufladę biurka, w której trzymał osobiste, półoficjalne drobiazgi, ciekawostki, które go zainteresowały. Nie miał wielkiej nadziei, że znajdzie to, czego szukał. W czasie, gdy zamordowano panią Primero, policja Kingsmarkham gnieździła się w starym, żółtym budynku z cegły w centrum miasteczka. Cztery czy pięć lat temu budynek został zburzony i zastąpiony tym porażająco nowoczesnym blokiem na peryferiach. Wycinek pewnie zaginął podczas przeprowadzki ze zniszczonego sosnowego biurka do nowego, z lakierowanego palisandru. Wexford przekopywał się przez notatki, listy, dziwne małe pamiątki, aż wreszcie wyłonił się z triumfalnym uśmiechem.
– Proszę bardzo, „nieczłowiek” we własnej osobie. Przystojny, jeśli ktoś lubi taki typ. Herbert Arthur Painter, były żołnierz Czternastej Armii w Birmie. Dwadzieścia pięć lat, zatrudniony przez panią Primero na stanowisku szofera, ogrodnika i złotej rączki.
Wycinek pochodził z „Sunday Planet”, kilka kolumn druku otaczających dwukolumnowy blok. Była tam wyraźna fotografia, a Painter patrzył wprost w obiektyw.
– Ciekawe – powiedział Wexford. – Zawsze patrzył innym prosto w oczy. Pewnie po to, żeby zasygnalizować niewinność, jeśli ktoś wierzy w takie brednie.
Burden musiał już widzieć to zdjęcie, ale kompletnie tego nie pamiętał. To była duża, przystojna twarz z prostym, choć mięsistym nosem i rozszerzonymi nozdrzami. Painter miał szerokie, wygięte wargi, które w męskiej twarzy wyglądały jak ordynarna parodia ust kobiety, proste, wysokie brwi i krótkie, mocno pofalowane włosy. Te włosy były tak kędzierzawe, że wyglądały, jakby boleśnie naciągały skórę głowy.
– Był wysoki i dobrze zbudowany – ciągnął Wexford. – Twarz jak u ładnego, przerośniętego mopsa, nie sądzi pan? Podczas wojny był na Dalekim Wschodzie, ale jeśli upał i nędza go wycieńczyły, to nie było tego widać. Był zdrowy jak koń. Przepraszam za te wszystkie zwierzęce porównania, ale Painter był jak jakieś zwierzę.
– Jak to się stało, że pani Primero go zatrudniła?
Wexford zabrał mu wycinek, popatrzył na niego przez chwilę i złożył.
– Od śmierci doktora – powiedział – do tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku pani Primero i Alice Flowers walczyły, żeby to miejsce jakoś się trzymało, wyrywały chwasty, wzywały kogoś, gdy trzeba było naprawić półkę. Może pan sobie wyobrazić. Przewinęło się tam wiele kobiet z Kingsmarkham, które pomagały w prowadzeniu domu, ale prędzej czy później wszystkie odchodziły do fabryk. Dom zaczął popadać w ruinę. Nic dziwnego, gdy sobie pomyśleć, że pod koniec wojny pani Primero była po osiemdziesiątce, a Alice miała prawie siedemdziesiąt lat. Poza tym, pomijając wiek, pani Primero nigdy nie tknęła prac domowych. Nie została do tego wychowana i nie odróżniłaby fartucha od pokrowca na fotel.
– Trochę była z niej jędza, co?
– Była taka, jaką stworzył ją Bóg i wychowanie – odparł Wexford ponuro, ale z ledwie wyczuwalnym tonem ironii. – Ja zobaczyłam ją dopiero po śmierci. Była uparta, trochę złośliwa, dziś nazwano by ją „zachowawczą”, miała tyrańskie zapędy i chciała wszystkim rządzić. Dam panu kilka przykładów. Gdy zmarł jej syn, jego żona i dzieci byli w bardzo złej sytuacji. Nie wiem, jakie tam były przychody i rozchody, ale pani Primero chciała im pomóc finansowo, oczywiście na swoich warunkach. Rodzina miała przyjechać i z nią zamieszkać, takie tam. Przypuszczam, że po prostu nie byłaby w stanie utrzymać dwóch domów. Inna sprawa, że była bardzo pobożna. Gdy była już za stara, żeby chodzić do kościoła, upierała się, by chodziła za nią Alice. Coś w stylu zastępcy. Ale miała swoje słabości. Uwielbiała wnuka, Rogera, i miała jedną bliską przyjaciółkę. Wrócimy do tego później. Jak pan wie, po wojnie bardzo brakowało domów, był też duży problem ze służącymi. Pani Primero była inteligentną kobietą i zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób mogłaby wykorzystać jeden problem, żeby rozwiązać drugi. Na terenie Victor’s Piece była powozownia ze strychem. Trzymała tam wspomnianego już daimlera. Od śmieci doktora nikt nim nie jeździł – pani Primero nie umiała prowadzić i nie trzeba wspominać, że Alice też. Paliwo było bardzo cenne, ale można było kupić swój przydział, wystarczająco, żeby pojechać na zakupy i zabrać kilku znajomych na cotygodniową przejażdżkę.
– Czyli Alice była aż taką przyjaciółką? – upewnił się Burden.
– Damie udającej się na przejażdżkę samochodową może towarzyszyć pokojówka – uroczyście oświadczył Wexford. – Tak czy inaczej, pani Primero zamieściła w „Kingsmarkham Chronicle” ogłoszenie, że zatrudni młodego, krzepkiego mężczyznę do prac ogrodowych, napraw, dbania o samochód i prowadzenia go, w zamian za kwaterę i trzy funty tygodniowo.
– Trzy funty? – Burden nie palił ani nie pociągał go ekstrawagancki styl życia, ale robiąc weekendowe zakupy, wiedział, na jak niewiele wystarczały trzy funty.
– Cóż, Mike, w tamtych czasach trzy funty były warte dużo więcej – powiedział Wexford niemal ze skruchą. – Pani Primero kazała odmalować stryszek, podzielić go na trzy pomieszczenia i doprowadzić wodę. Hotel to to nie był, ale na Boga, w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym ludzie cieszyli się, mając jeden pokój! Dostała wiele odpowiedzi, ale – Bóg jeden wie z jakiego powodu – wybrała Paintera. Podczas procesu Alice powiedziała, że sądziła, że skoro ma żonę i małą córeczkę, to będzie spokojny. Zależy, jak zdefiniować „spokojny”, co?
Burden odsunął krzesło ze słońca.
– Pani Primero zatrudniła też jego żonę?
– Nie, tylko Paintera. Ona zajmowała się małą. Rozumie pan, gdy się sprowadzili, dziecko miało tylko dwa lata. Gdyby żona miała pracować w domu, musiałaby zabierać córkę ze sobą. Pani Primero by tego nie zniosła. Z jej punktu widzenia pomiędzy nią a Painterami była ziejąca przepaść. Przypuszczam, że przez cały czas, który tam spędzili, nie zamieniła z panią Painter więcej niż kilka słów, a co do tej dziewczynki… Miała na imię bodaj Theresa… Ledwie była świadoma jej istnienia.
– Nie wydaje się szczególnie sympatyczną kobietą – uznał Burden.
– Była typowym produktem swoich czasów i swojej klasy – tolerancyjnie stwierdził Wexford. – Niech pan nie zapomina, że była córką pana na włościach, gdy pan na włościach jeszcze coś znaczył. Z jej punktu widzenia panią Painter można było porównać z żoną chłopa. Nie wątpię, że gdy pani Painter była chora, posyłała jej miskę zupy i jakieś koce. Poza tym pani Painter była skryta. Była bardzo ładna, bardzo cicha i cieszyła się swego rodzaju poważaniem. Trochę bała się Paintera, co nietrudno zrozumieć, skoro była taka drobna, a Painter był wielkim, zwalistym brutalem. Gdy rozmawiałem z nią po tym morderstwie, zauważyłem, że ma siniaki na ramieniu, za dużo siniaków jak na zwykłe kuchenne wypadki, i gotów byłbym pójść o zakład, że mąż ją tłukł.
– Czyli w zasadzie – powiedział Burden – tworzyli dwa zupełnie odrębne gospodarstwa. Pani Primero wraz ze swoją służącą mieszkały same w Victor’s Piece, a rodzina Painterów we własnym domu na tyłach ogrodu.
– Nie wiem, czy tak na tyłach. Powozownia stała jakieś sto stóp od tylnych drzwi do domu. Painter chadzał do Victor’s Piece tylko po to, żeby zanieść węgiel i odebrać polecenia.
– Ach – mruknął Burden – z węglem to była skomplikowana sprawa, coś tam pamiętam. Czy to nie było sedno tej całej sprawy?
– Painter miał rąbać drewno i nosić węgiel – kontynuował Wexford. – Alice nie mogła już dźwigać i Painter w południe miał przynosić pełne wiadro – nigdy nie rozpalały ognia wcześniej – i kolejne o szóstej trzydzieści. I o ile nie miał nic przeciwko pracy w ogrodzie czy zajmowaniu się samochodem, to z jakiegoś powodu nie zgadzał się na to noszenie węgla. Robił to – pomijając częste spóźnienia – ale zawsze na to narzekał. Ten obowiązek w środku dnia przeszkadza mu w obiedzie, powiedział, i nie lubił wychodzić w zimowe wieczory. Czy nie mógłby przynosić dwóch wiader o jedenastej? Ale pani Primero nie chciała o tym słyszeć. Powiedziała, że nie ma zamiaru przekształcać swojego salonu w kopalnię.
Burden się uśmiechnął. Jego zmęczenie niemal się ulotniło. Zje śniadanie, ogoli się i weźmie prysznic, i będzie jak nowo narodzony. Zerknął za zegarek, a potem wyjrzał na High Street, gdzie w „Carousel Cafe” właśnie unosiły się rolety.
– Napiłbym się kawy – oświadczył.
– No to jest nas dwóch. Niech pan kogoś pośle.
Wexford podniósł się i przeciągnął, poprawił krawat i przygładził włosy, które były zbyt rzadkie, żeby się rozczochrać. Kawa dotarła w tekturowych kubkach z plastikowymi łyżeczkami i małymi kostkami cukru zapakowanymi w papier.
– Teraz lepiej – odetchnął Wexford. – Mam mówić dalej?
Burden kiwnął głową.
– W sierpniu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku minęły trzy lata, jak Painter pracował dla pani Primero. Umowa najwyraźniej działała całkiem nieźle pomimo problemów, które Painter robił z tym węglem. Nigdy nie przyniósł go bez komentarza i zawsze prosił o podwyżkę.
– Pewnie sądził, że ona śpi na pieniądzach?
– Oczywiście, skąd miał wiedzieć, ile miała w banku czy w akcjach, czy cokolwiek to było. Z drugiej strony wszyscy wiedzieli, że trzyma pieniądze w domu.
– W sejfie?
– Ale skąd. Wie pan, jakie są staruszki. Część miała poupychaną po szufladach w papierowych torbach, część w starych torebkach.
Burden miał nagle przebłysk pamięci.
– A w jednej z tych torebek było dwieście funtów?
– Owszem – potwierdził Wexford ponuro. – Może by i mogła sobie na to pozwolić, ale pani Primero odmówiła podniesienia Painterowi płacy. Skoro mu się ta sytuacja nie podobała, mógł odejść, ale to by oznaczało utratę mieszkania. Pani Primero, jako bardzo stara kobieta, łatwo marzła i lubiła zaczynać palić już we wrześniu. Painter uważał to za fanaberię i jak zwykle zaczął narzekać…
Przerwał, gdy rozległ się dzwonek telefonu, i sam podniósł słuchawkę. Z krótkich „Tak, tak… W porządku” Burden nie był w stanie się domyślić, kto dzwonił. Z lekkim niesmakiem dokończył kawę. Obrzeże tekturowego kubka nasiąknęło. Wexford odłożył słuchawkę.
– Moja żona – wyjaśnił. – Czy umarłem? Zapomniałem, że mam dom? Skończyła sprzątać i nie mogła znaleźć książeczki czekowej. – Zachichotał, sięgnął do kieszeni i wyciągnął ją. – Nic dziwnego. Będę ją musiał jej podrzucić. Niech pan idzie do domu i trochę się prześpi – dodał z nagłą łagodnością.
– Nie lubię znać tylko części historii – burknął Burden. – Teraz wiem, co czują moje dzieciaki, gdy przerywam w połowie bajkę na dobranoc.
Wexford zaczął upychać rzeczy w swojej teczce.
– Pomijając kwestie poboczne – powiedział – niewiele już zostało. Powiedziałem panu, że to było oczywiste. To było wieczorem dwudziestego czwartego września, zimna, mokra niedziela. Pani Primero wysłała Alice do kościoła. Wyszła jakieś piętnaście po szóstej, o wpół Painter miał przynieść węgiel. Przyniósł go o czasie i zgarnął dwieście funtów.
– Chciałbym usłyszeć o tych kwestiach pobocznych – powiedział Burden.
Wexford był już przy drzwiach.
– Następnym razem. – Uśmiechnął się. – Nie może pan powiedzieć, że zostawiam pana w zawieszeniu. – Jego uśmiech zniknął, a twarz stwardniała. – Pani Primero została znaleziona o siódmej. Była w salonie, leżała na podłodze przy kominku, w wielkiej kałuży krwi. Krew była na ścianach i na jej fotelu, a w palenisku spoczywała pokryta krwią siekiera.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Wojny Aszanti – seria czterech wojen między wojskami brytyjskimi a Konfederacją Aszanti w latach 1823–1896. Aszanti – główna grupa etniczna żyjąca na terenie dzisiejszej Ghany – byli jednym z niewielu narodów afrykańskich stawiającym znaczny opór brytyjskim imperialnym ambicjom w Afryce.