- promocja
- W empik go
Gustaw. Opowieść o Holoubku - ebook
Gustaw. Opowieść o Holoubku - ebook
Pierwsza po wielu latach biografia Gustawa Holoubka. Dlaczego teraz? Bo ciągle żyje w naszej pamięci. Bo był i nadal jest kimś więcej niż wspaniałym aktorem. Bo teraz – bardziej niż kiedykolwiek – ważna jest jego niezłomna postawa etyczna.
Zofia Turowska, biografka m.in. Agnieszki Osieckiej, Janusza Majewskiego i Zofii Nasierowskiej, odkrywa nieznane fakty z życia Gustawa Holoubka, analizuje postawy i losy środowiska, a także określone działania Holoubka w kontekście osobistym i politycznym. Zyskała dostęp do rodzinnych dokumentów i archiwum, które nie są dla nikogo dostępne. Porusza wiele ważnych i nieznanych historii i faktów – dotychczas nieomawianych.
Gustaw. Opowieść o Holoubku to znaczące sceny z jego życia, to Gustaw na tle historii, we wspomnieniach rodziny, przyjaciół i kolegów, bardziej codzienny niż pomnikowy: mąż, ojciec, dziadek, mądry, uroczy człowiek, zwyczajnie nadzwyczajny przyjaciel, niezwyczajny kibic, kompan do brydża, pokera, niezwykły opowiadacz dykteryjek. Dżentelmen o magnetycznym głosie i uwodzicielskim spojrzeniu. Człowiek mądrego słowa, riposty, dowcipu. Inteligent. Kreował życie, jakiego pragnie. Patrzył do przodu, nie za siebie.
To, o czym myślał, pisał, mówił, jest w tej książce najważniejsze i ciągle aktualne. Ma się wrażenie, że Holoubek wcale nie odszedł...
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66335-38-7 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Co jest w tej piłce, że siedzi w nas do końca życia i nawet kiedy już dawno przestaliśmy ruszać nogami, fascynuje? – zadaje pytanie Holoubek i zaraz odpowiada: – Najprościej mówiąc, to wspaniała zabawa dla chłopców. To szkoła lojalności, uczciwości, zakosztowania sukcesu i radzenia sobie z nim, tak jak z porażką oraz goryczą z nią związaną. Niepowodzenia trzeba znosić przez całe życie, a futbol uczy, jak znosić je z godnością. Esencja dramaturgii, z ekspozycją, kulminacją i katastrofą, trwająca w trzech jednościach: czasu, miejsca i akcji, sfera pewnej ozdoby człowieka, duchowości, bliska poezji, która upiększa rzeczywistość”.
– Sport był dla Gustawa biżuterią, czymś, co zdobi życie – ujmuje Waldemar Dąbrowski.
– Gustaw, miłośnik i znawca sportu – powraca do dawnych lat w swoich prywatnych zapiskach trener tenisa Janusz Hellich, który wówczas nawet nie przypuszczał, że połączy go z Holoubkiem niezwykła przyjaźń. – Spotkaliśmy się w połowie lat sześćdziesiątych na kortach warszawskiej Legii. Wówczas na tenisowych zawodach pojawiała się spora grupa artystów. Specjalnym powodzeniem cieszyły się mecze o Puchar Davisa. Stanisław Dygat, Tadeusz Konwicki i Gustaw Holoubek siedzieli zawsze razem. O Dygacie i Holoubku pisali, że są przyjaciółmi zainfekowanymi kibicowaniem. Przychodzili także Erwin Axer, Kazimierz Rudzki, Jerzy Gruza, Bogumił Kobiela, Alina Janowska, Maria Ginter, a Zbigniew Lengren bardziej zadziwiał nas serwem niż profesorem Filutkiem. W kabinie nad kortami pochylony nad mikrofonem Bohdan Tomaszewski zapowiadał: „Szanowni Państwo! Letnia gala publiczności rozpoczęta”.
Po wojnie nowi władcy Polski uznali. że tenis to sport arystokracji i ludzi zamożnych. A im chodziło o masy, o lud. Nie zamierzali wobec tego tenisa propagować i popierać. Był pogardzany i lekceważony. Utrzymywał się na powierzchni dzięki grupie przedwojennej inteligencji.
W roku 1968, po olimpiadzie w Meksyku, organizowałem na Rozbrat w Stołecznym Komitecie Kultury Fizycznej spotkanie olimpijczyków z ludźmi kultury i sztuki. Waldemar Baszanowski, Witold Woyda – złoci medaliści; Gustaw Holoubek, Stanisław Dygat, Wiesław Gołas i Tadeusz Konwicki – ludzie sceny, filmu i pióra. Kulminacyjnym punktem pierwszego takiego wieczoru było wręczenie artystom kart wolnego wstępu na wszystkie imprezy sportowe w Warszawie. Staś Dygat był zachwycony i zapewnił mnie, że nigdy tego nie zapomni. Będzie mógł oglądać walki bokserskie w Hali Gwardii o każdej porze. Najlepiej jednak znał się na tenisie. Grał w tenisa jeszcze przed wojną. Należał do obiecującej grupy juniorów, ale nie odnosił sukcesów, bowiem dzielił pasje tenisowe z boksem. Brakowało mu koncentracji i skupienia uwagi na jednej dyscyplinie. Kilka razy stawaliśmy po przeciwnej stronie siatki na korcie. Grał pięknie, elegancko, stylowo. Wysoki, przystojny, przedwojenny pan, pachnący zawsze yardleyem. Nie biegał, bo już miał problemy z sercem, ale prezentował się wspaniale. Po kilku wymianach piłek siadaliśmy na tarasie, aby gadać o aktorstwie Gucia. Kochał go, ogromnie cenił i zachwycał się jego każdą nową rolą. Podejrzewam, że zyskałem jego sympatię tylko dlatego, że podzielaliśmy entuzjazm dla twórczości Gustawa.
Tadeusz Konwicki przedstawia Hellicha jako typ „dawnego sportowca, dżentelmena, uprzejmego człowieka, otwartego, o ładnej sylwetce, którą zawdzięczało się bezinteresownemu sportowi. Przy panu Januszu Hellichu mogę bluzgać na sport, wówczas on stara się go bronić. To od niego dowiedziałem się, że we współczesnym sporcie jest zasada defensywy: przede wszystkim nie stracić bramki”.
Janusz Hellich:
– Stanisław Dygat – romantyk sportowy, kocha boks, piłkę nożną i tenis, chodzi na wszystkie imprezy sportowe, później ogląda w telewizji, z całej trójki przyjaciół najbardziej zaangażowany w rozgrywkach tenisowych. Przeżywa każdy punkt w wielkich emocjach. Złości się i głośno komentuje; Konwicki spokojny i sceptyczny, nie bardzo wierzy w zwycięstwo Polaków; najbardziej racjonalny Gustaw Holoubek: przychylnie i życzliwie nastawiony do wydarzeń na korcie, uwielbia Władysława Skoneckiego, uważa, że nie tylko pięknie gra, ale jest również mistrzem dramaturgii i posiada to, o czym marzy każdy aktor – skupia na sobie uwagę.
Porównanie sportowca z aktorem Holoubek najwyraziściej uwidacznia na przykładzie piłki nożnej, którą w swoich sportowych zamiłowaniach stawia na pierwszym miejscu.
– I aktor, i piłkarz występują przed widownią – analizuje w rozmowie z Rafałem Stecem. – Obaj przeżywają tremę wywołaną przez fakt bycia oglądanym. Stres ten ma jednak i pozytywne działanie: wyzwala niespotykaną motywację i mobilizację, chęć bycia najlepszym, by dzięki temu uzyskać władzę nad publicznością, zdobyć jej sympatię i doping. Na skupienie publiczności aktor reaguje w taki sam sposób jak piłkarz nagradzany brawami. Łączy ich także wysiłek fizyczny: aktor skoncentrowany przez dwie godziny spektaklu, by nie uronić ani słowa, przeżywający silne emocje, czasami traci na wadze nie mniej niż piłkarz podczas gry. A zagłębiając się – cechuje ją pewne zjawisko całkowicie abstrakcyjne. Na boisku człowiek oddaje się jakiejś wymyślonej regule niemającej sensu utylitarnego.
Janusz Hellich:
– Gustaw chodzi na tenisowe zawody, ale gry w tenisa nie próbuje. Narzeka na brak czasu i na to, że strasznie się zaniedbał fizycznie. Gra w teatrze, telewizji i w filmie tak dużo, że czuje ogromną potrzebę ruchu i aktywności sportowej. Natychmiast proponuję poranne rozruchy w pobliskiej Agrykoli. Przyjmuje propozycję z zadowoleniem. Biegamy po parku. Czuje się znacznie lepiej. Przychodzi jednak rzadko. Kiedy zaczyna mówić o sporcie, w jednej chwili się ożywia i łatwo zauważyć, że miłość do sportu pochłania go z wielką mocą, lubi też boks i lekkoatletykę, ale w sportowych zamiłowaniach na pierwszym miejscu stawia piłkę nożną. W zdumieniu słucham, kiedy wymienia skład drużyny Cracovii z 1935 roku.
Jak wiadomo, Cracovia to coś więcej niż tylko klub sportowy i drużyna, to historia Niepodległej. Już Józefa Piłsudskiego proszono o objęcie protektoratu nad uroczystościami jubileuszowymi. „Naczelnik Piłsudski oświadczył, że delegacyą przyjmie, bo kocha sport w ogólności, a Cracovia jest właśnie tem klubem, który nauczył Go interesować się sportem” – pisała ówczesna prasa.
Gustaw cytuje też swobodnie nazwiska krakowskiej drużyny z białą gwiazdą na piersi – Wisły, odwiecznego rywala Cracovii, i klubu robotniczego Garbarnia, z tytułem Mistrza Polski z 1931 roku. Bezgranicznie jednak i trwale kocha tylko „Pasy”, bo taki przydomek nadali Cracovii kibice od występujących w herbie i na strojach naprzemiennych białych i czerwonych pasów. Klub docenia to uczucie i wyraża w słowach:
„Pańska miłość jest pięknym przykładem obecności w chwilach dobrych i złych, wzorem wspólnego przeżywania radości zwycięstw i goryczy porażek, a na trybunie honorowej Cracovii czeka na Pana zawsze to samo zarezerwowane miejsce. Po latach niepowodzeń Klub Sportowy Cracovia znów gra w II lidze i przynajmniej pół Krakowa marzy o jego powrocie do ekstraklasy. Przypominamy o tym, gdyż wiemy, że «Pasy» zawsze miały i mają w Panu oddanego na dobre i złe sympatyka, a nasza radość jest radością wspólną. Ogromnie serdecznie zapraszam na Pański rodzinny Zwierzyniec, na Błonia i na stadion przy ulicy Kałuży”.
Na dowód dołączają kartę wstępu na wszystkie mecze, otrzymuje też zaproszenie od władz klubu do udziału w komitecie honorowym obchodów stulecia jego istnienia.
– Cracovia była moim pierwszym nauczycielem – powie Gustaw podczas gali tej wyjątkowej rocznicy. – Pierwszą instancją edukacyjną. Właściwie mam takie dziwne wrażenie, że urodziłem się na boisku Cracovii, a w każdym razie tam się wychowałem. Cóż to był za czas!
Doskonale rozumie Zygmunta Nowakowskiego, pisarza, aktora i dziennikarza, krakowianina, przedwojennego wiceprezesa Cracovii, który chciał być pochowany na polu karnym boiska tego klubu.
– Myślę tak samo. Byłoby pięknie, gdyby można było tak wiecznie, że tak powiem, wiecznie oglądać piłkarzy, mecze, cieszyć się z ich zwycięstw, martwić się ich klęskami, ale w każdym razie być, cały czas być...
Jerzy Pilch opowiada Bartoszowi Marcowi z „Rzeczpospolitej”:
„Raz byłem na meczu Cracovia – Polonia Warszawa w Warszawie. Dostałem zaproszenie do loży VIP-ów – ma to swoją dobrą i złą stronę. Złą, bo nie bratasz się z normalnymi kibicami, dobrą, bo miałem obok siebie Gustawa Holoubka. Dzień był zimny. Holoubek obserwował grę starannie opatulony. Z przebiegu zdarzeń na boisku byliśmy zadowoleni, bo Cracovia wygrywała. Holoubek przez cały mecz w ogóle się nie odzywał, tylko raz ryknął: «A bramkarz jak ch... stoi!»”.
Grzegorz Królikiewicz:
„Gdy zaczynał mówić o sporcie, schodził na poziom prostej, potocznej mowy, czasem nawet gwary”.
Zapamiętane jest także jego nieco filozoficzno-humorystyczne powiedzenie:
Kto nigdy nie grał w piłkę, ten nie wie, czym jest bramka. Jak jest wściekle obszerna dla bramkarza i jak wąska i niska dla tego, kto ją atakuje.
Przyznawał, że ma żyłkę i usposobienie hazardzisty i życie traktuje jak sport.
– Cieszą mnie same zawody, mecz, w którym biorę udział, sama konfrontacja z publicznością. Jak oglądam mecze, to wydaje mi się, że jestem na boisku. Kibicowanie sportowi, patrzenie na sport jest zbliżone do konsumpcji dóbr wymyślonych przez człowieka, a więc szalenie ludzkich, sam pomysł, żeby uprawiać sport, jest szalenie abstrakcyjny: nagle dorośli ludzie ustalili sobie metody gry, zjawisko niemające nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Ktoś zwycięża i właściwie co z tego? Uczucie zwycięstwa, walka o nie jest człowiekowi przyrodzone. A sport jest dlatego wyjątkowy, tak piękny, że zwycięża się bezkrwawo. Że nie walczy się na śmierć i życie. Nie przypomina walki gladiatorów, jest walką zwykłych ludzi, którzy równie zdrowi ją zaczynają, jak i kończą.
Profesor Wojciech Noszczyk, profesor nauk medycznych, chirurg, potwierdza:
– Sportowcy byli dla niego wzorem tężyzny fizycznej. Po pewnym meczu na Legii, na którym mu towarzyszyłem, czekał na Deynę. Rozmawiał z nim, jak trenuje, co myśli o drużynie, jak się czuje, tak po prostu, jak z kolegą, partnerem, jak z Konwickim.
Na Legię często chodzi z Dygatem, tym „chłopcem z boiska”, jak nazywała go żona, Kalina Jędrusik, którego miłość do sportu była bezgraniczna, a który sytuował piłkę między komedią dell’arte a happeningiem, oraz z Konwickim, autorem cyklu felietonów sportowych Z miejsc stojących, zamieszczanych w „Nowej Kulturze”.
Janusz Hellich:
– Razem chodziliśmy na mecze piłkarskie Legii, zachwycaliśmy się inteligencją piłkarza Lucjana Brychczego. Krzyczeliśmy na skrzydło do Żmijewskiego. Głośno krytykowaliśmy bramkarza Grotyńskiego. Często byli z nami Kalina Jędrusik, Krzysztof Mętrak, Wojciech Gąssowski.
We wspomnieniach legendy Legii, Lucjana Brychczego, przy Łazienkowskiej, na kortach i basenie, w weekendy na trybunach, zasiadali artyści: Łapicki i Konwicki, Dygat i Holoubek, „ludzie władzy tej oficjalnej i nieoficjalnej: minister obok waluciarzy, dyrektor zjednoczenia z prywaciarzem, najpiękniejsze dziewczyny i najgłośniejsze nazwiska. Podziwiali drużynę piłki nożnej”.
Janusz Zaorski kilkakrotnie był tam na meczach w towarzystwie Holoubka, Dygata, Szczepkowskiego, Morgensterna.
„Padały kwieciste przymiotniki... Byłem wtedy asystentem reżysera Janusza Morgensterna, który kręcił Kolumbów. Cała ekipa chodziła na mecze, a Janusz dosiadał się do swoich znajomych. Dzięki temu miałem przywilej siedzenia obok Tadeusza Konwickiego, Stanisława Dygata i Gustawa Holoubka. Na jednym ze spotkań pucharowych Legia grała słabiej, był jakiś przestój i wtedy panowie Konwicki, Dygat i Holoubek zaczęli wydawać takie odgłosy, jakby wabili kota: kici-kici-kici-kici; oczywiście chodziło im o Lucjana Brychczego, o Kiciego, a nie o kota, ale robili to tak, że aż zacząłem się rozglądać, czy nie ma koło nas jakiegoś kocura. Widząc słabszą grę Legii, wywoływali Brychczego, by ten zmienił obraz meczu”.
„Otóż siedzimy sobie kiedyś z Gucieńkiem, Dygatem i jeszcze jakimś kibicem na trybunach stadionu Legii i w miłym podnieceniu oczekujemy rozpoczęcia meczu piłkarskiego – przywołuje wspomnienie Tadeusz Konwicki w autobiograficznej powieści Nowy Świat i okolice. – A tu za nami, na wyższym stopniu trybuny, lokuje się jakaś wataha żulów warszawskich. Niepomni na to, że przed nimi siedzą szacowni kibice sportowi, zaczynają wrzeszczeć, rzucać mięsem, szamotać się, gwizdać, ryczeć.
Gucieńko, odziany z dystynkcją w sakpalto, odwraca się i grzecznie upomina młodzież, prosząc o spokój. Bogać tam, rwetes, wrzaski, nieprzystojne słownictwo jeszcze się wzmagają. Gucieńko słucha tego, jego piękne uszy czerwienieją złowrogo, nagle odwraca się błyskawicznie, łapie najaktywniejszego urka za łeb i przez własne ramię trzask jego pyskiem o własne kolano. Matko Święta, cała trybuna ucicha, chuligani milkną ze zgrozy, ten schwytany przez subtelnego Gucieńka żulik gramoli się z ziemi z rozkwaszonym nosem, a wtedy ich przywódca, wielki i barczysty drab, podnosi się z ławki i powiada z niesmakiem: Chodźmy stąd, bo tu granda siedzi”.
Józef Hen:
„Żyliśmy blisko siebie i rozmawialiśmy o piłce. Godzinami można było dyskutować o tym ze Stanisławem Dygatem i Gustawem Holoubkiem. Gustaw uwielbia kobiety, a fascynuje się sportem”.
Jan Machulski:
„Chętnie kibicował także lekkoatletkom, zwłaszcza tym o bardzo długich nogach”.
Daniel Olbrychski zachodzi z wizytami na Joliot-Curie, do mieszkania Dygatów:
„Przeważnie z okazji meczów piłkarskich albo festiwalu w Opolu. Bywali tam Holoubek, Konwicki, przysłuchiwałem się ich rozmowom, to były dla mnie jakby wyższe studia”.
Do anegdoty, opowiadanej przez Holoubka, przeszła rodzinna wizyta wybitnego kompozytora, klasyka muzyki XX wieku, Witolda Lutosławskiego, właśnie u Dygata, jego szwagra, szalonego kibica piłki nożnej, podczas odbywających się mistrzostw świata w Niemczech w 1974 roku. Lutosławski, daleki od kibicowania i niezorientowany w rozgrywkach, pyta Dygata:
– Co się stało, dlaczego ulice Warszawy takie wyludnione?
– Jak możesz być kompozytorem, skoro nie wiesz, że trwają mistrzostwa w piłce nożnej? – Dygat, niemal oniemiały, odpowiada pytaniem.
– A mógłbyś mi wytłumaczyć, o co w tym chodzi? Bo nie mam zielonego pojęcia... – sumituje się Lutosławski.
– Obejrzyj mecze w telewizji, zorientujesz się...
Po paru dniach Lutosławski telefonuje do Dygata:
– Chyba już rozumiem, chodzi o to, żeby piłka wpadła do bramki tej drugiej drużyny...
Internauta: Gustaw Holoubek po prostu trafił w sedno, opisując piłkę nożną w swojej książce. Mistrzostwo świata, idealnie oddana cała esencja futbolu. „Piłkarski mecz daje nam okazję do oglądania z bliska bitwy, w pełnym znaczeniu tego słowa, bo rządzącej się zasadami strategii wojennej – porównuje Holoubek. – Wszystko w niej jest. Wstępne harce służące do zbadania możliwości bojowych przeciwnika, próby ataków małymi siłami, wypady w głąb linii obronnej wroga, generalne ofensywy podjęte z pewności przewagi albo determinacji w obliczu klęski, dbałość o zabezpieczenie własnych tyłów, od krycia poszczególnych napastników do skomasowanej defensywy. I broń zasadnicza – strzały – tak właśnie się nazywają i mają miejsce po wypracowaniu najdogodniejszej pozycji dla ich celności.
Będę się upierał przy wyjątkowości futbolu. Rzut do kosza czy ścięcie piłką siatkową mają miejsce w ciągu meczu tyle razy, że natura gry przestaje być trudem walki rozciągniętej w czasie, umożliwiającej zbudowanie dramaturgii, a staje się tylko popisem szybkości, grą i tylko grą, jak dziesiątki innych gier sportowych, w których fizyczna sprawność zawodników staje się głównym przedmiotem naszego zachwytu. A właśnie dramaturgia, o której mówię, mieszcząca się w klasycznej formule poetyki Arystotelesa, z ekspozycją, kulminacją i katastrofą, trwająca w trzech jednościach, czasu, miejsca i akcji, dramaturgia, która ma niewątpliwie miejsce na meczu piłkarskim, nam, widzom, daje szansę wyjścia wyobraźnią poza sportowe widowisko.
Nawet w prawdziwych bitwach obowiązują pewne normy postępowania – dodaje w wywiadzie – na przykład nie zabija się jeńców. Jeśli jedna ze stron postępuje inaczej, spotyka się z oburzeniem całego świata. Wojna toczy się w określonych ramach, ma swoją formalną stronę, nie tylko emocjonalną. Od piłkarzy też wymagam, by w każdych okolicznościach pamiętali o fair play”.
Holoubek po wielekroć wypowiada się i pisze o znanych sportowcach i wyjątkowych komentatorach sportowych. Krzysztofowi Loganowi Tomaszewskiemu dla potrzeb książki tak opowiada o jego ojcu:
„Bohdana Tomaszewskiego znam od progu swojej świadomości. Od chwili, gdy zacząłem się interesować sportem. Pierwsze relacje sportowe docierały do mnie dzięki Wojciechowi Trojanowskiemu, który był naszym idolem jeszcze z czasów przedwojennych. I nagle pojawił się Bohdan Tomaszewski, który zaproponował coś do tej pory nieznanego – mianowicie komentarz do sportu, który, jeśli to tak można nazwać, był komentarzem filozoficznym. On bardziej niż ktokolwiek inny dotykał najbardziej istotnych zdarzeń sportu. Właśnie dlatego, że posługiwał się metaforą, uogólnieniem. To zawsze było bardziej trafne i działające na wyobraźnię niż na przykład suchy wynik. Bohdan wyjaśnił mi tajemnicę sportu i kazał mi go pokochać. Wielcy aktorzy szukają w swoich rolach możliwości wydobycia prawdy o człowieku. Bohdan także szukał prawdy. Prawdy o ludziach. Wręcz obsesyjnie zajmował się tymi sportowcami, którzy przegrywali albo mogli przegrać gdyż o wiele bardziej dramatyczne, prawdziwe staje się spojrzenie na rzecz z punktu widzenia pokonanego niż z punku widzenia zwycięzcy”.
Odczytuje też w cyklu ośmiu radiowych audycji – wspomnień Bohdana Tomaszewskiego z dwunastu Olimpiad, zimowych i letnich – fragment jednej z jego książek Listy oldboya, czyli olimpijskie Somosierry o zdobyciu przez Wojciecha Fortunę, „takiego małego chłopca, którego poniósł wiatr”, pierwszego złotego medalu dla polskiego sportowca na zimowych igrzyskach olimpijskich.
„W Polsce była jeszcze głęboka noc – zaczyna Gustaw Holoubek, a jego magiczny głos dodaje dreszczu emocji tekstowi Tomaszewskiego. – Wybrałem sobie bardziej interesujący, jak mi się wydawało, punkt obserwacyjny. Był to domek przeznaczony dla skoczków, w którym zbierali się przed wyjściem na start. Było tu jasno. Przez duże okna wpadało światło pochmurnego dnia. Wyraźnie rysował się ogromny kształt skoczni, a okno, przy którym się usadowiłem, wychodziło dokładnie na setny metr zeskoku Patrzę w górę. Maleńka sylwetka przyczajonego narciarza. Przełożył narty, ruszył, już mknie. Na progu wybił się z potężną siłą, jakby chciał skoczyć na niebotyczny, niewidzialny szczyt. Poleciał w przestrzeń. Na stadionie zrobiło się tak cicho, że słychać było tylko poszum wiatru, jakiś świst, a on szybował i leciał...”
Pozostając przy skoczkach, Holoubek cytował Mieczysława Jahodę, jak to był on świadkiem pierwszych skoków młodych górali na zakopiańskiej Krokwi.
„Z gardeł grupy kibiców wydzierał się okrzyk: Ustooł! Ustooł!, co znaczyło, że ustał na nogach podczas lądowania”.
Feliks Stamm, najwybitniejszy polski trener kadry bokserów, tak zapamiętał spotkanie z Holoubkiem podczas finałowego dnia zmagań pięściarzy na igrzyskach olimpijskich w Rzymie w 1960 roku. „Pallazzo dello Sport jest wypełniony po brzegi entuzjastami boksu. W hali znajduje się też wielu Polaków, przybyłych na wycieczki olimpijskie do Rzymu. Znakomity aktor Holoubek, wielki entuzjasta pięściarstwa, poprzez tłum woła: O doping bądźcie spokojni!”
Na olimpiadę w Rzymie Holoubek jedzie z wycieczką ze Sports-Touristu.
„O udział nie każdy mógł się ubiegać – notuje Józef Hen w jednym ze swoich Dzienników – trzeba było mieć poparcie możnych. I tak krążyłem po Rzymie z Holoubkiem i Joe Alexem, czyli Maćkiem Słomczyńskim. Fotografowałem Gucia na Schodach Hiszpańskich”.
Maciej Słomczyński dodaje:
„Stworzyłem około trzech lub czterech tysięcy limeryków. Zacząłem niemal jako dziecko w szkole, a skończyłem, jadąc z Gustawem Holoubkiem na Olimpiadę w Rzymie 1960. Jadąc przez Austrię i Włochy, staliśmy na korytarzu wagonu, a moim obowiązkiem było wymyślić limeryk mieszczący nazwy każdej z mijanych stacji. Wygrałem ten zakład, ale muszę powiedzieć, że nie przyszło mi to łatwo, zważywszy okropne nazwy mijanych austriackich miasteczek”.
Marek Bargiełowski, długoletni aktor Teatru Dramatycznego, nie może zapomnieć „występu” koszykarzy Harlem Globetrotters, kiedy w 1979 roku gościli w Polsce w hali Gwardii. Byli na nim razem z Gustawem i kiedy wychodzili, sportowa publiczność oklaskiwała Holoubka, taka była jego nieprawdopodobna popularność.
Nawet odnoszący sukcesy Sobiesław Zasada nazwany zostaje Holoubkiem kierownicy, a kolejna Miss Polski – Holoubkiem urody.
W którymś momencie swojego życia Gustaw przestaje chodzić na stadion.
„Na szczęście telewizja umożliwia mi śledzenie wszystkiego, co mnie interesuje, a jej przewaga polega na tym, że daje lepszy ogląd przebiegu gry. Emocji na żywo mi nie brakuje. Zwłaszcza tych, które oferuje nowy styl kibicowania”.
Jan Holoubek:
– Ojciec w telewizji oglądał nawet zawody w rzucie lotkami. Nie lubił tylko kolarstwa, ale i tak je oglądał.
Magdalena Zawadzka:
– Wprosił się na mecz do kogoś – wszyscy sparaliżowani, bo przyszedł Holoubek, a on usiadł cichutko w kąciku, obejrzał mecz, pożegnał się i wyszedł. A w domu tak się podczas oglądania meczu emocjonował, że aż wyrwał poręcz z fotela.
„Oby przynajmniej choć raz czy dwa na sezon obdarzał nas jakąś nową rolą – wyraża swoje pragnienia internauta – więcej nie wymagajmy, bo musi mieć przecież trochę czasu na brydża, w którym jest równie dobry jak na scenie, no i na oglądanie meczów, czym się tak pasjonuje”.
Nawet w teatrze, kiedy jest dyrektorem, potrafi przesunąć godzinę rozpoczęcia spektaklu, bo rozpoczyna się transmisja ważnego meczu, na przykład podczas mistrzostw świata w piłce nożnej lub olimpiady, a jeżeli to było niemożliwe, zobowiązywał aktorów do informowania widowni o stanie meczu.
Mówił o sobie „kibic teatralny”, a Marek Kondrat nazwał go „sportsmenem widowni”.
– Miał duszę sportowca, ale żadnego sportu nigdy nie uprawiał – dopowiada Krzysztof Słysz.
– W sporcie, tak jak w sztuce, nie ma demokracji – stawia tezę Holoubek. – Powinniśmy sobie ją natychmiast wybić z głowy, bo dotyczy tylko sfery startu – każdy powinien mieć prawo wystartować, później pojawiają się różnice. Zjawiają się ludzie całkowicie niezdolni i niezmiernie utalentowani. Ci ostatni muszą mieć specjalne przywileje. Odchodzimy od demokracji, bowiem nie można tak samo traktować słabości człowieka utalentowanego i utalentowanego miernie lub zupełnie pozbawionego talentu. Tak jest w każdej dziedzinie, która polega na specyficznych, unikalnych umiejętnościach. Przecież nie od każdego aktora żąda się, by co sezon zagrał Hamleta, nikt nie pozwoli też, by niepraktykujący chirurg wykonywał skomplikowane operacje. Może i byłoby to demokratyczne, ale ze szkodą dla pacjenta. Jeśli oddaję stół do naprawy, szukam najlepszego stolarza. A ten ma zapewne także najlepszy warsztat. I tak samo powinno być w piłce – wybitnym zapewnia się lepsze warunki niż przeciętnym. Im większa stawka, tym większa musi być dbałość, by nie doszło do ludzkiej pomyłki, która wypaczy wynik. Demokracja, owszem, ale też hierarchia – jest mistrz, czeladnik, praktykant.
Dziennikarz sportowy Rafał Stec pisze na swoim blogu:
„Mój jedyny raz z Holoubkiem, który kochał piłkę, był magiczny i pouczający zarazem. Siedzieliśmy w jego gabinecie, w dość znaczącym oddaleniu od siebie, przez co mogłem Gustawa Holoubka lustrować od stóp do głów. Doświadczyłem wówczas na własne oczy i uszy, czym jest owa słynna «dramatyczna pauza», równoważna – z punktu widzenia dramaturgii – z kwestią dialogową.
Kiedy zadawałem pytanie, zapadała cisza. Głucha, niekończąca się cisza. Nigdy, podczas żadnego wywiadu, nie czekałem na odpowiedź dłużej. I chyba nigdy bardziej się nie stresowałem. Bo cisza zapadała też niekiedy w trakcie odpowiedzi, a ja nie miałem pewności, czy oznacza zezwolenie na następne pytanie, czy zwiastuje kontynuację, nad którą aktor właśnie rozmyśla. W jego gabinecie czułem się, co dla mnie samego było zadziwiające, jak na audiencji”.
Mecz jest zminiaturyzowaną historią ludzkości – twierdzi Konwicki. A hazard?
Jeśli wierzyć fizjonomistom twarzy, fragmentem zdradzającym naszą osobowość są uszy, w przypadku Holoubka element bardzo charakterystyczny. Osoby obdarzone dużymi uszami nie mogą żyć bez ryzyka i mocnej dawki adrenaliny. Znawcy opierają tę tezę na obserwacji antropologów z Nowego Jorku, którzy odwiedzili kasyna oraz tory wyścigów konnych i orzekli, że aż siedemdziesiąt procent graczy ma duże uszy. Istotna jest też wielkość płatków ucha. O charakterze człowieka dużo powiedzą również uszy odstające, które określają ludzi o silnej osobowości.
Ewa Holoubek-Laskowska:
– Tata lubił hazard. Grał na wyścigach. Zabrał mnie któregoś razu. Na Służewcu, w straszliwej ulewie, odbywały się derby. Siedemdziesiąty pierwszy rok, Wielka Warszawska – gonitwa roku. W tamtych czasach wyścigi były niesamowicie popularne. Ojciec postawił na Daglezję, mało znaną klacz. Wygrała. Do tego na drugim miejscu przyszedł ogier Durango, też żaden faworyt. I za ten porządek, przy postawieniu dziesięciu złotych, płacili cztery i pół tysiąca. Od tamtego czasu zaczęłam jeździć konno, a z czasem hodować konie. Mam konia See the Skay, wierzę, że kiedyś wygra, nie dbam o drugie czy trzecie miejsce, na kartach historii zapiszą się tylko najlepsi.
„Mam żyłkę hazardową – przyznawał Gustaw. – Kibicowanie sportowi, patrzenie na sport jest zbliżone do konsumpcji dóbr wymyślonych przez człowieka, a więc szalenie ludzkich mówiąc górnolotnie, to jest sfera pewnej ozdoby człowieka, duchowości, bliska poezji, która upiększa rzeczywistość. Więcej, odrywa się całkowicie od rzeczywistości, stwarza zupełnie inną, iluzoryczną, hipotetyczną, nasyca życie czymś inteligentnym, rozumnym, taktownym, uczuciowo dojrzałym. Jestem też pasjonatem brydża” – deklaruje.
Irena Szymańska, słynna wyrocznia Czytelnika, rozgrywa partię w domu u Słonimskiego, pierwszy raz z Guciem Holoubkiem, „jeszcze nieśmiałym i skromnym (a może grającym nieśmiałego i skromnego, z nim nigdy nie wiadomo), oglądającym z zajęciem za szybą w szafie bibliotecznej angielskich gwardzistów w wysokich czapach, narysowanych na pakowym papierze przez Feliksa Topolskiego”.
– Nie tylko grało się w brydża – podkreśla Holoubek – ale obcowało ze wspaniałymi ludźmi: Juliusz Owidzki, dyrektor Teatru Polskiego Radia, Andrzej Żółtowski, znakomity brydżysta, Ludwik Kanikowski, pan mecenas Tadeusz de Virion, Szymańska, która pasjonowała się też kartami, wymieniało z nimi poglądy, najnowsze wiadomości, trochę obgadywało innych.
Lalka autorstwa Jerzego Zaruby i Ewy Totwen w Szopce sylwestrowej Jerzego Dobrowolskiego, 1961
– O tej samej porze roku – pamięta jak dziś wieloletnia kierowniczka zakopiańskiego domu pracy twórczej ZAiKS-u, Kazimiera Wojakowa – przyjeżdżało do Halamy niemal takie same grono, w tym kilku doborowych brydżystów i pokerzystów: znany publicysta i poseł – Karol Małcużyński, Witold Filler – redaktor naczelny „Teatru”, Jan Buchcar – właściciel zakładu fotograficznego i pracowni portretów z historią, bo mających początek w 1896 roku w Odessie, i Gustaw Holoubek. Grali w karty w jadalni, bo w salonie goście oglądali telewizję i wiedli rozmowy polityczne oraz dzielili się doniesieniami o nowych miłosnych zauroczeniach i nie mniej intrygujących zdradach. Ploteczki, strawa codzienna... Jadalni od tych karcianych potyczek, trwających czasem do wschodu słońca, pełnej dymu i śmierdzących petów, nie dawało się wywietrzyć... Małcużyński przeniósł więc „stolik” do „piekiełka”, do piwniczki, obok składu kartofli, i odtąd przylgnęła nazwa „bar Karola”. Choć było ciasno, rozgrywali partie mimo bankiecików, a nawet tańców, bo Duduś Matuszkiewicz pogrywał na pianinie. Na drugi dzień jechali bryczkami „odnowić” się na Kalatówki albo na spacer do Strążyskiej. Holoubek nie był chętny do tych eskapad, podobało mu się powiedzenie niezrównanego operatora wielu filmów Wojciecha Hassa, Mietka Jahody, który zapraszany na taką wycieczkę odpowiadał: Nie idę, już tam byłem... Wolał do prywatnej knajpki w zielonym domku na Krupówkach, Poraja, gdzie podawali rydze z patelni i setkę zimnej wódki.
– Nigdy nie zagrałam w brydża z ojcem – żałuje córka Ewa.
– W rodzinie nieobcy był brydż i poker, uczestniczenie w nieprzewidywalnych rozdaniach i zachowaniach grających, a Gustek lubił takie sytuacje – wspomina Kazimierz Słysz.
W brydżu, szachach, warcabach, kościach czuł rywalizację z partnerem, tę nieodłączną cechę sportu.
Magdalena Zawadzka tak charakteryzuje karciane zamiłowania męża:
„Gucio, znakomity gracz, nie siada do kart z przygodnym partnerem. Lubi brydża i pokera w doborowym towarzystwie. Traktuje karty jako wspaniałą rozrywkę, przy której odpręża się i ćwiczy umysł. Nie towarzyszę mu, zwyczajem niektórych żon, w karcianych rozgrywkach. To ma być jego osobista przyjemność. Ulega nieodpartej magii talii kart. Nawet gdy jedzie w jednodniową podróż, zabiera je ze sobą. Namiętnie stawia pasjanse. Nigdy nie pytam, czy układa je po to, żeby rozwiązywać karciane łamigłówki, czy szuka w nich odpowiedzi na dręczące go pytania. Dopiero po latach odkrywam, że pasjans jest murem, który odgradza go od rzeczywistości, przenosi do innego świata. Stawia karty, a w myślach powtarza teksty sztuk, zastanawia się nad koncepcją ról, publicznymi wystąpieniami czy udzielanymi wywiadami. Nie przeszkadza mu, że siedzi przy kuchennym stole, a naokoło pulsuje domowe życie”.
– Podobnie jak my – przyznają Katarzyna i Zbigniew Niemczyccy – miał karciane pasje. Od początku bytności u nas, w jurackiej Bryzie, graliśmy w pokera, w zmiennym składzie: Gustaw, my, Kociniak i Laura Łącz. Englert w zapasowej edycji.
Profesor Andrzej Borkowski, urolog:
– W Juracie, w Bryzie, nie tyle plaża i morze były naszym zamysłem, ale rozmowa i gra w karty. Najpierw w podstawowym składzie: pani Niemczycka, Holoubek, Kociniak i Laura Łącz. Na wymianę Englert, a ja byłem trzecim rezerwowym i obserwatorem (później wszedłem do składu podstawowego). Graliśmy o symboliczne kwoty, liczył się poker, rywalizacja, zabawa. I wspaniałe Gustawa dopowiedzenia, komentarze. Karta lubi dym – usprawiedliwiał ciągłe palenie.
„Sam pomysł, żeby uprawiać sport, jest szalenie abstrakcyjny: nagle dorośli ludzie ustalili sobie metody gry, zjawisko nie mające nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem – analizuje Holoubek. – Ci, którzy się sportem nie interesują, powołują jako argument: czym wy się właściwie zajmujecie, przecież to bzdura, kretyńska zabawa, a tymczasem życie prawdziwe płynie, tym trzeba się konkretnie zajmować. Myślę, że mylą się, wprost przeciwnie, trzeba pomijać właśnie to, co konkretne, poddawać się, ale zajmować się tym, co jest irracjonalne. A poza tym, mówiąc górnolotnie, to jest sfera pewnej ozdoby człowieka, duchowości, bliska poezji, która upiększa rzeczywistość. Więcej, odrywa się całkowicie od rzeczywistości, stwarza zupełnie inną rzeczywistość, iluzoryczną, hipotetyczną, nasyca życie czymś inteligentnym, rozumnym, taktownym, uczuciowo dojrzałym”.
Pewnie parafrazując powiedzenie Minkiewicza: „Z tematyki alpejskiej interesuje mnie wyłącznie yeti”, Holoubka z tematyki nadmorskiej interesował niemal wyłącznie poker.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Wykaz źródeł ilustracji
7 (fot. Edward Hartwig), 169 (fot. Zbigniew Biedrzycki), 181, 185–187, 190 (fot. K. Komorowski), – z archiwum Magdaleny Zawadzkiej
8 – z archiwum Krzysztofa Słysza
Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć i ilustracji opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono niektórych właścicieli praw, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania materiałów ilustracyjnych aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.