Grzechy sąsiadów - ebook
Grzechy sąsiadów - ebook
Królowa holenderskiego thrillera
Odważna, przełamująca erotyczne tabu, pełna suspensu opowieść
Serial w gwiazdorskiej obsadzie w reżyserii Borysa Lankosza tej jesieni w telewizji Polsat, a wszystkie odcinki dostępne są na platformie polsatboxgo.pl
Czy znasz swoje granice?
Czy odważysz się je przekroczyć?
Eva i Peter wprowadzają się do willi na zamkniętym osiedlu. Piękny nowy dom miał być bezpieczną przystanią, ale z dnia na dzień ich poukładany świat legł w gruzach. Właśnie przeżyli największą stratę, jaka może dotknąć rodziców.
Choć Eva nie potrafi już dostrzec sensu w życiu, zmusza się, by przetrwać kolejne dni. Kiedy wraz z Peterem idzie na sąsiedzką imprezę, nie wie, że to początek czegoś, na co nie jest gotowa.
Nowo poznana para sąsiadów wydaje się intrygująca i inna niż wszyscy, których dotąd poznali. Dwa małżeństwa zaczynają nawiązywać coraz bardziej ryzykowną relację. Ale przecież nie mają nic do stracenia…
Czy w dusznej atmosferze zamkniętej społeczności uda się zachować choć jeden sekret?
Saskia Noort (ur. 1967) jest holenderską królową thrillerów. Jej powieści ukazały się w piętnastu krajach i osiągnęły nakład blisko 2,5 miliona egzemplarzy. Doczekały się też adaptacji filmowych i teatralnych.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-784-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_I wtedy zobaczył raczkujące dziecko. Chłopczyk lub dziewczynka, trudno było stwierdzić, wpatrywało się w niego apatycznie, żując zapamiętale duży żółty smoczek. Buzia pokryta była ciemnymi smugami, blond loki przyklejone do umazanych policzków, a bladozielona piżamka przemoczona i poplamiona. Pielucha zwisała między nóżkami. W brudnych rączkach dziecko ściskało zniszczoną, utytłaną przytulankę z długimi uszami._
_Niedobrze. Było naprawdę cholernie niedobrze. Rozważał, czy nie odwrócić się na pięcie, nie wskoczyć do busa i nie wymazać tego widoku z pamięci. Zrobił to, co do niego należało. Świeże bułki znalazły się na miejscu. Torbę z wczorajszym prowiantem wyrzuci do śmietnika. Nic nie widział, nic nie słyszał. Ale chudziutkie dziecko nagle się wspięło i próbowało sięgnąć do klamki. Nie dało jednak rady. Twarzyczka się wykrzywiła, wyglądało na to, że maleństwo zaraz się rozpłacze. Wyciągnęło rączkę w stronę pokoju, po czym odwróciło wzrok i z cichym łoskotem upadło na podłogę._
_Chwycił za klamkę. Okazało się, że drzwi nie były zamknięte._
_Jedyne zwłoki, jakie kiedykolwiek widział, należały do jego babci. Spoczywała na katafalku w jasnej drewnianej trumnie. Była starannie uczesana i umalowana, ubrana w porządną szarozieloną garsonkę i perły, które kiedyś podarował jej dziadek. Najbardziej zszokowała go jej mała, skurczona głowa. Zawsze była dużą kobietą, ciepłą i pulchną, o przyjaznym, wszystko rozumiejącym uśmiechu. Tymczasem w trumnie leżała surowa wiedźma z pogardliwie zaciśniętymi oczami i ustami. Jego rodzice, wujkowie i ciotki, babci sąsiedzi, bracia i siostry – wszyscy mówili, że wygląda tak spokojnie. Jakby spała. Kłamali. Po prostu coś tam sobie gadali. Babcia wcale nie wydawała się spokojna. Zgorzkniała, rozczarowana, okradziona, nadąsana – owszem, ale nie spokojna. To go rozzłościło i postanowił, że już nigdy nie pójdzie na czuwanie przy trumnie. Chociaż miał więc niewielkie doświadczenie ze śmiercią, od razu wiedział, że w VIP-owskim domku Eekhorn 1553 ktoś nie żyje. Z daleka czuł jej zapach._
– _Co się stało? Co się stało? Co się stało? – mamrotał do siebie jak mantrę. Nie wiedział, co robić._
_Ukląkł przy dziecku, aby sprawdzić, czy serce jeszcze bije, i usłyszał, że oddech jest bardzo płytki. Delikatnie poklepał palcami spierzchnięte policzki, ale maluch nie reagował. Z jego ust dobywał się ostry, chemiczny zapach. Ściągnął z paska komórkę, włączył ją i krzyknął do recepcjonistki, aby wezwała policję i karetkę, jak najszybciej, to sprawa życia i śmierci, po czym usiadł przy nim. Głaskał go po rękach. Dotknął czoła, które było zimne, przyciągnął go do siebie i niezgrabnie objął ramionami. Siedział z nim na kolanach przy otwartych drzwiach frontowych i rozpaczliwie wciągał zimne powietrze, próbując nie zwymiotować._
_– No dalej, no dalej… – szeptał bardziej do siebie niż do dziecka w swych ramionach, które niezdarnie kołysał tam i z powrotem._
_Odwrócił głowę od nieruchomej twarzyczki i zajrzał przez otwarte drzwi do salonu. Krew, wszędzie._
_Kiedy w polu widzenia pojawił się pierwszy radiowóz, zaczął płakać. Bał się, że leżące na jego kolanach dziecko jest martwe lub w śpiączce, i że to jego wina. W szkole średniej przeszedł obowiązkowy kurs pierwszej pomocy, jeszcze mgliście pamiętał, jak kogoś reanimować, ale dziecko? To zabrudzone dziecko? Nie mógł się zmusić, by przyłożyć usta do spierzchniętych warg otoczonych zaschniętymi smarkami._
_Karetka przyjechała kilka sekund po tym, jak przed bungalowem zatrzymał się radiowóz. Podbiegło do niego dwóch policjantów i dwóch ratowników medycznych. Jeden objął go ramieniem i zwrócił się do niego per pan, drugi wstępnie zbadał dziecko. Sprawdził puls, obmacał zsiniały brzuszek, uniósł powieki, zaświecił w nie latarką, szepnął pocieszająco, że żyje, że wygląda na niedożywione i odwodnione. Następnie zabrano mu dziecko z ramion i położono na noszach. Ktoś go podniósł i wyprowadził na zewnątrz. Usłyszał pełen paniki krzyk dobiegający z głębi domku._
_– Potrzebne wsparcie! Ten tutaj wciąż żyje!_
_Ratownik go puścił. Przeprosił i popędził do środka. Do dziś nie wie, dlaczego podążył za nim. Dlaczego tak koniecznie chciał to zobaczyć. Pewnie dlatego, że śmierć przyciąga jak magnes. Szedł jak zombie przez hol ku otwartym drzwiom. Buty kleiły się do dywanu nasiąkniętego krwią. Krzyki._
_– Wyprowadźcie go!_
_Nikt tego nie zrobił._
_– Jest ich czworo! Tutaj leży troje!_
_Pierwsze ciało, które zobaczył, było ciałem mężczyzny. Opierało się skulone o szafkę kuchenną za barkiem. Sądząc po krwawych smugach na posadzce z beżowych płytek, mężczyzna dowlókł się w to miejsce ostatkiem sił. Ratownik przykucnął przy nim, mamrocząc coś do telefonu._
_Na czerwonej kanapie w salonie leżały splecione ciała dwóch kobiet. Jedna szukała schronienia na kolanach drugiej, a ta zatroszczyła się o nią jak łabędź o swoje młode. Porozbijane kieliszki, butelka wina, nietknięte zimne przekąski i na wpół wypalone papierosy leżące na beżowej wykładzinie wskazywały, że wieczór zaczął się przyjemnie. Dopóki ktoś nie przewrócił sosnowego stolika do kawy. Być może mężczyzna, który w kałuży zakrzepłej krwi leżał pod ścianą obok kominka niczym szmaciana lalka. Broń, tuż obok, została natychmiast rozpoznana przez funkcjonariuszy: walther P5 9 mm. Broń służbowa._
_Chwycił się framugi drzwi. Zrobił krok do tyłu i oparł się o ścianę. Zakręciło mu się w głowie. Wbił sobie pięść w brzuch. Najchętniej by uciekł, ale miał zbyt miękkie nogi._
_Ktoś się zdenerwował._
_– Co, do cholery, ten człowiek jeszcze tu robi!_
_Złapano go za rękę._
_– Pójdzie pan ze mną?_
_Delikatny głos, przyjazny. Spojrzał w słodkie zielone oczy policjantki. Objęła go w pasie ramieniem._
_Z okolicznych domków powychodzili zaciekawieni goście. Panował wszechobecny zgiełk. Zachwiał się i złapał obiema rękami za głowę. Funkcjonariuszka posadziła go na tylnym siedzeniu radiowozu i kazała się pochylić i opuścić głowę między kolana. Wręczyła mu brązową foliowaną torbę. Pogłaskała po plecach. Żołądek pulsował, a on rzygał, aż łzy spływały mu po policzkach. Tamte martwe twarze miały go już nigdy nie opuścić._1
– Peter bardzo źle znosi zmiany. Jak tylko dzieje się coś, czego nie przewidział albo do czego nie był w stanie się przygotować, zaczyna się stresować… To naprawdę okropne. To oznacza, że zawsze muszę być silniejsza, że to ja muszę ciągnąć ten wózek. A ja po prostu nie mam już na to siły.
Eva mówi z taką łatwością, jakby opowiadała o komputerze, który wciąż się zawiesza.
A rozmawia o mnie z kobietą siedzącą po drugiej stronie pokoju, z psychoterapeutką Hetty Vos – nieprzyjemną osobą o tłustych, długich siwych włosach opadających wzdłuż ponurej twarzy – która ma nam pomóc w „procesie przepracowywania”.
Nie chcę żadnej pomocy, nie chcę rozmawiać, a już na pewno nie z takim babskiem w ciemnej, przesyconej kadzidłami norze, którą ona sama ma czelność nazywać „praktyką ukierunkowywania ku życiu”. Ale Eva umówiła spotkanie bez konsultacji ze mną, po czym postawiła mnie przed wyborem: albo idziemy razem do Hetty, poleconej jej przez wielu znajomych o podobnych doświadczeniach, albo się rozwodzimy.
– Peter…
Hetty zwraca się do mnie życzliwie, rozlewając herbatę w siuśkowatym kolorze do brązowych kubków.
– Czy rozumiesz, co mówi Ewa?
Odwracam wzrok, wpatruję się w obraz wiszący za terapeutką, w nagą kobietę osłaniającą rękoma swój opasły brzuch. Próbuję sobie przypomnieć, co powiedziała Eva. Coś o tym, że nie radzę sobie ze zmianami. Odpowiadam, że to może być prawda.
– Peter, czy mógłbyś się nieco bardziej wyprostować i patrzeć na Evę, kiedy mówisz?
Przesuwam się na skraj sofy i spoglądam na Evę, która odwzajemnia się spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Kocham ją. Nie chcę rozwodu. Niezależnie od tego, jak banalne i przewidywalne jest nasze wspólne życie i jak bolesna przyszłość bez dzieci, chcę z nią zostać. I dlatego tu jestem, próbując ją przekonać, by dała nam kolejną szansę. Tylko że brakuje mi właściwych słów.
Eva z irytacją przeczesuje palcami swoje blond loki i pociąga nosem. Ma alergię na roztocza i kocią sierść, a jednego i drugiego jest w tym miejscu mnóstwo.
Bąkam, że rozumiem.
– Jak się czujesz, kiedy słyszysz, co mówi o tobie Eva?
Nic nie czuję. To dziwne. Wiem, że coraz bardziej odpycham od siebie żonę, jestem świadom, że Hetty pewnie bierze mnie za autystycznego frajera, że podcinam gałąź, na której siedzę, że muszę się zmienić, wiem to wszystko, ale tego nie czuję.
Mówię, że strasznie mi Evy szkoda, że czuje się taka samotna, i że chciałbym jej pomóc, ale nie mam pojęcia, jak mógłbym to zrobić.
Hetty uśmiecha się i potrząsa głową. Pochyla w moją stronę swoje chude ciało.
– Posłuchaj, Peter, Eva i ja chcemy wiedzieć, jak ty się czujesz…
Uderza się pięścią w pierś, by nadać swemu pytaniu więcej mocy. Wolałbym, żeby przestała wypowiadać moje imię tak dobitnie, jakbym był małym dzieckiem. Eva zaczyna wzdychać. Muszę coś powiedzieć.
– Czuję się przegrany – stwierdzam.
Podbródek Evy drży. Hetty wyciąga do nas ręce, a Eva desperacko chwyta jej chude palce. Ręka przeznaczona dla mnie zawisa w powietrzu.
– Peter, następnym razem chcę porozmawiać z tobą w cztery oczy – oznajmia stanowczo terapeutka.
Eva chce napić się kawy w kawiarnianym ogródku. Ja właściwie miałem zamiar pojechać do naszego nowego domu i wykończyć w sypialniach podłogi z laminowanych paneli, abyśmy mogli się przeprowadzić w następny weekend, ale wiem, że nie zostałoby to dobrze przyjęte. Idziemy więc na Grote Markt, znajdujemy miejsce i zamawiamy dwa cappuccino, po czym przez chwilę gapimy się w milczeniu na tłum przechodniów.
– Cieszę się, że to powiedziałeś – zaczyna Eva. Zbiera łyżeczką piankę z kawy. Nie potrafię się powstrzymać od unikania jej spojrzenia, ponieważ nie mogę znieść bólu i wyrzutów, jakie się w nim kryją od utraty Lieve. – Czasem wydaje się, jakby to wszystko tak naprawdę cię nie obchodziło, jakbym tylko ja była w żałobie. To, co powiedziałeś, jest dla mnie bardzo ważne. Dziękuję.
Przez chwilę spoglądamy na siebie, wpatruję się w jej śliczne bladoniebieskie oczy i chcę jej wyznać, jaka jest piękna i silna, jak bardzo podziwiam ją za ducha walki i determinację. Zamiast tego mamroczę, że oczywiście mnie też to obchodzi. Że ja także chciałbym być ojcem. Nie mamy innych tematów do rozmowy poza naszą bezdzietnością i śmiercią córeczki; każdy inny wątek jest tabu i często sprawia, że Evie puszczają hamulce. Wtedy ona znów mi zarzuca, że robię uniki, że jestem nieczuły i samolubny.
A więc milczymy. Siedzimy obok siebie, wpatrując się w pustkę, tak jak moi rodzice, przygaszeni i niemający sobie już nic do powiedzenia, a ja myślę: to się dzieje teraz. To jest nasze życie.
_I hope I die before I get old__._
The Who. W najbardziej absurdalnych sytuacjach przelatują mi przez głowę urywki tekstów piosenek. Dziwactwo, które pozostało mi po czasach, kiedy byłem didżejem. To odwraca uwagę, stwarza poczucie dystansu, jakbym nie był rzeczywistą osobą, ale aktorem w filmie, z którego w każdej chwili mógłbym wyjść.
Eva chce już wracać. Mówi, że do szaleństwa doprowadzają ją te wszystkie szczęśliwe rodziny, kobiety w ciąży i ojcowie prowadzący wózki. Jej twarz, niegdyś miła i łagodna, jest posępna i wykrzywiona. Wchodzę do kawiarni z poczuciem ulgi, że mogę coś zrobić, i płacę rachunek. Potem idziemy do samochodu, obok siebie, ale nie razem, skuleni, jakby było przeraźliwie zimno, a deszcz smagał nas po twarzy.
Kiedyś myślałem, że będę robił coś związanego z muzyką. Byłem wtedy w szkole średniej i zainwestowałem wszystkie swoje oszczędności w dwa gramofony, stół mikserski, cztery głośniki, wzmacniacz, efekty świetlne i kulę dyskotekową.
„DJ Peter na wszelkie imprezy i uroczystości. Zagra, o co tylko poprosisz!” – napisałem na srebrnych karteczkach, które powiesiłem na tablicy ogłoszeń przy supermarkecie. Grywałem za sto guldenów na szkolnych potańcówkach i balach, weselach i urodzinach, i w ten sposób opłacałem lekcje gry na gitarze. Bo moim prawdziwym marzeniem było zostanie gitarzystą w zespole rockowym. W przeciwieństwie do reszty rówieśników, którzy wielbili okropnych pozerów w rodzaju Boya George’a i tych wiotkich, zniewieściałych kolesi z Duran Duran, ja kochałem wycie gitar Led Zeppelin, The Rolling Stones, Deep Purple, Jimiego Hendrixa, a zwłaszcza Pink Floyd. Gitarzyści byli dla mnie prawdziwymi bohaterami każdej kapeli. Twardzi i nieprzystępni. Stali z zamkniętymi oczami, z gitarą nonszalancko wiszącą przed genitaliami, jakby nie liczyło się nic poza skowytem strun. Soliści, tak jak ja, którzy potrzebowali reszty zespołu wyłącznie do nadawania rytmu. Poza tym woleli robić to sami. Rządzili, kształtowali muzykę po swojemu, podniecali tłum, a ja taki właśnie chciałem być. Zdzierając do krwi palce, ćwiczyłem w swoim pokoju obwieszonym plakatami Led Zeppelin, Jimiego, Keitha, nie wspominając o Ritchiem Blackmorze.
Raz wziąłem udział w przesłuchaniu na gitarzystę do bardzo popularnego w okolicy zespołu On the Road, ale byłem tak zdenerwowany, że po zwymiotowaniu całej zawartości żołądka nie potrafiłem wydobyć z mojej gitary żadnego tonu. Brakowało mi _stage performance_, sprawności scenicznej, stwierdzili. Poradzili, żebym coś zrobił z tym strachem przed porażką. Nigdy się tym nie zająłem.
Dziwne, że można do tego stopnia bać się porażki, że w końcu rzeczywiście się przegrywa. Raz za razem. Ale dlaczego teraz miałbym się wciąż tak bać? Można by pomyśleć, że jestem już do tego przyzwyczajony: do uczucia, jakie daje porażka. Sądzę, że raczej boję się odnieść sukces. Lęk przed sukcesem. Właśnie to tak naprawdę mnie dręczy.
No dobra, grałem więc na uroczystościach i imprezach, a byłem w tym zaskakująco dobry, z gramofonem pomiędzy mną a publiką. Puszczałem to, o co mnie poproszono. Jeśli chcieli Bananaramę, mieli Bananaramę. Jeśli chcieli André Hazesa, dostawali André Hazesa. Rzecz jasna, przeplatane z _Whole Lotta Rosie_ AC/DC. Ale to się im podobało. Potem dziewczyny stawały na stołach i trzepały włosami, a chłopaki skakali w tę i z powrotem à la Angus Young, brzdąkając na wyimaginowanej gitarze.
Podczas szkolnej imprezy – grałem w sali gimnastycznej we własnej szkole – Eva podeszła do mnie po raz pierwszy. Znałem ją z widzenia, była rok niżej, w czwartej klasie szkoły średniej, i uważałem, że jest bardzo piękna z tymi falującymi blond lokami i rumianą, zdrową twarzą. Ale taka dziewczyna jak Eva nie była w moim zasięgu, dlatego nawet się nie zastanawiałem, czy do niej zagadać.
Krzyknęła mi do ucha, że puszczam fajną muzę. Jej okrągłe policzki były czerwone z podniecenia, opalone ramię wystawało spod różowej koszulki oblepiającej spocone plecy. Nie miała na sobie stanika, mogłem to stwierdzić po tym, jak jej piersi poruszały się w rytm muzyki. Stała obok mnie, popijając colę. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc tylko skinąłem głową, uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami. Kołysaliśmy się do dudniącej płyty disco, ja szarpiąc się, ona swobodnie. Spojrzała na mnie, bezczelnie robiła dzióbki, kołysząc głową na boki. Znowu coś krzyknęła w moim kierunku i uśmiechnęła się promiennie. Potem nachyliła się w moją stronę i położyła mi rękę na ramieniu. Poczułem ciepło, które od niej emanowało, i jej perfumy, zapach zbyt ciężki dla tak świeżej, radosnej dziewczyny. Opium.
– Masz też Billy’ego Idola? – wrzasnęła mi do ucha.
Zapytałem ją, który kawałek chciałaby usłyszeć.
– _Hot in the City_! – odkrzyknęła.
– Zaraz będzie – zapowiedziałem, a potem patrzyłem, jak podskakując, ruszyła z powrotem w stronę tańczącego tłumu.
Przyjaciółki powitały ją okrzykami radości, a ona skręcała się ze śmiechu. Nabijały się ze mnie, wiedziałem to. Dziewczyny w szkole zawsze się ze mnie nabijały.
Resztę wieczoru spędziła przed moim gramofonem, tańcząc z przyjaciółkami. Od czasu do czasu spoglądały na mnie, coś szeptały, a potem znów śmiały się do rozpuku. Zdarzało się dość często, że dziewczyny kłębiły się w grupkach przy moim stole, prosząc niekiedy o jakiś numer i przynosząc mi drinki. Ale zazwyczaj były to przedwcześnie rozwinięte, puszczalskie panny, które paliły, pijały koktajl z Pisang Ambon i flirtowały z byle kim, by zagrać na nosie swoim nabzdyczonym kumplom.
Eva była inna. Eva była czysta. I Eva naprawdę tańczyła. Inne dziewczyny podskakiwały w kółeczku, a ona poruszała się płynnie jak kot, z luźnymi biodrami i uniesionymi rękami. Nigdy nie zapomnę, co miała na sobie tamtej nocy: białe kowbojskie buty na gołych opalonych i umięśnionych nogach, białą dżinsową minispódniczkę i różowy T-shirt, który ciągle zsuwał się jej z ramion. W uszach duże srebrne koła. Była dyskotekówką i nigdy, przenigdy nie zakochałaby się w takim rockerze jak ja.
A jednak tak się stało. Nie na tamtej imprezie, ale później, znacznie później, gdy już nawiązaliśmy coś w rodzaju przyjaźni, a przynajmniej ona traktowała mnie jak przyjaciela, ja zaś uważałem ją za swoją potajemną, nieosiągalną miłość. Coraz częściej rozmawialiśmy ze sobą w szkole, od czasu do czasu wracaliśmy razem do domu na rowerach, a jeśli gdzieś puszczałem muzykę, czasem przychodziła popatrzeć. Nigdy nie wychodziliśmy razem, ani do kina, ani na basen, tak jak robili to prawdziwi przyjaciele, jednak wciąż na siebie wpadaliśmy. W pewnym momencie zaczęła mi dawać trzy buziaki na powitanie, podobnie jak swoim przyjaciółkom, a kiedy skończył się jej związek z niejakim Rickiem, bucem o dyskotekowej aparycji i w hokejowym szaliku, szlochając, rzuciła się na szkolnym boisku w moje ramiona. To był niezły spektakl, ponieważ dyskotekowcy, szpanerzy, rockerzy i punkowcy nie powinni się ze sobą zadawać. Ta scena płaczu zbliżyła nas do siebie. Poszliśmy razem do najbliższej kawiarni na kawę – ona trzęsła się z żalu, a ja obejmowałem ją prawym ramieniem. Powiedziała, że Rick całował się z inną (nawiasem mówiąc, z jej przyjaciółką). Jak mógł to zrobić? Chociaż wiedział, że jej rodzice się rozwodzą, bo jej ojciec ma kogoś. Dlaczego mężczyźni w ogóle tak postępują? Dlaczego jedna kobieta im nie wystarcza?
Chwyciłem ją za rękę i powiedziałem, że ja nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Nie wszyscy mężczyźni są tacy. Mój ojciec przez ponad dwadzieścia lat pozostał wierny mojej matce. Ten Rick musiał być szalony, żeby coś podobnego wywinąć tak miłej, pięknej dziewczynie. Znowu zaczęła szlochać i cichutko powiedziała, że cieszy się, że ma takiego przyjaciela jak ja. I że dobrze jest pogadać z kimś, kto ją rozumie. Ja przynajmniej słuchałem. Ale tak naprawdę już wtedy za grosz jej nie ogarniałem i słuchałem tylko dlatego, że nie miałem odwagi, by coś powiedzieć.
Po trzech kawach zamówiła lody jagodowe. Nie miała już ochoty wracać na lekcje. Ja wziąłem piwo. Rozmawialiśmy o szkole, moich egzaminach, wakacjach, o tym, że liczymy na piękną pogodę, a ona zapytała, co będę robić po egzaminie końcowym. Odpowiedziałem, że wybieram się do Utrechtu. Szkoła dziennikarska. Właściwie to marzyłem o karierze muzycznej, ale i tak nic by z tego nie wyszło. Zapytała, dlaczego nie. Wyjaśniłem, że brak mi _stage performance_. Ale jako dziennikarz mogłem pisać o muzyce, co też wydawało mi się świetną zabawą. Alkohol na pusty żołądek sprawił, że niespodzianie się rozgadałem. Ośmieliłem się nawet zauważyć, że jest piękna i słodka, przynajmniej tak mi się wydawało. Westchnęła, potarła czubek nosa i spojrzała na mnie z nieśmiałym uśmiechem. Bawiliśmy się leżącą na stole perską serwetą, kiedy nieoczekiwanie to powiedziała:
– W takim razie mnie pocałuj.
Pochyliła się nad stołem i wyciągnęła do mnie ręce. Nie wiedziałem, co robić. A może raczej wiedziałem, ale się nie odważyłem. Pochyliłem się w jej stronę, złożyłem usta w dzióbek i musnąłem jej wargi. Zachichotała.
– Chcę prawdziwego pocałunku, Peter.
Jej dłonie zsunęły się na moją szyję. Znowu ją pocałowałem. Jej język prześlizgnął się po moich wargach. Wyczułem słodki likier porzeczkowy. Ostrożnie wziąłem ukochaną twarz w dłonie. Pogładziłem ją po włosach. Zakręciło mi się w głowie, myślałem, że zemdleję.
– Evo – wyszeptałem i pocałowałem ją ponownie, drżąc ze szczęścia.
Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję.2
„W zaprojektowanych przez Bakkera & Van Haastrechta willach-planetach o rosyjskich, etruskich, włoskich i egipskich fasadach można czuć się jak na nieustannych wakacjach”.
Tak obiecywała dwa lata temu broszura agenta nieruchomości dotycząca częściowego planu zagospodarowania nr 10, czyli budowanego w ramach programu Vinex osiedla De Zonnepolder. Domy przy Mercuriusplein zostaną oddane w tym tygodniu. Mimo najlepszych chęci nie udało mi się do tej pory odkryć włoskich i egipskich fasad. Wszystkie budynki wyglądają jak bloki betonu zrzucone z nieba na piaszczyste pustkowia. Na ulicy o fantazyjnej nazwie Melkweg nie ma jeszcze nawierzchni klinkierowej, a ponieważ w ostatnich dniach nieprzerwanie padało i w tym samym czasie co my wprowadza się do swoich domów kilka par, podkład ze stalowych płyt wskutek dużego ruchu coraz bardziej zapada się w błoto. Wynajęty przez nas wóz firmy przeprowadzkowej kilka razy grzęźnie, zanim docieramy do naszej planetarnej willi.
Nasz dom w zabudowie bliźniaczej przy Melkweg 1 wychodzi po lewej stronie na pustą działkę, która pewnego dnia powinna stać się pięknie zagospodarowanym Mercuriusplein, wyposażonym w boisko do piłki nożnej, halfpipe, wieżę wspinaczkową i piaskownicę. Eva i ja celowo wybraliśmy to miejsce. Tutaj, w otoczeniu szeregowców, bliźniaków i wolno stojących willi, nasze dziecko dorastałoby w spokojnej okolicy, wśród przedstawicieli wszystkich warstw społecznych, i mogłoby jeździć na rowerze do szkoły i bawić się z koleżankami na skwerze. Za rogiem jest żłobek, szkoła też znajduje się niedaleko, podobnie jak supermarket. Nie mogło być bardziej komfortowo.
Kiedy Eva straciła naszą małą Lieve, tak naprawdę nie mieliśmy już ochoty przeprowadzać się do planetarnej willi. Trzy dni po porodzie zadzwoniłem do agenta nieruchomości z prośbą o wystawienie Melkweg 1 do ponownej sprzedaży. Półtora roku wcześniej było więcej chętnych niż dostępnych domów. Odbyło się losowanie, a my mieliśmy szczęście. Uznaliśmy, że to pozytywny znak. Tym razem będzie dobrze.
Pośrednik w obrocie nieruchomościami jednak nie doprowadził do sprzedaży naszego domu.
– Czasy się zmieniły – powiedział. – Ludzie zostają tam, gdzie są. Boją się. Wolą wynajmować, dopóki gospodarka się nie ożywi.
Nie mieliśmy więc innego wyjścia, jak tylko przenieść się na Melkweg 1 i opuścić nasze wynajmowane mieszkanie w mieście.
Edward, szwagier Evy, i ja podjeżdżamy tyłem przed dom i zatrzymujemy się w miejscu, gdzie wkrótce będzie frontowy ogród, po czym kładziemy duże drewniane deski na błocie. Wzdłuż całej ulicy stoją niedbale zaparkowane busy i furgonetki przeprowadzkowe, a ludzie w kaloszach taszczą pudła i meble.
– Co za pałac – bąka Edward.
Nagle zdałem sobie sprawę, że nigdy nie widział naszego nowego gniazda. Ani nikt z naszej rodziny, przyjaciół i kolegów z pracy. Nikomu nie pokazywaliśmy z dumą planów, nie przywoziliśmy zdjęć z budowy, z położenia kamienia węgielnego, z całego procesu od wylewania fundamentów po kładzenie kalenicy, zresztą nawet Evy nie było tu od ponad sześciu miesięcy. Nie chciała przyjść i patrzeć na laminowaną podłogę w kolorze antycznego dębu, którą sam ułożyłem, a następnie wybieliłem tak, jak kiedyś sobie zażyczyła. Kuchnia koloru plażowej bieli, którą wspólnie wybraliśmy, jeszcze z małą Lieve w brzuchu. Z kuchenką mikrofalową do podgrzewania butelek. Ale żadnej baterii Quookera z wrzącą wodą, bo maluszek mógłby sobie poparzyć rączki. Pokoik z dużym uchylnym oknem, straszliwy pokoik niespełnionych pragnień, z którego zrobiłem ładny pokój komputerowy, przestronny i jasny, z dużą ilością miejsca w szafach. Ściany w kamiennej szarości, framugi w muszelkowej bieli, portugalskie płytki z twardego kamienia w korytarzu i w kuchni – wszystko to pomalowałem i położyłem sam. Pracowałem jak mrówka przez ostatnie miesiące, każdego wieczoru i w każdy weekend, by stworzyć wymarzony dom Evy, by w końcu coś jej podarować.
– Najpierw kawka – mówi Edward. Jego duża blond głowa już poczerwieniała od rozrywania kartonowych pudeł, które rozkładamy na podłodze, by ją odpowiednio zabezpieczyć.
Włączam ekspres i mówię, że trzeba poczekać dziesięć minut, zanim woda osiągnie odpowiednią temperaturę.
– To nie zawracaj sobie głowy ekspresem, zwykła kawa też będzie w porządku. – Edward zwilża śliną bibułkę papierosa i sięga po jeden z taboretów wykorzystywanych podczas malowania.
– To naprawdę ładny dom, Peter. Naharowałeś się.
Wyrażam głośno nadzieję, że Eva też będzie tego zdania.
– Tak – mówi, zapalając papierosa.
Podaję mu spodeczek.
– To dla niej trudne. – Zaciąga się głęboko i głośno.
– Wiem. Dla mnie też – odpowiadam i kładę rękę na ekspresie, by sprawdzić, czy jest już gorący.
– Tak, ale ty jesteś facetem. Z nami jest inaczej. One mają to matczyne uczucie, to siedzi bardzo głęboko. No i spójrzmy prawdzie w oczy: ty możesz zrobić dziecko z kimś innym w mgnieniu oka, nawet mając osiemdziesiątkę.
Wstawiam filiżankę do urządzenia i pociągam dźwigienkę w swoją stronę. Espresso sączy się z głośnym buczeniem do naczynia. Najwyraźniej nie opowiedziała o tym swojej rodzinie i to jej się chwali.
– Czy ona przyjedzie tu jeszcze dzisiaj?
– Tak, wieczorem. Kiedy wszystko będzie już na swoim miejscu – oznajmiam, nie wspominając, że wcale nie jestem tego taki pewien.
Całą noc siedziała w salonie przy świecach, które zapala dla Lieve. Przeprowadzka potwornie ją stresuje.
– Słuchaj, nie chcę się wtrącać czy coś takiego, ale Sanne i ja zastanawialiśmy się, dlaczego właściwie nie zgłosicie się do adopcji. To też może być piękne, prawda? Na przykład ludzie na naszej ulicy mają dwie dziewczynki z Chin i są bardzo zadowoleni…
Patrzy na mnie z powagą, jakby był pierwszą osobą, która wpadła na ten pomysł. Denerwuje mnie to, bo wiem, jak bardzo ten komentarz zabolałby Evę. Wszystkie te pełne dobrych chęci rady, wskazówki, sugestie, tak zwane współczucie i współmyślenie, ta arogancka śmiałość, z jaką inni je nam prezentują. Jakbyśmy nie wiedzieli, że zawsze możemy adoptować. Albo zostać rodzicami zastępczymi. Jakbyśmy nie zrobili wszystkiego, co możliwe. Odpowiadam mu, że oczywiście myśleliśmy o tym. Ale że adopcja nie jest taka prosta. I że doradzono nam, abyśmy nie angażowali się w nią, dopóki w pełni nie zaakceptujemy, że posiadanie własnego dziecka w naszym przypadku nie jest możliwe. Dziecko adoptowane nie powinno być drugim wyborem.
Edward pije ostatni łyk kawy i wstaje. W dobrej wierze poklepuje mnie po ramieniu.
– Ona będzie wiedziała najlepiej. Bierzmy się do roboty, kolego.
Eva przyjeżdża, gdy jest już prawie ciemno. Edward leży na podłodze z głową za szafką telewizyjną i podłącza ostatnie przewody i wtyczki. Właśnie otwieram dwa zimne piwa, kiedy ona nagle staje w pokoju, wypełniając przestrzeń napięciem.
– Chryste, co za hałas! – krzyczy, odłączając przenośny radioodtwarzacz CD.
Mick Jagger nagle przestaje śpiewać. Daję jej buziaka i czuję, że się rumienię, jakby mnie na czymś przyłapała.
– Przez cały dzień słuchasz takiej głośnej muzyki?
Marszcząc brwi, rozgląda się po naszym nowym salonie.
– Nie marudź, Evo, to normalka w takiej sytuacji! – woła Edward, gramoląc swoje wielkie ciało zza szafki i wstając. – Dobra – mówi – gotowe. No i? Co o tym myślisz? Dobra robota, prawda?
Ociera czoło rękawem. Podaję mu piwo; natychmiast przykłada butelkę do ust.
– Jest bardzo ładnie – odpowiada cicho Eva.
Biorę ją za rękę. Pytam, co sądzi o podłodze i o malowaniu. Zwracam jej uwagę na płytki nad zlewem, ręcznie wypiekane kafle holenderskie i dużą lodówkę _side-by-side_ z podświetlaną kostkarką i kruszarką do lodu.
– Masz mokrą rękę – szepcze i puszcza ją.
Otwiera wszystkie szafki, przesuwa dłonią po szarym granitowym blacie i patrzy na mnie. Widzę, że walczy ze łzami oraz że wylała ich dzisiaj całkiem sporo, bo ma lekko zaróżowione oczy. Wchodzimy razem na górę. Eva ostrożnie za mną, jakby stąpała po cienkim lodzie. Mówię, że cieszę się, że ją widzę. Że przyszła.
– Jasne, że tu jestem, Peter. Jest tylko jedna droga, którą należy pójść. To proces żałoby i musimy przez to przejść razem. A gdzie lepiej się pożegnać z naszymi marzeniami niż tutaj?
Brzmi jak Hetty i podejrzewam, że te zaczerwienione oczy to właśnie jej zasługa.
Przynoszę chińszczyznę i jemy z pudełek. Eva wypija tylko trochę zupy. Edward pomaga jeszcze przy zawieszeniu rolet rzymskich, a potem wraca do domu. Eva oznajmia, że chce iść do łóżka. Nie spała całą noc, jest wyczerpana. Ziewa często i przesadnie, a ja doskonale wiem, że robi to, by mi uświadomić, że jeszcze jeden wspólny drink, chwila rozmowy, nie wspominając już o seksie, nie wchodzą dziś wieczorem w rachubę. Siedzę na nowej sofie w naszym nowym domu, gapię się w telewizor i słyszę, jak moja żona skrada się po schodach, wchodzi do łazienki, myje zęby, spuszcza wodę w toalecie, potyka się w sypialni, a potem jak skrzypi łóżko, kiedy się w nim układa. Opróżnione plastikowe pojemniki wciąż leżą na stoliku do kawy. Chwytam je i ciskam nimi przez pokój, jednym po drugim, w ścianę w kolorze kamiennej szarości. Resztki pomarańczowego chop suey ściekają w dół.
Program realizowany od połowy lat 90. ubiegłego stulecia; miał na celu m.in. przeciwdziałanie niekontrolowanemu rozrostowi terenów miejskich. Nazywane gettami nowe osiedla mieszkaniowe nie cieszyły się dobrą sławą ze względu na architektoniczną monotonię i słabe skomunikowanie z centrum miasta.
Słoneczny Polder.
Plac Merkurego.
Droga Mleczna.