Gwiazd naszych wina - ebook
Gwiazd naszych wina - ebook
Światowy fenomen, bestsellerowa powieść, na podstawie której powstał film
Szesnastoletnia Hazel choruje na raka i tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat. Jednak nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół, nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku, zmuszona do taszczenia ze sobą butli z tlenem i poddawania się ciężkim kuracjom. Nagły zwrot w jej życiu następuje, gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje niezwykłego chłopaka. Augustus jest nie tylko wspaniały, ale również, co zaskakuje Hazel, bardzo nią zainteresowany. Tak zaczyna się dla niej podróż, nieoczekiwana i wytęskniona zarazem, w poszukiwaniu odpowiedzi na najważniejsze pytania: czym są choroba i zdrowie, co znaczy życie i śmierć, jaki ślad człowiek może po sobie zostawić na świecie.
Wnikliwa, odważna, pełna humoru i ostra Gwiazd naszych wina to najambitniejsza i najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena. Autor, pisząc o nastolatkach, ale nie tylko dla nich, w błyskotliwy sposób zgłębia w niej tragiczną kwestię życia i miłości.
"Inteligentniejsza, mocniejsza Love Story dla pokolenia Internetu”. FAMILY CIRCLE
„Powieść o życiu i śmierci oraz o ludziach złapanych w ich pułapkę. (…) Śmiejesz się, płaczesz i wracasz po więcej”. Marcus Zusak
„Elektryzująca opowieść (…) Niezwykły splot radości i smutku”. Jodi Picoult
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-630-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od autora
To właściwie nie ma być nota od autora, lecz przypomnienie tego, co zostało napisane drobnym drukiem kilka stron wcześniej: niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wymyśliłem ją.
Ani powieści, ani ich czytelnicy nie zyskują na dociekaniach, jakie fakty może skrywać dana historia. Właściwie tego typu usiłowania podważają koncepcję, że zmyślone opowieści mogą mieć jakiekolwiek znaczenie, a przecież stanowi ona podstawowe założenie naszego gatunku.
Będę zatem wdzięczny za współpracę w tej materii.ROZDZIAŁ 1
1
Pod koniec zimy siedemnastego roku mojego życia mama stwierdziła, że wpadłam w depresję. Zapewne doszła do tego wniosku, bo rzadko wychodziłam z domu, spędzałam długie godziny w łóżku, ciągle czytałam tę samą książkę, mało co jadłam i całkiem sporo wolnego czasu, którego miałam w nadmiarze, poświęcałam na rozmyślania o śmierci.
W każdej ulotce, na każdej stronie internetowej i w ogóle we wszelkich materiałach dotyczących raka wśród efektów ubocznych choroby zawsze wymieniana jest depresja. Lecz tak naprawdę ona nie jest skutkiem ubocznym raka. Depresja jest skutkiem ubocznym umierania. (Zresztą rak też jest skutkiem ubocznym umierania. Właściwie prawie wszystko nim jest). Tak czy siak, mama uznała, że potrzebuję pomocy, więc zawiozła mnie do lekarza rodzinnego, doktora Jima, który przyznał, że rzeczywiście tonę w totalnie obezwładniającej depresji klinicznej, a zatem należy zaordynować mi odpowiednie leki, a ponadto wysłać mnie na cotygodniowe zajęcia grupy wsparcia.
Do grupy, której skład bezustannie się zmieniał, należeli młodzi ludzie na różnych etapach rozwoju choroby nowotworowej. Dlaczego jej skład się zmieniał? Efekt uboczny umierania.
Oczywiście, spotkania grupy były koszmarnie przygnębiające. Odbywały się co środa w podziemiu kościoła episkopalnego, mieszczącego się w kamiennym gmachu zbudowanym na planie krzyża. Siadaliśmy wszyscy w kręgu, w samym środku tego krzyża, dokładnie tam, gdzie nałożyłyby się na siebie dwie belki i gdzie znalazłoby się serce Jezusa.
Zwróciłam na to uwagę, ponieważ Patrick, lider grupy wsparcia i jej jedyny pełnoletni uczestnik, na każdym koszmarnym spotkaniu mówił o uświęconym Sercu Jezusa i o tym, jak to my, młodzi chorzy na raka, siedzimy dokładnie w samym jego środku i tak dalej.
A oto jak przebiegały spotkania w Sercu Bożym: sześcioro, siedmioro albo dziesięcioro nastolatków wchodziło/wjeżdżało na wózkach do sali, raczyło się nędznym poczęstunkiem złożonym z ciasteczek i lemoniady, siadało w Kręgu Zaufania i wysłuchiwało Patricka, który po raz tysięczny relacjonował przygnębiającą historię swojego życia, czyli mówił o tym, że miał nowotwór jąder i lekarze uważali, że umrze, ale nie umarł, i proszę – oto on, nadal żywy, zupełnie dorosły, w kościelnej piwnicy, w sto trzydziestym siódmym najładniejszym mieście Ameryki, rozwiedziony, uzależniony od gier komputerowych, niemający przyjaciół, ledwie wiążący koniec z końcem dzięki eksploatowaniu swojej nowotworowej przeszłości, mozolnie dążący do zdobycia dyplomu magisterskiego, choć on i tak nie poprawi jego perspektyw zawodowych, czekający, jak my wszyscy, na miecz Damoklesa, niosący wyzwolenie, któremu umknął wiele lat temu, gdy rak odebrał mu oba jajka, lecz oszczędził to, co tylko najbardziej wspaniałomyślny człowiek mógłby nazwać życiem.
I TY TEŻ MOŻESZ MIEĆ TYLE SZCZĘŚCIA!
Potem się przedstawialiśmy: Imię. Wiek. Diagnoza. I jak się dzisiaj czujemy. Jestem Hazel, mówiłam, gdy nadchodziła moja kolej. Szesnaście lat. Pierwotnie rak tarczycy, z imponującą satelitarną kolonią od dawna osiadłą w płucach. I czuję się dobrze.
Gdy już prezentacje obeszły całe kółko, Patrick zawsze pytał, czy ktoś chciałby się podzielić swoimi przeżyciami. I wówczas zaczynało się prawdziwe pandemonium wsparcia: wszyscy opowiadali o sile, walce i wygrywaniu, o remisji i tomografii. Muszę oddać sprawiedliwość Patrickowi: pozwalał nam też mówić o śmierci. Ale większość obecnych nie umierała. Większość miała dożyć wieku dorosłego, tak jak on.
(Co oznaczało, że wszystko to było podszyte sporą dozą rywalizacji, ponieważ każdy chciał pokonać nie tylko nowotwór, ale też pozostałych obecnych w sali. Zdaję sobie sprawę, że to nieracjonalne, ale kiedy ci oznajmiają, że masz na przykład dwadzieścia procent szans na przeżycie pięciu lat, włącza się matematyka i uświadamiasz sobie, że to jak jeden do pięciu… Rozglądasz się więc i kalkulujesz tak, jak by to zrobiła każda zdrowa osoba: muszę przeżyć czworo z tu obecnych).
Jedynym pozytywnym akcentem na tych spotkaniach był chłopak imieniem Isaac, chudy młodzieniec o pociągłej twarzy i prostych, jasnych włosach opadających na jedno oko. To właśnie oczy były jego problemem. Trafił mu się jakiś fantastycznie nieprawdopodobny nowotwór oczu. Jedno usunięto mu, gdy był dzieckiem, a teraz nosił koszmarnie grube okulary, przez które jego oczy (i to prawdziwe, i to szklane) wyglądały na nadnaturalnie ogromne, tak jakby cała głowa składała się głównie z gałek ocznych. Z tego, czego zdołałam się dowiedzieć przy tych rzadkich okazjach, kiedy Isaac dzielił się przeżyciami z grupą, nawrót choroby stanowił śmiertelne zagrożenie dla jego drugiego oka.
Porozumiewaliśmy się z Isaakiem niemalże wyłącznie za pomocą westchnień. Za każdym razem, gdy ktoś rekomendował nową dietę antynowotworową, wdychanie zmielonej płetwy rekina czy coś w tym rodzaju, chłopak zerkał na mnie i wzdychał dyskretnie. Ja nieznacznie kręciłam głową i wzdychałam w odpowiedzi.
A zatem grupa wsparcia była kompletnie denna i po kilku tygodniach na samą myśl o niej miałam ochotę kopać i wrzeszczeć. Akurat tej środy, kiedy miałam poznać Augustusa Watersa, siedziałam na kanapie z mamą i oglądałam trzeci etap dwunastogodzinnego maratonu z poprzedniego sezonu _America’s Next Top Model_ (który, prawdę mówiąc, już widziałam, ale co tam), wszelkimi sposobami usiłując się wykręcić od wyjścia z domu.
Ja: Odmawiam chodzenia na grupę wsparcia.
Mama: Jednym z symptomów depresji jest brak zainteresowania formami aktywnego spędzania czasu.
Ja: Proszę, pozwól mi oglądać _America’s Next Top Model_. To jest aktywne spędzanie czasu.
Mama: To jest pasywne spędzanie czasu.
Ja: Mamo! Proszę.
Mama: Hazel, jesteś już nastolatką, nie małym dzieckiem. Musisz mieć przyjaciół, wychodzić z domu i prowadzić normalne życie.
Ja: Jeżeli chcesz, żebym była nastolatką, nie posyłaj mnie na grupę wsparcia. Kup mi fałszywy dowód osobisty, żebym mogła chodzić do klubów, pić wódkę i brać haszysz.
Mama: Zacznijmy od tego, że haszyszu się nie bierze.
Ja: Widzisz, wiedziałabym takie rzeczy, gdybyś załatwiła mi fałszywy dowód.
Mama: Pójdziesz na grupę wsparcia.
Ja: Błeee!
Mama: Hazel, zasługujesz na normalne życie.
To zamknęło mi usta, choć nie bardzo rozumiałam, jak uczestniczenie w spotkaniach grupy wsparcia wpasowuje się w definicję „normalnego życia”. Zgodziłam się pójść – jednak najpierw wynegocjowałam prawo do nagrania półtora odcinka programu, który miał mnie ominąć.
Chodziłam na grupę wsparcia z tych samych powodów, z których pozwalałam pielęgniarkom po zaledwie półtorarocznej edukacji truć mnie chemikaliami o egzotycznych nazwach: chciałam zadowolić rodziców. Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera.
Mama zaparkowała na okrągłym podjeździe z tyłu kościoła o 16.56. Udawałam, że poprawiam coś przy butli z tlenem, żeby zyskać chociaż sekundę.
– Chcesz, żebym ci to zaniosła?
– Nie trzeba – odrzekłam. Cylindryczny zielony zbiornik ważył tylko kilka kilogramów, a poza tym i tak ciągnęłam go za sobą na małym metalowym wózku. Butla dostarczała mi dwa litry tlenu na minutę za pośrednictwem wąsów tlenowych – przejrzystej rurki, która rozdzielała się na karku, zawijała za uszami i ponownie łączyła pod nosem. Całe to urządzenie było niezbędne, ponieważ moje płuca w roli płuc spisywały się beznadziejnie.
– Kocham cię – powiedziała mama, gdy wysiadłam.
– Ja ciebie też, mamo. Do zobaczenia o szóstej.
– Zaprzyjaźnij się z kimś! – zawołała przez opuszczone okno, kiedy się oddalałam.
Nie chciałam jechać windą, ponieważ jazda windą w grupie wsparcia to czynność symptomatyczna dla Ostatnich Dni. Zeszłam więc po schodach. Wzięłam sobie ciastko, nalałam trochę lemoniady do plastikowego kubka, a potem się odwróciłam.
Patrzył na mnie chłopak.
Na pewno nigdy wcześniej go nie widziałam. Był wysoki i smukły, choć muskularny. Plastikowe krzesełko, jakich używają dzieci w podstawówce, wydawało się pod nim śmiesznie małe. Miał mahoniowe włosy, proste i krótkie. Wyglądał, jakby był w moim wieku, może o rok starszy. Siedział, opierając się kością ogonową o krawędź krzesła, w pozie agresywnie niedbałej, z jedną dłonią do połowy wsuniętą do kieszeni ciemnych dżinsów.
Odwróciłam wzrok, nagle świadoma swoich rozlicznych niedoskonałości. Miałam na sobie stare dżinsy, które niegdyś były obcisłe, ale teraz wisiały w niewłaściwych miejscach, oraz żółtą koszulkę z emblematem zespołu, którego już nawet nie lubiłam. Do tego ta fryzura: byłam ostrzyżona na pazia i nawet się nie pofatygowałam, żeby przed wyjściem przeczesać włosy szczotką. Co więcej, miałam śmiesznie okrągłe policzki – efekt uboczny terapii. Wyglądałam jak proporcjonalnie zbudowana osoba z balonem zamiast głowy. Nie wspominając o opuchniętych kostkach u nóg. Znów zerknęłam na niego i okazało się, że nadal mnie obserwuje.
Przyszło mi do głowy, że nareszcie rozumiem, dlaczego to się nazywa kontakt wzrokowy.
Weszłam w krąg i usiadłam przy Isaacu, w odległości dwóch krzeseł od tamtego chłopaka. Znów zerknęłam. A on wciąż na mnie patrzył.
Powiem wprost: był przystojny. Jeśli nieatrakcyjny chłopak uporczywie się w ciebie wgapia, to w najlepszym wypadku uznajesz jego zachowanie za krępujące, a w najgorszym za formę napastowania. Ale przystojny chłopak… no cóż.
Wyjęłam telefon i nacisnęłam przycisk, żeby sprawdzić godzinę – 16.59. Krąg zapełnił się nieszczęśnikami w wieku od dwunastu do osiemnastu lat, a potem Patrick rozpoczął od modlitwy o pogodę ducha: „Panie, daj mi siłę, abym zmienił to, co zmienić mogę; daj mi cierpliwość, abym zniósł to, czego zmienić nie mogę, i daj mi mądrość, abym odróżnił jedno od drugiego”. A ten facet nadal się we mnie wpatrywał. Poczułam, że się rumienię.
W końcu uznałam, że najodpowiedniejsza strategia to też zacząć się gapić. Przecież chłopaki nie mają monopolu na takie zachowanie. Zatem wpiłam się w niego przenikliwym wzrokiem, podczas gdy Patrick po raz tysięczny opowiadał o swojej bezjajeczności i tak dalej. Rozpoczęliśmy pojedynek na spojrzenia. Po chwili przystojniak uśmiechnął się i wreszcie zwrócił swoje błękitne oczy w inną stronę. Kiedy znów na mnie popatrzył, uniesieniem brwi oznajmiłam: „Ja wygrałam”.
Wzruszył ramionami. Patrick mówił dalej, aż w końcu nadszedł czas na przedstawienie się.
– Isaac, może ty będziesz dzisiaj pierwszy. Wiem, że czekają cię trudne chwile.
– Tja – potwierdził Isaac. – Na imię mi Isaac. Mam siedemnaście lat. I wygląda na to, że za kilka tygodni przejdę operację, po której stracę wzrok. Nie żebym narzekał czy coś, ponieważ wiem, że wielu z nas ma gorzej, ale cóż, bycie ślepcem jest do bani. Jakoś daję radę dzięki pomocy mojej dziewczyny. I takich przyjaciół jak Augustus. – Skinął głową w stronę chłopaka, który w ten sposób zyskał imię. – No i tak… – westchnął. Patrzył teraz na swoje dłonie, które złożył w kształt tipi. – Nic nie można na to poradzić.
– Możesz na nas polegać, Isaacu – odezwał się Patrick. – Powiedzcie to Isaacowi. Wszyscy monotonnym głosem wyskandowaliśmy:
– Możesz na nas polegać.
Następnie przyszła kolej na Michaela. Dwanaście lat. Białaczka. Od zawsze chorował na białaczkę. Czuł się dobrze. (A przynajmniej tak twierdził. Przyjechał windą).
Lida miała szesnaście lat i była dość ładna, by nasz przystojniak mógł zawiesić na niej oko. Była stałą członkinią grupy – miała właśnie długi okres remisji nowotworu wyrostka robaczkowego. Do tej pory nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Powiedziała – jak za każdym poprzednim razem, kiedy brałam udział w spotkaniu – że czuje się silna. Odebrałam to jako przechwałkę, czując, jak delikatny strumień tlenu łaskocze mnie w nozdrza.
Jeszcze pięć innych osób musiało się przedstawić, zanim dotarliśmy do niego. Uśmiechnął się lekko. Głos miał niski, chrapliwy i zabójczo seksowny.
– Nazywam się Augustus Waters – oznajmił. – Mam siedemnaście lat. Półtora roku temu zawarłem przelotną znajomość z kostniakomięsakiem, ale dziś przyszedłem tutaj na prośbę Isaaca.
– A jak się czujesz? – zapytał Patrick.
– O, świetnie. – Augustus Waters uśmiechnął się kątem ust. – Jak na rollercoasterze, który cały czas jedzie w górę, przyjacielu.
Gdy nadeszła moja kolej, powiedziałam:
– Jestem Hazel. Mam szesnaście lat. Guz tarczycy z przerzutami do płuc. Czuję się dobrze.
Godzina mijała szybko. Omawiano walki, zwycięskie bitwy w wojnach skazanych na przegraną. Żywiono się nadzieją. Wychwalano i potępiano rodziny. Uzgodniono, że przyjaciele po prostu tego nie rozumieją. Popłynęły łzy. Zaoferowano pocieszenie. Ani Augustus Waters, ani ja nie odzywaliśmy się, dopóki Patrick nie zaproponował:
– Augustusie, może zechciałbyś podzielić się z grupą swoimi obawami.
– Moimi obawami?
– Tak.
– Boję się zapomnienia – wyznał bez chwili wahania. – Boję się tego niczym ślepiec ciemności.
– Za wcześnie na takie uwagi – wtrącił Isaac z lekkim uśmiechem.
– Wyraziłem się niedelikatnie? – zafrasował się Augustus. – Potrafię być ślepy na uczucia innych ludzi.
Isaac zaśmiał się, ale Patrick uniósł palec w karcącym geście.
– Augustusie, proszę, wróćmy do ciebie i twoich walk. Powiedziałeś, że boisz się zapomnienia?
– Tak – potwierdził chłopak.
Patrick wyglądał na zagubionego.
– Czy, hm, czy ktoś chciałby jakoś to skomentować?
Nie chodziłam do normalnej szkoły od trzech lat. Moimi najlepszymi przyjaciółmi byli rodzice. Trzecim przyjacielem był pisarz, który nie miał nawet pojęcia o moim istnieniu. Należałam do osób raczej nieśmiałych, nie do takich, które w klasie ciągle siedzą z ręką w górze.
A mimo to tym razem postanowiłam się odezwać. Niepewnie podniosłam dłoń i Patrick, wyraźnie zachwycony, natychmiast zawołał:
– Hazel!
Na pewno uznał, że się wreszcie otworzyłam, że staję się Częścią Grupy.
Popatrzyłam na Augustusa Watersa, który odwzajemnił moje spojrzenie. Oczy miał tak błękitnie, że aż przejrzyste.
– Nadejdzie czas – zaczęłam – gdy wszyscy będziemy martwi. Nadejdzie czas, gdy nie pozostanie ani jeden człowiek, który by pamiętał, że ktokolwiek kiedykolwiek żył czy że nasz gatunek czegokolwiek dokonał. Nie pozostanie nikt, kto by pamiętał Arystotelesa lub Kleopatrę, a co dopiero ciebie. Wszystko, co zrobiliśmy, zbudowaliśmy, napisaliśmy, wymyśliliśmy albo odkryliśmy, pójdzie w zapomnienie, a to – wykonałam szeroki gest – zupełnie straci sens. Może ta chwila nadejdzie szybko, a może jest odległa o miliony lat, ale nawet jeśli przetrwamy śmierć naszego słońca, nie będziemy istnieć wiecznie. Był czas, gdy organizmy nie miały świadomości, i nadejdzie czas, gdy znów będą jej pozbawione. Nie myśl o tym, że zapomnienie jest nieuniknione. Wierz mi, że wszyscy tak robią.
Dowiedziałam się tego od wspomnianego wcześniej trzeciego najlepszego przyjaciela, Petera van Houtena, żyjącego w odosobnieniu autora _Ciosu udręki_, książki w moim mniemaniu najbliższej Biblii. Peter van Houten był jedynym znanym mi człowiekiem, który zdawał się (a) rozumieć, jak to jest umierać, lecz (b) jednak nie umrzeć.
Kiedy skończyłam, zapadła dość długa cisza, a ja patrzyłam, jak na twarz Augustusa wypełza uśmiech – nie krzywy uśmieszek chłopaka, który chciał wyglądać seksownie, gdy się we mnie wgapiał, ale prawdziwy uśmiech, wręcz za szeroki na jego twarz.
– Niech to gęś! – powiedział cicho. – Niezły z ciebie numer.
Żadne z nas nie odezwało się więcej do zakończenia spotkania. Na koniec musieliśmy wszyscy wziąć się za ręce i Patrick odmówił modlitwę.
– Panie Jezu Chryste, zebraliśmy się tutaj w Twoim Sercu, dosłownie w Twoim Sercu, ponieważ dotknęła nas choroba. Tylko Ty znasz nas tak dobrze, jak my znamy siebie. Poprowadź nas ku życiu i światłu przez ten czas próby. Modlimy się za oczy Isaaca, za krew Michaela i Jamiego, za kości Augustusa, za płuca Hazel, za krtań Jamesa. Modlimy się, byś nas uzdrowił i byśmy odczuli Twój pokój i Twoją miłość, która przekracza wszelkie zrozumienie. Nosimy w sercach tych, których znaliśmy i kochaliśmy, a którzy odeszli do Twego domu: Marię, Kade’a, Josepha, Haley, Abigail, Angelinę, Taylor, Gabriela…
Lista była długa. Wielu ludzi na tym świecie już zmarło. I podczas gdy Patrick monotonnym głosem odczytywał litanię imion z kartki papieru, ponieważ była za długa, żeby nauczyć się jej na pamięć, ja z zamkniętymi oczami starałam się zachować modlitewny nastrój, ale przede wszystkim wyobrażałam sobie dzień, w którym moje imię znajdzie się w tym zestawieniu, na samym jego końcu, gdy wszyscy już przestają słuchać.
Kiedy Patrick umilkł, wygłosiliśmy tę durną mantrę – BĘDĘ ŻYŁ DZIŚ NAJLEPIEJ, JAK POTRAFIĘ – i spotkanie dobiegło końca. Augustus Waters dźwignął się z krzesła i podszedł do mnie. Chód miał tak samo krzywy jak uśmiech. Był ode mnie znacznie wyższy, ale stanął w pewnej odległości, więc nie musiałam odchylać głowy, by spojrzeć mu w oczy.
– Jak się nazywasz? – zapytał.
– Hazel.
– A pełne nazwisko?
– Hazel Grace Lancaster.
Już miał powiedzieć coś więcej, kiedy podszedł do nas Isaac.
– Poczekaj chwilę – poprosił Augustus, unosząc palec, a potem zwrócił się do kolegi: – Było znacznie gorzej, niż uprzedzałeś.
– Mówiłem ci, że to przygnębiające.
– To po co bierzesz w tym udział?
– Nie wiem. Może trochę pomaga?
Augustus spytał go na ucho, myśląc, że nie usłyszę:
– Czy ona często tu przychodzi?
Nie dosłyszałam odpowiedzi Isaaca, ale Augustus rzekł:
– Rozumiem. – Ujął przyjaciela za oba ramiona i cofnął się pół kroku. – Opowiedz Hazel, co się wydarzyło w klinice.
Isaac oparł się dłonią o stolik z przekąskami i skupił na mnie spojrzenie swojego wielkiego oka.
– Dobra. Poszedłem rano do kliniki i wyznałem chirurgowi, że wolałbym być głuchy niż ślepy. A on na to: „To nie działa w ten sposób”, więc ja: „Tja, rozumiem, że to tak nie działa. Mówię tylko, że wolałbym być głuchy niż ślepy, gdybym miał wybór, choć przecież wiem, że go nie mam”. A facet odpowiedział: „Dobra wiadomość jest taka, że nie będziesz głuchy”. Odrzekłem więc: „Dziękuję za zapewnienie, że nie ogłuchnę z powodu raka oka. Mam wielkie szczęście, że taki intelektualny gigant jak pan zgodził się mnie operować”.
– Prawdziwy kozak – uznałam. – Postaram się zachorować na nowotwór oka, żeby tylko go poznać.
– Powodzenia. No dobra, muszę lecieć. Czeka na mnie Monica. Chcę się na nią napatrzeć, póki mogę.
– Gramy w Counterinsurgence jutro? – zapytał Augustus.
– No pewnie. – Isaac okręcił się na pięcie i wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Augustus odwrócił się do mnie.
– Dosłownie – powiedział.
– Dosłownie? – zdziwiłam się.
– Znajdujemy się dosłownie w Sercu Jezusa – wyjaśnił. – Myślałem, że to kościelna piwnica, a tymczasem to dosłownie Serce Jezusa.
– Ktoś powinien mu o tym powiedzieć – zauważyłam. – Chyba niebezpiecznie jest trzymać w swoim sercu młodzież chorą na raka.
– Sam bym mu powiedział – wtrącił Augustus – ale niestety dosłownie utknąłem w Jego Sercu, więc mnie nie usłyszy.
Zaśmiałam się. Pokręcił głową, spoglądając na mnie.
– Co? – zapytałam.
– Nic – odrzekł.
– To dlaczego tak na mnie patrzysz?
Uśmiechnął się półgębkiem.
– Bo jesteś piękna. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, a jakiś czas temu postanowiłem nie odmawiać sobie prostych życiowych przyjemności. – Zapadła krótka niezręczna cisza. Augustus przebił się przez nią. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że wszystko i tak skończy się zapomnieniem, jak przed chwilą wyjątkowo klarownie wyłożyłaś.
Parsknęłam, westchnęłam czy może odetchnęłam, co i tak zabrzmiało jak kaszlnięcie, po czym zaprotestowałam:
– Nie jestem…
– Przypominasz zbuntowaną Natalie Portman. Natalie Portman z filmu _V jak vendetta_.
– Nie widziałam go.
– Naprawdę? – zdziwił się. – Piękna, rozczochrana dziewczyna zadziera z władzami i wbrew własnej woli zakochuje się w pewnym mężczyźnie, choć wie, że ma on kłopoty. Czy to nie brzmi jak twoja biografia?
Flirtował każdą sylabą. Mówiąc szczerze, ekscytował mnie. Nie wiedziałam nawet, że faceci mogą mnie ekscytować – nie w ten sposób, nie w rzeczywistości.
Obok nas przeszła jakaś młodsza dziewczynka.
– Jak leci, Aliso? – zapytał.
Uśmiechnęła się i wymamrotała:
– Cześć, Augustusie.
– Dziewczyna z Memoriala – wyjaśnił. Memorial był dużym szpitalem klinicznym. – A ty gdzie się leczysz?
– W Dziecięcym – odrzekłam, a mój głos zabrzmiał dużo słabiej, niż tego chciałam. Augustus pokiwał głową. Najwyraźniej rozmowa dobiegła końca. – No cóż… – powiedziałam, niepewnie wskazując głową schody, które miały nas wyprowadzić z Dosłownego Serca Jezusa. Przechyliłam wózek i ruszyłam. Augustus pokuśtykał obok mnie. – Do zobaczenia następnym razem – zasugerowałam.
– Powinnaś go obejrzeć – oznajmił. – To znaczy film _V jak vendetta_.
– Dobra. Postaram się.
– Nie. Ze mną. W moim domu – wyjaśnił. – Teraz.
Zatrzymałam się.
– Ledwie cię znam, Augustusie Watersie. Równie dobrze możesz maniakalnie mordować ludzi siekierą.
Pokiwał głową.
– Słusznie, Hazel Grace. – Minął mnie. Jego szerokie ramiona rozpychały zieloną koszulkę polo. Plecy miał proste, choć lekko przechylał się w prawo, z powodu protezy nogi, jak się domyśliłam. Kostniakomięsak czasami odbiera kończynę, żeby sobie spróbować człowieka. A jak mu posmakuje, bierze też resztę.
Poszłam za nim na górę, ale zostałam w tyle. Poruszałam się powoli, gdyż wchodzenie po schodach nie stanowiło ulubionego ćwiczenia dla moich płuc.
Potem wyszliśmy z Jezusowego Serca na parking. Wiosenne powietrze osiągnęło chłodną stronę doskonałości, a późnopopołudniowe słońce niebiańsko raniło nasze oczy¹.
Mama jeszcze nie przyjechała, co wydało mi się dziwne, ponieważ do tej pory zawsze na mnie czekała. Rozejrzałam się i zauważyłam, jak wysoka, kształtna brunetka wgniata Isaaca w kamienną ścianę świątyni, całując go zaborczo. Znajdowali się na tyle blisko, że moich uszu dobiegały specyficzne dźwięki, które wydawali, a także słyszałam, jak on powtarza: „Zawsze”, a ona odpowiada: „Zawsze”.
Nagle koło mnie stanął Augustus i szepnął:
– Oni mocno wierzą w zasadę Publicznego Okazywania Uczuć.
– O co chodzi z tym „zawsze”? – Siorbanie zyskało na intensywności.
– To ich motto. Będą się zawsze kochali i tak dalej. Ostrożnie szacując, powiedziałbym, że w ciągu ostatniego roku użyli tego słowa jakieś cztery miliony razy.
Podjechały kolejne dwa samochody, do których wsiedli Michael oraz Alisa. Zostaliśmy tylko ja i Augustus, obserwujący Isaaca i Monicę, którzy poczynali sobie coraz śmielej, jakby wcale nie opierali się o ścianę miejsca kultu. Isaac sięgnął do jej piersi pod koszulką i zaczął ją miętosić, trzymając dłoń nieruchomo i poruszając tylko palcami. Zastanawiałam się, czy to może być przyjemne. Wcale tak nie wyglądało, ale postanowiłam wybaczyć Isaacowi, ponieważ miał niedługo stracić wzrok. Zmysły muszą się nasycić, póki człowiek czuje jeszcze głód i tak dalej.
– Wyobraź sobie, że po raz ostatni jedziesz do szpitala – odezwałam się cicho. – Po raz ostatni w ogóle jedziesz samochodem.
Nie patrząc na mnie, Augustus odparł:
– Psujesz mi nastrój, Hazel Grace. Usiłuję obserwować pierwszą miłość z jej cudowną nieporadnością.
– Wydaje mi się, że on sprawia jej ból – zauważyłam.
– Tak, trudno orzec, czy próbuje ją podniecić, czy wykonać badanie piersi. – W tym momencie Augustus Waters sięgnął do kieszeni i wyjął – Panie, zlituj się – paczkę papierosów. Otworzył ją i włożył papierosa do ust.
– Ty tak na poważnie? – zdumiałam się. – Uważasz, że to jest fajne? O Boże, właśnie wszystko zniszczyłeś.
– Jakie wszystko? – zainteresował się, patrząc na mnie. Niezapalony papieros zwisał z kącika jego nieuśmiechniętych ust.
– Całą sytuację, kiedy to chłopak, który nie jest nieatrakcyjny, nieinteligentny czy nie do zaakceptowania w jakiś szczególnie widoczny sposób, gapi się na mnie, rozumie niewłaściwe użycie dosłowności, porównuje mnie do aktorek i zaprasza do swojego domu na film. Ale oczywiście musi istnieć jakaś hamartia, a twoja polega na tym, że, mój Boże, chociaż miałeś cholernego raka, płacisz korporacji za szansę na to, aby wyhodować sobie kolejnego. O mój Boże! Zapewniam cię, że problemy z oddychaniem wcale nie są fajne. Totalnie się rozczarowałam. Totalnie.
– Hamartia? – zapytał, nadal z papierosem w ustach, przez co zaciskał zęby. Niestety miał piękną linię szczęki.
– Tragiczna skaza – wyjaśniłam, odwracając się od niego. Ruszyłam do krawężnika, zostawiając Augustusa z tyłu, i wtedy usłyszałam, że nieopodal rusza jakiś samochód. To była mama. Pewnie czekała, żebym się z kimś zaprzyjaźniła czy coś w tym rodzaju.
Czułam, jak narasta we mnie ta dziwna mieszanina rozczarowania i złości. Nawet nie wiem tak naprawdę, co to było za uczucie, tylko że mnie przepełniało i że chciałam walnąć Augustusa, a równocześnie wymienić moje płuca na takie, które potrafią być płucami. Stałam w trampkach na samej krawędzi krawężnika z kulą na łańcuchu w postaci zbiornika z tlenem i dokładnie w chwili, gdy mama podjechała, poczułam, jak ktoś chwyta mnie za rękę.
Wyrwałam dłoń, ale odwróciłam się do niego.
– Nie zabijają, dopóki ich nie zapalisz – powiedział, kiedy samochód zatrzymał się przy nas. – A ja nigdy żadnego nie zapaliłem. Widzisz, to metafora: trzymasz w zębach czynnik niosący śmierć, ale nie dajesz mu mocy, by zabijał.
– Metafora – powtórzyłam z powątpiewaniem. Mama czekała.
– Owszem, metafora – zapewnił.
– Czyli wybierasz swoje zachowania ze względu na ich metaforyczny wydźwięk… – podsumowałam.
– O, tak. – Uśmiechnął się. Szerokim, głupkowatym, prawdziwym uśmiechem. – Głęboko wierzę w metafory, Hazel Grace.
Odwróciłam się do samochodu. Zastukałam w okno. Otworzyło się.
– Idę na film do Augustusa Watersa – powiedziałam. – Proszę, nagraj dla mnie kilka kolejnych odcinków maratonu _ANTM_.ROZDZIAŁ 2
2
Augustus prowadził katastrofalnie. Zarówno zatrzymywaniu, jak i ruszaniu towarzyszyło gwałtowne szarpnięcie. Pas toyoty SUV wrzynał się w moje ciało za każdym razem, gdy Augustus hamował, a moja głowa leciała w tył, gdy przyspieszał. Być może byłam zdenerwowana – w końcu jechałam z obcym chłopakiem do jego domu, boleśnie świadoma tego, że moje beznadziejne płuca utrudnią wszelkie próby obrony przed niechcianymi awansami – ale prowadził tak zaskakująco fatalnie, że właściwie nie myślałam o niczym innym.
Przejechaliśmy może półtora kilometra w szarpanym milczeniu, zanim się usprawiedliwił:
– Trzy razy oblałem egzamin na prawko.
– Nie mów!
Zaśmiał się, kiwając głową.
– No cóż, nie mam odpowiedniego wyczucia w protezie, a nie potrafię nauczyć się wciskać gaz lewą nogą. Lekarze twierdzą, że większość osób po amputacjach nie ma problemów z jeżdżeniem, ale… rozumiesz. Nie ja. W każdym razie wybrałem się na egzamin po raz czwarty i szło mi tak jak teraz. – Pół kilometra przed nami światło zmieniło się na czerwone. Augustus wdepnął hamulec, a ja zawisłam w trójkątnych objęciach pasa bezpieczeństwa. – Przepraszam. Przysięgam, że staram się być delikatny. No i pod koniec egzaminu byłem pewien, że znowu oblałem, a tymczasem instruktor powiedział: „Jazda z tobą jest nieprzyjemna, ale bezpieczna w sensie technicznym”.
– Nie wiem, czy się z nim zgadzam – odpowiedziałam. – Wyczuwam w tym Bonus Rakowy.
Bonusy Rakowe to drobne przyjemności należne dzieciom z nowotworami i nienależne tym zdrowym: piłki do kosza z autografami sportowych sław, bezkarne nieodrabianie zadań domowych, niezasłużone prawo jazdy i tak dalej.
– Ta – powiedział. Zapaliło się zielone. Napięłam się, a Augustus wcisnął gaz do dechy.
– Wiesz, że są samochody z ręcznym sterowaniem dla ludzi, którzy nie mogą używać nóg? – zasugerowałam.
– Ta – powtórzył. – Może kiedyś. – Westchnął w sposób, który wzbudził we mnie wątpliwości, czy wierzy w jakiekolwiek „kiedyś”. Wiedziałam, że kostniakomięsak jest w znacznym stopniu uleczalny, ale mimo to…
Istnieje wiele sposobów, żeby określić czyjeś przybliżone nadzieje na przeżycie, nie pytając wprost. Użyłam więc klasycznego:
– Chodzisz do szkoły?
Zazwyczaj rodzice w którymś momencie zabierają cię ze szkoły, najczęściej wtedy, kiedy spodziewają się, że niedługo kopniesz w kalendarz.
– Ta – potwierdził. – Do North Central. Ale straciłem rok i jestem w drugiej klasie. A ty?
Zastanawiałam się, czy nie skłamać. W końcu nikt nie lubi trupów. Ale w efekcie powiedziałam prawdę.
– Nie, rodzice wycofali mnie trzy lata temu.
– Trzy lata? – powtórzył ze zdumieniem.
Przedstawiłam Augustusowi w skrócie historię mojego Cudu: gdy miałam trzynaście lat, zdiagnozowano u mnie raka tarczycy czwartego stopnia. (Nie wspomniałam mu o tym, że postawiono diagnozę trzy miesiące po tym, jak dostałam pierwszą miesiączkę. Odebrałam to tak: Gratulacje! Stałaś się kobietą. A teraz możesz umrzeć). Powiedziano nam, że jest nieuleczalny.
Przeszłam operację o nazwie „radykalna limfadenektomia szyjna”, która jest mniej więcej tak przyjemna jak jej nazwa. Potem były naświetlania. Następnie wypróbowali chemioterapię na guzach, które pojawiły się w płucach. Guzy zmalały, a potem urosły. Wówczas miałam już czternaście lat. Płuca zaczęły wypełniać się płynem. Wyglądałam dość koszmarnie – dłonie i stopy miałam spuchnięte jak balony, skórę popękaną, usta ciągle sine. Istnieje taki lek, dzięki któremu człowiek nie czuje się tak okropnie przerażony tym, że nie może oddychać, i mnóstwo tego wlewano w moje żyły przez wkłucie centralne, a prócz niego jeszcze kilka innych specyfików. Mimo to jest jednak coś nieprzyjemnego w tonięciu, zwłaszcza gdy odbywa się ono stopniowo przez kilka miesięcy. W końcu wylądowałam na OIOM-ie z zapaleniem płuc, a mama uklękła przy moim łóżku i zapytała: „Jesteś gotowa, skarbie?”. Odpowiedziałam, że jestem. Tato tylko powtarzał, że mnie kocha, głosem nie tyle łamiącym się, ile złamanym. Mówiłam mu, że też go kocham. Wszyscy trzymaliśmy się za ręce, a ja nie mogłam złapać oddechu. Moje płuca walczyły desperacko, rzęziły, wypychały mnie z łóżka w poszukiwaniu pozycji, która zapewni im choć trochę powietrza, a ja byłam zażenowana ich desperacją, zdegustowana, że po prostu nie odpuszczą. Pamiętam, jak mama mówiła, że jest dobrze, że ze mną jest dobrze, że będzie dobrze, a ojciec tak bardzo starał się nie płakać, że kiedy w końcu zanosił się szlochem, co zdarzało się regularnie, brzmiał on jak prawdziwe trzęsienie ziemi. I pamiętam, że nie chciałam być przytomna.
Wszyscy sądzili, że to już koniec, ale moja pani onkolog, doktor Maria, zdołała jakoś wyciągnąć ze mnie trochę płynu i wkrótce antybiotyki, które dostawałam na zapalenie płuc, zaczęły działać.
Doszłam do siebie i po niedługim czasie zostałam włączona do grupy testującej leki eksperymentalne, tak słynne w Republice Rakonii dla Niepracujących. Lekarstwo nazywało się Phalanxifor, a jego molekuły były obmyślone tak, by łączyły się z komórkami rakowymi i spowalniały ich wzrost. Nie działało na mniej więcej siedemdziesiąt procent chorych. Ale na mnie zadziałało. Guzy zmalały.
I takie pozostały. Wiwat, Phalanxifor! Przez ostatnie półtora roku moje przerzuty prawie się nie powiększyły, dzięki czemu mam płuca, które co prawda słabo sprawdzają się w swojej roli, ale możliwe, że dzięki butli z tlenem i dziennej dawce Phalanxiforu będą dawały radę jeszcze przez jakiś nieokreślony czas.
Mówiąc szczerze, mój Wielki Cud kupił mi jedynie odrobinę czasu. (Nie znałam jeszcze wielkości tej odrobiny). Ale opowiadając o nim Augustusowi, odmalowałam obraz w samych różowych barwach, podkreślając cudowność tego Cudu.
– W takim razie teraz musisz wrócić do liceum – uznał.
– Niestety nie mogę – odrzekłam – ponieważ zdałam już zaocznie maturę. Uczę się teraz w MCC. – To był nasz lokalny college.
– Dziewczyna z college’u! – powiedział, kiwając głową. – To wyjaśnia tę aurę wyrafinowania. – Uśmiechnął się do mnie kpiąco. Żartobliwie pacnęłam go w ramię. Wyczułam pod skórą mięsień, napięty i imponujący.
Z piskiem opon skręciliśmy na osiedle otoczone dwuipółmetrowym tynkowanym murem. Jego dom był pierwszy po lewej. Dwupiętrowy, w stylu kolonialnym. Gwałtownie zaparkowaliśmy na podjeździe.
Weszłam za Augustusem do środka. Na drewnianej tabliczce na drzwiach wygrawerowano kursywą słowa: „Tam dom twój, gdzie serce twoje”. Okazało się, że całe mieszkanie przybrane jest podobnymi mądrościami. Nad wieszakiem wisiała sentencja: „Dobrych przyjaciół trudno znaleźć, a jeszcze trudniej zapomnieć”. Natomiast haftowana poducha w umeblowanym antykami salonie obiecywała: „W ciężkich chwilach rodzi się prawdziwa miłość”. Augustus zauważył, że ją czytam.
– Rodzice nazywają je motywatorami – wyjaśnił. – Są wszędzie.
Mama i tata mówili na niego Gus. Przygotowywali właśnie enchillady w kuchni (witraż nad zlewem głosił entuzjastycznie: „Rodzina jest wieczna”). Mama nakładała kurczaka na tortille, które tata zwijał i umieszczał w szklanym naczyniu żaroodpornym. Nie wydawali się zaskoczeni moim przyjściem, co miało sens: to, że czułam się wyjątkowa przy Augustusie, wcale nie znaczyło, że taka byłam naprawdę. Może co wieczór sprowadzał do domu inną dziewczynę, żeby ją obłapiać podczas oglądania filmu.
– To jest Hazel Grace – przedstawił mnie.
– Wystarczy tylko Hazel – sprostowałam.
– Jak się masz, Hazel? – przywitał mnie ojciec Gusa. Był wysoki – niemalże wzrostu syna – i chudy tak, jak ludzie w wieku rodziców zazwyczaj nie bywają.
– Okay – odrzekłam.
– Jak było na grupie wsparcia u Isaaca?
– Fantastycznie – oznajmił Gus z ironią.
– Ależ z ciebie maruda – zganiła go mama. – Hazel, tobie się podobało?
Wahałam się przez chwilę, nie wiedząc, czy skalibrować odpowiedź tak, żeby zadowoliła Augustusa, czy jego rodziców.
– Większość uczestników jest naprawdę miła – powiedziałam w końcu.
– To samo odkryliśmy podczas leczenia Gusa w Memorialu, jeśli chodzi o rodziny chorych – wyznał ojciec. – Wszyscy byli tacy mili. I silni. W najcięższych chwilach Bóg stawia na naszej drodze najlepszych ludzi.
– Szybko, dajcie mi poduchę i nici, muszę uwiecznić nowy motywator – oznajmił Augustus. Jego ojciec wyglądał na lekko dotkniętego, ale Gus objął go za szyję swoim długim ramieniem i powiedział: – Żartuję, tato. Lubię te szalone motywatory. Naprawdę. Tylko nie mogę się do tego przyznawać, bo jestem nastolatkiem.
Ojciec wzniósł oczy do nieba.
– Mam nadzieję, że zjesz z nami kolację? – zapytała mama. Była niską brunetką, nieco myszowatą.
– Chyba tak – odpowiedziałam. – Muszę być w domu przed dziesiątą. Ale niestety nie jadam mięsa.
– Nie ma sprawy. Zrobimy dla ciebie kilka wegetariańskich – zapewniła.
– Zwierzaki są zbyt milusie? – zakpił Gus.
– Chcę zminimalizować liczbę zgonów, za które ponoszę odpowiedzialność – wyjaśniłam.
Gus już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymał.
Jego mama przerwała ciszę:
– Uważam, że to wspaniałe podejście.
Przez chwilę rozmawialiśmy o tym, że te enchillady to Słynne Enchillady Watersów, których grzech nie spróbować, że Gus też musi wracać o dziesiątej i że zupełnie nie ufają ludziom, którzy każą wracać swoim dzieciom o innej godzinie, i czy chodzę do szkoły – „uczy się w college’u”, wtrącił Augustus – i że pogoda jest naprawdę absolutnie przecudowna jak na marzec, a na wiosnę wszystko jest takie świeże, i ani razu nie zapytali mnie o tlen i diagnozę, co było dziwne i miłe, a potem Augustus oznajmił:
– Obejrzymy _V jak vendetta_, żeby Hazel zobaczyła swojego filmowego sobowtóra, Natalie Portman z dwudziestego pierwszego wieku.
– Telewizor w salonie jest do waszej dyspozycji – radośnie zapewnił tata.
– Chyba będziemy oglądali w piwnicy.
Ojciec zaśmiał się.
– Zawsze warto spróbować! W salonie.
– Ale chciałbym pokazać Hazel Grace piwnicę – obruszył się Augustus.
– Wystarczy tylko Hazel – poprawiłam go.
– Pokaż więc Tylko Hazel piwnicę – zaproponował ojciec – a potem przyjdźcie na górę i obejrzyjcie film w salonie.
Augustus wydął policzki, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, obrócił się i ruszył do przodu.
– Dzięki – mruknął.
Zeszłam za nim po wyłożonych dywanem schodach do obszernej sypialni w piwnicy. Wokół pokoju na wysokości moich oczu biegła półka zastawiona koszykarskimi memorabiliami: dziesiątki pucharów ze złotymi plastikowymi ludzikami w wyskoku, kozłującymi albo wykonującymi wsad do niewidocznego kosza. Było tam też mnóstwo piłek i sportowych butów z autografami.
– Grałem kiedyś w kosza – wyjaśnił.
– Musiałeś być całkiem niezły.
– Nie byłem kiepski, ale wszystkie te buty i piłki to Bonusy Rakowe. – Podszedł do telewizora, obok którego leżała wielka sterta płyt z filmami i grami ułożona w nieforemną piramidę. Schylił się i wyłowił _V jak vendetta_. – Byłem typowym białym dzieciakiem z Indiany – wyjaśnił. – Całym sercem optowałem za wskrzeszeniem zaginionej sztuki rzutu z półdystansu. Pewnego dnia ćwiczyłem rzuty osobiste – po prostu stałem na linii rzutów wolnych w sali gimnastycznej North Central i rzucałem piłkami ze stojaka. Nagle poczułem, że zupełnie nie rozumiem, z jakiego powodu metodycznie przerzucam kulisty obiekt przez obiekt w kształcie pierścienia. Wydało mi się to najgłupszym zajęciem na świecie.
Pomyślałem o małych dzieciach, które wkładają cylindryczny kołek w okrągły otwór. Robią to raz po raz całymi miesiącami, kiedy już pojmą, na czym to polega, a koszykówka jest zasadniczo trochę bardziej aerobową wersją tego samego ćwiczenia. W każdym razie przez długi czas ćwiczyłem rzuty osobiste. Trafiałem osiemdziesiąt razy z rzędu, to mój rekord, ale im więcej trenowałem, tym częściej czułem się jak dwulatek. A potem z jakiegoś powodu pomyślałem o płotkarzach. Dobrze się czujesz?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki