- nowość
- promocja
- W empik go
Grzesznik ze Strehlen - ebook
Grzesznik ze Strehlen - ebook
Echa Wielkiej Wojny.
Zadawnione urazy.
Krzywda, która nie została pomszczona.
Czy gra pozorów zrówna zwycięzców i przegranych?
Strzelin, rok 1925. Córka lokalnego przedsiębiorcy zostaje porwana, w jej odnalezieniu ma pomóc legendarny śledczy Wilhelm Klein. Kapitan szybciej niż inni zaczyna przeczuwać, że intryga ma drugie dno, a jej rozwiązanie okaże się tragiczne w skutkach.
Tobias Hulka, młody policjant czeskiego pochodzenia, podczas porządków w archiwum natrafia na akta dawnej sprawy. Wiele lat temu w okolicy zaginęło kilka młodych Czeszek, żadnej nie odnaleziono. Jedną z nich była przyjaciółka Tobiasa i jego siostry. Nieoczekiwanie śledztwem zaczyna się interesować Wilhelm Klein. Jaki ma w tym interes? I do czego jest mu potrzebny kłodzki nadwachmistrz Franz Koschella? Jedno jest pewne: niektóre ścieżki nie powinny przeciąć się ponownie.
Grzesznik ze Strehlen to zupełnie nowa historia z bohaterami nagradzanej i uwielbianej przez czytelników serii Glatz. Tomasz Duszyński wciąga nas w wir wydarzeń i snuje intrygę osadzoną w klimacie niełatwych, lecz fascynujących lat 20. minionego wieku. Prezentując losy kapitana Kleina i jego popleczników, przypomina, że granica między dobrem a złem bywa umowna.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-705-3 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Strzelin, wrzesień 1925
Ulewa uderzała o dachy kamienic już od kilku godzin. Wilgoć wciskała się pomiędzy stare dachówki i przenikała przez wiekowe tynki, tworząc ciemne liszaje na elewacjach domów. Szum wody płynącej rynnami był jednostajny, towarzyszył mu odległy, głęboki stukot dochodzący od niedomkniętego okienka na strychu.
Ten zakątek miasta różnił się od otwartej przestrzeni rynku. Wasserstrasse daleko było do reprezentacyjnych ulic zachodniej części Strzelina. W ciasno zabudowanych kamienicach gnieździło się sporo biedoty. W oficynach i oficynkach nie brakowało pluskiew i innego robactwa. Jedyna latarnia tkwiąca naprzeciw składu kolonialnego Schaulsa była niczym wyrzut sumienia. Być może miała być przyczółkiem zwiastującym nadejście nowych, lepszych czasów, ale otaczała ją ciemność, cień rzucany przez przechylające się ze starości domy. Świetlne refleksy drżącego światła blakły w prostokątach zakurzonych okien i bezpowrotnie znikały.
Do jednego z tych zatęchłych wilgocią mieszkań zmierzał Georg Pichler, trzydziestokilkulatek o grubym karku i nogach przypominających pnie dębów. Zachodził tu regularnie, raz w tygodniu, po odwiedzinach pobliskiej gospody Pod Złotą Kotwicą.
Pichler jeszcze przed chwilą siedział przy ławie, którą upodobał sobie dawno temu. Mieściła się blisko długiego, odrapanego i mocno lepiącego się baru, tuż przy ścianie, na której wisiał obraz przedstawiający statek parowy walczący z potężnymi falami. Z tego miejsca Georg miał znakomity przegląd pola. Widział każdego wchodzącego, każdego mężczyznę wyposzczonego całodziennym wyczekiwaniem na wieczorne moczenie pyska. Miał też siłą rzeczy na widoku i tych, którzy stąd wychodzili, zazwyczaj już nie o własnych siłach. Patrzył na nich z zaciekawieniem i dużą dozą wyrozumiałości. Ludzkie słabości nie były mu obce, choć sam przejawiał nieco inne, nieco bardziej… wyrafinowane.
Georg tkwił przy swojej ławie długimi godzinami, w bezruchu, zlewając się w jedno z wysłużonym meblem, który przeżył niezliczone libacje. Mężczyzna poruszał się od czasu do czasu, gdy sięgał po kolejne piwo albo zamówione danie, najczęściej specjalność zakładu: pieczoną kaczkę z chrupiącą, złocistą skórką, podawaną z duszoną w szampanie kapustą. Pichler odrywał łokcie od blatu, jedynie gdy jadł, pił lub pociągał z zamyśleniem długiego, wypomadowanego wąsa. Poza tym nie ruszał się i czekał.
Klienci przysiadali się do niego w ostateczności, z braku wolnych miejsc. Georg zamieniał z nimi najwyżej kilka zdawkowych słów. Znali go. Nie chcieli z nim gadać, a i on nie miał na to ochoty. Najczęściej dwie godziny przed północą pojawiał się Pod Złotą Kotwicą dawny znajomy Georga. Siadał naprzeciw niego i uśmiechał się krzywo, odsłaniając sinoczerwone dziąsła oraz czarne pieńki zębów. Wystarczyło jedno jego spojrzenie, by Pichler kiwnął głową, a przed Ernstem Buschem pojawiał się ociekający pianą kufel.
Mężczyźni nie wymieniali uprzejmości, nie rozmawiali o tym, co wydarzyło się u nich danego dnia, ani tym bardziej o dawnych czasach. Busch pił i jadł łapczywie to, co mu zamawiał Pichler. Georg patrzył na chłepczącego i ciamkającego Ernsta z odrazą, jakby obserwował knura przy korycie. Marszczył też nos, bo furman roztaczał nieznośny odór kobyły i kapusty, którą rozwoził po pobliskich wsiach.
Busch, gdy zaspokoił już głód i pragnienie, także spoglądał na swojego sponsora. Wtedy Pichler dostrzegał w tym spojrzeniu taką samą odrazę, jaką on czuł do Ernsta. Był to moment otrzeźwienia, na który czekał. Przesuwał wtedy w stronę mężczyzny kopertę. Tamten przejmował ją, ocierał pięścią usta i brodę, po czym z zadowoleniem bekał.
Dziś wszystko przebiegło według znajomego scenariusza. Niemal. Pichler uświadomił sobie to teraz, gdy opuścił już gospodę i zatrzymał się w ciemnościach Wasserstrasse, przy bramie, od której buchało kloacznymi wyziewami. Spojrzał w górę. Zmrużył oczy, przyjmując uderzenia ciężkich kropel deszczu. Zdjął kapelusz, bo wydało mu się nagle, że gorąco, które uderzyło mu do głowy, spowoduje jakiś samozapłon, którego nie zdoła powstrzymać. Znów zobaczył twarz siedzącego przed nim Buscha. W jego spojrzeniu było coś niezwyczajnego, zabrakło zwyczajowej pogardy i odrazy. Ich miejsce zajęła ponura satysfakcja.
Pichler zadrżał. Może dlatego że strużka wody pociekła mu z karku pod płaszcz i koszulę. Otworzył oczy. Jego spojrzenie powędrowało ku znajomym oknom. Był to bowiem drugi przystanek na mapie jego nocnej podróży.
Mężczyzna opuścił głowę, popatrzył w ciemność bramy, w którą miał wkroczyć. Wahał się. Poczuł się jak parowiec na obrazku ze ściany, w który tyle razy się wpatrywał. Te fale pchały go ku jego słabościom. Siłom natury nie sposób się oprzeć.
Chwiejnie ruszył przed siebie. Deszcz po raz ostatni uderzył w jego łysą czaszkę, spłynął po policzkach i brodzie. Pichler podszedł do otwartej bramy kamienicy. Zamrugał, bo wydało mu się, że w ciemnościach dostrzega błysk czyichś oczu.
Cofnął się o krok. Otoczyła go gęsta, lepka materia, która sparaliżowała mu ruchy. Ogarnął go niezrozumiały zwierzęcy strach, a słabość rozlała się po ciele, wnikając w nogi.
Ciemna plama rozmazała się wraz z podmuchem piwnicznego powietrza, zbliżyła i zastygła. Oblicze nieznajomego oświetlił poblask ulicznej latarni.
– Co…
Ruch tamtego był pewny i szybki. Pichler poczuł chłód przy szyi, a potem rozlewającą się ciepłem wilgoć na klatce piersiowej. Rozpaczliwie zamachał rękami, jakby z wyrzutem, bo zamiast zaczerpnąć powietrza, zachłysnął się własną krwią. Nogi ugięły się pod nim, zamieniły w rozmiękłą materię ścięgien i kości.
Georg uniósł dłonie, próbując zagłuszyć wydobywający się z otwartego gardła świst. Zamiast tego runął na ziemię. Przez chwilę jeszcze wydawało mu się, że kołysze się jak parowiec na wzbierających falach. Wiedział jednak, że wir, który go wciąga, powstał w jego głowie. W końcu się mu poddał i zanurzył w atramentowej otchłani.
Morderca stał przez chwilę nad ciałem Pichlera, potem pochylił się, by sprawdzić puls ofiary. W końcu się wyprostował i włożył nóż do kieszeni płaszcza. Zrobił krok w stronę ściany, wyciągnął dłoń. Dotknął tynku, delikatnie, wręcz pieszczotliwie. Aż wreszcie odwrócił się ku ulicy.
Nie usłyszał kroków dziewczyny. Zagłuszył je deszcz uderzający o dachy i szum wody spływającej rynnami. Patrzyła na leżącego w bramie mężczyznę, na ciemną kałużę krwi spływającą przez próg.
Morderca przyciągnął jej wzrok. Uniósł palec do ust. Ten sam zakrwawiony palec, którym wymalował na ścianie budynku cyfrę: jeden. Skinął głową, po czym wycofał się i zniknął w deszczu.
Dziewczyna drżała, jej usta niemo wymówiły dwa słowa. Wiedziała, że nie powtórzy ich na głos. Imię i nazwisko mordercy musiała zachować dla siebie.1
Oskar Müller zamknął drzwi sklepu żelaznego mieszczącego się w południowo-zachodnim narożniku rynku. Nacisnął trzykrotnie klamkę, potem jeszcze dwa razy. Natręctwo, którego od lat nie mógł się pozbyć. Odwrócił się w kierunku parkującego przy krawężniku samochodu i uśmiechnął przepraszająco do kierowcy. Flora szczeknęła przynaglająco, wystawiając łeb przez tylne okno. Przynajmniej kapitan Wilhelm Klein miał niewyczerpalne zapasy cierpliwości, mimo że spóźniali się już dobre pół godziny.
– Wybaczcie. – Oskar wpakował się na siedzenie obok kierowcy. Plecak przerzucił na tylny fotel obok wyraźnie zdegustowanej suki. Butelki zadzwoniły niebezpiecznie, na szczęście przetrwały zderzenie z miękkim siedziskiem. Flora wsadziła nos w jedną z kieszeni, zapewne wyczuła zapach kiełbasy. – Stary Herbut zawsze się ślimaczy na zakupach. Nad jednym gwoździem modli się godzinami, jakby szukał tych z ukrzyżowania Chrystusa…
Müller za późno ugryzł się w język. Z tym ukrzyżowaniem nieco przesadził, zważywszy na niedawne doświadczenia przyjaciela.
– Mam czas… – Klein wydawał się roztargniony.
– Rozmawiałeś z Agnes o obiedzie u nas?
– Tak.
– Czy „tak” oznacza również, że przyjmiecie zaproszenie? – Oskar przyzwyczaił się, że z Kleina trzeba każdą odpowiedź wyciągać wołami. Zawsze cenił oszczędność w słowach kapitana. Sam był gadułą, a często szybciej mówił, niż myślał. Różnili się z Wilhelmem jak ogień i woda, chyba to pozwoliło im na umocnienie przyjaźni. Bo Oskar uważał Kleina za przyjaciela i był pewny, że ten myśli o nim podobnie. – Więc?
Wilhelm odpalił silnik. Samochód zadrżał, odbił od krawężnika i potoczył się wzdłuż południowej pierzei strzelińskiego rynku.
– Tak.
– Dobrze. – Müller uśmiechnął się pod nosem. – Ralph pobawi się z Elsą i Beate. Dziewczynki nie mogą się go doczekać.
Była to prawda. Ralph, syn Agnes, zawrócił w głowie obu córkom Müllera. Chłopak był zamknięty w sobie, małomówny i początkowo Oskarowi wydawało się, że dziewczynki nie nawiążą z nim nici porozumienia. Chyba jednak właśnie ta tajemniczość chłopaka tak im się spodobała. Ralph przypominał zachowaniem Wilhelma Kleina, choć przecież nie był synem kapitana.
Oskar pomachał znajomemu ekspedientowi z sąsiedniego sklepu obuwniczego Schuh Blaschke. Dobry klient, choć często brał na kredyt. Tych klientów na kredyt Oskar miał zbyt wielu i myśl o tym nieco skwasiła mu humor. Flora oderwała go na szczęście od ponurych myśli, bo straciła zainteresowanie plecakiem i wpakowała chłodny nos w jego ucho. Müller przypomniał sobie przy aptece Hirscha, że wciąż nie odebrał recepty żony. Odruchowo sięgnął do kieszeni marynarki i wymacał kartonik z listą leków, nie zdecydował się jednak poprosić Kleina o ten nieprzewidziany przystanek. Spojrzał w stronę ratusza.
– Wciąż robią do ciebie podchody z magistratu?
Klein skręcił w Wasserstrasse. Jechali powoli, bo ludzie za nic mieli chodzenie, jak pan Bóg przykazał, chodnikami i pchali się niby owce wprost pod koła samochodu. Co gorsza, uliczka była wąska i kręta, często blokowali ją dostawcy gospody Pod Złotą Kotwicą oraz wozy jadące od młyna. Trzeba było tu zachować zdwojoną ostrożność.
– Proponowali mi posadę policyjnego konsultanta.
– Ho, ho! – Müller roześmiał się rubasznie. Obrócił się ku Florze, jakby chciał poznać jej reakcję. Suka siedziała z szeroko rozstawionymi przednimi łapami, utrzymując równowagę. Nastawiła uszu, jakby doskonale rozumiała toczącą się rozmowę. – Tak właśnie myślałem, że będzie. To wcale niegłupie! Wiesz, że ostatnio z Gretą zastanawialiśmy się, czy nie powinieneś zostać prywatnym detektywem? Taki strzeliński Sherlock…
Oskar zdobył się na ten czerstwy żart, żeby nieco ożywić przyjaciela.
– Ty byłbyś moim Watsonem, nieprawdaż?
– Zawsze do usług! – Müller mrugnął do Kleina, który popatrzył na niego z rozbawieniem. – Już kiedyś się przecież przydałem. Wtedy, w Kłodzku, nie dałem plamy, prawda?
– Zaiste, nie dałeś.
Zamilkli. Müller nie drążył tematu, wiedział, że jego przyjaciel czas przeszły, gdy uznaje go za dokonany, całkowicie spycha na dno świadomości. Kiedy mijali gospodę Pod Złotą Kotwicą, Oskar spojrzał na browar Roberta Jaeckela. Na widok ceglanego budynku, z którego kominów wydobywały się kłęby białej pary, mimowolnie pomyślał o spoczywających w plecaku czterech oszronionych butelkach piwa Salvator.
Sklepikarz zawsze uważał się za lokalnego patriotę. Cieszyły go sukcesy miejscowych przedsiębiorców, a Jaeckel miał się czym pochwalić. Jego piwo zyskało sławę również poza Śląskiem, otwarcie do spółki z Paulem Schneiderem reprezentacyjnego Strehlener Bierhalle w samym centrum Wrocławia, w kamienicy Zur Kornecke przy Ohlauerstrasse, dodało strzelińskiemu browarnikowi prestiżu. Do piwa serwowano tam kiełbaski z rusztu. Oskar zakupił dziś pęta wędliny z myślą, że rozpalą z Kleinem ognisko. Mlaskanie dobiegające z tylnego siedzenia uświadomiło mu jednak, że będzie musiał zapomnieć o gorącej przekąsce z patyka.
– Cholera jasna, Flora! Na starość całkiem ci odbiło?
Droga prowadząca na miejsce pikniku niemiłosiernie się Oskarowi dłużyła. W końcu wyjechali na polną ścieżkę prowadzącą na szczyt Hohenzollernhöhe.
Wilhelm zaparkował blisko wieży ciśnień, w miejscu, z którego mieli doskonały widok na miasto i okoliczne wzgórza. Na pierwszy plan wybijała się Marienberg z dobrze widoczną pośród drzew gospodą. W oddali majaczył majestatyczny szczyt Ślęży i Raduni, po prawej rozciągała się równina, która biegła na północ w stronę Wrocławia. Oskar pożałował, że nie wziął ze sobą lornetki. Widoczność była tak dobra, że pewnie zdołałby dziś dostrzec wieże wrocławskich kościołów.
Flora wyskoczyła z pojazdu i pognała w pola. Oskar sięgnął po plecak i obaj z Kleinem podeszli do stołu piknikowego. Butelki znów zadźwięczały, tym razem wesoło. Na drewnianym blacie pojawiło się zawiniątko z jabłecznikiem, który Oskar zwędził z domu, a którym najwyraźniej Flora pogardziła.
Przyjaciele usiedli obok siebie i zapatrzyli się w panoramę miasta. Porcelanowe zatyczki odskoczyły. Oskar z lubością przełknął pierwszy łyk piwa.
– Osiadłeś tu na dobre. Dostrzegam to coraz mocniej. – Müller odetchnął głęboko, jakby bąbelki złocistego trunku wprowadziły mu w żyły więcej tlenu. Otarł wąsy. – Byłem pewny, że pogna cię gdzieś w świat, że tu nie usiedzisz. Cieszę się, że tak się nie stało.
– Tak widocznie miało być.
– Poddałeś się temu, co niesie przyszłość. Chyba się okazuje, że to wcale nie głupi pomysł.
– To tak, jakbyś sugerował, że nie mam już, a może nie chcę mieć wpływu na to, co się będzie ze mną działo.
– Nie o to mi chodzi, przecież wiesz. – Müller pokręcił głową. – Po prostu uznaję, że czasem lepiej podążać z wiatrem, niż z nim walczyć. Zwłaszcza toczyć walkę z samym sobą…
Mężczyzna się zawahał, wkraczał na grząski teren. Gdy się tam zapędzał, w oczach Kleina dostrzegał coś, co go onieśmielało.
– To prawda, Watsonie, nie walczę z samym sobą, już nie…
Oskar poczuł, jak ciężar znika mu z piersi. Uśmiechnął się i upił kolejny łyk.
– Dobrze jest wam razem z Agnes, widzę to. – Müller stał się śmielszy pod wpływem alkoholu. – Ona też już nie walczy ze sobą… A Ralph to wspaniały chłopak. Widzę, że się dogadujecie, że… tworzycie rodzinę…
Klein popatrzył na Oskara. Skinął głową.
W ostatnim czasie Müller obserwował, jak Agnes i Klein dojrzewają jedno przy drugim. Byli do siebie podobni, dobrali się jak w korcu maku. Taki los zapisał im świat, może Stwórca. Cząstki ich duszy za sobą podążały wbrew wszystkiemu.
– Spokój, tego nam potrzeba. – Müller zaczerpnął powietrza. Wystawił twarz do jesiennego słońca i przymknął oczy.
Pomyślał, że bardzo by chciał, żeby Agnes i Kleinowi udało się coś, co nigdy nie udawało się antycznym bohaterom walczącym z nieuchronną wolą bogów. Żeby przezwyciężyli fatum i wreszcie dano im zadecydować o sobie, a cień, który podążał za obojgiem, wybrał sobie inne ofiary.
– To prawda. – Klein też musiał zatopić się w myślach, bo odezwał się po dłuższej chwili. – Chyba osiedliśmy tu z Agnes na dobre, Oskarze. Może jest w tym coś więcej.
Müller pokiwał głową, jak mędrzec, zadowolony, że udało mu się dostrzec coś, co wydawało się ukryte przed innymi.
– Cieszę się, naprawdę, bardzo się cieszę. – Uniósł butelkę i stuknął nią o flaszkę trzymaną przez Kleina. – I nie tylko dlatego, że mam wreszcie z kim napić się piwa i pogadać.
– To raczej nie rozmowy, tylko twoje monologi, ale to szczegół… – Kapitan zaśmiał się i przesunął dłonią po krótko ostrzyżonych włosach.
Müller zawtórował przyjacielowi, po czym zamilkli. W tej chwili rozleniwienia Oskara opuściło nawet jego gadulstwo.
– Dam Florze pić. – Klein podniósł się z ławy. Sięgnął do plecaka, wyciągnął miskę i butelkę z wodą.
Oskar przyjrzał się dyskretnie kapitanowi. Wilhelm wciąż budził sensację w Strzelinie. Wszyscy wiedzieli, kim jest. Trudno byłoby tego nie wiedzieć, bo prasa wrocławska i ogólnokrajowa rozpisywała się o sprawach, które prowadził z kłodzką policją. Małomówność kapitana i dystans, który utrzymywał, podsycały ciekawość jego osobą. Wiele strzelinianek się w nim podkochiwało. Pociągała je nie tylko ta aura tajemniczości, ale i fakt, że Klein miał w sobie coś magnetycznego. Oczywiście sam kapitan był zupełnie obojętny na te powłóczyste spojrzenia i wypieki rozkwitające na dekoltach mijających go pań. Miał Agnes. Musiał być jednak świadomy tego, jakie wywołuje zainteresowanie, zresztą nie tylko płci przeciwnej.
Mimo że Wilhelm próbował się wtopić w miasto, wsiąknąć w otoczenie, nie wychodziło mu to najlepiej. Stojąc za nim w zwykłej kolejce w piekarni, miało się wrażenie, że powietrze się elektryzuje. Oskar miał pewność, że musi minąć jeszcze sporo czasu, żeby Klein wszystkim spowszedniał.
– Wciąż nie dałem im odpowiedzi…
Müller zmarszczył brwi, zdezorientowany, w końcu jednak dotarło do niego, do czego nawiązuje Klein.
– Rozumiem… to nie jest łatwa decyzja. Musiałbyś poświęcić strzelińskiej policji sporo czasu. Sam nie wiem, co zrobiłbym na twoim miejscu.
– Boję się, że odpowiem „tak”.
– Boisz się?
Oskar rozumiał, jakie wątpliwości targają Kleinem. Jeśli przyjaciel dokonywał jakiegoś wyboru, był on ostateczny i nieodwołalny. Niejeden się gubił na życiowych rozdrożach, podejmował decyzję pod wpływem impulsu albo z nie do końca przemyślanych pobudek. Dopiero z perspektywy czasu mógł ocenić słuszność decyzji. Tymczasem Klein, oddając się jakiejś sprawie, robił to z pełną determinacją. Jeśli do czegoś dążył, to za wszelką cenę. Przestawał wtedy być sobą, a może… może właśnie wtedy był w pełni Wilhelmem Kleinem?
– Przeraża cię coś innego.
Klein odwrócił się do Müllera.
– Co masz na myśli?
– Przeraża cię nie tyle rola konsultanta policji, ile… – Oskar pożałował, że zaczął ten wątek. Nie mógł się już jednak wycofać ani obrócić tematu w żart, bo Klein wyczułby nieszczerość. – To frazes, co powiem, ale każda sprawa, którą prowadziłeś jako śledczy wojskowy, podobnie jak te, w które zaangażowałeś się w ostatnich latach, na równi niszczyły cię, jak i były ci potrzebne… a może nawet konieczne do życia. Boisz się, że bez tego przestaniesz być sobą. Staniesz się zwykłym obywatelem stojącym jak inni w kolejce po bułki w sklepie… To nie takie złe, wiem, co mówię, Wilhelmie. Otwierają się przed tobą nowe perspektywy. Tworzycie z Agnes i Ralphem rodzinę… – Müller się zawahał. – Jestem pewny, że dokonasz właściwego wyboru. Być może nie pytasz mnie o radę, ale pozwolę sobie ci jej udzielić… Wilhelmie, zaufaj sobie i Agnes.
– Nie jest prosto ufać samemu sobie…
Müller poczuł chłód, mimo że słońce wciąż było wysoko nad horyzontem. Co wiedział o Wilhelmie? Czego nie chciał wiedzieć? Nie rozmawiali o jego przeszłości, o mrocznych czasach wojny, o jej następstwach, które zostawiły na tym mężczyźnie głębokie ślady psychiczne i fizyczne. Kapitan nie pozbył się swoich demonów, był świadomy, że można je tylko uśpić.
– Jak Agnes zareagowała na propozycję policji?
– Decyzję pozostawia mnie, wydaje mi się, że jest za tym, abym się zgodził.
– Zna cię lepiej niż ja…
– Zna mnie lepiej, niż ja sam znam siebie. – Klein sięgnął po drugą butelkę. Otworzył ją i upił długi łyk. Zmrużył oczy, wpatrując się w chylące się ku Marienbergowi słońce. – Przynajmniej mam taką nadzieję.
Oskar nie skomentował tych słów. Popatrzył w kierunku miasta. Wieża ratusza odbijała intensywne promienie, jej cień położył się na dachach wschodniej pierzei. Müller zrozumiał, że Klein podjął już decyzję. Wraz z tym symbolicznym aktem coś uległo zmianie, coś ledwie uchwytnego. Chłód, który Oskar poczuł wcześniej, umiejscowił się głębiej w jego ciele, z tyłu czaszki i w trzewiach. Było to zupełnie niezrozumiałe uczucie, którego nie potrafił się pozbyć.
Obejrzał się, bo wyczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Flora stała na skraju pola, wpatrywała się w Kleina. Uważna, napięta, jakby i ona wyczuła nadchodzącą zmianę.
Müllera naszła myśl, która go przytłoczyła. Żaden z antycznych bohaterów nie zdołał pokonać fatum. Cokolwiek by zrobił, jego los i tak był przesądzony.
*
Świeżo upieczony wachmistrz Tobias Hulka szarpnął rowerem i zaczął mocniej naciskać pedały, mierząc się ze sporym wzniesieniem. Codziennie pokonywał tę trasę w drodze do pracy. Mieszkańcy Husyńca pozdrawiali go uniesieniem dłoni. Czasem zamienił kilka słów z tymi bardziej gadatliwymi. Wszyscy odnosili się do niego życzliwie, bo był swój. Pierwszy Czech, który otrzymał posadę policyjnego wachmistrza w Strzelinie.
Czy czuł dumę? Oczywiście, osiągnął nie byle co. Długo walczył o to stanowisko. Musiał się wykazać, żeby przyjęli go do policji, i niemal stanąć na głowie, by awansować w jej strukturach. Mieszkańcy czeskich kolonii – ludzie ze wzgórz, przede wszystkim rolnicy, przędzalnicy i wytwórcy – nie mieli łatwo. Niewielu osiadało w mieście, żyli w swoich enklawach w kilku wsiach pod Strzelinem, starając się zachować język i obyczaje. Robili to mimo wielu przeciwności. Uzyskać stopień wachmistrza udało się Tobiasowi nie dzięki znajomościom, ale dzięki wytrwałości i wiedzy. Bo Hulka wiedział, że w życiu może liczyć wyłącznie na siebie.
Uniósł się w siodełku i zaczął naciskać na pedały z całych sił. Zbliżał się do szczytu wzgórza, za nim mógł się rozpędzić i mijając gospodę Juliusa Winklera, wjechać do Strzelina.
Przy kościele na Altstadtstrasse nieco zwolnił. Miał jeszcze kilka minut jazdy do rynku. Nie chciał wejść do magistratu i siedziby policji w przepoconym mundurze.
W myślach układał plan na cały dzień. Spodziewał się, że nadwachmistrz Hans Bauer znów wyśle go do pomocy obyczajówce. Oprócz formalnej zmiany stopnia w policji niewiele w jego życiu się zmieniło. Przełożeni i koledzy dalej traktowali go jak asystenta policyjnego, którym był przez ostatnie lata. Mógł się tego spodziewać, mimo to ta sytuacja budziła jego wewnętrzny sprzeciw.
– Dużo się musisz jeszcze nauczyć, Hulka, oj, dużo – wymamrotał Tobias, cytując antypatycznego Bauera.
Nadwachmistrz zadbał o tę naukę podwładnego, zlecając mu w ramach awansu porządki w archiwum. Jeśli Tobias nie miał wraz z wachmistrzami obyczajówki obchodu po suterenach Wasserstrasse i Altbreslauerstrasse, to przesiadywał w piwnicznych pokoikach ratusza, starając się odnaleźć w chaosie akt i pudeł. Archiwum wyglądało tak, jakby pizdnęła w nie kilkutonowa bomba. Po śmierci kierownika tego przybytku nikt nie potrafił dociec, według jakiego klucza Klaus Schmicke porządkował napływające materiały. Nikt wcześniej się tym nie przejmował i do piwnic nie schodził. Schmicke zagnieździł się tam jak pająk, rozpuścił nici i wystarczyło napisać mu na kartce, czego się potrzebuje, a po kwadransie miało się wszystko na biurku. Po uroczystym pożegnaniu archiwisty na miejscowym cmentarzu pierwszy odważny, który zszedł do archiwum, nie wracał z niego długimi godzinami. Potem do piwnicznej nory schodziły kolejne delegacje coraz wyżej postawionych w hierarchii urzędników. Wracali przykurzeni i rozkładali bezradnie ręce. W końcu zszedł tam sam burmistrz w towarzystwie sekretarza i szefa policji, komisarza Fritza Siebera.
W czasie tej inspekcji w magistracie panowała cisza jak w grobowcu. Potem słychać było tylko krzyki Siebera przywołującego do siebie po kolei starszych stopniem i stażem policjantów. Stanęło na tym, że świeżo nominowany na wachmistrza Tobias Hulka wraz z kilkoma innymi policjantami dostali niewdzięczne zadanie uporządkowania archiwum. Musieli to zrobić przed pojawieniem się nowego archiwisty, który za kilka tygodni miał przyjechać do Strzelina z Wrocławia. Tobias nie miał nic do powiedzenia. W magistrackim łańcuchu pokarmowym był pierwszym do pożarcia w wypadku niepowodzenia tej straceńczej misji.
Hulka zadzwonił dzwonkiem rowerowym, wymijając przy młynie ciężarówkę. Pozdrowiło go kilku znajomych tragarzy, wrzucających właśnie na pakę ciężkie worki. Wachmistrz wjechał w Wasserstrasse i znów mocniej naparł na pedały, by pokonać lekkie wzniesienie. Ulicą niósł się śmiech dzieciarni i śpiew jakiejś kobiety dobiegający od szeroko otwartych okien. Tobias spojrzał ku jednej z kamienic. Tu, w pralni, pracowała jego siostra. Był pewny, że już od świtu szorowała ciuchy bogatych mieszkańców. Obiecał sobie nie dopuścić, by Martha całe życie harowała w ten sposób. Zasługiwała na coś więcej.
Hulka znalazł się przy wschodnim wejściu ratusza. Wdrapał się z rowerem pod pachą po schodach i od razu skierował do piwnic. Asystenci policyjni Bode i Wolansky przenosili właśnie kolejne skrzynie z aktami.
Hulka kichnął potężnie, a tamci dwaj głośno zarechotali.
– Końca nie widać, co, panowie? – powiedział Tobias, odstawiając rower pod ścianę.
– Nie widać, wachmistrzu, a co gorsza – Bode otarł ogromnym łapskiem czoło, zostawiając na nim szarą smugę – odkryliśmy nowy składzik, o tam…
Tobias pokręcił głową z niedowierzaniem. Wiedział, że za dwoma głównymi pomieszczeniami kryje się korytarzyk, do niego jeszcze jednak nie dotarł. Nie chciało mu się przedzierać przez barykadę złożoną z komody, szafy i wiklinowych koszyków, które nie wiedzieć czemu, stary Schmicke tutaj składował. Może sam je wyplatał, z nudów i samotności?
– Ja się nie zdziwię, jak odkryjemy tu jeszcze jakiegoś trupa. – Wolansky odstawił jedną ze skrzyń na stół, przy którym dokonywali wstępnej selekcji znalezisk.
– Trupy to w szafach, a te chyba wszystkie przepatrzyliśmy… – zauważył Bode.
– Tak się mówi, ale nie o takie trupy chodzi, jak myślisz. – Hulka się zaśmiał.
– No przecie. – Wolansky klepnął kolegę otwartą dłonią w tył głowy. – Trupa tobyśmy wyczuli. Co najwyżej jaki szkielet może byśmy tu wynaleźli, prawda, wachmistrzu?
Hulka przewrócił oczami. Wolansky znowu się przymilał. Robił to nie ze względu na upragniony awans, ale dlatego że smalił cholewki do siostry Tobiasa. Martha niestety zerkała na tego obdartusa coraz przychylniej, co Hulkę niepokoiło.
– No ja tam nie wiem. – Bode jak zwykle obstawał przy swoim. – Trup tu wciąż jakiś może być. Z nosa wydłubuję codziennie tyle kurzu, że straciłem węch…
– Już nie chwal się tym, co wydłubujesz z nosa. – Tobias podszedł do skrzyni i sięgnął po teczkę z aktami, która wystawała ponad inne. – Przenieście jeszcze kilka znalezisk ze składziku, zobaczymy, z czym się będziemy mierzyć.
Bode i Wolansky zniknęli w korytarzyku. Tobias odwinął sznurek, którym przewiązane były dokumenty, dotknął zawilgocony papier. Komu przyszło do głowy utworzenie archiwum w piwnicach, tego Hulka nie wiedział. Podobno kiedyś mieściło się na piętrze, ale policja budowlana zwróciła uwagę na małą wytrzymałość stropów i groźbę katastrofy. Pewnie wtedy przetransportowano wszystko na dół i zostawiono Schmickego z całym tym bałaganem. Stary w końcu dał sobie spokój z przenoszeniem i układaniem wszystkiego. Po prostu zapamiętał, co gdzie odłożył.
Hulka wczytał się w tytuł akt. Zamrugał. Musiał kilkakrotnie przebiec wzrokiem linijki tekstu. Na ślepo odszukał dłonią krzesło. W końcu przyciągnął je do siebie i ciężko na nim usiadł. Pociemniało mu przed oczami. Drżącymi dłońmi przewertował kolejne strony. Spomiędzy nich wysunęło się zdjęcie, upadło na podłogę. Tobias schylił się, uderzając policzkiem o kant stołu. Nawet tego nie zauważył. Na kolanach zanurkował pod mebel i podniósł fotografię.
Znów usiadł. Kartonik z atelier Heinricha Herdena położył na dłoni.
Pamiętał tę dziewczynę bardzo dobrze. Była przyjaciółką Marthy i pierwszą szczenięcą miłością Tobiasa. Miała piętnaście lat, gdy zaginęła. Od tamtego czasu przez wiele lat Hulka często o niej myślał. O dniu, gdy widział ją po raz ostatni…
– Co jest, szefie? Odkrył pan jednak tego trupa?
Wachmistrz pod wpływem ochrypłego głosu Bodego oprzytomniał. Mężczyzna popatrzył na asystentów policyjnych.
– Bierzcie się do roboty – powiedział nieswoim głosem.
Tamci mieli na tyle rozumu, żeby tego nie komentować. Nie pytali o krew spływającą z rozciętego policzka ani o zdjęcie, w które przed chwilą wpatrywał się Tobias.
*
Sophie nachyliła się do lustra. Zaczesała włosy w kucyk, odsłaniając szyję. Lubiła, gdy Mathias całował ją w zagłębieniu nad obojczykiem, a potem delikatnie muskał wargami płatki jej uszu. Potem zawsze szukali swoich ust, a pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne. Dziś wieczorem też tak będzie.
Nawet teraz przeszył ją dreszcz na tę myśl.
Zaręczyli się. Sophie była pewna, że to właśnie ten mężczyzna, z którym spędzi resztę życia. Nie chciała niczego innego. Ustalili już datę ślubu, rozmawiali o tym, jak będzie wyglądać ich dalsze życie… we dwoje.
Uśmiechnęła się do swojego odbicia i rozejrzała po pokoju. Niedługo go opuści. Czuła ukłucie żalu, ale też dreszcz ekscytacji – lada moment przyjdzie jej zmierzyć się z nieznanym. Z przyszłością, dorosłością, do której tak bardzo ją ciągnęło. Skropiła szyję perfumami i wyszła z pokoju.
Ojciec czytał w salonie „Strehlener Kreis- Und Stadtblatt”. Trzymał gazetę coraz dalej od siebie, na wyciagnięcie ręki, mrużąc komicznie oczy. Wciąż nie udał się do okulisty, mimo że mama codziennie upominała go, że wkrótce będzie musiał używać kija od szczotki, żeby cokolwiek przeczytać. Sophie podeszła do ojca i pocałowała go w policzek. Odwrócił się do niej, skoncentrował wzrok na jej twarzy i uśmiechnął się szeroko.
– A z jakiej to okazji?
– Z żadnej. Całus bezokazyjny.
– Niech będzie, takie są najlepsze. – Ojciec przyjrzał się jej dokładnie. – Ładnie wyglądasz.
– Zawsze tak mówisz. – Zaśmiała się. – Wychodzę, tato…
– Nie jest za późno?
– Umówiłam się z Mathiasem.
– Aha… No dobrze w takim razie. – Pokiwał głową. – Tylko nie wracaj zbyt późno.
– Oczywiście.
Ojciec przewrócił stronę w gazecie i na powrót zagłębił się w lekturze. Wciąż traktował ją jak dziecko. Wiedziała, że mocno przeżyje jej wyprowadzkę, nawet bardziej niż mama. Starał się tego nie okazywać, ale perspektywa zbliżającego się ślubu mocno mu ciążyła. Byłoby mu jeszcze trudniej, gdyby nie lubił Mathiasa. Na szczęście z jej narzeczonym szybko znalazł wspólny język.
Sophie sięgnęła po kapelusz, który zostawiła rano w przedpokoju. Po chwili wahania rozpuściła włosy i go założyła. Niesforny kosmyk założyła palcem za ucho.
Wyszła z kamienicy chwilę później. Umówiła się z Mathiasem przy parku, mieli do omówienia kilka spraw przed rozmową z jego rodzicami.
Dopiero na Promenadenstrasse zauważyła, jak mocno wieje. Pożałowała, że wzięła kapelusz, musiała teraz go przytrzymywać, żeby nie odleciał. Nie chciała jednak wracać, bo to oznaczałoby spóźnienie. Za bardzo ceniła punktualność.
Przeszła na drugą stronę ulicy, bo nie lubiła spacerować przy murze ewangelickiego cmentarza. Przyjemniejsza trasa prowadziła alejką wśród wysokich drzew obok szkoły dla dziewcząt. Omiotła wzrokiem budynek. Ukończyła tu naukę w tym roku i z żalem żegnała się ze starymi murami, przyjaciółkami i nauczycielami. Wkraczała w dorosłość, a zaręczyny z Mathiasem przypieczętowały krok w nowy rozdział życia. Mathias dostał posadę w banku we Wrocławiu, ona w tym czasie miała rozpocząć kurs nauczycielski. Podejrzewała, że do Strzelina będzie przyjeżdżać od święta. Zwłaszcza w pierwszych miesiącach trudno będzie im znaleźć czas na odwiedziny.
Popatrzyła w bok. Przy wejściu do cmentarza poruszyło się coś dużego. Najpierw pomyślała, że to pies, ale zaraz zdała sobie sprawę, że przy murze leży mężczyzna. Unosił dłoń w prośbie o pomoc. Musiał zasłabnąć.
Dziewczyna zareagowała szybko. Przebiegła przez ulicę i nachyliła się nad leżącym.
– Nic panu nie jest? Co się stało?
– Pomóż mi wstać…
To on uchwycił jej rękę i pociągnął w swoją stronę. Pomyślała, że jak na człowieka, który przed chwilą zasłabł, ma mnóstwo siły. W tym momencie wyczuła ruch z boku, za murem stał ktoś jeszcze. Mężczyzna zbliżył się i złapał ją za ramię. Sophie chciała krzyknąć, szarpnęła się gwałtownie, ale ten człowiek przyłożył jej śmierdzącą szmatę do ust i nosa. Zachłysnęła się silnym odorem, zakaszlała. Próbowała uderzyć napastnika, kopnąć, ale ramiona mężczyzn uchwyciły ją w pasie i uniosły do góry. Ogarnął ją paraliż, całkowity bezwład. Wiatr szumiał jej w głowie do ostatniej krótkiej chwili, gdy pozostawała świadoma.
*
– Złaź z łóżka!
– Mówisz do mnie czy do Flory? Bo mam wątpliwości.
Klein się zaśmiał. Pocałował Agnes w ramię.
– Oczywiście, że do Flory – powiedział. – Ciebie z łóżka nigdy bym nie wygonił.
– To dobrze, bo miałam wątpliwości. – Agnes pogłaskała łeb suki. – Idź zobacz, co u Ralpha, Flora, no już.
Suka ziewnęła leniwie, podniosła się jednak i zeskoczyła na podłogę. Wyszła z sypialni jak angielska królowa. Już mniej dostojnie przywaliła ogonem we framugę.
– Słucha tylko ciebie – poskarżył się Wilhelm.
– Bo ją rozpieściłeś i na wszystko jej pozwalasz. To ja jestem tą złą, która wciąż ją upomina, więc wie, że ze mną na wiele nie może sobie pozwolić.
– Uwielbiam, gdy jesteś taka władcza…
Klein wsunął dłoń pod halkę Agnes, ta jednak nie pozwoliła mu powędrować wyżej niż ponad kolano.
– Złaź z łóżka – powiedziała, siląc się na powagę. – Mam sporo pracy w domu, muszę zdążyć ze wszystkim przed wyjściem do Müllerów. Wyślę tam wcześniej Ralpha, dziewczynki podobno nie mogą się go doczekać.
– Będziesz miała cały dom dla siebie…
– Jeśli to miał być żart… – Agnes pokręciła głową. – Ty też masz sporo zajęć. Zdaje się, że obiecałeś malowanie pokoju?
– No tak – zgodził się niechętnie Wilhelm. – Mnie też nie rozpieszczasz.
Agnes pocałowała go w czoło i opuściła stopy na podłogę. Włożyła pantofle i ruszyła do kuchni.
Klein odprowadził ją wzrokiem, a na jego twarzy wciąż błądził uśmiech. Przeciągnął się i także wyskoczył z łóżka. Chwilę spędził w łazience, a gdy się już umył, wrócił do sypialni i sięgnął po wiszące na krześle spodnie.
Do Kleina dobiegł przytłumiony odległością głos Agnes:
– Śniadanie jemy na zewnątrz…
– Już idę – powiedział.
Opuścił pokój i przeszedł korytarzem do drzwi tarasowych. Wyszedł na ogród. Poranek był chłodny, ale budzące się słońce łagodziło odczucie zimna. Agnes siedziała na krześle z zamkniętymi oczami, złociste promienie oświetlały jej twarz. Była pogodna, odprężona, wyglądała na szczęśliwą. Kapitan patrzył na nią w bezruchu, jakby nie chciał zepsuć tej wyjątkowej chwili.
– Będziesz jadł na stojąco?
– Oczywiście, że nie. – Wilhelm się zaśmiał i zajął wolne miejsce obok. Sięgnął po kubek kawy i upił duży łyk.
– Ralph zje później, znów nie może się zwlec z łóżka.
– Misja Flory się nie powiodła?
– Oczywiście, że nie. Legła obok niego i teraz oboje chrapią.
– Też mogliśmy się nie spieszyć i trochę dłużej… pospać… – powiedział znaczącym tonem Klein.
Agnes uśmiechnęła się, otworzyła oczy i spojrzała na niego.
– I naprawdę pozwoliłbyś mi spać?
– Tego nie powiedziałem. – Klein uniósł znacząco brew.
Agnes nachyliła się w jego stronę i sięgnęła dłonią do jego głowy. Przesunęła nią delikatnie po włosach. Klein lubił, gdy tak robiła, zwłaszcza moment, gdy jej palce zatrzymywały się na karku.
– Dobrze ci w krótkich – powiedziała. – Myślałam, że mi się nie spodoba, ale wyglądasz całkiem nieźle.
– No wiesz! A jakby ci się nowa fryzura nie spodobała, to co?
– Pewnie musiałabym znaleźć sobie innego…
Widział iskry w jej oczach. Prowokowała go. To też w niej lubił.
– Podjąłeś decyzję?
Kleina zaskoczyła ta nagła zmiana tematu. Sięgnął po bułkę, przekroił ją, posmarował masłem i konfiturami.
– Nie – odparł. – Jeszcze nie.
– Gdy zapukają do drzwi i poproszą o pomoc w jakiejś sprawie, co im odpowiesz?
Wilhelm włożył bułkę do ust, żeby zyskać na czasie. Ale wiedział, że Agnes i tak zna odpowiedź. On również ją znał.
– Ja też myślę o jakimś zajęciu, Wilhelmie.
W sumie nie zdziwiło go to. Agnes należała do kobiet, które realizowały się w działaniu. Była niespokojnym duchem, takim jak on. Nie spodziewał się, że będzie się zajmować jedynie domem i synem. Nawet by tego nie chciał.
– Chodzi ci po głowie coś konkretnego? – zapytał.
– Mam ukończony kurs pielęgniarski. Byłam na rozmowie w szpitalu…
– Myślę, że to bardzo dobry pomysł – powiedział Klein.
Agnes się uśmiechnęła. Znów zamknęła oczy i wystawiła twarz do słońca. To jednak schowało się właśnie za jedyną chmurą, która pojawiła się na nieboskłonie. Klein poczuł chłód, który nagle stał się bardziej dotkliwy.
Zaskoczona Agnes otworzyła oczy i z wyrzutem spojrzała w niebo. Dmuchnęła z całej siły w górę, nadymając policzki, jakby miała zamiar przepędzić intruza zawłaszczającego promienie słoneczne.
Klein zaśmiał się na widok tej śmiałej próby.
– Zaproponowali mi pracę. Mogę zacząć od przyszłego tygodnia. – Agnes przeniosła na niego wzrok.
Wilhelm widział, że bada jego reakcję. Musiała wiedzieć, że nie będzie jej odwodzić od tego pomysłu. Może więc potrzebowała, żeby pomógł jej się upewnić w słuszności podjętej decyzji?
– Będziesz świetną pielęgniarką. Wiem, co mówię… z autopsji.
Wilhelm często powracał wspomnieniem do ich pierwszego spotkania, do czasu, który spędzili razem w Kłodzku. Dziś wydawało się ono snem. Gdyby na jego drodze nie pojawiła się wtedy Agnes… na pewno nie byłoby go tutaj. Jak nic uległby swoim demonom.
– Tak, będę dobrą pielęgniarką – przyznała. – A szczególnie zadbam o pacjentów tych krótko ostrzyżonych…
– Jakich? – Klein zrobił groźną minę. Sięgnął do krzesła Agnes i przyciągnął je do siebie.
Kobieta znów się roześmiała. Ujęła twarz Kleina w dłonie. Patrzyła na niego w milczeniu, jakby chciała uchwycić chwilę w tym kadrze i zapamiętać rysy jego twarzy. On czasem też tak robił, patrząc na nią. Chłonął wtedy w dwójnasób wrażenie bliskości i ciepła.
– Obudzę Ralpha. Wyślę go wcześniej do Müllerów. Może wtedy jeszcze trochę… pośpimy?
Klein uśmiechnął się szeroko. Pocałował Agnes w usta.
– Bardzo dobry pomysł – przyznał.
– Za chwilę wrócę…
Klein patrzył za ukochaną, dopóki ta zniknęła w domu. Uśmiechał się do siebie. Coraz częściej mu się to zdarzało. Było to dla niego nowe doświadczenie. Czy oznaczało szczęście? Znalazł się w tym momencie życia, w którym powinien?
Z wnętrza dobiegły go szczekanie i rozbawiony głos Agnes:
– Do ciebie, Wilhelmie. Panowie z policji.
Klein popił ostatni kęs bułki kawą. Wolno wstał z krzesła i po chwili znalazł się w korytarzu. Przeszedł obok kuchni. Agnes musiała dostrzec mężczyzn przez okno, a Flora zapewne usłyszała, jak otwierają furtkę. Wilhelm zatrzymał się w przedpokoju i otworzył drzwi. Obu policjantów znał z widzenia i z nazwiska: wachmistrzowie Marcus Schnabel i Tobias Hulka.
– Dzień dobry, kapitanie – odezwał się starszy stażem Schnabel. – Przysyła nas nadwachmistrz Hans Bauer.
– W jakiej sprawie, wachmistrzu?
– Zaginięcie młodej dziewczyny, pilnie prosi pana o pomoc. Podobno zgodził się pan być naszym konsultantem…
Obaj policjanci wpatrywali się w Kleina w napięciu. Wyraźnie czekali na to, co odpowie.
Kapitan słownej odpowiedzi jednak nie udzielił. Wycofał się do przedpokoju, gdzie włożył buty i marynarkę. Wyczuwał na sobie spojrzenie Ralpha, którego ciekawość wyciągnęła z pokoju. Obok niego stały Agnes i Flora. Popatrzył na całą trójkę i mimowolnie się uśmiechnął. Agnes odpowiedziała tym samym i skinęła głową. Chyba wyczuła jego myśli.
– Widzimy się później – oznajmił Wilhelm.
– Do zobaczenia i powodzenia. – Agnes posłała mu całusa.
Klein do niej mrugnął.
– Na razie, Ralph!
– Na razie. – Chłopak wciąż był w pidżamie. Machnął mu dłonią bez zbytniego entuzjazmu.
– Flora, idziemy!
Owczarek jakby na to czekał, od razu przypadł do Kleina. Kapitan puścił sukę przodem i wyszedł za nią na zewnątrz, po czym zamknął za sobą drzwi.
*
W drodze na cmentarz wachmistrzowie zdali Kleinowi pobieżną relację z wypadków poprzedniego dnia i poranka. Kapitan wysłuchał ich w milczeniu.
– Nasi tu są, chyba coś znaleźli. – Starszy wachmistrz zatrzymał samochód obok dwóch innych wozów policyjnych. Klein wysiadł w ślad za Schnablem i Hulką, po czym się rozejrzał.
Nigdy nie wyczuwał śmierci tam, gdzie było jej pod dostatkiem. Śmierć gościła zazwyczaj w innych miejscach, mniej spodziewanych i mniej oczekiwanych. Ewangelicki cmentarz emanował spokojem. Słońce oświetlało nagrobki i rodzinne grobowce widoczne ponad niewysokim murem, wiatr z rzadka podrywał suche liście i piasek z alejek. Odgłosy miasta docierały tutaj wytłumione. Od czasu do czasu rozbrzmiewał jedynie dźwięczny odgłos dzwonów z pobliskiego kościoła lub chichot młodzieży, która za załomem muru urządziła sobie palarnię papierosów.
Przy bramie głównej stało kilku policjantów, zablokowali przejście i tu, i zapewne od strony wewnętrznych alejek. Wszyscy popatrywali na przybysza. Wiedzieli, kim jest kapitan, domyślali się też, w jakiej roli został wezwany.
– To nadwachmistrz Hans Bauer. – Schnabel wskazał Wilhelmowi zbliżającego się do nich mężczyznę. Okrągłą, szarą twarz czterdziestokilkulatka zdobił imponujący spiczasty wąs, o który, jak nic, można było wybić sobie oko. Podkowy pod brązowymi oczami przypominały worki z piaskiem. Bauer albo nie spał od wielu nocy, albo taka była jego uroda. Worek z piaskiem wokół jego pasa był już jednak zapewne wynikiem zamiłowania do tłustych potraw i piwa.
– Kapitanie, komisarz Fritz Sieber przekazał mi informację o pańskiej współpracy z nami w roli konsultanta – wychrypiał Bauer, mocno nadwyrężonym głosem. – Polecono mi umożliwić panu uczestnictwo w naszych poszukiwaniach. Dlatego na pana czekaliśmy.
– Dziękuję. – Klein skinął głową. Powiódł wzrokiem po twarzach stojących w milczeniu funkcjonariuszy. – To tutaj odnaleziono ślad związany z zaginioną? Trafił na niego ktoś z rodziny?
Bauer poruszył wąsem, zapewne w wyrazie zaskoczenia, po czym przytaknął.