Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gwiazda zaranna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
57,00

Gwiazda zaranna - ebook

Darrow chętnie żyłby w pokoju, ale wrogowie wciągnęli go w wojnę. Złoci władcy domagali się jego posłuszeństwa, jego żonę stracili na szubienicy, zniewolili jego lud. On sam jednak nie zamierzał się poddać. Ryzykując wszystko, przemienił się w Złotego i przeniknął do ich społeczności. Wyszedł zwycięsko z morderczej rywalizacji, w której wykuwają się najwięksi wojownicy Wspólnoty, piął się po szczeblach hierarchii i cierpliwie czekał na moment, w którym rozpęta rewolucję, która rozerwie społeczeństwo od środka. Ten czas nareszcie nadszedł. Jednakże w tym konflikcie obie strony hołdują zasadom honoru i kierują się żądzą zemsty. Darrow i jego towarzysze broni stają twarzą w twarz z potężnymi nieprzyjaciółmi, pozbawionymi skrupułów i litości. Są wśród nich ludzie, których dawniej uważał za przyjaciół. Jeśli chce wygrać, będzie musiał natchnąć zniewolonych w ciemności pobratymców, by zerwali kajdany, unicestwili świat stworzony przez swoich krwawych władców i upomnieli się o spuściznę, której nazbyt długo im odmawiano – a która jest zbyt wspaniała, żeby z niej rezygnować.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-83-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WCZEŚNIEJ…

_Czerwony świt___

Dar­row jest Czer­wo­nym, skrom­nym gór­ni­kiem haru­ją­cym pod powierzch­nią Marsa. Tru­dzi się, żeby jego pla­neta nada­wała się do zamiesz­ka­nia dla przy­szłych poko­leń, ale on i jego rodzaj zostali zdra­dzeni: Mars jest już zdatny do życia i wła­dają nim pozba­wieni wszel­kich skru­pu­łów Złoci. Kiedy wie­szają jego żonę za gło­sze­nie bun­tow­ni­czych idei, Dar­row dołą­cza do grupy rewo­lu­cjo­ni­stów zna­nych jako Syno­wie Aresa. Z ich pomocą zostaje prze­isto­czony fizycz­nie w Zło­tego i wysłany, żeby znisz­czył Wspól­notę od środka.

Wstę­puje do Insty­tutu, szkoły dla elity Zło­tych, która zmie­nia roz­pusz­czo­nych nasto­lat­ków w naj­lep­szych wojow­ni­ków Wspól­noty. Tam uczy się sztuki wojen­nej i lawi­ro­wa­nia po nie­bez­piecz­nych wodach zdra­dziec­kich (a nie­kiedy cał­kiem szcze­rych) przy­jaźni oraz skom­pli­ko­wa­nych poli­tycz­nych roz­gry­wek Zło­tych. Tylko dzięki zmia­nie para­dyg­matu i wspar­ciu nowych przy­ja­ciół Dar­row jest w sta­nie poko­nać Insty­tut z jego wszyst­kimi nie­bez­pie­czeń­stwami._Złoty syn___

Dzięki zwy­cię­stwu w Insty­tu­cie Dar­row zdo­bywa pre­sti­żową pozy­cję w świ­cie arcy­gu­ber­na­tora Marsa, Nero au Augu­stusa. Prze­ko­nuje się jed­nak, że trudno doro­snąć do wła­snej legendy, gdy nie odnosi suk­cesu w Aka­de­mii, gdzie Złoci tre­nują walkę na okrę­tach wojen­nych w kosmo­sie. Kiedy zostaje poko­nany przez rywa­li­zu­jący z jego pra­co­dawcą ród, jego war­tość szybko maleje w oczach arcy­gu­ber­na­tora, dopóki Dar­row nie da żąd­nemu wła­dzy Zło­temu tego, czego chce: wojny domo­wej.

Roz­gry­wa­jąc rodzinę Augu­stus prze­ciwko rodzi­nie Bel­lona, Dar­row wpę­dza Wspól­notę w zamęt, sie­jąc nasiona cha­osu wszę­dzie, gdzie się da. Zgro­ma­dziw­szy potężną armię i kilku wąt­pli­wych sojusz­ni­ków, przy­pusz­cza udany atak na Marsa i pozba­wia ród Bel­lona kon­troli nad pla­netą. Jed­nak pod­czas Triumfu urzą­dzo­nego z oka­zji jego zwy­cię­stwa zdrada znowu pod­nosi swój paskudny łeb i wszystko, na co pra­co­wał, obraca się w niwecz. Jego przy­ja­ciele i sojusz­nicy zostają zabici albo prze­pa­dają bez wie­ści, on sam zostaje poj­many, a jego praw­dziwa toż­sa­mość – ujaw­niona. Losy rebe­lii zawi­sły na wło­sku…DRAMATIS PERSONÆ

_Złoci_

Octa­via au Lune – aktu­alna Suwe­renka Wspól­noty

Lysan­der au Lune – wnuk Octa­vii, dzie­dzic rodziny Lune

Adrius au Augu­stus – arcy­gu­ber­na­tor Marsa, brat bliź­niak Vir­gi­nii

Vir­gi­nia au Augu­stus/Mustang – sio­stra bliź­niaczka Adriusa

Magnus au Grim­mus/Pan Popio­łów – arcy­im­pe­ra­tor Suwe­renki, ojciec Ai

Aja au Grim­mus – Rycerz Zmiany, główna ochro­niarka Suwe­renki

Cas­sius au Bel­lona – Rycerz Poranka, ochro­niarz Suwe­renki

Roque au Fabii – impe­ra­tor armady Miecz

Anto­nia au Seve­rus-Julii – przy­rod­nia sio­stra Vic­try, córka Agrip­piny

Vic­tra au Julii – przy­rod­nia sio­stra Anto­nii, córka Agrip­piny

Kavax au Tele­ma­nus – głowa rodziny Tele­ma­nus, ojciec Daxo

Daxo au Tele­ma­nus – dzie­dzic i syn Kavaxa, brat Paxa

Romu­lus au Raa – głowa rodziny Raa, arcy­gu­ber­na­tor Io

Lilath au Faran – towa­rzyszka Sza­kala, przy­wód­czyni Kościa­rzy

Cyriana au Tanus/Oset – dawny Wyjec, teraz przy­boczna z Kościa­rzy

Vixus au Sarna – były czło­nek Domu Marsa, przy­boczny z Kościa­rzy

_ŚródKolory i PodKolory_

Trigg ti Naka­mura – legio­ni­sta, brat Holi­day, Szary

Holi­day ti Naka­mura – legio­nistka, sio­stra Trigga, Szara

Regu­lus ag Sun/Żywe Sre­bro – naj­bo­gat­szy czło­wiek we Wspól­no­cie, Srebrny

Alia Śnieżna Wró­blica – kró­lowa Wal­ki­rii, matka Ragnara i Sefi, Obsy­dia­nowa

Sefi Mil­cząca – przy­wód­czyni Wal­ki­rii, córka Alii, sio­stra Ragnara

Orion xe Aqu­arii – kapi­tan statku, Nie­bie­ska

_Synowie Aresa_

Dar­row z Lykos/Żni­wiarz – były lan­sjer domu Augu­stus, Czer­wony

Sevro au Barca/Goblin – Wyjec, Złoty

Ragnar Vola­rus – nowy Wyjec, Obsy­dia­nowy

Dan­cer – przy­boczny Aresa, Czer­wony

Mic­key – Rzeź­biarz, Fio­le­towyWzno­szę się w ciem­ność, odda­lam od ogrodu pod­la­nego krwią moich przy­ja­ciół. Złoty męż­czy­zna, który zabił moją żonę, leży mar­twy obok mnie na zim­nym meta­lo­wym pokła­dzie; pozba­wił go życia jego wła­sny syn.

Jesienny wiatr targa mi włosy. Sta­tek dudni pode mną. W oddali pło­mie­nie wywo­łane przez tar­cie roz­ry­wają noc jasnym poma­rań­czem. Tele­ma­nu­so­wie scho­dzą z orbity, pędzą mi na ratu­nek. Lepiej, żeby tego nie robili. Lepiej, żeby zagar­nęła mnie ciem­ność i niech sępy kłócą się nad moim spa­ra­li­żo­wa­nym cia­łem.

Głosy moich wro­gów niosą się echem za moimi ple­cami. Wyso­kie demony z twa­rzami anio­łów. Naj­mniej­szy z nich pochyla się. Głasz­cze mnie po gło­wie, patrząc na swo­jego mar­twego ojca.

– Ta histo­ria zawsze miała się tak zakoń­czyć – mówi do mnie. – Nie twoim krzy­kiem, nie twoją furią, lecz twoim mil­cze­niem.

Roque, mój zdrajca, sie­dzi w kącie. Był moim przy­ja­cie­lem. Miał za dobre serce jak na swój Kolor. Teraz odwraca głowę i widzę jego łzy. Nie są jed­nak prze­zna­czone dla mnie. To łzy za tych, któ­rych utra­cił. Za tych, któ­rych mu ode­bra­łem.

– Żaden Ares cię nie ura­tuje. Żadna Mustang cię nie poko­cha. Jesteś sam, Dar­row. – Oczy Sza­kala są spo­kojne i zapa­trzone w dal. – Jak ja. – Pod­nosi czarną, pozba­wioną otwo­rów na oczy maskę z kagań­cem i zapina mi ją na twa­rzy. Pozba­wia mnie wzroku. – Oto jak to się koń­czy.

Żeby mnie zła­mać, zabił tych, któ­rych kocham.

Jed­nak wciąż jest nadzieja w tych, któ­rzy żyją. W Sevro. W Ragna­rze i Dan­ce­rze. Myślę o wszyst­kich moich ludziach znie­wo­lo­nych w ciem­no­ści. O wszyst­kich Kolo­rach na wszyst­kich świa­tach, zaku­tych i spę­ta­nych łań­cu­chami, żeby Złoci mogli rzą­dzić, i wście­kłość pło­nie w mrocz­nej dziu­rze, którą Sza­kal wyciął w mojej duszy. Nie jestem sam. Nie jestem jego ofiarą.

Dla­tego pozwolę, żeby zro­bił ze mną, co zechce. Jestem Żni­wia­rzem.

Znam cier­pie­nie.

Znam ciem­ność.

To jesz­cze nie koniec tej histo­rii.1. Tylko ciemność

1

Tylko ciem­ność

Głę­boko w ciem­no­ści, z dala od cie­pła, słońca i księ­ży­ców, leżę cichy jak kamień, który mnie ota­cza i więzi moje zgar­bione ciało w swoim strasz­li­wym łonie. Nie mogę sta­nąć na nogi. Nie mogę się prze­cią­gnąć. Mogę jedy­nie zwi­jać się w kłę­bek, zasu­szone szczątki, ska­mie­lina czło­wieka, jakim byłem. Ręce mam skute za ple­cami. Leżę nagi na zim­nym kamie­niu.

Cał­kiem sam w ciem­no­ści.

Mam wra­że­nie, że minęły mie­siące, lata, tysiąc­le­cia, odkąd zgi­na­łem kolana, odkąd nie wygi­na­łem krę­go­słupa w tej skrzy­wio­nej pozie. Ból dopro­wa­dza mnie do szału. Moje stawy zapie­kły się jak zardze­wiałe żelazo. Ile czasu upły­nęło, odkąd widzia­łem moich Zło­tych przy­ja­ciół wykrwa­wia­ją­cych się na tra­wie? Odkąd Roque zło­żył na moim policzku poca­łu­nek, łamiąc mi jed­no­cze­śnie serce?

Czas nie jest rzeką.

Nie tutaj.

W tym gro­bie czas jest z kamie­nia. Jest ciem­no­ścią, stałą i nie­ustę­pliwą, a jego jedyną miarą są dwa waha­dła życia: oddech i bicie mojego serca.

Wdech. _Ba-bach_. _Ba-bach_.

Wydech. _Ba-bach_. _Ba-bach_.

Wdech. _Ba-bach_. _Ba-bach_.

I tak w nie­skoń­czo­ność. Aż do… kiedy? Aż umrę ze sta­ro­ści? Roz­trza­skam sobie czaszkę o kamień? Prze­gryzę wpro­wa­dzone przez Żół­tych do jelit rurki, któ­rymi otrzy­muję skład­niki odżyw­cze i któ­rymi odpro­wa­dzane są odchody?

_Czy może do chwili, kiedy osza­le­jesz?_

– Nie. – Zgrzy­tam zębami.

_Oooo tak_.

– To tylko ciem­ność.

Nabie­ram powie­trza. Uspo­ka­jam się. Doty­kam ścian w spo­sób, który mnie koi. Ple­cami. Pal­cami rąk, pię­tami, pal­cami stóp, głową. Powtórka. Tuzin razy. Sto razy. Niech będzie tysiąc.

Tak. Jestem sam.

Pomy­ślał­bym, że są gor­sze rze­czy niż to, ale teraz już wiem, że nie ma. Czło­wiek nie jest samotną wyspą. Potrze­bu­jemy tych, któ­rzy nas kochają. Potrze­bu­jemy tych, któ­rzy nas nie­na­wi­dzą. Potrze­bu­jemy innych, żeby kotwi­czyli nas w naszym życiu, dawali nam powód do ist­nie­nia, do czu­cia. Ja mam tylko ciem­ność. Cza­sem krzy­czę. Cza­sem śmieję się nocą, cza­sem za dnia. Kto to teraz wie? Śmieję się, żeby zabić czas, żeby zużyć kalo­rie, któ­rych dostar­cza mi Sza­kal, żeby moje ciało z drże­niem pogrą­żyło się we śnie.

Cza­sem też pła­czę. Nucę. Gwiż­dżę.

Słu­cham gło­sów dobie­ga­ją­cych z góry. Napły­wają do mnie z nie­skoń­czo­nego morza ciem­no­ści. Towa­rzy­szy im przy­pra­wia­jący o sza­leń­stwo brzęk łań­cu­chów i kości wibru­jący w ścia­nach mojego wię­zie­nia. Roz­le­gają się tak bli­sko, a jed­nak są odle­głe o tysiąc kilo­me­trów, jakby cały świat ist­niał tuż poza ciem­no­ścią, a ja nie mogę go zoba­czyć, dotknąć, poczuć, posma­ko­wać, nie mogę prze­bić tej zasłony i znów stać się jego czę­ścią. Tkwię uwię­ziony w samot­no­ści.

Sły­szę głosy w tej chwili. Brzęk łań­cu­chów i kle­kot kości sączą się przez moje wię­zie­nie.

Czy to moje głosy?

Śmieję się na tę myśl.

Prze­kli­nam.

Knuję. _Zabij._

_Wymor­duj. Wyłup. Roze­rwij. Spal._

Bła­gam. Mam przy­wi­dze­nia. Tar­guję się.

Sko­wy­czę modli­twy do Eo, szczę­śliwy, że oszczę­dzono jej takiego losu.

_Ona nie słu­cha._

Śpie­wam bal­lady z dzie­ciń­stwa i recy­tuję _Umie­ra­jącą Zie­mię, The Lam­pli­gh­ter, Rama­janę_, _Ody­seję_ w grece i łaci­nie, a potem w utra­co­nych języ­kach: arab­skim, angiel­skim, chiń­skim, nie­miec­kim, się­ga­jąc do wspo­mnień z info­No­śni­ków, które dał mi Mat­teo, kiedy byłem led­wie chłop­cem. Szu­kam wspar­cia u zbłą­ka­nego Greka, który pra­gnął tylko zna­leźć drogę do domu.

_Zapo­mnia­łeś, co zro­bił._

Ody­se­usz był boha­te­rem. Poko­nał mury Troi za pomocą drew­nia­nego konia. Tak jak ja poko­na­łem armie Bel­lony za pomocą Żela­znego Desz­czu, który spadł na Marsa.

_A potem…_

– Nie – war­czę. – Zamilcz.

_…jego ludzie weszli do Troi. Zna­leźli matki. Zna­leźli dzieci. I zgad­nij, co zro­bili?_

– Zamknij się!

_Wiesz, co zro­bili. Kość. Pot. Ciało. Popiół. Chło­sta. Krew._

Ciem­ność chi­cho­cze z rado­ści.

_Żni­wia­rzu, Żni­wia­rzu, Żni­wia­rzu… Wszyst­kie czyny, które pozo­stają zapa­mię­tane, są spi­sane krwią._

Czy ja śnię? Czy to jawa? Zatra­ci­łem się. Wszystko zlewa się ze sobą, topi mnie w wizjach, szep­tach i dźwię­kach. Raz za razem szar­pię za wątłe kostki nóg Eo. Roz­trza­skuję twarz Julia­nowi. Sły­szę, jak Pax, Quinn, Tac­tus, Lorn i Vic­tra wydają ostat­nie tchnie­nie. Tak wiele bólu. I po co? Żeby zawieść moją żonę. Moich ludzi.

_Aresa też. I przy­ja­ciół._

Ilu jesz­cze zostało?

Sevro? Ragnar?

Mustang?

_Mustang. A jeśli ona wie, że tu jesteś… A jeśli po pro­stu jej to nie obcho­dzi… Bo dla­czego mia­łoby ją to obcho­dzić? To ty zdra­dzi­łeś. To ty kła­ma­łeś. To ty posłu­ży­łeś się jej umy­słem. Jej cia­łem. Jej krwią. Poka­za­łeś jej swoją praw­dziwą twarz, więc ucie­kła. A jeżeli to jej robota? Może to ona cię zdra­dziła? Mógł­byś ją wtedy kochać?_

– Zamknij się! – krzy­czę na sie­bie, na ciem­ność.

Nie myśl o niej. Nie myśl o niej.

_Dla­czego masz o niej nie myśleć? Prze­cież za nią tęsk­nisz._

Jej obraz poja­wia się w ciem­no­ści, tak jak poja­wił się wiele razy wcze­śniej – dziew­czyna odjeż­dża­jąca ode mnie konno po zie­lo­nym polu obraca się w sio­dle i ze śmie­chem woła, żebym za nią ruszył. Jej włosy falują jak złote źdźbła psze­nicy, które wiatr porywa z wozu far­mera.

_Łak­niesz jej. Kochasz ją. Złotą dziew­czynę. Zapo­mnij o tam­tej Czer­wo­nej suce._

– Nie. – Walę głową w ścianę. – To tylko ciem­ność – szep­czę.

Tylko ciem­ność pła­ta­jąca figle mojemu umy­słowi. Mimo to pró­buję zapo­mnieć Mustang, Eo. Nie ma świata poza tym miej­scem. Nie mogę tęsk­nić za czymś, co nie ist­nieje.

Cie­pła krew spływa mi po czole ze sta­rych stru­pów, teraz świeżo zdar­tych. Kapie mi z nosa. Wycią­gam język, macam kamień, aż natra­fię na kro­ple. Roz­ko­szuję się solą, mar­sjań­skim żela­zem. Powoli. Powoli. Niech nowość tego wra­że­nia trwa. Niech smak pozo­sta­nie dłu­żej i przy­po­mni mi, że jestem czło­wie­kiem. Czer­wo­nym z Lykos. Pie­kło­nur­kiem.

_Nie. Nie jesteś. Jesteś niczym. Żona cię porzu­ciła i ukra­dła wasze dziecko. Twoja dziwka odwró­ciła się od cie­bie. Nie byłeś dość dobry. Byłeś zbyt dumny. Za głupi. Zbyt nik­czemny. I teraz o tobie zapo­mniano._

Tak?

Kiedy ostat­nim razem widzia­łem Złotą dziew­czynę, klę­cza­łem obok Ragnara w tune­lach Lykos, pro­sząc ją, żeby zdra­dziła wła­sny lud i poszu­kała w życiu cze­goś wię­cej, dla czego warto trwać. Wie­dzia­łem, że jeśli zde­cy­duje się dołą­czyć do nas, marze­nie Eo będzie mogło roz­kwit­nąć. Lep­szy świat był na wycią­gnię­cie ręki. A zamiast tego ona ode­szła. Czy mogła o mnie zapo­mnieć? Czy miłość do mnie ją opu­ściła?

_Kochała tylko twoją maskę._

– To tylko ciem­ność. Tylko ciem­ność. Tylko ciem­ność – mam­ro­czę coraz szyb­ciej.

Nie powinno mnie tu być.

Powi­nie­nem nie żyć. Po śmierci Lorna mia­łem tra­fić do Octa­vii, żeby jej Rzeź­bia­rze prze­pro­wa­dzili sek­cję zwłok i odkryli sekrety tego, jak sta­łem się Zło­tym; żeby prze­ko­nali się, czy mogą ist­nieć inni tacy jak ja. Jed­nak Sza­kal dobił targu. Zatrzy­mał mnie dla sie­bie. Tor­tu­ro­wał mnie w swo­jej posia­dło­ści w Attyce, wypy­tu­jąc o Synów Aresa, o Lykos i moją rodzinę. Nie powie­dział mi, jak odkrył mój sekret. Bła­ga­łem, żeby zakoń­czył moje życie.

A na koniec dał mi kamień.

– Kiedy wszystko prze­pad­nie, honor żąda śmierci – powie­dział mi kie­dyś Roque. – To szla­chetny koniec.

Ale co wie o śmierci bogaty poeta? Biedni znają śmierć. Nie­wol­nicy znają śmierć. I cho­ciaż jej pra­gnę, to się jej boję. Bo im wię­cej widzę okrut­nego świata, tym mniej wie­rzę, że koń­czy się jakąś przy­jemną fik­cją.

Dolina nie ist­nieje naprawdę.

To kłam­stwo opo­wia­dane przez matki i ojców, któ­rzy dają powód swoim umie­ra­ją­cym z głodu dzie­ciom, by te mogły znieść hor­ror. A tak naprawdę nie ist­nieje żaden powód. Eo prze­pa­dła. Nie patrzyła, jak wal­czę o jej marze­nie. Było jej obo­jętne, jaki los wywal­czy­łem sobie w Insty­tu­cie ani czy poko­cha­łem Mustang, bo w dniu, w któ­rym umarła, roz­pa­dła się w nicość. Nie ma niczego poza tym świa­tem. To nasz począ­tek i koniec. Nasza szansa na radość przed ciem­no­ścią.

_Tak. Ale ty nie musisz umie­rać. Możesz uciec z tego miej­sca_ – szep­cze do mnie ciem­ność. – _Wypo­wiedz te słowa. Wypo­wiedz je. Znasz spo­sób_.

Ma rację. Znam.

– Wystar­czy, żebyś powie­dział „Pod­daję się”, i wszystko to się zakoń­czy – powie­dział dawno temu Sza­kal, zanim spu­ścił mnie do tego pie­kła. – Umiesz­czę cię w ślicz­nej posia­dło­ści na resztę życia, będę przy­sy­łał ci cie­płe, śliczne Różowe i tyle jedze­nia, że roz­ty­jesz się bar­dziej niż Pan Popio­łów. Nie­stety te słowa mają cenę.

_Są tego warte. Ratuj się. Nikt inny cię nie ura­tuje._

– Ceną, drogi Żni­wia­rzu, jest twoja rodzina.

Moja rodzina, którą wyrwał z Lykos. Wysłał po nią lur­che­rów i teraz trzyma ją w swoim wię­zie­niu w trze­wiach for­tecy w Attyce. Nie pozwo­lił mi ich zoba­czyć. Nie dał mi powie­dzieć, że ich kocham i jest mi przy­kro, że nie byłem dość silny, aby ich ochro­nić.

– Nakar­mię nimi więź­niów tej twier­dzy – powie­dział. – Męż­czyzn i kobiety, o któ­rych myśla­łeś, że powinni wła­dać zamiast Zło­tych. Kiedy zoba­czysz zwie­rzę w czło­wieku, zro­zu­miesz, że ja mam rację, a ty się mylisz. To Złoci muszą rzą­dzić.

_Odpuść ich sobie_ – mówi ciem­ność. – _Taka ofiara jest prag­ma­tyczna. Jest mądra._

– Nie… Nie zro­bię tego…

_Twoja matka chcia­łaby, żebyś żył._

Nie za taką cenę.

_Jaki czło­wiek potra­fiłby pojąć mat­czyną miłość? Żyj. Dla niej. Dla Eo._

Czy mogłaby tego chcieć? Czy ciem­ność ma rację? W końcu jestem ważny. Eo tak powie­działa. Ares tak powie­dział. Wybrał mnie. Ze wszyst­kich Czer­wo­nych wybrał wła­śnie mnie. Mogę zerwać okowy. Mogę odna­leźć w życiu coś wię­cej, coś, dla czego warto żyć. To nie byłby wcale ego­izm, gdy­bym uciekł z wię­zie­nia. Wła­ści­wie w szer­szej per­spek­ty­wie byłoby to wręcz bez­in­te­re­sowne.

_Tak. Naprawdę bez­in­te­re­sowne…_

Matka bła­ga­łaby, żebym zło­żył tę ofiarę. Kie­ran by zro­zu­miał. Podob­nie jak moja sio­stra. Mogę oca­lić naszych ludzi. Marze­nie Eo trzeba urze­czy­wist­nić za wszelką cenę. Moim obo­wiąz­kiem jest zacho­wać je przy życiu. Obo­wiąz­kiem i pra­wem zara­zem.

_Wypo­wiedz słowa._

Walę głową w kamień i krzy­czę na ciem­ność, żeby ode­szła. Nie może mnie zwieść. Nie może mnie zła­mać.

_Nie wie­dzia­łeś? Każ­dego można zła­mać._

Prze­ni­kliwy chi­chot ciem­no­ści kpi ze mnie, prze­cią­ga­jąc się w nie­skoń­czo­ność.

I wiem, że ma rację. Każ­dego można zła­mać. Sza­kal już zła­mał mnie tor­tu­rami. Powie­dzia­łem mu, że pocho­dzę z Lykos. Powie­dzia­łem, gdzie znaj­dzie moją rodzinę. Ist­nieje jed­nak spo­sób, żeby usza­no­wać to, czym jestem. To, co kochała Eo. Żeby uci­szyć głosy.

– Roque, mia­łeś rację – szep­czę. – Mia­łeś rację.

Po pro­stu chcę wró­cić do domu. Znik­nąć stąd. A jed­nak nie mogę. Jedyne, co mi zostało, jedyne hono­rowe wyj­ście to śmierć. Zanim jesz­cze bar­dziej zdra­dzę czło­wieka, któ­rym jestem.

Śmierć to droga ucieczki.

_Nie bądź głup­cem. Prze­stań. Prze­stań._

Ude­rzam głową w ścianę moc­niej niż wcze­śniej. Nie po to, żeby się uka­rać, ale żeby się zabić. Skoń­czyć ze sobą. Skoro ten świat nie koń­czy się w żaden miły spo­sób, to będzie mi musiała wystar­czyć pustka. Jeśli jed­nak ist­nieje Dolina poza tą rze­czy­wi­sto­ścią, to ją znajdę. Nad­cho­dzę, Eo. W każ­dym razie jestem już w dro­dze.

– Kocham cię.

_Nie. Nie. Nie. Nie. Nie._

Walę czaszką w kamień. Żar zalewa mi twarz. Iskry bólu tań­czą w czerni. Ciem­ność zawo­dzi do mnie, ale ja nie prze­staję.

Jeśli to jest koniec, to popę­dzę ku niemu z całą moją zacie­kło­ścią.

Jed­nak kiedy cofam głowę, żeby ude­rzyć po raz ostatni, z całej siły, moja rze­czy­wi­stość jęczy. Dudni jak trzę­sie­nie ziemi. To nie ciem­ność, ale coś poza nią. Coś w samym kamie­niu nade mną, co staje się coraz gło­śniej­sze, brzmi coraz bar­dziej basowo, aż ciem­ność pęka i roz­cina ją pło­nący miecz świa­tła.2. Więzień L17L6363

2

Wię­zień L17L6363

Sufit się roz­stę­puje. Świa­tło pali mnie w oczy. Zaci­skam powieki, kiedy pod­łoga mojej celi wznosi się, aż zatrzy­muje się ze szczę­kiem, a ja leżę odsło­nięty na pła­skiej kamien­nej powierzchni. Pro­stuję nogi i gwał­tow­nie łapię powie­trze w płuca, pra­wie mdle­jąc z bólu. Stawy mi trzesz­czą. Napięte ścię­gna roz­cią­gają się. Wal­czę, żeby ponow­nie otwo­rzyć oczy mimo rażą­cego świa­tła. Napeł­niają się łzami. Jest tak jasno, że widzę tylko roz­bie­lone prze­bły­ski z ota­cza­ją­cego mnie świata.

Spo­wi­jają mnie urywki obcych gło­sów.

– Adriu­sie, co to jest?

– …był tam przez cały ten czas?

– Co za smród…

Leżę na kamie­niu. Roz­ciąga się po obu moich stro­nach. Czarny, mie­niący się nie­bie­sko i fio­le­towo jak pan­cerz kre­oń­skiego żuka. Pod­łoga? Nie. Widzę fili­żanki. Spodki. Wózek z kawą. To stół. Stół był moim wię­zie­niem. Nie jakaś ohydna otchłań. Po pro­stu sze­roki na metr i długi na dwa­na­ście metrów kawał mar­muru z pustym wnę­trzem. Co wie­czór jedli rap­tem kilka cali ode mnie. Ich głosy były odle­głymi szep­tami, które sły­sza­łem w ciem­no­ści. Brzęk ich sre­ber i tale­rzy był moim jedy­nym towa­rzy­stwem.

– Bar­ba­rzyń­stwo…

Teraz sobie przy­po­mi­nam. Przy tym stole sie­dział Sza­kal, kiedy odwie­dzi­łem go po tym, jak dosze­dłem do sie­bie po ranach odnie­sio­nych pod­czas Żela­znego Desz­czu. Czy już wtedy pla­no­wał moje uwię­zie­nie? Mia­łem na gło­wie kap­tur, kiedy mnie tu wsa­dzili. Myśla­łem, że znaj­duję się w trze­wiach for­tecy. Myli­łem się. Trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów kamie­nia oddzie­lało ich kola­cyjki od mojego pie­kła.

Pod­no­szę wzrok znad sto­ją­cej koło mojej głowy tacy z kawą. Ktoś wpa­truje się we mnie. Kilka osób. Nie widzę ich z powodu łez i krwi w oczach. Odwra­cam się i zwi­jam w kłę­bek jak ślepy kret po raz pierw­szy w życiu wyko­pany spod ziemi. Jestem zbyt przy­tło­czony i prze­ra­żony, żeby pamię­tać o dumie albo nie­na­wi­ści. Wiem jed­nak, że on się we mnie wpa­truje. Sza­kal. Dzie­cinna twarz i smu­kłe ciało, pia­skowe włosy cze­sane z prze­dział­kiem. Odchrzą­kuje.

– Moi sza­nowni goście, pozwól­cie, że przed­sta­wię wam więź­nia L17L6363.

Jego twarz to niebo i pie­kło zara­zem.

Widok dru­giego czło­wieka…

Świa­do­mość, że nie jestem sam…

A potem przy­po­mnie­nie sobie, co mi zro­bił… To wyrywa ze mnie duszę.

Inne głosy peł­zają i dud­nią, są tak dono­śne, że ogłu­szają. I cho­ciaż zwi­ną­łem się w kłę­bek, czuję coś poza ich hała­sem. Coś natu­ral­nego, deli­kat­nego i dobrego. Coś, czego – jak prze­ko­ny­wała mnie ciem­ność – mia­łem już ni­gdy nie poczuć. Wpada łagod­nie przez otwarte okno i całuje moją skórę.

Póź­no­je­sienny wia­te­rek roz­wiewa mię­si­sty, parny smród mojego brudu i spra­wia, że myślę o dziecku, które gdzieś tam bie­gnie wśród śniegu i drzew, prze­suwa dłońmi po korze i sosno­wych igłach, bru­dzi sobie włosy żywicą. To wspo­mnie­nie, któ­rego wiem, że nie mogę mieć, ale czuję, że powi­nie­nem. To jest życie, jakiego bym pra­gnął. Dziecko, które mógł­bym mieć.

Pła­czę. Nie tyle nad sobą, co nad tym chłop­cem, który myśli, że żyje w dobrym świe­cie, gdzie matka i ojciec są ogromni i silni jak góry. Gdy­bym tylko znowu mógł być tak nie­winny. Gdy­bym tylko wie­dział, że ta chwila nie jest kolejną sztuczką. Nie­stety jest. Sza­kal daje tylko po to, żeby potem ode­brać. Wkrótce świa­tło sta­nie się wspo­mnie­niem i powróci ciem­ność. Zaci­skam mocno powieki, słu­cham krwi kapią­cej z mojej twa­rzy na kamień i cze­kam na kolejny cios.

– Psia­krew, Augu­stus, to naprawdę było konieczne? – mru­czy jak kot zabój­czyni. Chro­pawy akcent przy­tłu­miony ospałą into­na­cją typową dla Luny, wyuczoną na dwo­rach Pala­tynu, gdzie wszystko robi na ludziach mniej­sze wra­że­nie niż gdzie indziej. – Cuch­nie jak śmierć.

– Sfer­men­to­wany pot i mar­twa skóra pod magne­tycz­nymi kaj­da­nami. Widzisz tę żół­tawą sko­rupę na jego przed­ra­mio­nach, Aju? – zwraca jej uwagę Sza­kal. – Mimo to jest w miarę zdrowy i gotowy dla waszych Rzeź­bia­rzy. Zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści.

– Znasz tego czło­wieka lepiej ode mnie – odzywa się Aja do kogoś innego. – Upew­nij się, że to on, a nie jakiś oszust.

– Wąt­pisz w moje słowo? – pyta Sza­kal. – Ranisz mnie.

Wzdry­gam się, kiedy wyczu­wam, że zbliża się ktoś inny.

– Daj spo­kój, do tego musiał­byś mieć serce, arcy­gu­ber­na­to­rze. Natura obsy­pała cię licz­nymi darami, ale oba­wiam się, że tego organu naj­wy­raź­niej ci bra­kuje.

– Zbyt hoj­nie mnie kom­ple­men­tu­jesz.

Łyżeczki ude­rzają z brzę­kiem o por­ce­lanę. Ktoś odchrzą­kuje. Mam ochotę zasło­nić uszy. Za dużo dźwię­ków. Za dużo infor­ma­cji.

– Naprawdę można teraz dostrzec w nim Czer­wo­nego. – To zimny głos kul­tu­ral­nej kobiety z pół­noc­nego Marsa. Wymowa bar­dziej szorstka niż akcent z Luny.

– Wła­śnie, Anto­nio! – odpo­wiada Sza­kal. – Cie­ka­wiło mnie, jak uwię­zie­nie na niego wpły­nie. Czło­nek gatunku _homo aureus_ ni­gdy nie uległby takiemu poni­że­niu jak ten tu, który leży przed nami. Wie­cie, że pro­sił mnie o śmierć, zanim go tam umie­ści­łem? Zaczął pła­kać. Jak na iro­nię, w dowol­nej chwili mógł się zabić. Nie zro­bił tego jed­nak, bo cząstka jego osoby roz­ko­szo­wała się tą dziurą. Widzi­cie, Czer­woni dawno temu zaadap­to­wali się do ciem­no­ści. Jak robaki. Nie ma dumy w ich zardze­wia­łej rasie. Czuł się tam jak u sie­bie w domu. Bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wśród nas.

Teraz przy­po­mi­nam sobie nie­na­wiść.

Otwie­ram oczy, żeby dać im znać, że ich widzę. Że sły­szę. Kiedy jed­nak moje powieki się roz­wie­rają, to nie wróg przy­ciąga mój wzrok, ale zimowy kra­jo­braz, który roz­ciąga się za ple­cami Zło­tych. Za oknami sześć z sied­miu gór­skich szczy­tów Attyki skrzy się w poran­nym świe­tle. Budynki z metalu i szkła zwień­czają kamień i śnieg, wycią­gają się ku błę­kit­nemu niebu. Mosty spi­nają szczyty. Pró­szy drobny śnieg. Obraz zama­zuje się przed moimi osła­bio­nymi po poby­cie w ciem­no­ści oczami.

– Dar­row?

Znam ten głos. Znam tego czło­wieka. Obra­cam lekko głowę, żeby zoba­czyć jedną z jego zgru­bia­łych dłoni na brzegu stołu. Wzdry­gam się i odsu­wam, spo­dzie­wa­jąc się, że mnie ude­rzy. Nie robi tego. Na środ­ko­wym palcu nosi zło­tego orła Bel­lony. Rodziny, którą znisz­czy­łem. Druga dłoń należy do ręki, którą odcią­łem na Lunie, kiedy ostatni raz się poje­dyn­ko­wa­li­śmy. Odtwo­rzył ją Rzeź­biarz Zan­zi­bar. Dwa pier­ście­nie z wil­czymi łbami Domu Marsa zdo­bią palce. Jeden jest mój. Jeden jego. Oba zostały zdo­byte za cenę życia mło­dego Zło­tego.

– Pozna­jesz mnie? – pyta.

Odchy­lam głowę, żeby spoj­rzeć mu w twarz. Mnie może i zła­mano, ale wojna nie przy­ćmiła urody Cas­siusa au Bel­lona. Jest o wiele pięk­niej­szy, niż odma­lo­wa­łyby go jakie­kol­wiek wspo­mnie­nia. Pul­suje życiem. Ma ponad dwa metry wzro­stu. Nosi biel i złoto Ryce­rza Poranka. Uło­żone w pukle włosy błysz­czą jak smuga cią­gnąca się za spa­da­jącą gwiazdą. Jest gładko ogo­lony, nos ma lekko wykrzy­wiony po nie­daw­nym zła­ma­niu. Kiedy patrzę mu w oczy, robię wszystko, co w mojej mocy, żeby się nie roz­sz­lo­chać. Patrzy na mnie ze smut­kiem, nie­mal czule. Jakim muszę być cie­niem samego sie­bie, żeby zasłu­żyć na litość czło­wieka, któ­rego tak głę­boko zra­ni­łem.

– Cas­sius – mru­czę bez żad­nego powodu poza chę­cią wypo­wie­dze­nia jego imie­nia. Ode­zwa­nia się do dru­giej ludz­kiej istoty. Bycia usły­sza­nym.

– No więc? – pyta Aja au Grim­mus, sta­jąc za Cas­siu­sem.

Naj­bru­tal­niej­sza z Furii Suwe­renki nosi tę samą zbroję, w któ­rej ją widzia­łem, kiedy pierw­szy raz spo­tka­li­śmy się w iglicy Cyta­deli na Lunie, w noc, kiedy Mustang mnie ura­to­wała, a Aja zatłu­kła na śmierć Quinn. Pan­cerz jest pory­so­wany. Znisz­czony w walce. Strach prze­zwy­cięża moją nie­na­wiść i znowu odwra­cam wzrok od ciem­no­skó­rej kobiety.

– Jed­nak żyje – odzywa się cicho Cas­sius. Odwraca się do Sza­kala. – Co mu zro­bi­łeś? Te bli­zny…

– Spo­dzie­wał­bym się, że to oczy­wi­ste – odpo­wiada Sza­kal. – Znisz­czy­łem Żni­wia­rza.

Patrzę w końcu na swoje ciało, się­ga­jąc wzro­kiem poza skoł­tu­nioną brodę, żeby zro­zu­mieć, co ma na myśli. Jestem tru­pem. Chu­dym jak szkie­let i bla­dym. Żebra wystają spod skóry cień­szej niż kożuch na pod­grza­nym mleku. Kolana ster­czą na nogach jak patyki. Paznok­cie u stóp mam dłu­gie i zakrzy­wione. Bli­zny po tor­tu­rach Sza­kala zna­czą mi ciało. Mię­śnie osła­bły. Z brzu­cha wycho­dzą mi rurki, które utrzy­my­wały mnie przy życiu w ciem­no­ści: czarne, włók­ni­ste pępo­winy, które na­dal kotwi­czą mnie do pod­łogi mojej celi.

– Jak długo tam sie­dział? – pyta Cas­sius.

– Trzy mie­siące prze­słu­chań, a potem dzie­więć mie­sięcy odosob­nie­nia.

– Dzie­więć…

– Sto­sow­nie. Nie powin­ni­śmy rezy­gno­wać z uży­wa­nia meta­for z powodu wojny. W końcu nie jeste­śmy dzi­ku­sami, co, Bel­lona?

– Adriu­sie, obra­żasz poczu­cie przy­zwo­ito­ści Cas­siusa – mówi sto­jąca obok Sza­kala Anto­nia.

To zatrute jabłko pod posta­cią kobiety. Z pozoru błysz­czące, rumiane i kuszące, ale zgniłe i zepsute do głębi. W Insty­tu­cie zabiła moją przy­ja­ciółkę Leę. Posłała kulkę w głowę wła­snej matki i dwie kolejne w krę­go­słup swo­jej sio­stry, Vic­try. A teraz sprzy­mie­rzyła się z Sza­ka­lem, czło­wie­kiem, który ukrzy­żo­wał ją w Insty­tu­cie. Co za świat. Za Anto­nią stoi Oset o ciem­nej twa­rzy, daw­niej Wyjec, obec­nie człon­kini Kościa­rzy, sądząc po sym­bolu czaszki sza­kala na jej piersi. Wbija wzrok w pod­łogę, żeby nie patrzeć na mnie. Jej kapi­ta­nem jest łysa Lilath, która sie­dzi na prawo od Sza­kala. Jego ulu­biona zabój­czyni od cza­sów Insty­tutu.

– Wybacz, jeśli nie rozu­miem celu tor­tu­ro­wa­nia poko­na­nego wroga – odpo­wiada Cas­sius. – Zwłasz­cza kiedy wyja­wił wszyst­kie infor­ma­cje, jakie mógł.

– Celu? – Sza­kal wpa­truje się w niego spo­koj­nie i wyja­śnia: – Celem jest kara, mój łaskawy panie. To… coś uwa­żało, że znaj­dzie sobie miej­sce wśród nas. Jakby był nam równy. A może nawet od nas lep­szy. Kpił sobie z nas. Sypiał z moją sio­strą. Śmiał się z nas i uwa­żał za głup­ców, zanim go odkry­li­śmy. Musi wie­dzieć, że nie prze­grał przy­pad­kiem, ale że to było nie­unik­nione. Czer­woni zawsze byli cwa­nymi stwo­rze­niami. A on, mój przy­ja­cielu, jest uoso­bie­niem tego, czym pra­gnęli być i czym by się stali, gdy­by­śmy im na to pozwo­lili. Niech więc czas i ciem­ność zamie­nią go z powro­tem w to, czym naprawdę jest. _Homo flam­meus_, żeby posłu­żyć się nowym sys­te­mem kla­sy­fi­ka­cyj­nym, który zapro­po­no­wa­łem Komi­sji. Nie­wiele się różni od _homo sapiens_ na dra­bi­nie ewo­lu­cyj­nej. Reszta to była tylko maska.

– Rzecz w tym, że wysze­dłeś przez niego na głupca – pre­cy­zuje Cas­sius – bo twój ojciec wolał Rzeź­bio­nego Czer­wo­nego od potomka wła­snej krwi, prawda? O to tu wła­śnie cho­dzi, Sza­kalu. O wstyd nabur­mu­szo­nego dzie­ciaka, nie­ko­cha­nego i nie­chcia­nego.

Sza­kal wzdraga się na te słowa. Aja też jest wyraź­nie nie­za­do­wo­lona z tonu swo­jego mło­dego towa­rzy­sza.

– Dar­row ode­brał życie Julia­nowi – mówi Anto­nia. – A potem wyrżnął w pień twoją rodzinę. Wysłał zabój­ców, żeby wybić dzieci two­jej krwi, które ukry­wały się na Olym­pus Mons. Aż się czło­wiek zasta­na­wia, co pomy­śla­łaby twoja matka o two­jej lito­ści.

Cas­sius udaje, że ich nie sły­szy, i kiwa głową na Różo­wych sto­ją­cych na obrze­żach pokoju.

– Przy­nie­ście więź­niowi koc.

Żaden nawet nie drgnie.

– Co za maniery… Nawet ty, Oset?

Dziew­czyna nie odpo­wiada. Cas­sius pry­cha pogar­dli­wie, zdej­muje białą pele­rynę i zarzuca na moje drżące ciało. Przez chwilę nikt nie odzywa się sło­wem, są rów­nie wstrzą­śnięci tym gestem jak ja.

– Dzię­kuję – chry­pię. On jed­nak odwraca wzrok od mojej wymi­ze­ro­wa­nej twa­rzy. Litość to nie wyba­cze­nie, a wdzięcz­ność nie ozna­cza roz­grze­sze­nia.

Lilath par­ska śmie­chem, nie pod­no­sząc nawet wzroku znad misy goto­wa­nych na miękko koli­brzych jajek. Sior­bie je jak mię­ciut­kie cukierki.

– Ist­nieje gra­nica, za którą honor staje się wadą cha­rak­teru, Ryce­rzu Poranka. – Sie­dząca obok Sza­kala łysa kobieta zerka na Aję oczami jak śle­pia węgo­rzy z pod­ziem­nych mórz na Wenus. Pożera kolejne jajko. – Stary Arcos prze­ko­nał się o tym bar­dzo bole­śnie.

Aja nie odpo­wiada, jej maniery pozo­stają nie­ska­zi­telne, ale czai się w niej śmier­cio­no­śna cisza; cisza, jaką pamię­tam z chwil poprze­dza­ją­cych śmierć Quinn. Lorn nauczył ją szer­mierki i Aja nie pozwoli, żeby ktoś z niego kpił. Lilath łap­czy­wie sior­bie kolejne jajko, poświę­ca­jąc maniery na rzecz obe­lgi.

Wro­gość panuje wśród sprzy­mie­rzeń­ców. To u nich typowe, tym razem jed­nak roz­łam jest nowy i ostry, mię­dzy sta­rymi Zło­tymi a now­szym rodza­jem pokrew­nym Sza­ka­lowi.

– Jeste­śmy tu wśród przy­ja­ciół – odzywa się żar­to­bli­wie Sza­kal. – Zacho­wuj się, Lilath. Lorn był Żela­znym Zło­tym, który po pro­stu sta­nął po nie­wła­ści­wej stro­nie. Zatem, Aju, jestem cie­kaw: teraz, kiedy koń­czy się mój okres dzier­żawy Żni­wia­rza, na­dal zamier­za­cie pod­dać go sek­cji?

– Ow­szem, taki mamy plan – pota­kuje Aja. Nie powi­nie­nem był dzię­ko­wać Cas­siu­sowi. Jego honor nie jest praw­dziwy. To tylko kwe­stia higieny. – Zan­zi­bara naprawdę cie­kawi, jak go zro­biono. Ma swoje teo­rie, ale aż się pali, żeby dorwać w swoje ręce kon­kretny egzem­plarz. Mie­li­śmy nadzieję zła­pać Rzeź­bia­rza, który tego doko­nał, ale chyba zgi­nął, kiedy pocisk tra­fił w Kato w pro­win­cji Alci­da­lia.

– Albo chcą, żeby­ście tak myśleli – wtrąca się Anto­nia.

– Kie­dyś już go tu mia­łeś, prawda? – rzuca zna­cząco Aja.

Sza­kal kiwa głową.

– Nazywa się Mic­key. Stra­cił licen­cję po tym, jak Rzeź­bił nie­li­cen­cjo­no­wa­nego nowo­rodka Aureu­sów. Rodzina chciała zaosz­czę­dzić dziecku Eks­po­zy­cji. Potem spe­cja­li­zo­wał się w aero- i akwa­mo­dy­fach na Różo­wych. Miał warsz­tat w York­ton, zanim Syno­wie Aresa zwer­bo­wali go do spe­cjal­nego zada­nia. Dar­row pomógł mu uciec z mojego aresztu. Jeśli chce­cie znać moją opi­nię, to Mic­key na­dal żyje. Moi agenci umiej­sca­wiają go w Tinos.

Aja i Cas­sius patrzą po sobie.

– Jeśli masz namiary na Tinos, to powi­nie­neś od razu się nimi podzie­lić – mówi Cas­sius.

– Nie mam na razie żad­nych kon­kre­tów. Tinos jest dobrze ukryte. I wciąż nie zła­pa­li­śmy żad­nego z kapi­ta­nów ich stat­ków… żywego. – Sza­kal sączy kawę. – Ale cały czas kujemy żelazo i pierwsi się dowie­cie, czy coś z tego wynik­nie. Myślę jed­nak, że moi Kościa­rze chcie­liby pierwsi zająć się Wyj­cami. Nie uwa­żasz, Lilath?

Sta­ram się nie poru­szyć, kiedy pada ta nazwa. Jed­nak jest to trudne. Oni żyją. Przy­naj­mniej nie­któ­rzy. Wybrali Synów Aresa zamiast Zło­tych…

– Tak, panie – mówi Lilath, przy­glą­da­jąc mi się. – Byli­by­śmy zachwy­ceni praw­dzi­wym polo­wa­niem. Walka z Czer­wo­nym Legio­nem i innymi bun­tow­ni­kami to nuda, nawet dla Sza­rych.

– Suwe­renka i tak potrze­buje nas w domu, Cas­siu­sie – odzywa się Aja. A potem zwraca się do Sza­kala: – Odle­cimy, kiedy tylko mój trzy­na­sty legion zwi­nie obóz w Niecce Golan. Naj­praw­do­po­dob­niej z samego rana.

– Zabie­ra­cie swoje legiony z powro­tem na Lunę?

– Tylko trzy­na­sty. Reszta zosta­nie pod twoim nad­zo­rem.

Sza­kal jest zasko­czony.

– Pod moim nad­zo­rem?

– To pożyczka do czasu aż to… powsta­nie zosta­nie cał­ko­wi­cie zdła­wione. – Pra­wie spluwa sło­wem „powsta­nie”. To coś nowego dla moich uszu. – To oznaka zaufa­nia Suwe­renki. Wiesz, że jest zado­wo­lona z two­ich postę­pów na Mar­sie.

– Mimo two­ich metod – dodaje Cas­sius, znowu ścią­ga­jąc na sie­bie poiry­to­wane spoj­rze­nie Ai.

– Cóż, jeśli odla­tu­je­cie ran­kiem, to powin­ni­ście, rzecz jasna, zjeść dzi­siaj ze mną kola­cję. Cze­ka­łem na oka­zję, żeby omó­wić pewne… kwe­stie zwią­zane z Rebe­lian­tami na Obrzeżu.

Sza­kal nie mówi wprost ze względu na mnie. Infor­ma­cja to dla niego broń. Suge­ro­wał, że przy­ja­ciele mnie zdra­dzili, ale nie powie­dział któ­rzy. Rzu­cał alu­zjami i wska­zów­kami w cza­sie tor­tur, zanim zosta­łem zesłany w ciem­ność. Szary mówiący mu, że jego sio­stra czeka na niego w salo­nie. Jego palce pach­nące masalą ćaj ze spie­nio­nym mle­kiem, ulu­bio­nym napo­jem sio­stry. Czy ona wie, że tu jestem? Czy sie­działa przy tym stole?

Sza­kal na­dal papla. Trudno nadą­żyć za gło­sem. Tak wiele trzeba roz­szy­fro­wać. Zbyt wiele.

– …każę moim ludziom umyć Dar­rowa przed podróżą i możemy urzą­dzić try­mal­chioń­ską ucztę po naszej roz­mo­wie. Wiem, że rodziny Volox i Coria­lus z rado­ścią ponow­nie was zoba­czą. Minęło za dużo czasu, odkąd mie­li­śmy tak czci­godne towa­rzy­stwo: dwoje Ryce­rzy Olim­pij­skich. Tak czę­sto dzia­ła­cie w tere­nie, krą­ży­cie po pro­win­cjach, polu­je­cie w tune­lach, na morzach i w get­tach. Ile czasu minęło, odkąd zje­dli­ście porządny posi­łek, nie mar­twiąc się noc­nym ata­kiem albo zama­chow­cami-samo­bój­cami?

– Sporo – przy­znaje Aja. – Sko­rzy­sta­li­śmy z gościn­no­ści braci Rath, kiedy prze­jeż­dża­li­śmy przez Salo­niki. Rwali się, żeby oka­zać swoją wier­ność po wcze­śniej­szym… zacho­wa­niu pod­czas Desz­czu Lwa. To było… nie­po­ko­jące.

Sza­kal się śmieje.

– Oba­wiam się, że w porów­na­niu z nimi moja kola­cja wypad­nie banal­nie. Ostat­nio widuję się tylko z poli­ty­kami i żoł­nie­rzami. Domy­śla­cie się pew­nie, że ta prze­klęta wojna bar­dzo zaszko­dziła mojemu życiu towa­rzy­skiemu.

– Na pewno nie cho­dzi o twoją słynną gościn­ność? – upew­nia się Cas­sius. – Albo twoją dietę?

Aja wzdy­cha, pró­bu­jąc ukryć roz­ba­wie­nie.

– Zacho­wuj się, Bel­lona.

– Bez obaw… Trudno zapo­mnieć o wro­go­ści dzie­lą­cej nasze domy, Cas­siu­sie, ale w takich chwi­lach jak ta musimy zna­leźć płasz­czy­znę poro­zu­mie­nia. Przez wzgląd na dobro Zło­tych. – Sza­kal uśmie­cha się, cho­ciaż wiem, że wyobraża sobie, jak rzeza im obojgu głowy tępym nożem. – W każ­dym razie wszy­scy mamy za sobą szkolne wspo­mnie­nia. Nie ma się czego wsty­dzić.

– Jest jed­nak jesz­cze inna kwe­stia, którą chcie­li­by­śmy omó­wić – odzywa się Aja.

Teraz to Anto­nia wzdy­cha.

– A nie mówi­łam? Czego teraz życzy sobie Suwe­renka?

– To doty­czy kwe­stii, o któ­rej wspo­mniał wcze­śniej Cas­sius.

– Moich metod – upew­nia się Sza­kal.

– Tak.

– Myśla­łem, że Suwe­renka jest zado­wo­lona z moich pacy­fi­ka­cyj­nych wysił­ków.

– Jest, ale…

– Chciała porządku i dałem jej porzą­dek. Hel-3 nie prze­staje pły­nąć, pro­duk­cja spa­dła tylko o trzy koma dwa pro­centa. Powsta­nie się dławi. Wkrótce Ares zosta­nie odna­le­ziony, podob­nie jak Tinos, i wszystko to będzie za nami. To Fabii jest tym, kto…

– Cho­dzi o szwa­drony śmierci – prze­rywa mu Aja.

– Ach tak.

– Pro­to­koły likwi­da­cji, które uru­cho­mi­łeś w zbun­to­wa­nych kopal­niach. Suwe­renka mar­twi się, że suro­wość two­ich metod wobec pod­Czer­wo­nych spro­wo­kuje znacz­nie ostrzej­szą reak­cję w porów­na­niu z poprzed­nimi pro­pa­gan­do­wymi wpad­kami. Doszło do zama­chów bom­bo­wych na Pala­ty­nie, ata­ków w laty­fun­diach na Ziemi, a nawet do pro­te­stów u bram samej Cyta­deli. Duch rebe­lii pozo­staje żywy. Jed­nak osła­biają go roz­łamy. I tak musi pozo­stać.

– Wąt­pię, żeby­śmy zoba­czyli wiele wię­cej pro­te­stów, kiedy do ich stłu­mie­nia zostaną wysłani Obsy­dia­nowi – odpo­wiada zado­wo­lona z sie­bie Anto­nia.

– Mimo to…

– Nie grozi nam, że sekrety mojej tak­tyki ujrzą świa­tło dzienne. Pozba­wi­li­śmy Synów Aresa moż­li­wo­ści roz­sie­wa­nia swo­jej pro­pa­gandy – odpo­wiada Sza­kal. – Teraz to ja kon­tro­luję prze­pływ infor­ma­cji, Aju. Ludzie wie­dzą, że ta wojna jest już prze­grana. Na­dal będą oglą­dać ataki Czer­wo­nych na obiekty cywilne, dzieci śród­Ko­lo­rów i nad­Ko­lo­rów mar­twe w szko­łach. Opi­nia publiczna stoi po naszej stro­nie…

– A jeśli ludzie zoba­czą, co robisz? – pyta Cas­sius.

Sza­kal nie odpo­wiada natych­miast. Zamiast tego daje znać pra­wie nagiej Różo­wej sie­dzą­cej na kana­pie w przy­le­ga­ją­cym do salonu pokoju. Dziew­czyna, nie­wiele star­sza od Eo, pod­cho­dzi do niego i wpa­truje się potul­nie w pod­łogę. Oczy ma jak różowy kwarc, sre­brzy­sto-liliowe włosy zaple­cione w war­ko­cze opa­dają jej na nagi krzyż. Została wycho­wana, aby spra­wiać przy­jem­ność tym potwo­rom, i nie chciał­bym się dowie­dzieć, co te łagodne oczy widziały. Nagle mój ból wydaje mi się maleńki, sza­leń­stwo w moim umy­śle ciche. Sza­kal głasz­cze dziew­czynę po twa­rzy i cały czas patrząc na mnie, wpy­cha jej palce w usta, roz­wiera zęby. Kiku­tem ręki obraca jej głowę, żebym zoba­czył ją naj­pierw ja, a potem także Aja i Cas­sius.

Dziew­czyna nie ma języka.

– Zro­bi­łem to oso­bi­ście po tym, jak zła­pa­li­śmy ją osiem mie­sięcy temu. Pró­bo­wała zabić jed­nego z moich Kościa­rzy w Per­ło­wym Klu­bie w Agei. Nie­na­wi­dzi mnie. Niczego nie pra­gnie tak bar­dzo, jak zoba­czyć, że gniję w ziemi. – Sza­kal pusz­cza dziew­czynę, wyj­muje z kabury broń oso­bi­stą i wpy­cha jej w ręce. – Strzel mi w głowę, Cal­liope. Za wszyst­kie upo­ko­rze­nia, które przeze mnie zno­si­łaś, ty i twoi ludzie. Śmiało. Odcią­łem ci język. Pamię­tasz, co zro­bi­łem ci w biblio­tece. To się będzie powta­rzało raz za razem. – Znowu unosi rękę do jej twa­rzy i ści­ska jej kru­chą szczękę. – Raz za razem. Pocią­gnij za spust, ty mała zdziro. Pocią­gnij!

Różowa trzę­sie się ze stra­chu i odrzuca broń na zie­mię, pada na kolana i obej­muje jego stopy. On stoi nad nią, łaskawy i kocha­jący. Dotyka jej głowy.

– No już, już, Cal­liope. Dobrze się spra­wi­łaś. Dobrze. – Odwraca się do Ai. – Dla opi­nii publicz­nej miód zawsze jest lep­szy od octu. Ale wobec tych, któ­rzy wal­czą z klu­czami nastaw­nymi w ręku, posłu­gują się tru­ci­zną, sabo­ta­żem w kana­łach ście­ko­wych i ter­ro­rem na uli­cach i któ­rzy pod­sku­bują nas jak kara­lu­chy nocą, strach jest jedyną metodą. – Patrzy mi w oczy. – Strach i eks­ter­mi­na­cja.7. Trzmiele

7

Trzmiele

Spa­damy w stronę sto­pio­nego oka w sercu pokry­tego śnie­giem mia­sta. Tam, pośród rzę­dów fabryk, budynki dygocą i prze­chy­lają się, kiedy zie­mia wznosi się do góry. Rury pękają i wynu­rzają się na powierzch­nię. Para bucha z popę­ka­nego asfaltu. Eks­plo­du­jące gazy two­rzą falu­jącą koronę, kre­ślą linie ognia wzdłuż ulic, które wygi­nają się i pod­no­szą, jakby sam Mars wycią­gał się w górę na sześć kon­dy­gna­cji, żeby uro­dzić jakie­goś pra­sta­rego lewia­tana. A potem, kiedy zie­mia i mia­sto nie mogą się już bar­dziej roz­cią­gnąć, świ­droSz­pon wyrywa się na zimowe powie­trze – tyta­niczna meta­lowa ręka ze sto­pio­nymi pal­cami, które dymią, chwy­tają… i zni­kają, gdy świ­droSz­pon zanu­rza się z powro­tem w głąb Marsa, wcią­ga­jąc za sobą pół kwar­tału zabu­dowy.

Za szybko spa­damy.

Za wcze­śnie zesko­czy­łem. Vic­tra zaczyna mi się wysu­wać z dłoni.

Zie­mia pędzi nam na spo­tka­nie.

I wtedy grom dźwię­kowy roz­rywa powie­trze.

A potem drugi. I jesz­cze jeden, aż cały ich chór dobiega z tunelu wyrą­ba­nego przez świ­droSz­pon, gdy rodzi się z niego mała armia. Dwa, dwa­dzie­ścia, pięć­dzie­siąt uzbro­jo­nych kształ­tów w gra­wi­Bu­tach wypada z hukiem z ciem­no­ści i leci w naszą stronę. Są na lewo i prawo ode mnie. Poma­lo­wane na krwi­sto­czer­wono zale­wają niebo za nami ogniem impul­so­wym. Włosy stają mi dęba, czuję zapach ozonu. Roz­grzana tar­ciem amu­ni­cja świeci na nie­bie­sko, kiedy prze­dziera się przez czą­steczki powie­trza. Mini­działka zamon­to­wane na ludz­kich ramiona plują śmier­cią.

Pośród wzno­szą­cych się w powie­trze Synów Aresa uzbro­jony szkar­łatny męż­czy­zna w kol­cza­stym heł­mie swo­jego ojca śmiga naprzód i łapię Vic­trę na sekundy przed tym, jak ta ude­rzy­łaby o dach wie­żowca. Wycie wilka roz­lega się z gło­śni­ków jego hełmu. To sam Ares. Mój naj­lep­szy przy­ja­ciel na świe­cie nie zapo­mniał o mnie. Przy­był ze swoim legio­nem burzy­cieli impe­rium, ter­ro­ry­stów i rene­ga­tów – Wyj­ców. Za nim leci tuzin meta­lo­wych męż­czyzn i kobiet w czar­nych wil­czych pele­ry­nach. Naj­więk­szy z nich ma nie­ska­zi­tel­nie białą zbroję z nie­bie­skimi odci­skami dłoni na piersi i ramio­nach. Jego czarna pele­ryna jest spla­miona czer­wo­nym pasem pośrodku. Przez chwilę myślę, że to Pax powró­cił dla mnie z mar­twych, ale kiedy łapie mnie i Holi­day, widzę nie­bie­skie sym­bole wyry­so­wane w nie­bie­skiej far­bie śla­dów dłoni. To sym­bole z połu­dnio­wego bie­guna Marsa, to Ragnar Vola­rus, książę Wie­życ Wal­ki­rii. Rzuca Holi­day innemu Wyj­cowi i prze­suwa mnie sobie na plecy, żebym mógł zła­pać go za szyję, wbi­ja­jąc palce w nity zbroi. Zakręca nad dymią­cym mia­stem w stronę tunelu.

– Trzy­maj się mocno, młod­szy bra­cie – woła do mnie.

I daje nura. Na lewo ode mnie Sevro trzyma Vic­trę, wszę­dzie wokół nas są Wyjce, z ich gra­wi­Bu­tów nie­sie się wizg, gdy spa­damy w ciem­ność tunelu. Wróg nas ściga. Odgłosy są potworne. Wrzask wia­tru. Pęka­jąca skała, kiedy ogień z broni impul­so­wej ryje ściany za nami. Sko­wyt broni. Żuchwa mi szczęka o meta­lowe ramię Ragnara. Jego gra­wi­Buty wibrują, pra­cu­jąc z całą mocą. Śruby zbroi wbi­jają mi się w żebra. Bate­ria na wyso­ko­ści jego kości ogo­no­wej wali mnie w kro­cze, kiedy klu­czymy i śmi­gamy w ciem­no­ści. Sunę na meta­lo­wym reki­nie w głąb trzewi wście­kłego morza. W uszach mi szumi. Wiatr gwiż­dże. Obry­wam kamy­kiem w czoło. Krew zalewa mi twarz, pie­cze w oczy. Jedyne świa­tło to poświata butów i bły­ski wystrza­łów.

Skóra na pra­wym ramie­niu nagle pło­nie mi z bólu: strzał impul­sowy chy­bił o kilka cali. Mimo to mam pęche­rze na skó­rze, która dymi. Rękaw kom­bi­ne­zonu staje w ogniu. Wiatr gasi pło­mień, ale ostrzał tra­fia tym razem w gra­wi­Buty Syna Aresa tuż przede mną i topi mu nogi w poje­dyn­czy kawał metalu. Męż­czy­zna szar­pie się w locie, ude­rza w sufit i jego ciało wiot­czeje. Gubi hełm, który leci pro­sto na mnie.

* * *

Czer­wone świa­tło migo­cze mi przez powieki. Mię­si­sty dym wypeł­nia powie­trze. Dra­pie mnie w gar­dło. Zwę­glona tkanka tłusz­czowa. Pierś roz­ża­rzona z bólu. Trzę­sa­wi­sko wrza­sków, wycia i nawo­ły­wań matki. I coś jesz­cze. Brzę­cze­nie trzmieli w uszach. Ktoś jest nade mną. Widzę go w czer­wo­nym świe­tle, gdy otwie­ram oczy. Krzy­czy mi w twarz. Przy­ci­ska mi maskę do ust. Wil­gotna wil­cza pele­ryna zwie­sza się z meta­lo­wych ramion, łasko­cze mnie w szyję. Doty­kają mnie inne ręce. Świat wibruje, prze­chyla się.

– Ster­burta! Ster­burta! – ktoś krzy­czy w oddali, głos docho­dzi jakby spod wody.

Jeste­śmy na statku, ota­czają mnie umie­ra­jący męż­czyźni. Spa­lone, powy­krę­cane sko­rupy zbroi. Na nich sie­dzą mniejsi ludzie, pochy­leni jak sępy, z piłami jarzą­cymi się w rękach, kiedy roz­ci­nają pan­ce­rze, pró­bu­jąc uwol­nić umie­ra­jących. Obok mnie leży chło­piec. Ma sze­roko roz­warte oczy. Osmo­loną zbroję. Skóra na jego policz­kach jest młoda i gładka pod war­stwą sadzy i krwi. Jesz­cze nie ma zmarsz­czek od uśmie­chu wokół ust. Jego oddech staje się coraz krót­szy i szyb­szy. Poru­sza war­gami, wypo­wiada moje imię.

I umiera.8. Dom

8

Dom

Jestem sam, z dala od zgrozy, stoję nie­ważki i czy­sty na dro­dze, która pach­nie mchem i zie­mią. Doty­kam sto­pami gruntu, ale nie czuję go pod sobą. Po obu moich stro­nach roz­ciąga się trawa tar­ga­nych wia­trem wrzo­so­wisk. Niebo prze­cina bły­ska­wica. Nie mam Pie­częci na rękach i dry­fuję wzdłuż kamien­nego muru, który wije się zako­lami z obu stron. Kiedy zaczą­łem iść? Gdzieś w oddali unosi się dym z palo­nego drewna. Idę drogą, ale nie czuję, żebym miał wybór. Przy­wo­łuje mnie głos zza wzgó­rza.

_O! gro­bie, ty kom­nato ślubna, domie mój,_
_Co mnie na zawsze zamkniesz wśród wię­zien­nych ścian,_
_Gdzie ja do krew­nych idę, któ­rych tylu już_
_Zabrała Per­se­fona w swój pod­ziemny kraj;_
_Ostat­nia pójdę tam, naj­niesz­czę­śliw­sza z nich,_
_Choć życie me nie doszło jesz­cze kresu dni. —_
_Lecz krzepi mnie nadzieja, że gdy przyjdę tam,_
_Powita mnie ser­decz­nie ojciec, rów­nież ty,_
_Kochana matko i twa, bra­cie, droga twarz._
_Bo zmar­łych was obmyła moja wła­sna dłoń…_¹

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: