- W empik go
Gubernator - ebook
Gubernator - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 205 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęło już piętnaście dni od owych wypadków, ale on wciąż myślał o nich, jakby czas stracił władzę nad pamięcią i rzeczami albo zupełnie stanął jak zepsuty zegarek. O czymkolwiek zaczynał myśleć – o rzeczach najbardziej obcych, najbardziej odległych – już po paru minutach przerażona myśl stawała przed owymi wypadkami i bezsilnie uderzała o nie jak o mur więzienny, wysoki, głuchy, martwy. Jakimiż dziwnymi drogami szła ta myśl: zacznie myśleć o swej dawnej podróży do Włoch, pełnej słońca, młodości i śpiewu, przypomni sobie jakiegoś włoskiego żebraka – i od razu stanie mu przed oczami tłum robotników, strzały, zapach prochu, krew, Albo powieje zapach perfum – i natychmiast przypomni sobie swoją chusteczkę do nosa, która także była naperfumowana, a którą dał znak, by zaczęto strzelać. Z początku ta więź między wyobrażeniami była logiczna i zrozumiała i dlatego niezbyt niepokojąca, aczkolwiek dokuczliwa; ale wkrótce stało się tak, że wszystko zaczynało mu przypominać to wydarzenie – niespodziewanie i niedorzecznie, i dlatego szczególnie boleśnie, jak cios zza węgła. Roześmieje się, usłyszy swój generalski śmiech jakby ze strony i nagle z oszałamiającą wyrazistością zobaczy któregoś z zabitych – chociaż wtedy ani myślał się śmiać, i zresztą nikt się nie śmiał. Usłyszy świegot jaskółek w wieczornym niebie czy też spojrzy na krzesło, najzwyklejsze dębowe krzesło, wyciągnie rękę po chleb, wszystko to wywołuje wciąż ten sam niegasnący obraz: machnięcie białą chusteczką, salwy, krew. Jakby mieszkał w pokoju o tysiącu drzwiach, które próbowałby otworzyć i za każdymi napotykałby wciąż ten sam nieruchomy obraz: machnięcie białą chustką, wystrzały, krew.
Sam przez się fakt był bardzo prosty, chociaż smutny: robotnicy z podmiejskiej fabryki, strajkujący już od trzech tygodni, przyszli do niego parotysięczną masą, z żonami, starcami i dziećmi, stawiając żądania, którym on, jako gubernator, nie mógł zadośćuczynić, i zachowali się niezwykle wyzywająco i zuchwale: krzyczeli, lżyli osoby pełniące obowiązki służbowe, a jedna z kobiet o wyglądzie wariatki szarpała go za rękaw z taką siłą, że pękł mu szew na ramieniu. Potem, kiedy ludzie z jego świty wciągnęli go na balkon, wciąż jeszcze chciał się z tłumem dogadać i uspokoić go. Robotnicy zaczęli rzucać kamieniami, rozbili kilka szyb w domu gubernatorskim i zranili policmajstra. Wtedy dopiero rozgniewał się i machnął chustką.
Tłum był tak podniecony, że salwę trzeba było powtórzyć i padło dużo zabitych – czterdziestu siedmiu, wśród nich dziewięć kobiet i troje dzieci, dlaczegoś same dziewczynki. Rannych było jeszcze więcej. Wbrew perswazjom otoczenia, ulegając jakiejś dziwnej, niepohamowanej i dręczącej ciekawości, pojechał obejrzeć zabitych, złożonych w szopie strażackiej trzeciego cyrkułu. Oczywiście, nie trzeba było jeździć; ale tak jak człowiek, który zbyt szybko, nieostrożnie i niepotrzebnie wystrzelił, czuł potrzebę dopędzenia kuli i schwycenia jej rękami. Zdawało mu się, że jeżeli spojrzy na zabitych, to coś zmieni się na lepsze.
W długiej szopie było ciemno i zimno; pod długim szarym brezentem leżeli zabici uszeregowani w dwa rzędy, niby na jakiejś niezwykłej wystawie: zapewne przygotowano się na przyjazd gubernatora i ułożono trupy w najlepszym porządku, ramię przy ramieniu, twarzami do góry. Brezent zakrywał tylko głowę i górną część tułowia, nogi, jakby dla ułatwienia porachowania, sterczały na zewnątrz – nieruchome nogi, jedne w zdeptanych, podartych butach i trzewikach, inne bose i brudne, dziwnie bielejące poprzez brud i opaleniznę. Dzieci i kobiety ułożono osobno, na boku; i w tym także widoczna była chęć udostępnienia zwłok do jak najlepszego obejrzenia i policzenia. Było cicho – zbyt cicho jak na takie mnóstwo ludzi – i żywi, którzy weszli, nie zdołali naruszyć tej ciszy. Za cienką przegródką z desek krzątał się koło konia stajenny; widocznie i on nie podejrzewał, że za ścianą jest ktoś prócz zmarłych, gdyż przemawiał do konia łagodnie i serdecznie:
– Prr, diable… stój, kiedy ci mówią! Gubernator spojrzał na szereg nóg niknących w ciemności i powściągliwym basem, prawie szeptem powiedział:
– Jednak sporo.
Spoza jego pleców wysunął się pomocnik prystawa, bardzo młody, o bezwąsej, wągrowatej twarzy, i salutując, głośno zameldował:
– Trzydziestu pięciu mężczyzn, dziewięć kobiet i troje dzieci, wasza ekscelencjo!
Gubernator gniewnie zmarszczył się i pomocnik prystawa, salutując, znowu znikł za jego plecami. Chciałby zwrócić uwagę gubernatora na starannie zamiecioną i z lekka przysypaną piaskiem dróżkę między trupami, ale gubernator tego nie spostrzegł, chociaż uważnie patrzył w dół.
– Dzieci troje?
– Troje, wasza ekscelencjo. Czy mam zdjąć brezent? Gubernator milczał.
– Tu są różne osobistości, wasza ekscelencjo – z szacunkiem nastawa zastępca prystawa i biorąc milczenie za zgodę nagle przeszedł na głośny szept: – Iwanow, Sidorczuk, żywo, bierzcie za tamten koniec, no!
Z cichym szelestem zsunął się brudnoszary brezent i jedna po drugiej wypłynęły białe plamy twarzy brodatych i starych, młodych i bezbrodych, różnych, lecz związanych z sobą tym strasznym podobieństwem, jakie nadaje śmierć. Ran i krwi prawie nie było widać. Pozostały gdzieś pod ubraniem i tylko u jednego oko wybite kulą nienaturalnie i głęboko czerniało i płakało czymś czarnym, podobnym w ciemności do dziegciu. Większość patrzała zupełnie tym samym białym wzrokiem; niektórzy tak samo jednakowo marszczyli się, a ktoś osłaniał ręką twarz jakby przed rażącym światłem. Zastępca prystawa spojrzał z ubolewaniem na nieboszczyka naruszającego porządek. Gubernator wiedział na pewno, że właśnie te twarze były dziś w tłumie, w najbliższych szeregach i na pewno patrzał na niektóre z nich, kiedy z nimi rozmawiał – teraz jednak żadnej nie mógł poznać. To nowe i wspólne, nadane im przez śmierć, czyniło je całkiem osobliwymi. Leżeli w martwym bezruchu, przylepieni do ziemi, jak figury gipsowe, które mają jeden bok ścięty płasko dla równowagi; i w ten bezwład nie wierzyło się jak w oszustwo. Milczeli – i nie wierzyło się także w to milczenie, jak i w bezwład: tak wyczekująco uważny mieli wyraz, że nawet nie wypadało rozmawiać w ich obecności. Gdyby nagle skamieniało całe miasto wraz ze wszystkimi ludźmi, którzy idą lub jadą, zatrzymało się słońce, zamarły liście, i wszystko znieruchomiało – zapewne miałoby taki sam dziwny wyraz niezakończonego dążenia, uważnego wyczekiwania i zagadkowej do czegoś gotowości.
– Ośmielę się zapytać, czy wasza ekscelencja rozkaże zamówić trumny, czy też do wspólnego grobu? – głośno i niedomyślnie spytał zastępca prystawa. Ważkość wydarzenia i popłoch dopuszczały, jego zdaniem, pewną zabarwioną szacunkiem familiarność. A przy tym był młody.
– Jaki wspólny grób? – w roztargnieniu spytał gubernator.
– To, wasza ekscelencjo, kopie się taką dużą jamę… Gubernator ostro odwrócił się i poszedł ku wyjściu.
Kiedy wsiadał do powozu, słyszał jeszcze głośne skrzypienie zardzewiałych zawiasów; zamykano martwych.
Nazajutrz rano, gnany wciąż tą samą dręczącą ciekawością i chęcią przedłużenia, niedopuszczenia, aby stało się i zakończyło to, co się już dokonało i skończyło, odwiedził rannych w miejskim szpitalu. Martwi patrzyli na niego, ale od tych nie mógł się doczekać spojrzenia; dopiero w uporze, z jakim odwracali od niego wzrok, poczuł nieodwołalność tego, co się stało. Skończone. Coś ogromnego zostało skończone i więcej nie ma po co i nie ma dokąd wyciągać rąk.
Właśnie od tej chwili jakby stanął dla niego czas i nastąpiło to, dla czego nie mógł znaleźć nazwy i wytłumaczenia. To nie była skrucha – uważał, że miał rację; nie była też litość – łagodne i delikatne uczucie, które powoduje łzy i odziewa serce miękką i ciepłą zasłoną. Spokojnie, jak o figurach z prasowanego papieru, myślał o zabitych, nawet o dzieciach; wydawały mu się połamanymi lalkami i nie mógł współczuć ich bólowi i cierpieniu. Ale nie mógł o nich nie myśleć. W dalszym ciągu widział je jasno – te figurynki z papieru, te połamane lalki – i była w tym straszna zagadka, coś podobnego do czarów, o których opowiadają niańki. Od tego wydarzenia minęło dla wszystkich cztery – pięć-siedem dni, lecz dla niego nie upłynęła nawet godzina i wciąż jest tam, wśród tych strzałów, w tym machnięciu białą chustką, z uczuciem, że coś bezpowrotnie się dokonuje – coś bezpowrotnie dokonało.
Jest przekonany, że uspokoiłby się prędko i zapomniał o tym, o czym nie ma sensu pamiętać i myśleć, gdyby jego otoczenie mniej zwracało na niego uwagi. Ale w ich sposobie zwracania się do niego, w ich spojrzeniach i gestach, w słowach pełnych szacunku i współczucia, kierowanych jakby do nieuleczalnie chorego, brzmi całkowite przekonanie, że on myśli, że nie może nie myśleć o tym, co się stało. Policmajster melduje nazajutrz uspokajająco, że jeszcze dwóch, trzech rannych wyzdrowiało i opuściło szpital. Żona, Maria Pietrowna, każdego ranka dotyka ustami jego głowy sprawdzając, czy nie jest gorąca, jakby był dzieckiem, a zabici – to jakieś zielsko, którego się objadł. Co za bzdura! A w tydzień po wypadkach przyjechał z wizytą sam przewielebny Misaił i po pierwszych zdaniach stało się zrozumiałe, że troszczy się o to samo, co wszyscy, i chce uspokoić chrześcijańskie sumienie generała. Robotników nazwał złoczyńcami, jego – dawcą pokoju, i – chytrus! – nie przytoczył ani jednego wyświechtanego i zwietrzałego tekstu, dobrze wiedząc, że gubernator nie jest zbyt wielkim amatorem popowskiego krasomówstwa. Wstrętny i marny wydał mu się ten starzec, bezcelowo kłamiący wobec swego Boga.
Podczas rozmowy archirej miał zwyczaj przysuwać do rozmówcy ucho. Zaczerwieniwszy się z gniewu – sam czuł żar w swoich oczach – gubernator złożył usta w rurkę i głośno zatrąbił w pochylone ku niemu anemiczne, miękkie ucho, pokryte siwym puszkiem.
– Złoczyńcy, owszem, ale ja, wasza przewielebność, gdybym był na waszym miejscu, to bym odprawił nabożeństwo żałobne za zabitych!
Archirej odsunął ucho, rozłożył nad brzuchem suche ręce, podobne do gęsich łap, i, pochylając głowę, łagodnie powiedział:
– Każde stanowisko ma swe ciernie. Ja na przykład na pańskim miejscu, wasza ekscelencjo, po prostu bym nie strzelał, żeby nie trudzić duchowieństwa nabożeństwami. Ale cóż robić: złoczyńcy!
Potem dobrotliwie udzielił mu błogosławieństwa i szeleszcząc jedwabiami popłynął ku wyjściu. Wyglądał tak, jakby kłaniał się wszystkiemu, obok czego przechodził, i wszystko po drodze błogosławił. W przedpokoju długo i troskliwie szamotał się z głębokimi jak okręty kaloszami i wierzchnim odzieniem. Odwracał ucho to w prawo, to w lewo. Gubernatorowi, który ze wstrętem, lecz z konieczności uprzejmie pomagał mu się odziać, powtarzał przykonywająco łagodnie:
– Niech się wasza ekscelencja nie fatyguje, nie fatyguje!
Wynikało znów z tego, że gubernator jest nieuleczalnie chorym człowiekiem, któremu szkodzi każdy wysiłek.
Tegoż dnia przyjechał z Petersburga na tygodniowy urlop syn, oficer, i chociaż nie nadawał żadnego znaczenia swej niezwykłej wizycie, był żartobliwy i wesoły, pomimo to wyczuwało się, iż ściągnęła go ta sama niezrozumiała troska o gubernatora. O wydarzeniu odezwał się bardzo lekko i powiedział, że w Petersburgu są zachwyceni męstwem i nieustępliwością Piotra Iljicza; niemniej nalegał, by zażądał setki kozaków i w ogóle zastosował środki ostrożności.
– Jakie środki? – zdziwił się ponuro gubernator. Ale sensownej odpowiedzi nie otrzymał.
Tym bardziej dziwna była ta troskliwość, że w mieście od tego dnia zapanował całkowity spokój. Robotnicy od razu przystąpili do pracy. Minął spokojnie i pogrzeb, chociaż policmajster czegoś się obawiał i trzymał całą policję w pogotowiu. Wreszcie z Petersburga na swój uczciwy raport o wydarzeniach otrzymał pochlebną aprobatę wysoko postawionej osobistości – zdawało się, że na tym powinno wszystko się zakończyć i stać się przeszłością.
Ale nie stawało się przeszłością. Jakby wyrwawszy się spod władzy czasu i śmierci, nieruchomo tkwiło w mózgu – ten trup minionych wydarzeń, pozbawiony pogrzebu. Co wieczór uparcie zakopuje go do mogiły; mija noc, nadchodzi ranek – i znowu zjawia się przed nim, przesłaniając świat, wszystko sobą zaczynając i kończąc, nieruchomo stoi skamieniały, wyryty obraz: machnięcie białą chustką, strzały, krew.II
Gubernator dawno już skończył przyjmowanie interesantów. Ma teraz jechać do swojej willi i czeka na urzędnika do zleceń specjalnych, który pojechał po jakieś zakupy dla gubernatorowej. Siedzi w gabinecie nad papierami, ale nie pracuje, lecz myśli. Potem wstaje i, wsunąwszy ręce do kieszeni czarnych z czerwonymi lampasami spodni, z odrzuconą w tył siwą głową, chodzi po pokoju dużymi, twardymi, wojskowymi krokami. Zatrzymuje się przy oknie i, z lekka rozstawiwszy duże, grube palce, dobitnie i głośno pyta:
– No, i o co chodzi?
Czuje przy tym, że dopóki rozmyślał, był sobie zwykłym człowiekiem, jak każdy, Piotrem Iljiczem, ale po pierwszym dźwięku głosu i po tym geście od razu znowu stał się gubernatorem, generał-majorem i jego ekscelencją. Robi mu się przykro. Myśli rozpraszają się i uciekają. Ostro, po gubernatorsku wstrząsnąwszy lewym epoletem, odchodzi od okna i znowu przemierza pokój. „Tak chodzą gubernatorzy” – myśli bez sensu w rytm dużych i twardych kroków i znowu siada starając się nie poruszać, żeby jakimś nieostrożnym ruchem nie wyzwolić w sobie czegoś gubernatorskiego. Dzwoni.
– Nie wrócił?
– Nie, wasza ekscelencjo.
I gdy pochylony z respektem lokaj pieczołowicie wymienia jego tytuł, nagle sobie przypomina: „Ach tak, przecież tam są wybite szyby, a ja jeszcze nie widziałem. Dotychczas nie widziałem.”
– Jak wróci, to zaraz mi powiedz, będę w salonie. Ramy w wysokich oknach na staroświecką modłę były podzielone na osiem części, co nadawało im charakter nudnej urzędowości, podobieństwo do sądu dla sierot lub kancelarii więziennej. W trzech oknach, znajdujących się najbliżej balkonu, wstawiono nowe szyby, ale wyglądały brudno, gdyż zachowały mączyste ślady dłoni i palców. Widocznie nikomu z licznej a leniwej służby nie przyszło do głowy, że należy je umyć, że należy zniszczyć wszelkie ślady tego, co się wydarzyło. Zawsze jest tak: jak im się powie – to zrobią, a jak się nie powie, to sami nigdy palcem nie kiwną.