Grzybnia - ebook
Grzybnia - ebook
W ŻYCIU, DO KTÓREGO PRZECISKAJĄ SIĘ SNY, PRZYJACIELE MUSZĄ TRZYMAĆ SIĘ RAZEM. NA DOBRE I NA ZŁE, AŻ DO KOŃCA ŚWIATA.
Najzabawniejsza i najsmutniejsza powieść Aleksandry Zielińskiej. Pełna magicznego realizmu opowieść o rozpadających się rodzinnych więzach, potrzebie bliskości i pocieszeniu, które nie zawsze znajdujemy od razu.
Kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej, gałganiarze zawsze razem. Czworo przyjaciół z dzieciństwa, a jedno za drugim skoczyłoby w ogień. Po nagłej śmierci Filipa reszta zaczyna rozumieć, że psoty się skończyły i po trzydziestce trzeba będzie dorosnąć po raz drugi. Coś się urywa, coś się zaczyna, ale może jeśli mocno zacisnąć powieki, to rzeczywistość przestanie być taka straszna?
Spotkanie w rocznicę śmierci Filipa będzie dla gałganiarzy pobudką z dziwnego snu, z którego wpadną w kolejny, jeszcze dziwniejszy. Do Ziemi zbliża się kometa, w jeziorach pływają meduzy, dzikie zwierzęta wchodzą do miast, a po biegnących pod ziemią nitkach grzybni rozchodzi się podskórne drżenie.
Tajemnicza, zachwycająca, prawdziwa. Zazdroszczę tym, którzy jeszcze jej nie czytali.
JAKUB MAŁECKI
To powieść o nas tak bardzo współczesnych – o lęku przed śmiercią, nieumiejętności bycia razem, samotności. Czy dająca nadzieję? To już trzeba odkryć samemu. Zielińska zastanawia się nad tym, co ludzi dzisiaj łączy. Czy między nami jest matnia, czy grzybnia? Efekt tych rozważań to dzieło dojrzałe i wciągające, a jego autorka potwierdza swój status jednego z najciekawszych głosów w polskiej literaturze.
WOJCIECH SZOT
Aleksandra Zielińska (ur. 1989) – pisarka, dramatopisarka, scenarzystka. Autorka trzech powieści („Przypadek Alicji”, „Bura i szał”, „Sorge”) oraz zbioru opowiadań („Kijanki i kretowiska”). Nominowana do Nagrody Gdynia, Nagrody Conrada i Nagrody im. Witolda Gombrowicza. Laureatka Nagrody im. A. Włodka, Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, stypendium Młoda Polska, stypendiów twórczych miasta Krakowa w dziedzinach literatura i teatr. Jej sztuki były wystawiane m.in. w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, Teatrze Baj, Teatrze Lalki i Aktora w Wałbrzychu, Teatrze Maska w Rzeszowie. Uczestniczka międzynarodowego programu Ekran+ w Szkole Wajdy i rezydencji literackiej w Quebecu. Autorka słuchowisk.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4361-7 |
Rozmiar pliku: | 838 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Och, nie, nie zaczęło się od ciebie, zaczęło się dużo wcześniej, jeszcze przed twoimi narodzinami albo nawet przed narodzinami twoich rodziców, w wielu miejscach i w wielu czasach, albo wiesz: nie zaczęło się nigdzie, bo nawet nie musiało się zaczynać.
Zawsze było. Zawsze rosło. Jedynym ruchem jest wzrost.
Grzybnia, fragment bajki
W ŚRODKU
Grzybnia (mycelium) – ciało grzyba, zbudowane z rozgałęzionych strzępek, wielu bądź jednej, tworzących pod ziemią gęstą sieć służącą komunikacji, transportowi zasobów, badaniu przestrzeni, poszukiwaniu pokarmu, przygód, innych, podobnych do siebie.
Grzybnia, z notatek
Bal gałganiarzy
Każde wyrusza ze swojego miejsca, nitkę za sobą ciągnąc i wprowadzając inne w rezonans.
Zuzanna idzie boso po kamiennych schodach, prosto do przystani. Kaliban otwiera drzwi taksówki i od razu nie podoba mu się ani taksówka, ani kierowca. Zdenka wpatruje się w witrynę osiedlowego sklepu spożywczego i próbuje sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadła kokosowe draże. Kostia dotyka zasinionej powieki i w duchu cieszy się, że chociaż łuk brwiowy przestał krwawić. Pierwsza rocznica, odkąd nie ma Filipa.
Życie.
Zuzanna idzie boso po kamiennych schodach, prosto do przystani, choć „przystań” to za duże słowo do opisu krótkiego mola ze zbutwiałych desek. Trzeba wiedzieć, gdzie stanąć, żeby nie wylądować na jednej z nich, bo molo rozewrze szczęki i połknie aż do łydki, kolana albo brody, czego Zuzanna przecież się obawia. Zuzanna bardzo nie lubi ani jeziora, ani zepsutego mola. Filip miał się tym zająć, Filip miał wszystko wymienić na wiosnę, ale wiosna zdążyła nadejść, przejść, zmienić się w lato, a Filipa nie ma. Zuzanna będzie musiała zająć się remontem sama albo usiądzie na brzegu jeziora i popatrzy, jak molo butwieje i stopniowo znika pod powierzchnią wody.
Potem zniknie dom, myśli sobie Zuzanna, i kto wie, może nawet ona sama. Wspaniałe perspektywy, dodaje w duchu i już chce uciekać od tego jeziora, ciemnego, połyskującego jak rtęć, gdy jej wzrok przykuwają białe brzuchy martwych ryb.
Kaliban otwiera drzwi taksówki i od razu nie podoba mu się ani taksówka, ani kierowca. W myślach denerwuje się na asystentkę, którą nazywa „Kaśką” tak jak wszystkie poprzednie, niezależnie od pierwotnych imion. Ona, Kaśka, nie była w stanie załatwić niczego lepszego, choć powinien się cieszyć, że udało się załatwić cokolwiek. Po wsiach jeździ się tym jednym jedynym autobusem bez rozkładu jazdy, a nie ma pretensje, że taksówka to prywatny samochód kolegi znajomego, który dorabia, gdy trzeba kogoś odebrać z dworca.
Kaliban siada na tylnym siedzeniu i sądzi, że to wystarczający znak, że nie jest zainteresowany rozmową, ale myli się boleśnie, gdyż kolega znajomego od razu wyjeżdża z mocno spersonalizowaną opowieścią, jak gdyby doskonale wiedział, kogo wiezie. Na zewnątrz wieje, od pyłków Kalibanowi zaczynają łzawić oczy, nawet to szklane, więc prosi o zamknięcie szyb, które chwilę wcześniej pospiesznie otwierał, próbując rozwiać wyimaginowany zapach, jaki go nie opuszcza. Ciągle ma wrażenie, że jego ciało roztacza odór ryb, wybranych z morza nad ranem, gdy pierwsze fale przypływu omywają brzegi wyspy. Dzwoni mu w uszach.
Wszystko źle, wszystko najgorzej.
Zdenka wpatruje się w witrynę osiedlowego sklepu spożywczego i próbuje sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadła kokosowe draże. Podejrzewa, że mogło to być dawno, a nawet bardzo dawno temu, celuje w święta Bożego Narodzenia, które spędzała z bratem i ojcem, a ojciec przynosił w kieszeniach korsarze i myślał, że wystarczą. Wcześniej wystarczały, bo dzieci nie miały dużych wymagań, ale gdy dorosły, wiele się zmieniło. Po egzaminach na doktorat to te draże stanęły jej w gardle, prawie się zakrztusiła, a potem zwróciła je na dywan u ojca w salonie i wcale nie było jej wstyd, bo zdała, co miała zdać, i mogła wyprowadzić się z domu na zawsze.
Przez chwilę kusi ją, żeby wejść do osiedlowego sklepu, kupić batonika, czekoladę, choćby te durne draże, byle z cukrem, byle dużo, ale sklep zaraz się zamknie. Widać w środku sprzedawczynię, która nerwowo spogląda na Zdenkę i ostentacyjnie liczy pieniądze w kasie. Jeszcze kilka minut do końca zmiany, a niektórzy ludzie mają po co wracać do domu. Zdenka zaczyna się denerwować, znajduje w kieszeni mycelium – cukierki z melisą i żeń-szeniem, słodzone niemodyfikowaną genetycznie stewią, ostatni krzyk mody z adaptacyjnej oferty Panaceum. Ma nadzieję, że ją pobudzą i uspokoją naraz. Przez chwilę waży cukierki w dłoni, ale wie, że przegrała. Sprzedawczyni liczy pieniądze coraz szybciej, mierząc się ze Zdenką wzrokiem, kto pierwszy, ten lepszy.
Zdenka w ostatniej chwili wchodzi do sklepu.
Kostia dotyka zasinionej powieki i w duchu cieszy się, że łuk brwiowy przestał krwawić, a zajęło to dobre dwa dni, na szczęście z przerwami, ale nieprzewidywalnymi. Wystarczyło, że się skrzywił w sklepie, na przejściu dla pieszych albo po prostu w domu, jak zwykle, i już czuł, jak rana nad okiem zaczyna się otwierać, a krew przesączać przez kompres gazowy. Powinien był iść prosto na SOR albo przestać się krzywić i wybrał to drugie, bo nie miał zamiaru siedzieć w kolejce na plastikowym krześle między kolkami nerkowymi i zwichniętymi kończynami, zły, bo w sumie by się mógł zaszyć sam.
Pogrzeby są denerwujące, bójki na pogrzebach po dwakroć.
Kostia w desperacji zastanawia się, czy nie użyć pudru, korektora albo czegokolwiek, ale orientuje się, że nie ma nic w ten deseń, więc ubiera się i dotyka czerwonej kreski nad okiem, sprawdzając, czy wytrzyma, bo tego wieczoru Kostia bez krzywienia się na pewno nie.
Zuzanna przyklęka na jedno kolano i ostrożnie przygląda się powierzchni wody, byle nie wpaść. Jezioro niewinnie faluje, suche trzciny falują, przy samym brzegu gdzieniegdzie widać liście nenufarów i nawet przez chwilę Zuzanna myśli sobie, że to nenufary, a nie ryby, pływają koło mola. Jezioro udaje bezpieczne kąpielisko, pod powierzchnią nie ma meduz ani wielorybów.
Ukleje unoszą się na wodzie jak małe boje. Filip opowiadał kiedyś, że gdy był dzieckiem, ukleje skakały po powierzchni jak pająki pływaki, bo nie mogły się zanurzyć. W pęcherzach pławnych zwijały im się nitki tasiemców, a który z dzieciaków wyjął dłuższą, ten wygrywał. Wygrywała zwykle Zdenka, bo Kaliban bał się wilgotnych rybich wnętrzności, Kostia ciągnął za mocno i nitki rwały się w strzępy, a Filip najchętniej zostawiałby tasiemce na ich miejscu i układał z nich obrazki. Wszystko to brzmi jak bajka, anegdota, notatka na marginesie albo jedna ze strasznych opowieści powtarzanych w kółko przy ognisku, ale Zuzannie to nie przeszkadza, Zuzanna już lubi ukleje i tasiemce.
Te ryby są jednak nieruchome.
Filip opowiadał również o meduzach, które zaczęły pojawiać się wraz z cieplejszymi latami, i niektóre trafiały na jego biurko, zamknięte w szkle. Zuzanna nachyla się, czuje w nozdrzach zapach starych desek przeżartych przez pleśń i korniki, na który nakłada się ciężki smród wilgoci i błota, oto rozgrzana zupa z trupa, od brzegu do brzegu. Wyławia jedną z ryb. Ukleja jest sztywna, przypomina pamiątkę, którą można kupić na plaży w Sopocie i postawić gdzieś w domu, żeby już zawsze zbierała kurz. Jej biały brzuch pokrywają czarne plamki. Zuzannie kiedyś zebrałoby się na wymioty, ale teraz skrobie paznokciem dziwne ślady i wtedy słyszy silnik samochodu.
Za wcześnie.
Kaliban przeciera oczy. Kolega znajomego wprawdzie zamknął okno, ale widocznie za późno, bo wewnątrz auta wiszą już niewidoczne pyłki, od których organizm dostaje histerii. Kaliban zaczyna przeszukiwać kieszenie garnituru, ale nie ma przy sobie ani kropli, ani inhalatora, ani tabletek, bo nie spodziewał się, że horror będzie trwał jeszcze w sierpniu, więc tylko siedzi i bezgłośnie płacze, udając, że nic się nie dzieje.
Kolega znajomego myśli, że to efekt jego poruszającej historii życiowej, którą zawzięcie opowiada od samego początku, robiąc stosowne pauzy na wypadek, gdyby Kaliban chciał wtrącić swoje trzy grosze, bo przecież tym się zajmuje, mówieniem ludziom, co mają robić, gdy sami nie wiedzą, a on, kolega znajomego, bardzo nie wie, ale Kaliban w kieszeni znajduje portfel, w portfelu pieniądze, wyciąga je przed siebie, na co kierowca mówi, że za dużo i w ogóle jeszcze daleko, ale Kaliban wyjaśnia, że to po to, żeby się zamknął. Koledze znajomego robi się przykro, ale posłusznie włącza radio.
Na antenie wróżka Kora z Ulicy Astronautów przepowiada to, co zawsze, czyli tylko dobre wróżby.
Przed urodzonymi pod znakiem Byka, w bliskim sąsiedztwie gwiazdozbioru Perseusza, otworzy się ścieżka pełna dobrobytu emocjonalnego i finansowego. Dodatkowo wydarzą się podróże. Oprócz tego zero trosk, zamiast się zamartwiać, lepiej zażyć ruchu na świeżym powietrzu. Odradzam lasy, łąki i parki, kleszcze nie śpią.
Kaliban reaguje równie histerycznie jak jego organizm i wyciąga kolejny banknot. Jadą zatem w ciszy.
Kaliban myśli sobie, że te wszystkie znaki mówią, że powinien zawrócić.
Zdenka się denerwuje, bo nie lubi, jak coś idzie nie po jej myśli, a nie po to umawiała się z wyprzedzeniem, żeby teraz stać w gorącu pod jakimś sklepem i czekać, a potem na pewno się spóźnić. Nie po to namawiała ich wszystkich.
Wkłada do kieszeni kokosowe draże i uznaje, że się nie podzieli.
Wzięła służbowy samochód, zatankowała za służbowe i potem będzie musiała rozliczyć kilometry, że niby to wszystko jednak odbyło się w ramach obowiązków zawodowych, nawet w dzień wolny od pracy. Ale choroby nie śpią, nigdy nie mają wakacji, więc nikt się nie przyczepi. Zresztą nikt nigdy się Zdenki nie czepia, Zdenka jest najlepsza w swoim regionie, o czym świadczy nagroda, którą ma dostać na dniach podczas corocznej konferencji firmy Panaceum. To stanowi niemal namaszczenie na wyższe stanowisko i oznacza własne przeszklone biuro, o które ściga się od kilku miesięcy z kolegą z działu, Kornelem.
Przez chwilę zastanawia się, czy nie zadzwonić i nie pogonić, nawet wyciąga telefon, ale ten jakby ją uprzedza i sam dzwoni, problem polega na tym, że to inny numer, niż miała zamiar wybrać, więc wpatruje się w te cyfry i czeka, aż znikną, ani myśli odbierać, nawet jeśli to ojciec, nawet jeśli ma urodziny. Wysłała kartkę, kartki liczą się bardziej niż telefony.
Zdenka wkłada do ust niesmaczne melisowo-żeńszeniowe tabletki i słyszy swoje imię.
Kostia spogląda na wnętrze mieszkania, które bardziej przypomina pokój hotelowy niż miejsce, które można by nazwać domem. Mebli jest mało, niczym się nie wyróżniają, na półkach i stołach nie zalegają żadne rzeczy osobiste, bo takich Kostia za wiele nie ma. Jedynie na szafce z butami leży kilka lilii, które wyjął z bukietu przeznaczonego dla Ewy, jednej z pacjentek. Usychające płatki spadały do leżącej nieopodal torby pielęgniarskiej, między tramadole i oksykodony. Kostia przez chwilę duma, czy nie zebrać resztki kwiatów, nie zawinąć w jakieś celofany, żeby nie zjawiać się z pustymi rękami, ale rezygnuje i wychodzi z mieszkania. Zbiega po schodach, wie, że jest spóźniony i żadne biegi tego nie zmienią, czuje niepokój i lepiej albo inaczej rozładować go nie umie.
Zastanawia się, czemu nie bierze własnego samochodu, mógłby wrócić wcześniej. Zastanawia się, po co w ogóle to wszystko robi, po co w ogóle to robią, skoro nie ma dla kogo, nie ma Filipa, teraz są tylko rocznice, czemu dali się tak naiwnie namówić Zdence, że należy i wypada, ale idzie, mija bramę osiedla, wychodzi na parking pod sklepem, a tam już Zdenka kręci się w kółko, stuka obcasem, zaciska ręce na piersiach i międli w ustach te swoje dziwne cukierki.
Kostia wypowiada jej imię.
– Zdenka.
– Kostia.
Zuzanna wspina się po kamiennych schodach, prosto w stronę podwórka i domu w brzuchu wzgórza, jezioro zostawiając za plecami, choć tak naprawdę zostawić się go nie da, bo skąd popatrzeć, otwiera się jak oko otoczone z każdej strony ostrokołem drzew. Doskonale widać stąd niebo, więc co roku przyjeżdżali oglądać Perseidy.
Ci cali gałganiarze, gałganiarze zawsze razem. Byli tu dużo wcześniej niż Zuzanna, byli od zawsze, przyjaciele z dzieciństwa, kumple z boiska, a odkąd nie ma Filipa, stali się nagle obcy, jedyna nitka, która łączyła Zuzannę z grupą, pękła na zawsze.
Zuzanna mija kwiatki, krzewy, rabatki, nie zwraca na nie uwagi, bo też nie ma na co. Niezabezpieczone rośliny przemarzły, skurczyły się i zbrązowiały, ich miejsce zajęły wybujałe chwasty, co widać dopiero teraz, latem, a lata bywały tu piękne. Zuzanna nie chce myśleć o latach, które były, ani o tych, które będą.
Rzuca okiem na bocianie gniazdo na szczycie słupa z elektryką, wciąż puste, wzdycha zatem tylko, wspina się już na podwórko i patrzy na Kalibana.
Kaliban wygląda jak stojący węgorz, taki jest wysoki, splątany i chudy. Wydaje się, że nie do końca panuje nad własnym ciałem i gdyby nie garnitur, to ciało wzięłoby się i rozlało tutaj na podwórku, wsiąkłoby w trawę i zniknęło na zawsze. Zuzanna wie, że to pozory i może nawet złośliwość z jej strony, bo widziała Kalibana na scenie i to, co z tym obłym ciałem zrobić potrafi. Nadrabia charyzmą, pewnością siebie, jakimś zwierzęcym magnetyzmem, który działa nawet na Zuzannę, choć ta nie chce się przyznać. Mimo wszystko teraz robi się jej go szkoda.
Załzawiony od alergii, wylał się z samochodu, z tej biednej hondy na lokalnych numerach, żegnany wodospadem słów, po kierowcy Zuzanna prześlizguje się spojrzeniem i wie, że to kolega znajomego, twarz niczyja i każda zarazem, a Kaliban tylko opędza się, machając, możliwe, że w rękach ma banknoty. Gdy staje przed Zuzanną, poprawia garnitur, wygładza białą koszulę, przeciera załzawione oczy i wygląda jak zagubiony kaznodzieja.
Ich ostatnie spotkanie w amfiteatrze pozostawiło po sobie nie tyle niesmak, ile niepokój w stylu: fajnie, ale więcej nie, a jeśli już, to w większej grupie. Teraz też nie jest lepiej, bo oto Kaliban patrzy na gołe stopy Zuzanny, dodaje dwa do dwóch i Zuzanna już wie, że właśnie utwierdziła go w przekonaniu o swoim szaleństwie.
Kaliban najchętniej by zawrócił, nieważna honda, nieważny kierowca, kazałby mu się po prostu zamknąć, zabrać pieniądze, wieźć z powrotem na dworzec, z dworca do dużego miasta, do normalnego życia, do dalszej trasy, bez Filipa, bez reszty gałganiarzy, w końcu bez Zuzanny, która stoi teraz przed nim w całej okazałości, jak jakaś złamana Matka Boska, co zważywszy na okoliczności, akurat doskonale się składa.
Jest jednak za późno, samochód żwawo odjeżdża, ledwo się drzwi za Kalibanem zamknęły, i teraz Kaliban w duchu żałuje, że był nieuprzejmy, nagle kurczy się w sobie na samą myśl, że będzie musiał dzwonić do Kaśki, kazać szukać nowego samochodu, jeśli jeszcze istnieją nowe samochody w tej dziurze, albo wpraszać się do innego kierowcy, w ostateczności pytać Zuzannę, a nie wie, jaki jest obecnie stosunek Zuzanny do samochodów i prowadzenia, który mógł ulec zmianie od ich ostatniej wspólnej podróży, nocą w panice przez miasto, gdy bezskutecznie szukali Filipa.
W końcu przerywa napiętą ciszę.
– Cześć, Zuzanna, dobrze cię widzieć i dobrze wyglądasz, tak, dobrze wyglądasz, cześć.
Nie chce nikogo urazić, nie chce być niegrzeczny, poza tym nie chce tu być w ogóle, jego ciało również. Kicha głośno jak dzwon równy dzwonieniu w uszach, na pohybel pyłkom, które wysypały się z roślin przypadkowo i tak niepotrzebnie.
– Rany, już zapomniałem, jak trudno się tu dostać.
Zuzanna stoi jak madonna, w zwiewnej sukience, bez swetra, bez butów, prawdopodobnie również bez bielizny, jak gdyby w ogóle nie istniała, to tylko Zuzanny powidok, który został po Filipie i nawiedza dom, przystań i pozostałych przy życiu gałganiarzy. Ma jasne włosy, długie, wzburzone przez wiatr i wygląda nawet ładnie w tym swoim oderwaniu od świata żywych, jak gdyby co rano szła brzegiem Styksu, ledwie balansując na granicy.
– Nie sądziłam, że będziesz pierwszy.
Kaliban pamięta Zuzannę z zeszłego lata, gdy z nieba sypnęło Perseidami, a oni biesiadowali na tarasie, nie wiedząc, że to ostatni raz, że to właśnie dzieją się stare dobre czasy, bo zwykle się nie wie takich rzeczy, chyba że jest się wróżką Korą z Ulicy Astronautów.
Zatem biesiadowali na tarasie, łapali ukleje, a Kaliban rzygał do jeziora, bo zaszkodziły mu kotlety z kani. Tamta Zuzanna śmiała się głośno i po swojemu, w momentach, które sama wybrała, ale istniała zawsze w zestawie z Filipem, nigdy jako osobna istota. To ją prosili o zrobienie zdjęcia, bo nie musiała na nim być, zwykle obok, zawsze obca.
Słońce skapuje za horyzont, zaraz będzie ciemno, Zuzanna prosi na pokoje.
– No chodź, nie bój się, nie gryzę.
Zdenka nie jest najlepszą kierowczynią, ale się stara, Zdenka zawsze się stara.
Prowadzi samochód i próbuje skupiać się zarówno na drodze, jak i na Kostii, który wygląda jak ofiara wypadku i odmawia zeznań. Na szczęście ruch jest niewielki, normalni ludzie siedzą już ze swoimi rodzinami, nie jeżdżą do innych domów, do grobowców, żeby celebrować rocznice, które najchętniej zamiotłoby się pod dywan, pod łóżko albo chociaż pod szafę, do szafy, między inne potwory.
Gdy byli wszyscy, nikt nie brał pod uwagę tego, że los może się odwrócić, w końcu gałganiarze zawsze razem, od pierwszej klasy do matury, a później może i nieregularne spotkania, ale jako powtarzalny punkt w dorosłym życiu. Mogli nie widzieć się od miesięcy, ale rozmawiali, jakby ostatni wspólny wieczór wydarzył się wczoraj. Zdenka lubiła te spotkania, chociaż nie zawsze lubiła okazje, oglądanie gwiazd latem było w porządku, świąteczne wieczory, kiedy można się wymigać od obowiązków rodzinnych również, ale pogrzeb już nie.
Od pogrzebu ten dom jest w jej oczach grobowcem właśnie, i to takim, który odwiedza się w Święto Zmarłych na końcu, bo jest w kącie cmentarza, w sumie to lepiej zapomnieć, kto tam leży, i zostają tylko najgorsze znicze, takie, co wygrywają melodie niestosownie do okazji albo są tak małe, że zdążą się wypalić, ledwo człowiek odejdzie od grobu.
Nie dziwi zatem fakt, że Zdenka tak mocno skupia się na Kostii, co Kostii wcale nie przypada do gustu.
– Poślizgnąłem się w łazience, nic wielkiego, siniak jak siniak.
Kostia tłumaczy, jak podstępne potrafią być płytki po kąpieli, następnie wini brzeg wanny albo kant szafki pod zlewem, oczywiście, że takie kanty mogą podbić oko, niech się Zdenka nie dziwi, jeszcze się, nie daj Boże, Zdence coś takiego przytrafi.
– Zobaczysz, wtedy pogadamy.
Nie wspomina słowem o pogrzebie, o żadnym z dwóch, gwoli ścisłości, nie wspomina o Ewie, nigdy Zdence słowem nie wspomniał o Ewie i nie ma zamiaru, a na pewno nie dzisiaj. Nawet specjalnie się nie denerwuje, choć mógłby, po prostu chce, żeby Zdenka dała mu święty spokój, nie powinna sobie na tyle pozwalać, jest jego starszą siostrą, ale różnica roku liczyła się w szkole, gdy trzeba było prosić o podręcznik, zeszyt z pracami domowymi albo odpowiedzi na sprawdzian z przyrody czy tam żeby mógł się pobawić z nią, Kalibanem i Filipem, budować bazę za domem w brzuchu wzgórza, jeździć rowerem przez osiedle, on smarkaty, oni tacy dorośli, ale teraz już nie, różnica się zatarła. Zatrą się wszystkie, co przeraża Kostię, bo nie chce stać się znerwicowaną Zdenką z plamami potu pod pachami, ma własne problemy, więc wyjeżdża z ojcem, co zawsze Zdence zamyka usta.
– Pamiętasz, że ma urodziny? Przyjedziesz?
Zdenka zaciska palce na kierownicy i przyspiesza bez zmiany biegu, aż silnik zaczyna niepokojąco szumieć, znak wskazuje wprawdzie na ograniczenie prędkości, ale Zdenki nic nie może ograniczać, Zdenka jest najlepsza w regionie, niech już jej dadzą tę nagrodę.
Coś miga na poboczu, w samym środku zakrętu, przez chwilę Zdenka myśli, że to sarna albo rodzina dzików, więc zwalnia, ale nie zauważa niczego, nie potrąca nikogo, jedzie dalej mimo Kostii i tej jego szpili, którą młodszy brat potrafi wbić, kiedy Zdenka się nie spodziewa.
Ojciec dzwonił, ale nie odebrała, nie odbierze do wtorku, powie, że była zajęta. Wysłała kartkę, wybrała najbardziej kiczowatą, znalezioną na poczcie między przepisami na ciasta siostry zakonnej a albumem z pomnikami bohaterów narodowych. Ojciec przy każdej możliwej okazji prześciga się w przekonywaniu jej do wspólnych podróży w głuszę, w góry, między drzewa, jak przed laty, gdy byli porządną, szczęśliwą rodziną, co wcale Zdenki nie rusza, bo ona takiej rodziny nie pamięta.
W kopertę włożyła zatem voucher do spa, spokojna, że jak ojciec chce, to niech sobie korzysta. Podobny wręczyła Kostii przy innej okazji, ale pewnie voucher zdążył się przeterminować, takie z nich obu dusze towarzystwa.
Nagle rozlega się dźwięk przychodzącej wiadomości, która wyświetla się na tle nawigacji. Zdenka nerwowym ruchem zaczyna stukać w ekran, ale zamiast ukryć treść, tylko przyciąga uwagę.
– O, a kto to jest ta Grzywka?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Kostia mówi, że jutro odwiedzi ojca.
Co roku odwiedza ojca, jedzą kawałek tortu z osiedlowego sklepu, bo ojciec piec nie umie, potrafi tylko sprawdzać napięcie w gniazdkach, kablach i rosomakach, więc pewnie zrobi pierwszą lepszą zupę, a w Zdence aż się wszystko przewala na samą myśl o barszczu, w którym pływają boczki, kiełbasy i białka jajek jak gałki oczne.
– Chcesz się dołożyć do prezentu? Sam kupię, bo pewnie nie masz czasu.
Kostia czuje, że może przesadził, i nawet przez chwilę żałuje, że nie wziął tych kwiatków, mógłby je dać Zdence na poprawę humoru, dołożyć bombonierkę, wiedział coś o nagrodzie kwartalnej, rocznej czy jakiej, która dla niego nie miała znaczenia, ale myśli sobie, że pewnie by go siostra zrugała, że jak on może, jak on śmie podstawiać jej pod nos pokusy i wykorzystywać jej chwilę słabości, tym bardziej że ona, najlepsza pracownica pod słońcem, żadnych chwil słabości nie ma.
Odkąd rzuciła doktorat i zaczęła pracę w Panaceum, to nawet zaczął się jej trochę bać. Obrosła wprawdzie w służbowe samochody i eleganckie garsonki, ale kosztem spokoju sumienia, a na pewno sumienia Kostii. Pracowali zawsze w podobnej dziedzinie, ale brat transfer Zdenki uważa za zdradę, nie może jej wybaczyć przejścia do obozu wroga i nie lubi tego, co obóz wroga z niej zrobił. Martwi się o siostrę. Zawsze martwi się i o ojca, i o siostrę, i często ma wrażenie, że tylko jego w tej rodzinie stać na uczucia. W końcu uznaje, że czas pomartwić się o siebie, o Ewę i niech Ewa będzie jego tarczą na to, co czeka ich u kresu podróży, a ten już niedaleko. Kostia widzi znajomy znak z nazwą wsi.
Wtedy pojawia się kolejna wiadomość, ale tym razem krótka, i żadne stukanie w ekran nie ukryje pytajników, wykrzykników i generalnego napięcia. Oboje zastygają w milczeniu, zaskoczeniu, aż odzywają się jedno przez drugie.
– Nie podglądaj.
– Czekaj, widzisz? Tam, między drzewami? Sarna albo dziki czy co. Nigdy nie widziałem zwierząt tak blisko domów.
– Nie podglądaj i się ze mnie nie śmiej.
– No, chodź.
Zuzanna prosi na pokoje, a dom otwiera się na gości.
Kiedyś letniskowy, później rodzinny, teraz wdowi, stoi na końcu wsi, otoczony lasem, wciśnięty w brzuch wzgórza. Tutaj nikt nie zagląda w okna, panuje pełna prywatność i spokój. Wprawdzie wszędzie daleko, a zimą, jak zasypie, nikt nie odśnieża, ale przecież to żaden problem, oboje z Filipem nie potrzebowali nigdzie się zbierać i dojeżdżać każdego dnia. Słuchali zatem szumu liści, śpiewu ptaków, pluskania w jeziorze, aż Zuzannę szlag trafiał od tego spokoju i szła popracować w ogrodzie, gdzie słychać było tylko jej klątwy rzucane pod adresem stonek, mszyc i ślimaków. Zamiana sztucznych kwiatów na żywe miała dać jej tyle satysfakcji i radości, z końcem funeralnej kwiaciarki miała nadejść kwiaciarka pełna życia, ale tak się nie stało.
– Nie musisz ściągać butów.
Zuzanna prosi Kalibana do środka, wpuszcza go i zatrzaskuje drzwi, zanim ten zdąży uciec. Wyciera nogi na wycieraczce, żeby nie zostawiać śladów ziemi, wsuwa się w białe, pierzaste papcie i pcha gościa do kuchni, tutaj się wszystko rozegra, więc w międzyczasie gospodyni zastanawia się, jak zacząć, może lepiej nie z grubej rury jak niedawno w amfiteatrze, ale małymi krokami. Zanim zjawi się reszta, Zuzanna musi podprowadzić temat Kory.
– Mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz, no wiesz, za ostatnie.
Nie daje rady dokończyć, na zewnątrz znowu słychać silnik.
Kaliban czuje się dziwnie w domu grobowcu. Bywał tu dawno, choć często, jako dziecko razem z Filipem w sobotnie popołudnia, zaraz po wypadku w łazience, zaraz po tym, jak tato został astronautą, a matka zwariowała. Pamięta zabawy gałganiarzy na pomoście, na brzegu jeziora, w zakamarkach domu, przy stole z kanapkami posypanymi cukrem, pamięta polowania na wieloryby, liczne noce pełne Filipowych opowieści o duchach i żartów Zdenki z przestraszonego Kostii, noce spędzane na tarasie z widokiem na niebo, a niebo zawsze było pełne gwiazd.
Bywał tu jako student regularnie, od większego dzwonu w dorosłym życiu, ale to miejsce zaczyna go coraz bardziej przerażać. Brakuje Filipa, jakby to nie fundamenty, ściany i stropy, ale Filip właśnie stanowił tego domu szkielet i rdzeń. Teraz są tu tylko duchy i wielkooka Zuzanna, która skrada się jak sowa w pierzastych papciach i zaraz Kalibana dorwie, porwie i połknie jak mysz albo ćmę.
– Dalej, dalej, do salonu, przecież specjalna okazja, nawet serwis wyjęłam.
Kaliban gryzie się w język, czy ślubny, i nie chodzi tu o złośliwość, tylko ciekawość, bo na ten serwis składali się gałganiarze.
Zuzanna przygotowała wszystko na przyjazd gości, w kuchni widać garnki pełne jedzenia, pachnie świeżo upieczonym ciastem i miętą, w salonie stół nakryty dla czworga, na środku bukiet polnych kwiatków. Zuzanna pewnie chciała, żeby było miło, ale jest jak w reklamie jogurtu albo na hali w Ikei, sztucznie i obco. Nie przyjechali na Boże Narodzenie, bo było jeszcze za wcześnie, są teraz, w rocznicę, i możliwe, że ostatni raz.
Ostatnie razy udaje się rozpoznać dopiero po czasie.
– W porządku, Kaliban?
Kaliban czuje się przytłoczony, stara się nie patrzeć na ściany, na obrazy Filipa, Filipowe ślady w powietrzu, tylko kicha, trze oczy, kątem zdrowego oka widzi pod stołem naczynie żaroodporne z nadpsutym jedzeniem, co jeszcze bardziej wytrąca go z równowagi. Kaliban więc ucieka do łazienki. Łazienki są bezpieczne.
Zna drogę.
Zdenka krzywo parkuje w ogrodzie i wcale nie ma ochoty wysiadać, ale nie może się schować ani pod siedzeniem, ani w bagażniku, już wyrosła z tych kryjówek. Myśli o drażach, czuje ich ciężar w kieszeni i wie, że wsunie je sama w kącie kuchni nad zlewem, poza wzrokiem gości, niczym jakaś barbarzynka. Słyszy, jak Kostia gramoli się na zewnątrz, i oto wysiadają oboje, a wita ich bosa Zuzanna, wysoka i jakaś nierzeczywista, jak gdyby była przedłużeniem domu i nie funkcjonowała poza jego granicami.
– W końcu jesteście, czekamy już tylko na was.
– To przez Zdenkę, bo się grzebała.
– To przez Kostię, bo się grzebał.
Zdenka za mocno zatrzaskuje drzwi, idzie w ramiona Zuzanny, czółenka zapadają się w spalonej słońcem, zbrązowiałej trawie. Zdenka ściska gospodynię i trochę robi się jej głupio, że była gotowa wziąć nadgodziny w weekend, byle tutaj nie wracać, choć obiecała, wtedy, podczas karkołomnego pobytu w spa, że ściągnie ich wszystkich, ale proszę, oto jest, oto wraca, daje się zamknąć Zuzannie w ramionach i wydaje się jej, że ostatnio były tak blisko na pogrzebie, perfumy Zuzanny przypominają zapach funeralnych bukietów.
– Bałam się, że nie przyjedziesz.
Wchodzą do domu i jak wkrótce wychodzi, wszyscy już są.
Kostia zmierza śladem kobiet i najchętniej zaszyłby się w łazience, ale łazienka jest zajęta, więc kieruje się prosto do salonu z wrażeniem, że oto siadają do kolejnej stypy i każdy posiłek tutaj będzie miał zapach chryzantem, strogonowa i xanaxu spod stołu.
Pogrzeby to część jego pracy, nie czuje się najgorzej w całym tym kotle i czułby się nawet lepiej, gdyby nie obrazy Filipa, wiszące w ramkach na ścianach, rzeźby Filipa, stojące na półkach, na podłodze, jakieś kolaże, których nigdy nie rozumiał, co są nawet gorsze od fotografii, lecz te Zuzanna przetrzebiła.
Zostały ślubne i ich wspólne, wieczernikowe, przy stole, w tym samym salonie, ale w innym czasie, Filip na samym środku, oni wokół niego. Jest też parę zdjęć ze szkoły. Tyczkowata Zdenka, uśmiechnięty Filip, Kaliban z przepaską z księżycem na oku, Kostia na doczepkę, bez jedynki, w koszulce po Zdence, w sali gimnastycznej.
Kostia nigdy nie sądził, że to się tak skończy, zawsze myślał, że będzie pierwszy, szczególnie teraz, z jedną ręką na obitej, pulsującej bólem twarzy, z drugą w misce z soczewicowymi czipsami.
Będzie musiał pojechać do ojca i obiecywać, że przekona Zdenkę do wspólnych podróży, małych, dużych, każdych.
– Wstawisz wodę?
Zuzanna kręci się w kuchni i czuje za sobą Zdenkę, która nie może znaleźć sobie miejsca, bo choćby chciała pomóc, to nie umie, więc tylko zagląda do garnków i w końcu poproszona, chwyta czajnik, szczęśliwa, że jednak jest dla niej jakieś uzasadnienie. Zuzanna ma wszystko gotowe, powyjmowane wcześniej z lodówki, zatem i jej ruch to ruch pozorowany, nie musi niczego doprawiać ani kosztować, od rana nie robiła niczego innego jak doprawianie, kosztowanie i wyjmowanie z lodówki, bo to pozwalało jej skracać rozmowę z teściową, Ireną, do minimum i zabijać czas do przybycia gości. Zuzanna głównie zabija czas i staje się coraz doskonalsza w tej arcytrudnej sztuce.
Zdenka nie może znieść ciszy, mówią nagle jedna przez drugą.
– Dobrze wyglądasz, lepiej, znaczy lepiej niż ostatnio.
– Jak ci się układa z tą dziewczyną? Myślałam, że ją przywieziesz, przywieź następnym razem.
Cisza.
– Działa ten czajnik czy jak?
Zdenka mocuje się z czajnikiem, aż stają w końcu obie oparte plecami o kredensy i tak czekają, aż się ta woda na herbatę weźmie i zagotuje. W takich sytuacjach woda zwykła gotować się dłużej niż zwykle, więc Zdenka rozgląda się na lewo i prawo, żeby unikać wzroku Zuzanny, ale nic dobrego to nie przynosi, bo dostrzega pod stołem naczynie z zepsutym jedzeniem. To składa się z innymi szczegółami w obraz co najmniej niepokojący: tu w kącie trochę pleśni, tam w misce nadgniłe jabłko, w donicach ususzone kwiatki jak korony, ale czy można tak stać i nic nie mówić, nie można, więc Zdenka oddycha z ulgą, gdy czajnik zaczyna gwizdać.
Po ich małej wspólnocie, zbudowanej w korytarzach ośrodka wypoczynkowego, nie został nawet ślad.
– Możesz wziąć te filiżanki z serwisu.
– Gdzie trzymasz herbatę?
Kaliban widzi się w lustrze i aż go bierze zgroza, taki jest blady, z podkrążonymi oczami, jednym czerwonym od reakcji alergicznej, drugim niezmiennym, nieruchomym, jak gdyby Kalibana naprawdę nic nie ruszało, a już na pewno nie ta podróż do wnętrza grobowca, bo na co się nastąpi, wybuchają purchawki, otwierają się zarodnie, pleśń rośnie i rośnie.
Kaliban podnosi ramię, podejrzliwie wącha pachę i wyłapuje lekką nutę mułu z morskiego dna tuż przy brzegu wyspy. Zniechęcony, przemywa twarz, zagląda do szafki nad zlewem, znajduje tam kosmetyki, otwarte pudełko cukierków melisowo-żeńszeniowych mycelium, pokrytych kurzem, włosami i wszystkim tym, co wyłapały z powietrza, obok leży szczoteczka do zębów, niby nieużywana, a jednak zużyta.
Kaliban ze zgrozą uświadamia sobie, że to jeden z Filipowych artefaktów.
W końcu zbiera się w sobie i wychodzi z łazienki, pewien, że prezentuje się najgorzej z całej grupy, ale wystarczy rzut oka na stół w salonie, żeby poczuł ulgę. Kostia ma podbite oko, Zdenka plamy potu pod pachami, a Zuzanna, jak to Zuzanna, nigdy nie jest tym, kim się wydaje.
– No proszę, proszę, gwiazda zawitała na stare śmieci.
– Pięknie wyglądasz, jak tysiąc złotych.
– Nie wierzę, że dali ci wolne.
Do pełnego obrazka brakuje tylko Filipa, co widać tym dosadniej, że jego krzesło stoi puste, ale przez to, że puste, jest tak wyraźnie zajęte.
– To tylko alergia, pyłki, sryłki, sam nie wiem, przecież sierpień.
Kaliban wita się zachowawczo, siada z boku i od razu czuje potrzebę, żeby się wytłumaczyć.
– Zaczynajmy, bo wystygnie.
– Właśnie, bo wystygnie.
Rozpoczyna się wieczerza, nie czekają dłużej.
Zuzanna wie, że ten wieczór jest inny, choć nie miała żadnych oczekiwań, po prostu cieszy się, że tu są, i zaraz wyjawi, po co ich ściągnęła.
Najważniejsze, że jest Kaliban, z którego musi coś wyciągnąć, myśli sobie i bierze do ręki chińską pomarańczę z dyskontu. Zaczyna obierać, w powietrzu roznosi się woń cytrusów, która przykrywa zapach domu, mułu, chryzantem, i nagle pachnie nie sierpniowym ukropem, ale bardzo dawnym Bożym Narodzeniem, i robi się cieplej, milej, lepiej.
– Podasz mi sałatkę? Tamtą.
– A pamiętacie, jakżeśmy na łyżwach jeździli? Po jeziorze?
– Widzieliśmy zwierzęta po drodze, jak wychodzą z lasu.
– Co to za innowacje? Z jabłkiem? Takiej nie jadłem.
– Jeździliśmy jak starzy, znaczy ja i Filip, bo reszta albo się bała, albo nie miała łyżew.
– To aż dziwne, w większości te zwierzęta to widziałem nie po drodze, ale na drodze, jak je auto potrąciło i rozsmarowało. Tak pierwszy raz widzieliśmy borsuka, pamiętacie?
– Jestem na diecie, nie jem więcej, ale może mi dołóż... No co?
– Kostia nie miał łyżew, czasem zakładał moje i o matko, ależ to był widok, siedzieliśmy w tym salonie, pani Irena nam robiła kakao, budyń czy tam inny kisiel, a ten biedny Kostia sam, zawzięty, wycinał ósemki na jeziorze. Ósemki albo szesnastki, bo się wywalał non stop.
– A ten jego grób jeszcze jest? Spakowaliśmy go w pudełko po odkurzaczu, bo taki był duży i już sztywny, Filip prowadził pogrzeb, bo znał te wszystkie regułki, Zdenka sypała kwiatki, tak, ja kopałem dołek, frajer. Jest ten grób jeszcze?
– To jajka w majonezie?
– Tam był wieloryb, prawda?
Nagle Zuzanna wstaje, przerywa to słowne lelum polelum, w którym wszyscy czują się bezpieczni i względnie szczęśliwi, wszyscy poza nią, bo nie odnajduje się w żadnej z tych opowieści, nie ma pojęcia o łyżwach ani o grobie borsuka, pierwszy raz o tym wszystkim słyszy i słyszeć więcej nie chce.
Jej gest wychodzi teatralnie i robi wrażenie większe, niżby chciała, więc Zuzanna udaje, że to wszystko ma zaplanowane, kaszle w zaciśniętą pięść, chwyta kieliszek z winem i przechodzi do najważniejszego.
Lepiej nie będzie.
– Chciałabym wznieść toast za dzisiejszy wieczór. Dziękuję, że przyjechaliście, nie sądziłam, że uda się nam zebrać, więc tym bardziej doceniam, że jesteście ze mną w rocznicę. Gałganiarze zawsze razem.
„Gałganiarze zawsze razem” przetacza się przez stół, ale niechętnie, cicho i mamrotane, bo Zuzanna do gałganiarzy nie należy, Zuzannie udało się po prostu w nich wżenić.
– Dom jest zawsze dla was otwarty i będzie otwarty również za tydzień, gdybyście chcieli kontynuować tradycję, to zapraszam, wiecie, że stąd najlepiej widać Perseidy.
Wszyscy patrzą na Zuzannę.
– Tylko przechodząc do najważniejszego, to Perseidy Perseidami, ale zebrałam was tutaj w jeszcze jednej sprawie. Również za tydzień odbędzie się spektakl, o którym już wam mówiłam.
Wszyscy patrzą wszędzie, byle nie na Zuzannę.
– Wysłałam każdemu z was zaproszenie.
Kaliban drapie się po opuchniętej powiece.
– Wpisałam każdego na listę gości.
Zdenka sprawdza godzinę w telefonie.
– Zaklepałam pierwszy rząd.
Kostia czuje pulsowanie w łuku brwiowym.
– O ile się nie mylę, żadne z was nie potwierdziło przybycia.
Dom wibruje.
– Wiecie, jak bardzo to dla mnie ważne i zależy mi, żebyście wpadli. Wiem, że macie swoje życie, a jakie zabiegane, ale jestem pewna, że znajdziecie chwilę. Ten spektakl to ostatnie, co zostało po Filipie.
Cisza.
– No cóż, wypijmy, gałganiarze zawsze razem.
Toast spotyka się z chłodnym przyjęciem, bo nie będą razem nigdy, Filip w obrazkach się nie liczy, Filip w tkance domu tym bardziej, Filipowa bajka w interpretacji dzieci z podstawówki nie polepszy sytuacji, nigdy się już nie spotkają i niech Zuzanna sobie nie myśli.
I znów się wszyscy rozłażą, roztapiają, uciekają, każde do swojej skorupy, wszyscy jednak smutni, bo gdy byli dziećmi, to myśleli, że owszem, gałganiarze zawsze razem, a tu się okazuje, że śmierć, wyrwawszy jedno, tak naprawdę rozdarła każde i się tego nie naprawi, nie ma w tym romantyzmu, żadne japońskie kintsugi, że pęknięte klei się złotem, żeby ładniej wyglądało. Tu nawet złoto nie pomoże ani srebra z lombardu.
Każde ma swój powód, żeby zaproszenie, które przyszło pocztą, wcisnąć między ulotki z dyskontu, wyrzucić do śmieci, zostawić do otwarcia na później, gdy się wie, że później nie jest obowiązkowe.
– Będę wam trzymać te rezerwacje.
Nagle zmiana tematu, dzwoni telefon Zdenki, wszyscy aktywizują się z zainteresowaniem, kto to, czy Zdenka aby kogoś ma, tylko nie chce się przyznać, bo Zdenka – jak marynarka – kogoś ma zawsze, ale raczej nie na poważnie, jeszcze nikt z partnerów i partnerek nie został przedstawiony całej grupie.
– Nie róbcie takich min, widzę, że telemarketer, i nie będę odbierała, co to w ogóle za pomysły zawracać głowę w weekend po nocy i sprzedawać klimatyzację albo namawiać na ratowanie żubrów, mam gdzieś żubry, rysie i borsuki, niech siedzą w swoich puszczach, teraz chcę w spokoju zjeść zapiekankę.
Kostia widzi, jaki numer się wyświetla.
– Ale to przecież ojciec.
Przy stole zapada cisza, bo każdego ogarnia zgroza.
Każde z nich ma swoje przejścia z rodzicami, Kaliban trze nerwowo szklane oko, Zuzanna krzywi się, jak gdyby połknęła włos, nagle każde mówi jedno przez drugie, żeby Zdenka się nie krępowała, odebrała, poszła sobie porozmawiać, więc Zdenka prawie zabija wzrokiem Kostię. Ten ma wrażenie, że rana na łuku brwiowym trochę ciągnie i zaraz puści od Zdenkowego gniewu. Gdy ta trzaska odsuwanym krzesłem, to aż kwiatki trzęsą się na stole.
Słychać stukot jej obcasów, kiedy idzie w głąb domu, i jako że nigdzie nie jest bezpiecznie, schodzi do piwnicy, licząc, że przynajmniej tam nie będzie patrzeć na nią żadne Filipowe dzieło sztuki.
Myli się, i to bardzo.