Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gubernator - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gubernator - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 205 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Mi­nę­ło już pięt­na­ście dni od owych wy­pad­ków, ale on wciąż my­ślał o nich, jak­by czas stra­cił wła­dzę nad pa­mię­cią i rze­cza­mi albo zu­peł­nie sta­nął jak ze­psu­ty ze­ga­rek. O czym­kol­wiek za­czy­nał my­śleć – o rze­czach naj­bar­dziej ob­cych, naj­bar­dziej od­le­głych – już po paru mi­nu­tach prze­ra­żo­na myśl sta­wa­ła przed owy­mi wy­pad­ka­mi i bez­sil­nie ude­rza­ła o nie jak o mur wię­zien­ny, wy­so­ki, głu­chy, mar­twy. Ja­ki­miż dziw­ny­mi dro­ga­mi szła ta myśl: za­cznie my­śleć o swej daw­nej po­dró­ży do Włoch, peł­nej słoń­ca, mło­do­ści i śpie­wu, przy­po­mni so­bie ja­kie­goś wło­skie­go że­bra­ka – i od razu sta­nie mu przed ocza­mi tłum ro­bot­ni­ków, strza­ły, za­pach pro­chu, krew, Albo po­wie­je za­pach per­fum – i na­tych­miast przy­po­mni so­bie swo­ją chu­s­tecz­kę do nosa, któ­ra tak­że była na­per­fu­mo­wa­na, a któ­rą dał znak, by za­czę­to strze­lać. Z po­cząt­ku ta więź mię­dzy wy­obra­że­nia­mi była lo­gicz­na i zro­zu­mia­ła i dla­te­go nie­zbyt nie­po­ko­ją­ca, acz­kol­wiek do­kucz­li­wa; ale wkrót­ce sta­ło się tak, że wszyst­ko za­czy­na­ło mu przy­po­mi­nać to wy­da­rze­nie – nie­spo­dzie­wa­nie i nie­do­rzecz­nie, i dla­te­go szcze­gól­nie bo­le­śnie, jak cios zza wę­gła. Ro­ze­śmie­je się, usły­szy swój ge­ne­ral­ski śmiech jak­by ze stro­ny i na­gle z osza­ła­mia­ją­cą wy­ra­zi­sto­ścią zo­ba­czy któ­re­goś z za­bi­tych – cho­ciaż wte­dy ani my­ślał się śmiać, i zresz­tą nikt się nie śmiał. Usły­szy świe­got ja­skó­łek w wie­czor­nym nie­bie czy też spoj­rzy na krze­sło, naj­zwy­klej­sze dę­bo­we krze­sło, wy­cią­gnie rękę po chleb, wszyst­ko to wy­wo­łu­je wciąż ten sam nie­ga­sną­cy ob­raz: mach­nię­cie bia­łą chu­s­tecz­ką, sal­wy, krew. Jak­by miesz­kał w po­ko­ju o ty­siącu drzwiach, któ­re pró­bo­wał­by otwo­rzyć i za każ­dy­mi na­po­ty­kał­by wciąż ten sam nie­ru­cho­my ob­raz: mach­nię­cie bia­łą chust­ką, wy­strza­ły, krew.

Sam przez się fakt był bar­dzo pro­sty, cho­ciaż smut­ny: ro­bot­ni­cy z pod­miej­skiej fa­bry­ki, straj­ku­ją­cy już od trzech ty­go­dni, przy­szli do nie­go pa­ro­ty­sięcz­ną masą, z żo­na­mi, star­ca­mi i dzieć­mi, sta­wia­jąc żą­da­nia, któ­rym on, jako gu­ber­na­tor, nie mógł za­dość­uczy­nić, i za­cho­wa­li się nie­zwy­kle wy­zy­wa­ją­co i zu­chwa­le: krzy­cze­li, lży­li oso­by peł­nią­ce obo­wiąz­ki służ­bo­we, a jed­na z ko­biet o wy­glą­dzie wa­riat­ki szar­pa­ła go za rę­kaw z taką siłą, że pękł mu szew na ra­mie­niu. Po­tem, kie­dy lu­dzie z jego świ­ty wcią­gnę­li go na bal­kon, wciąż jesz­cze chciał się z tłu­mem do­ga­dać i uspo­ko­ić go. Ro­bot­ni­cy za­czę­li rzu­cać ka­mie­nia­mi, roz­bi­li kil­ka szyb w domu gu­ber­na­tor­skim i zra­ni­li po­lic­maj­stra. Wte­dy do­pie­ro roz­gnie­wał się i mach­nął chust­ką.

Tłum był tak pod­nie­co­ny, że sal­wę trze­ba było po­wtó­rzyć i pa­dło dużo za­bi­tych – czter­dzie­stu sied­miu, wśród nich dzie­więć ko­biet i tro­je dzie­ci, dla­cze­goś same dziew­czyn­ki. Ran­nych było jesz­cze wię­cej. Wbrew per­swa­zjom oto­cze­nia, ule­ga­jąc ja­kiejś dziw­nej, nie­po­ha­mo­wa­nej i drę­czą­cej cie­ka­wo­ści, po­je­chał obej­rzeć za­bi­tych, zło­żo­nych w szo­pie stra­żac­kiej trze­cie­go cyr­ku­łu. Oczy­wi­ście, nie trze­ba było jeź­dzić; ale tak jak czło­wiek, któ­ry zbyt szyb­ko, nie­ostroż­nie i nie­po­trzeb­nie wy­strze­lił, czuł po­trze­bę do­pę­dze­nia kuli i schwy­ce­nia jej rę­ka­mi. Zda­wa­ło mu się, że je­że­li spoj­rzy na za­bi­tych, to coś zmie­ni się na lep­sze.

W dłu­giej szo­pie było ciem­no i zim­no; pod dłu­gim sza­rym bre­zen­tem le­że­li za­bi­ci usze­re­go­wa­ni w dwa rzę­dy, niby na ja­kiejś nie­zwy­kłej wy­sta­wie: za­pew­ne przy­go­to­wa­no się na przy­jazd gu­ber­na­to­ra i uło­żo­no tru­py w naj­lep­szym po­rząd­ku, ra­mię przy ra­mie­niu, twa­rza­mi do góry. Bre­zent za­kry­wał tyl­ko gło­wę i gór­ną część tu­ło­wia, nogi, jak­by dla uła­twie­nia po­ra­cho­wa­nia, ster­cza­ły na ze­wnątrz – nie­ru­cho­me nogi, jed­ne w zdep­ta­nych, po­dar­tych bu­tach i trze­wi­kach, inne bose i brud­ne, dziw­nie bie­le­ją­ce po­przez brud i opa­le­ni­znę. Dzie­ci i ko­bie­ty uło­żo­no osob­no, na boku; i w tym tak­że wi­docz­na była chęć udo­stęp­nie­nia zwłok do jak naj­lep­sze­go obej­rze­nia i po­li­cze­nia. Było ci­cho – zbyt ci­cho jak na ta­kie mnó­stwo lu­dzi – i żywi, któ­rzy we­szli, nie zdo­ła­li na­ru­szyć tej ci­szy. Za cien­ką prze­gród­ką z de­sek krzą­tał się koło ko­nia sta­jen­ny; wi­docz­nie i on nie po­dej­rze­wał, że za ścia­ną jest ktoś prócz zmar­łych, gdyż prze­ma­wiał do ko­nia ła­god­nie i ser­decz­nie:

– Prr, dia­ble… stój, kie­dy ci mó­wią! Gu­ber­na­tor spoj­rzał na sze­reg nóg nik­ną­cych w ciem­no­ści i po­wścią­gli­wym ba­sem, pra­wie szep­tem po­wie­dział:

– Jed­nak spo­ro.

Spo­za jego ple­ców wy­su­nął się po­moc­nik pry­sta­wa, bar­dzo mło­dy, o bez­wą­sej, wą­gro­wa­tej twa­rzy, i sa­lu­tu­jąc, gło­śno za­mel­do­wał:

– Trzy­dzie­stu pię­ciu męż­czyzn, dzie­więć ko­biet i tro­je dzie­ci, wa­sza eks­ce­len­cjo!

Gu­ber­na­tor gniew­nie zmarsz­czył się i po­moc­nik pry­sta­wa, sa­lu­tu­jąc, zno­wu znikł za jego ple­ca­mi. Chciał­by zwró­cić uwa­gę gu­ber­na­to­ra na sta­ran­nie za­mie­cio­ną i z lek­ka przy­sy­pa­ną pia­skiem dróż­kę mię­dzy tru­pa­mi, ale gu­ber­na­tor tego nie spo­strzegł, cho­ciaż uważ­nie pa­trzył w dół.

– Dzie­ci tro­je?

– Tro­je, wa­sza eks­ce­len­cjo. Czy mam zdjąć bre­zent? Gu­ber­na­tor mil­czał.

– Tu są róż­ne oso­bi­sto­ści, wa­sza eks­ce­len­cjo – z sza­cun­kiem na­sta­wa za­stęp­ca pry­sta­wa i bio­rąc mil­cze­nie za zgo­dę na­gle prze­szedł na gło­śny szept: – Iwa­now, Si­dor­czuk, żywo, bierz­cie za tam­ten ko­niec, no!

Z ci­chym sze­le­stem zsu­nął się brud­no­sza­ry bre­zent i jed­na po dru­giej wy­pły­nę­ły bia­łe pla­my twa­rzy bro­da­tych i sta­rych, mło­dych i bez­bro­dych, róż­nych, lecz zwią­za­nych z sobą tym strasz­nym po­do­bień­stwem, ja­kie na­da­je śmierć. Ran i krwi pra­wie nie było wi­dać. Po­zo­sta­ły gdzieś pod ubra­niem i tyl­ko u jed­ne­go oko wy­bi­te kulą nie­na­tu­ral­nie i głę­bo­ko czer­nia­ło i pła­ka­ło czymś czar­nym, po­dob­nym w ciem­no­ści do dzieg­ciu. Więk­szość pa­trza­ła zu­peł­nie tym sa­mym bia­łym wzro­kiem; nie­któ­rzy tak samo jed­na­ko­wo marsz­czy­li się, a ktoś osła­niał ręką twarz jak­by przed ra­żą­cym świa­tłem. Za­stęp­ca pry­sta­wa spoj­rzał z ubo­le­wa­niem na nie­bosz­czy­ka na­ru­sza­ją­ce­go po­rzą­dek. Gu­ber­na­tor wie­dział na pew­no, że wła­śnie te twa­rze były dziś w tłu­mie, w naj­bliż­szych sze­re­gach i na pew­no pa­trzał na nie­któ­re z nich, kie­dy z nimi roz­ma­wiał – te­raz jed­nak żad­nej nie mógł po­znać. To nowe i wspól­ne, nada­ne im przez śmierć, czy­ni­ło je cał­kiem oso­bli­wy­mi. Le­że­li w mar­twym bez­ru­chu, przy­le­pie­ni do zie­mi, jak fi­gu­ry gip­so­we, któ­re mają je­den bok ścię­ty pła­sko dla rów­no­wa­gi; i w ten bez­wład nie wie­rzy­ło się jak w oszu­stwo. Mil­cze­li – i nie wie­rzy­ło się tak­że w to mil­cze­nie, jak i w bez­wład: tak wy­cze­ku­ją­co uważ­ny mie­li wy­raz, że na­wet nie wy­pa­da­ło roz­ma­wiać w ich obec­no­ści. Gdy­by na­gle ska­mie­nia­ło całe mia­sto wraz ze wszyst­ki­mi ludź­mi, któ­rzy idą lub jadą, za­trzy­ma­ło się słoń­ce, za­mar­ły li­ście, i wszyst­ko znie­ru­cho­mia­ło – za­pew­ne mia­ło­by taki sam dziw­ny wy­raz nie­za­koń­czo­ne­go dą­że­nia, uważ­ne­go wy­cze­ki­wa­nia i za­gad­ko­wej do cze­goś go­to­wo­ści.

– Ośmie­lę się za­py­tać, czy wa­sza eks­ce­len­cja roz­ka­że za­mó­wić trum­ny, czy też do wspól­ne­go gro­bu? – gło­śno i nie­do­myśl­nie spy­tał za­stęp­ca pry­sta­wa. Waż­kość wy­da­rze­nia i po­płoch do­pusz­cza­ły, jego zda­niem, pew­ną za­bar­wio­ną sza­cun­kiem fa­mi­liar­ność. A przy tym był mło­dy.

– Jaki wspól­ny grób? – w roz­tar­gnie­niu spy­tał gu­ber­na­tor.

– To, wa­sza eks­ce­len­cjo, ko­pie się taką dużą jamę… Gu­ber­na­tor ostro od­wró­cił się i po­szedł ku wyj­ściu.

Kie­dy wsia­dał do po­wo­zu, sły­szał jesz­cze gło­śne skrzy­pie­nie za­rdze­wia­łych za­wia­sów; za­my­ka­no mar­twych.

Na­za­jutrz rano, gna­ny wciąż tą samą drę­czą­cą cie­ka­wo­ścią i chę­cią prze­dłu­że­nia, nie­do­pusz­cze­nia, aby sta­ło się i za­koń­czy­ło to, co się już do­ko­na­ło i skoń­czy­ło, od­wie­dził ran­nych w miej­skim szpi­ta­lu. Mar­twi pa­trzy­li na nie­go, ale od tych nie mógł się do­cze­kać spoj­rze­nia; do­pie­ro w upo­rze, z ja­kim od­wra­ca­li od nie­go wzrok, po­czuł nie­odwo­łal­ność tego, co się sta­ło. Skoń­czo­ne. Coś ogrom­ne­go zo­sta­ło skoń­czo­ne i wię­cej nie ma po co i nie ma do­kąd wy­cią­gać rąk.

Wła­śnie od tej chwi­li jak­by sta­nął dla nie­go czas i na­stą­pi­ło to, dla cze­go nie mógł zna­leźć na­zwy i wy­tłu­ma­cze­nia. To nie była skru­cha – uwa­żał, że miał ra­cję; nie była też li­tość – ła­god­ne i de­li­kat­ne uczu­cie, któ­re po­wo­du­je łzy i odzie­wa ser­ce mięk­ką i cie­płą za­sło­ną. Spo­koj­nie, jak o fi­gu­rach z pra­so­wa­ne­go pa­pie­ru, my­ślał o za­bi­tych, na­wet o dzie­ciach; wy­da­wa­ły mu się po­ła­ma­ny­mi lal­ka­mi i nie mógł współ­czuć ich bó­lo­wi i cier­pie­niu. Ale nie mógł o nich nie my­śleć. W dal­szym cią­gu wi­dział je ja­sno – te fi­gu­ryn­ki z pa­pie­ru, te po­ła­ma­ne lal­ki – i była w tym strasz­na za­gad­ka, coś po­dob­ne­go do cza­rów, o któ­rych opo­wia­da­ją niań­ki. Od tego wy­da­rze­nia mi­nę­ło dla wszyst­kich czte­ry – pięć-sie­dem dni, lecz dla nie­go nie upły­nę­ła na­wet go­dzi­na i wciąż jest tam, wśród tych strza­łów, w tym mach­nię­ciu bia­łą chust­ką, z uczu­ciem, że coś bez­pow­rot­nie się do­ko­nu­je – coś bez­pow­rot­nie do­ko­na­ło.

Jest prze­ko­na­ny, że uspo­ko­ił­by się pręd­ko i za­po­mniał o tym, o czym nie ma sen­su pa­mię­tać i my­śleć, gdy­by jego oto­cze­nie mniej zwra­ca­ło na nie­go uwa­gi. Ale w ich spo­so­bie zwra­ca­nia się do nie­go, w ich spoj­rze­niach i ge­stach, w sło­wach peł­nych sza­cun­ku i współ­czu­cia, kie­ro­wa­nych jak­by do nie­ule­czal­nie cho­re­go, brzmi cał­ko­wi­te prze­ko­na­nie, że on my­śli, że nie może nie my­śleć o tym, co się sta­ło. Po­lic­maj­ster mel­du­je na­za­jutrz uspo­ka­ja­ją­co, że jesz­cze dwóch, trzech ran­nych wy­zdro­wia­ło i opu­ści­ło szpi­tal. Żona, Ma­ria Pie­trow­na, każ­de­go ran­ka do­ty­ka usta­mi jego gło­wy spraw­dza­jąc, czy nie jest go­rą­ca, jak­by był dziec­kiem, a za­bi­ci – to ja­kieś ziel­sko, któ­re­go się ob­jadł. Co za bzdu­ra! A w ty­dzień po wy­pad­kach przy­je­chał z wi­zy­tą sam prze­wie­leb­ny Mi­sa­ił i po pierw­szych zda­niach sta­ło się zro­zu­mia­łe, że trosz­czy się o to samo, co wszy­scy, i chce uspo­ko­ić chrze­ści­jań­skie su­mie­nie ge­ne­ra­ła. Ro­bot­ni­ków na­zwał zło­czyń­ca­mi, jego – daw­cą po­ko­ju, i – chy­trus! – nie przy­to­czył ani jed­ne­go wy­świech­ta­ne­go i zwie­trza­łe­go tek­stu, do­brze wie­dząc, że gu­ber­na­tor nie jest zbyt wiel­kim ama­to­rem po­po­wskie­go kra­so­mów­stwa. Wstręt­ny i mar­ny wy­dał mu się ten sta­rzec, bez­ce­lo­wo kła­mią­cy wo­bec swe­go Boga.

Pod­czas roz­mo­wy ar­chi­rej miał zwy­czaj przy­su­wać do roz­mów­cy ucho. Za­czer­wie­niw­szy się z gnie­wu – sam czuł żar w swo­ich oczach – gu­ber­na­tor zło­żył usta w rur­kę i gło­śno za­trą­bił w po­chy­lo­ne ku nie­mu ane­micz­ne, mięk­kie ucho, po­kry­te si­wym pusz­kiem.

– Zło­czyń­cy, owszem, ale ja, wa­sza prze­wie­leb­ność, gdy­bym był na wa­szym miej­scu, to bym od­pra­wił na­bo­żeń­stwo ża­łob­ne za za­bi­tych!

Ar­chi­rej od­su­nął ucho, roz­ło­żył nad brzu­chem su­che ręce, po­dob­ne do gę­sich łap, i, po­chy­la­jąc gło­wę, ła­god­nie po­wie­dział:

– Każ­de sta­no­wi­sko ma swe cier­nie. Ja na przy­kład na pań­skim miej­scu, wa­sza eks­ce­len­cjo, po pro­stu bym nie strze­lał, żeby nie tru­dzić du­cho­wień­stwa na­bo­żeń­stwa­mi. Ale cóż ro­bić: zło­czyń­cy!

Po­tem do­bro­tli­wie udzie­lił mu bło­go­sła­wień­stwa i sze­lesz­cząc je­dwa­bia­mi po­pły­nął ku wyj­ściu. Wy­glą­dał tak, jak­by kła­niał się wszyst­kie­mu, obok cze­go prze­cho­dził, i wszyst­ko po dro­dze bło­go­sła­wił. W przed­po­ko­ju dłu­go i tro­skli­wie sza­mo­tał się z głę­bo­ki­mi jak okrę­ty ka­lo­sza­mi i wierzch­nim odzie­niem. Od­wra­cał ucho to w pra­wo, to w lewo. Gu­ber­na­to­ro­wi, któ­ry ze wstrę­tem, lecz z ko­niecz­no­ści uprzej­mie po­ma­gał mu się odziać, po­wta­rzał przy­ko­ny­wa­ją­co ła­god­nie:

– Niech się wa­sza eks­ce­len­cja nie fa­ty­gu­je, nie fa­ty­gu­je!

Wy­ni­ka­ło znów z tego, że gu­ber­na­tor jest nie­ule­czal­nie cho­rym czło­wie­kiem, któ­re­mu szko­dzi każ­dy wy­si­łek.

Te­goż dnia przy­je­chał z Pe­ters­bur­ga na ty­go­dnio­wy urlop syn, ofi­cer, i cho­ciaż nie nada­wał żad­ne­go zna­cze­nia swej nie­zwy­kłej wi­zy­cie, był żar­to­bli­wy i we­so­ły, po­mi­mo to wy­czu­wa­ło się, iż ścią­gnę­ła go ta sama nie­zro­zu­mia­ła tro­ska o gu­ber­na­to­ra. O wy­da­rze­niu ode­zwał się bar­dzo lek­ko i po­wie­dział, że w Pe­ters­bur­gu są za­chwy­ce­ni mę­stwem i nie­ustę­pli­wo­ścią Pio­tra Il­ji­cza; nie­mniej na­le­gał, by za­żą­dał set­ki ko­za­ków i w ogó­le za­sto­so­wał środ­ki ostroż­no­ści.

– Ja­kie środ­ki? – zdzi­wił się po­nu­ro gu­ber­na­tor. Ale sen­sow­nej od­po­wie­dzi nie otrzy­mał.

Tym bar­dziej dziw­na była ta tro­skli­wość, że w mie­ście od tego dnia za­pa­no­wał cał­ko­wi­ty spo­kój. Ro­bot­ni­cy od razu przy­stą­pi­li do pra­cy. Mi­nął spo­koj­nie i po­grzeb, cho­ciaż po­lic­maj­ster cze­goś się oba­wiał i trzy­mał całą po­li­cję w po­go­to­wiu. Wresz­cie z Pe­ters­bur­ga na swój uczci­wy ra­port o wy­da­rze­niach otrzy­mał po­chleb­ną apro­ba­tę wy­so­ko po­sta­wio­nej oso­bi­sto­ści – zda­wa­ło się, że na tym po­win­no wszyst­ko się za­koń­czyć i stać się prze­szło­ścią.

Ale nie sta­wa­ło się prze­szło­ścią. Jak­by wy­rwaw­szy się spod wła­dzy cza­su i śmier­ci, nie­ru­cho­mo tkwi­ło w mó­zgu – ten trup mi­nio­nych wy­da­rzeń, po­zba­wio­ny po­grze­bu. Co wie­czór upar­cie za­ko­pu­je go do mo­gi­ły; mija noc, nad­cho­dzi ra­nek – i zno­wu zja­wia się przed nim, prze­sła­nia­jąc świat, wszyst­ko sobą za­czy­na­jąc i koń­cząc, nie­ru­cho­mo stoi ska­mie­nia­ły, wy­ry­ty ob­raz: mach­nię­cie bia­łą chust­ką, strza­ły, krew.II

Gu­ber­na­tor daw­no już skoń­czył przyj­mo­wa­nie in­te­re­san­tów. Ma te­raz je­chać do swo­jej wil­li i cze­ka na urzęd­ni­ka do zle­ceń spe­cjal­nych, któ­ry po­je­chał po ja­kieś za­ku­py dla gu­ber­na­to­ro­wej. Sie­dzi w ga­bi­ne­cie nad pa­pie­ra­mi, ale nie pra­cu­je, lecz my­śli. Po­tem wsta­je i, wsu­nąw­szy ręce do kie­sze­ni czar­nych z czer­wo­ny­mi lam­pa­sa­mi spodni, z od­rzu­co­ną w tył siwą gło­wą, cho­dzi po po­ko­ju du­ży­mi, twar­dy­mi, woj­sko­wy­mi kro­ka­mi. Za­trzy­mu­je się przy oknie i, z lek­ka roz­sta­wiw­szy duże, gru­be pal­ce, do­bit­nie i gło­śno pyta:

– No, i o co cho­dzi?

Czu­je przy tym, że do­pó­ki roz­my­ślał, był so­bie zwy­kłym czło­wie­kiem, jak każ­dy, Pio­trem Il­ji­czem, ale po pierw­szym dźwię­ku gło­su i po tym ge­ście od razu zno­wu stał się gu­ber­na­to­rem, ge­ne­rał-ma­jo­rem i jego eks­ce­len­cją. Robi mu się przy­kro. My­śli roz­pra­sza­ją się i ucie­ka­ją. Ostro, po gu­ber­na­tor­sku wstrzą­snąw­szy le­wym epo­le­tem, od­cho­dzi od okna i zno­wu prze­mie­rza po­kój. „Tak cho­dzą gu­ber­na­to­rzy” – my­śli bez sen­su w rytm du­żych i twar­dych kro­ków i zno­wu sia­da sta­ra­jąc się nie po­ru­szać, żeby ja­kimś nie­ostroż­nym ru­chem nie wy­zwo­lić w so­bie cze­goś gu­ber­na­tor­skie­go. Dzwo­ni.

– Nie wró­cił?

– Nie, wa­sza eks­ce­len­cjo.

I gdy po­chy­lo­ny z re­spek­tem lo­kaj pie­czo­ło­wi­cie wy­mie­nia jego ty­tuł, na­gle so­bie przy­po­mi­na: „Ach tak, prze­cież tam są wy­bi­te szy­by, a ja jesz­cze nie wi­dzia­łem. Do­tych­czas nie wi­dzia­łem.”

– Jak wró­ci, to za­raz mi po­wiedz, będę w sa­lo­nie. Ramy w wy­so­kich oknach na sta­ro­świec­ką mo­dłę były po­dzie­lo­ne na osiem czę­ści, co nada­wa­ło im cha­rak­ter nud­nej urzę­do­wo­ści, po­do­bień­stwo do sądu dla sie­rot lub kan­ce­la­rii wię­zien­nej. W trzech oknach, znaj­du­ją­cych się naj­bli­żej bal­ko­nu, wsta­wio­no nowe szy­by, ale wy­glą­da­ły brud­no, gdyż za­cho­wa­ły mą­czy­ste śla­dy dło­ni i pal­ców. Wi­docz­nie ni­ko­mu z licz­nej a le­ni­wej służ­by nie przy­szło do gło­wy, że na­le­ży je umyć, że na­le­ży znisz­czyć wszel­kie śla­dy tego, co się wy­da­rzy­ło. Za­wsze jest tak: jak im się po­wie – to zro­bią, a jak się nie po­wie, to sami nig­dy pal­cem nie kiw­ną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: