- promocja
Gwiazda zaranna - ebook
Gwiazda zaranna - ebook
Darrow chętnie żyłby w pokoju, ale wrogowie wciągnęli go w wojnę. Złoci władcy domagali się jego posłuszeństwa, jego żonę stracili na szubienicy, zniewolili jego lud. On sam jednak nie zamierzał się poddać. Ryzykując wszystko, przemienił się w Złotego i przeniknął do ich społeczności. Wyszedł zwycięsko z morderczej rywalizacji, w której wykuwają się najwięksi wojownicy Wspólnoty, piął się po szczeblach hierarchii i cierpliwie czekał na moment, w którym rozpęta rewolucję, która rozerwie społeczeństwo od środka. Ten czas nareszcie nadszedł. Jednakże w tym konflikcie obie strony hołdują zasadom honoru i kierują się żądzą zemsty. Darrow i jego towarzysze broni stają twarzą w twarz z potężnymi nieprzyjaciółmi, pozbawionymi skrupułów i litości. Są wśród nich ludzie, których dawniej uważał za przyjaciół. Jeśli chce wygrać, będzie musiał natchnąć zniewolonych w ciemności pobratymców, by zerwali kajdany, unicestwili świat stworzony przez swoich krwawych władców i upomnieli się o spuściznę, której nazbyt długo im odmawiano – a która jest zbyt wspaniała, żeby z niej rezygnować.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68240-83-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Czerwony świt___
Darrow jest Czerwonym, skromnym górnikiem harującym pod powierzchnią Marsa. Trudzi się, żeby jego planeta nadawała się do zamieszkania dla przyszłych pokoleń, ale on i jego rodzaj zostali zdradzeni: Mars jest już zdatny do życia i władają nim pozbawieni wszelkich skrupułów Złoci. Kiedy wieszają jego żonę za głoszenie buntowniczych idei, Darrow dołącza do grupy rewolucjonistów znanych jako Synowie Aresa. Z ich pomocą zostaje przeistoczony fizycznie w Złotego i wysłany, żeby zniszczył Wspólnotę od środka.
Wstępuje do Instytutu, szkoły dla elity Złotych, która zmienia rozpuszczonych nastolatków w najlepszych wojowników Wspólnoty. Tam uczy się sztuki wojennej i lawirowania po niebezpiecznych wodach zdradzieckich (a niekiedy całkiem szczerych) przyjaźni oraz skomplikowanych politycznych rozgrywek Złotych. Tylko dzięki zmianie paradygmatu i wsparciu nowych przyjaciół Darrow jest w stanie pokonać Instytut z jego wszystkimi niebezpieczeństwami._Złoty syn___
Dzięki zwycięstwu w Instytucie Darrow zdobywa prestiżową pozycję w świcie arcygubernatora Marsa, Nero au Augustusa. Przekonuje się jednak, że trudno dorosnąć do własnej legendy, gdy nie odnosi sukcesu w Akademii, gdzie Złoci trenują walkę na okrętach wojennych w kosmosie. Kiedy zostaje pokonany przez rywalizujący z jego pracodawcą ród, jego wartość szybko maleje w oczach arcygubernatora, dopóki Darrow nie da żądnemu władzy Złotemu tego, czego chce: wojny domowej.
Rozgrywając rodzinę Augustus przeciwko rodzinie Bellona, Darrow wpędza Wspólnotę w zamęt, siejąc nasiona chaosu wszędzie, gdzie się da. Zgromadziwszy potężną armię i kilku wątpliwych sojuszników, przypuszcza udany atak na Marsa i pozbawia ród Bellona kontroli nad planetą. Jednak podczas Triumfu urządzonego z okazji jego zwycięstwa zdrada znowu podnosi swój paskudny łeb i wszystko, na co pracował, obraca się w niwecz. Jego przyjaciele i sojusznicy zostają zabici albo przepadają bez wieści, on sam zostaje pojmany, a jego prawdziwa tożsamość – ujawniona. Losy rebelii zawisły na włosku…DRAMATIS PERSONÆ
_Złoci_
Octavia au Lune – aktualna Suwerenka Wspólnoty
Lysander au Lune – wnuk Octavii, dziedzic rodziny Lune
Adrius au Augustus – arcygubernator Marsa, brat bliźniak Virginii
Virginia au Augustus/Mustang – siostra bliźniaczka Adriusa
Magnus au Grimmus/Pan Popiołów – arcyimperator Suwerenki, ojciec Ai
Aja au Grimmus – Rycerz Zmiany, główna ochroniarka Suwerenki
Cassius au Bellona – Rycerz Poranka, ochroniarz Suwerenki
Roque au Fabii – imperator armady Miecz
Antonia au Severus-Julii – przyrodnia siostra Victry, córka Agrippiny
Victra au Julii – przyrodnia siostra Antonii, córka Agrippiny
Kavax au Telemanus – głowa rodziny Telemanus, ojciec Daxo
Daxo au Telemanus – dziedzic i syn Kavaxa, brat Paxa
Romulus au Raa – głowa rodziny Raa, arcygubernator Io
Lilath au Faran – towarzyszka Szakala, przywódczyni Kościarzy
Cyriana au Tanus/Oset – dawny Wyjec, teraz przyboczna z Kościarzy
Vixus au Sarna – były członek Domu Marsa, przyboczny z Kościarzy
_ŚródKolory i PodKolory_
Trigg ti Nakamura – legionista, brat Holiday, Szary
Holiday ti Nakamura – legionistka, siostra Trigga, Szara
Regulus ag Sun/Żywe Srebro – najbogatszy człowiek we Wspólnocie, Srebrny
Alia Śnieżna Wróblica – królowa Walkirii, matka Ragnara i Sefi, Obsydianowa
Sefi Milcząca – przywódczyni Walkirii, córka Alii, siostra Ragnara
Orion xe Aquarii – kapitan statku, Niebieska
_Synowie Aresa_
Darrow z Lykos/Żniwiarz – były lansjer domu Augustus, Czerwony
Sevro au Barca/Goblin – Wyjec, Złoty
Ragnar Volarus – nowy Wyjec, Obsydianowy
Dancer – przyboczny Aresa, Czerwony
Mickey – Rzeźbiarz, FioletowyWznoszę się w ciemność, oddalam od ogrodu podlanego krwią moich przyjaciół. Złoty mężczyzna, który zabił moją żonę, leży martwy obok mnie na zimnym metalowym pokładzie; pozbawił go życia jego własny syn.
Jesienny wiatr targa mi włosy. Statek dudni pode mną. W oddali płomienie wywołane przez tarcie rozrywają noc jasnym pomarańczem. Telemanusowie schodzą z orbity, pędzą mi na ratunek. Lepiej, żeby tego nie robili. Lepiej, żeby zagarnęła mnie ciemność i niech sępy kłócą się nad moim sparaliżowanym ciałem.
Głosy moich wrogów niosą się echem za moimi plecami. Wysokie demony z twarzami aniołów. Najmniejszy z nich pochyla się. Głaszcze mnie po głowie, patrząc na swojego martwego ojca.
– Ta historia zawsze miała się tak zakończyć – mówi do mnie. – Nie twoim krzykiem, nie twoją furią, lecz twoim milczeniem.
Roque, mój zdrajca, siedzi w kącie. Był moim przyjacielem. Miał za dobre serce jak na swój Kolor. Teraz odwraca głowę i widzę jego łzy. Nie są jednak przeznaczone dla mnie. To łzy za tych, których utracił. Za tych, których mu odebrałem.
– Żaden Ares cię nie uratuje. Żadna Mustang cię nie pokocha. Jesteś sam, Darrow. – Oczy Szakala są spokojne i zapatrzone w dal. – Jak ja. – Podnosi czarną, pozbawioną otworów na oczy maskę z kagańcem i zapina mi ją na twarzy. Pozbawia mnie wzroku. – Oto jak to się kończy.
Żeby mnie złamać, zabił tych, których kocham.
Jednak wciąż jest nadzieja w tych, którzy żyją. W Sevro. W Ragnarze i Dancerze. Myślę o wszystkich moich ludziach zniewolonych w ciemności. O wszystkich Kolorach na wszystkich światach, zakutych i spętanych łańcuchami, żeby Złoci mogli rządzić, i wściekłość płonie w mrocznej dziurze, którą Szakal wyciął w mojej duszy. Nie jestem sam. Nie jestem jego ofiarą.
Dlatego pozwolę, żeby zrobił ze mną, co zechce. Jestem Żniwiarzem.
Znam cierpienie.
Znam ciemność.
To jeszcze nie koniec tej historii.1. Tylko ciemność
1
Tylko ciemność
Głęboko w ciemności, z dala od ciepła, słońca i księżyców, leżę cichy jak kamień, który mnie otacza i więzi moje zgarbione ciało w swoim straszliwym łonie. Nie mogę stanąć na nogi. Nie mogę się przeciągnąć. Mogę jedynie zwijać się w kłębek, zasuszone szczątki, skamielina człowieka, jakim byłem. Ręce mam skute za plecami. Leżę nagi na zimnym kamieniu.
Całkiem sam w ciemności.
Mam wrażenie, że minęły miesiące, lata, tysiąclecia, odkąd zginałem kolana, odkąd nie wyginałem kręgosłupa w tej skrzywionej pozie. Ból doprowadza mnie do szału. Moje stawy zapiekły się jak zardzewiałe żelazo. Ile czasu upłynęło, odkąd widziałem moich Złotych przyjaciół wykrwawiających się na trawie? Odkąd Roque złożył na moim policzku pocałunek, łamiąc mi jednocześnie serce?
Czas nie jest rzeką.
Nie tutaj.
W tym grobie czas jest z kamienia. Jest ciemnością, stałą i nieustępliwą, a jego jedyną miarą są dwa wahadła życia: oddech i bicie mojego serca.
Wdech. _Ba-bach_. _Ba-bach_.
Wydech. _Ba-bach_. _Ba-bach_.
Wdech. _Ba-bach_. _Ba-bach_.
I tak w nieskończoność. Aż do… kiedy? Aż umrę ze starości? Roztrzaskam sobie czaszkę o kamień? Przegryzę wprowadzone przez Żółtych do jelit rurki, którymi otrzymuję składniki odżywcze i którymi odprowadzane są odchody?
_Czy może do chwili, kiedy oszalejesz?_
– Nie. – Zgrzytam zębami.
_Oooo tak_.
– To tylko ciemność.
Nabieram powietrza. Uspokajam się. Dotykam ścian w sposób, który mnie koi. Plecami. Palcami rąk, piętami, palcami stóp, głową. Powtórka. Tuzin razy. Sto razy. Niech będzie tysiąc.
Tak. Jestem sam.
Pomyślałbym, że są gorsze rzeczy niż to, ale teraz już wiem, że nie ma. Człowiek nie jest samotną wyspą. Potrzebujemy tych, którzy nas kochają. Potrzebujemy tych, którzy nas nienawidzą. Potrzebujemy innych, żeby kotwiczyli nas w naszym życiu, dawali nam powód do istnienia, do czucia. Ja mam tylko ciemność. Czasem krzyczę. Czasem śmieję się nocą, czasem za dnia. Kto to teraz wie? Śmieję się, żeby zabić czas, żeby zużyć kalorie, których dostarcza mi Szakal, żeby moje ciało z drżeniem pogrążyło się we śnie.
Czasem też płaczę. Nucę. Gwiżdżę.
Słucham głosów dobiegających z góry. Napływają do mnie z nieskończonego morza ciemności. Towarzyszy im przyprawiający o szaleństwo brzęk łańcuchów i kości wibrujący w ścianach mojego więzienia. Rozlegają się tak blisko, a jednak są odległe o tysiąc kilometrów, jakby cały świat istniał tuż poza ciemnością, a ja nie mogę go zobaczyć, dotknąć, poczuć, posmakować, nie mogę przebić tej zasłony i znów stać się jego częścią. Tkwię uwięziony w samotności.
Słyszę głosy w tej chwili. Brzęk łańcuchów i klekot kości sączą się przez moje więzienie.
Czy to moje głosy?
Śmieję się na tę myśl.
Przeklinam.
Knuję. _Zabij._
_Wymorduj. Wyłup. Rozerwij. Spal._
Błagam. Mam przywidzenia. Targuję się.
Skowyczę modlitwy do Eo, szczęśliwy, że oszczędzono jej takiego losu.
_Ona nie słucha._
Śpiewam ballady z dzieciństwa i recytuję _Umierającą Ziemię, The Lamplighter, Ramajanę_, _Odyseję_ w grece i łacinie, a potem w utraconych językach: arabskim, angielskim, chińskim, niemieckim, sięgając do wspomnień z infoNośników, które dał mi Matteo, kiedy byłem ledwie chłopcem. Szukam wsparcia u zbłąkanego Greka, który pragnął tylko znaleźć drogę do domu.
_Zapomniałeś, co zrobił._
Odyseusz był bohaterem. Pokonał mury Troi za pomocą drewnianego konia. Tak jak ja pokonałem armie Bellony za pomocą Żelaznego Deszczu, który spadł na Marsa.
_A potem…_
– Nie – warczę. – Zamilcz.
_…jego ludzie weszli do Troi. Znaleźli matki. Znaleźli dzieci. I zgadnij, co zrobili?_
– Zamknij się!
_Wiesz, co zrobili. Kość. Pot. Ciało. Popiół. Chłosta. Krew._
Ciemność chichocze z radości.
_Żniwiarzu, Żniwiarzu, Żniwiarzu… Wszystkie czyny, które pozostają zapamiętane, są spisane krwią._
Czy ja śnię? Czy to jawa? Zatraciłem się. Wszystko zlewa się ze sobą, topi mnie w wizjach, szeptach i dźwiękach. Raz za razem szarpię za wątłe kostki nóg Eo. Roztrzaskuję twarz Julianowi. Słyszę, jak Pax, Quinn, Tactus, Lorn i Victra wydają ostatnie tchnienie. Tak wiele bólu. I po co? Żeby zawieść moją żonę. Moich ludzi.
_Aresa też. I przyjaciół._
Ilu jeszcze zostało?
Sevro? Ragnar?
Mustang?
_Mustang. A jeśli ona wie, że tu jesteś… A jeśli po prostu jej to nie obchodzi… Bo dlaczego miałoby ją to obchodzić? To ty zdradziłeś. To ty kłamałeś. To ty posłużyłeś się jej umysłem. Jej ciałem. Jej krwią. Pokazałeś jej swoją prawdziwą twarz, więc uciekła. A jeżeli to jej robota? Może to ona cię zdradziła? Mógłbyś ją wtedy kochać?_
– Zamknij się! – krzyczę na siebie, na ciemność.
Nie myśl o niej. Nie myśl o niej.
_Dlaczego masz o niej nie myśleć? Przecież za nią tęsknisz._
Jej obraz pojawia się w ciemności, tak jak pojawił się wiele razy wcześniej – dziewczyna odjeżdżająca ode mnie konno po zielonym polu obraca się w siodle i ze śmiechem woła, żebym za nią ruszył. Jej włosy falują jak złote źdźbła pszenicy, które wiatr porywa z wozu farmera.
_Łakniesz jej. Kochasz ją. Złotą dziewczynę. Zapomnij o tamtej Czerwonej suce._
– Nie. – Walę głową w ścianę. – To tylko ciemność – szepczę.
Tylko ciemność płatająca figle mojemu umysłowi. Mimo to próbuję zapomnieć Mustang, Eo. Nie ma świata poza tym miejscem. Nie mogę tęsknić za czymś, co nie istnieje.
Ciepła krew spływa mi po czole ze starych strupów, teraz świeżo zdartych. Kapie mi z nosa. Wyciągam język, macam kamień, aż natrafię na krople. Rozkoszuję się solą, marsjańskim żelazem. Powoli. Powoli. Niech nowość tego wrażenia trwa. Niech smak pozostanie dłużej i przypomni mi, że jestem człowiekiem. Czerwonym z Lykos. Piekłonurkiem.
_Nie. Nie jesteś. Jesteś niczym. Żona cię porzuciła i ukradła wasze dziecko. Twoja dziwka odwróciła się od ciebie. Nie byłeś dość dobry. Byłeś zbyt dumny. Za głupi. Zbyt nikczemny. I teraz o tobie zapomniano._
Tak?
Kiedy ostatnim razem widziałem Złotą dziewczynę, klęczałem obok Ragnara w tunelach Lykos, prosząc ją, żeby zdradziła własny lud i poszukała w życiu czegoś więcej, dla czego warto trwać. Wiedziałem, że jeśli zdecyduje się dołączyć do nas, marzenie Eo będzie mogło rozkwitnąć. Lepszy świat był na wyciągnięcie ręki. A zamiast tego ona odeszła. Czy mogła o mnie zapomnieć? Czy miłość do mnie ją opuściła?
_Kochała tylko twoją maskę._
– To tylko ciemność. Tylko ciemność. Tylko ciemność – mamroczę coraz szybciej.
Nie powinno mnie tu być.
Powinienem nie żyć. Po śmierci Lorna miałem trafić do Octavii, żeby jej Rzeźbiarze przeprowadzili sekcję zwłok i odkryli sekrety tego, jak stałem się Złotym; żeby przekonali się, czy mogą istnieć inni tacy jak ja. Jednak Szakal dobił targu. Zatrzymał mnie dla siebie. Torturował mnie w swojej posiadłości w Attyce, wypytując o Synów Aresa, o Lykos i moją rodzinę. Nie powiedział mi, jak odkrył mój sekret. Błagałem, żeby zakończył moje życie.
A na koniec dał mi kamień.
– Kiedy wszystko przepadnie, honor żąda śmierci – powiedział mi kiedyś Roque. – To szlachetny koniec.
Ale co wie o śmierci bogaty poeta? Biedni znają śmierć. Niewolnicy znają śmierć. I chociaż jej pragnę, to się jej boję. Bo im więcej widzę okrutnego świata, tym mniej wierzę, że kończy się jakąś przyjemną fikcją.
Dolina nie istnieje naprawdę.
To kłamstwo opowiadane przez matki i ojców, którzy dają powód swoim umierającym z głodu dzieciom, by te mogły znieść horror. A tak naprawdę nie istnieje żaden powód. Eo przepadła. Nie patrzyła, jak walczę o jej marzenie. Było jej obojętne, jaki los wywalczyłem sobie w Instytucie ani czy pokochałem Mustang, bo w dniu, w którym umarła, rozpadła się w nicość. Nie ma niczego poza tym światem. To nasz początek i koniec. Nasza szansa na radość przed ciemnością.
_Tak. Ale ty nie musisz umierać. Możesz uciec z tego miejsca_ – szepcze do mnie ciemność. – _Wypowiedz te słowa. Wypowiedz je. Znasz sposób_.
Ma rację. Znam.
– Wystarczy, żebyś powiedział „Poddaję się”, i wszystko to się zakończy – powiedział dawno temu Szakal, zanim spuścił mnie do tego piekła. – Umieszczę cię w ślicznej posiadłości na resztę życia, będę przysyłał ci ciepłe, śliczne Różowe i tyle jedzenia, że roztyjesz się bardziej niż Pan Popiołów. Niestety te słowa mają cenę.
_Są tego warte. Ratuj się. Nikt inny cię nie uratuje._
– Ceną, drogi Żniwiarzu, jest twoja rodzina.
Moja rodzina, którą wyrwał z Lykos. Wysłał po nią lurcherów i teraz trzyma ją w swoim więzieniu w trzewiach fortecy w Attyce. Nie pozwolił mi ich zobaczyć. Nie dał mi powiedzieć, że ich kocham i jest mi przykro, że nie byłem dość silny, aby ich ochronić.
– Nakarmię nimi więźniów tej twierdzy – powiedział. – Mężczyzn i kobiety, o których myślałeś, że powinni władać zamiast Złotych. Kiedy zobaczysz zwierzę w człowieku, zrozumiesz, że ja mam rację, a ty się mylisz. To Złoci muszą rządzić.
_Odpuść ich sobie_ – mówi ciemność. – _Taka ofiara jest pragmatyczna. Jest mądra._
– Nie… Nie zrobię tego…
_Twoja matka chciałaby, żebyś żył._
Nie za taką cenę.
_Jaki człowiek potrafiłby pojąć matczyną miłość? Żyj. Dla niej. Dla Eo._
Czy mogłaby tego chcieć? Czy ciemność ma rację? W końcu jestem ważny. Eo tak powiedziała. Ares tak powiedział. Wybrał mnie. Ze wszystkich Czerwonych wybrał właśnie mnie. Mogę zerwać okowy. Mogę odnaleźć w życiu coś więcej, coś, dla czego warto żyć. To nie byłby wcale egoizm, gdybym uciekł z więzienia. Właściwie w szerszej perspektywie byłoby to wręcz bezinteresowne.
_Tak. Naprawdę bezinteresowne…_
Matka błagałaby, żebym złożył tę ofiarę. Kieran by zrozumiał. Podobnie jak moja siostra. Mogę ocalić naszych ludzi. Marzenie Eo trzeba urzeczywistnić za wszelką cenę. Moim obowiązkiem jest zachować je przy życiu. Obowiązkiem i prawem zarazem.
_Wypowiedz słowa._
Walę głową w kamień i krzyczę na ciemność, żeby odeszła. Nie może mnie zwieść. Nie może mnie złamać.
_Nie wiedziałeś? Każdego można złamać._
Przenikliwy chichot ciemności kpi ze mnie, przeciągając się w nieskończoność.
I wiem, że ma rację. Każdego można złamać. Szakal już złamał mnie torturami. Powiedziałem mu, że pochodzę z Lykos. Powiedziałem, gdzie znajdzie moją rodzinę. Istnieje jednak sposób, żeby uszanować to, czym jestem. To, co kochała Eo. Żeby uciszyć głosy.
– Roque, miałeś rację – szepczę. – Miałeś rację.
Po prostu chcę wrócić do domu. Zniknąć stąd. A jednak nie mogę. Jedyne, co mi zostało, jedyne honorowe wyjście to śmierć. Zanim jeszcze bardziej zdradzę człowieka, którym jestem.
Śmierć to droga ucieczki.
_Nie bądź głupcem. Przestań. Przestań._
Uderzam głową w ścianę mocniej niż wcześniej. Nie po to, żeby się ukarać, ale żeby się zabić. Skończyć ze sobą. Skoro ten świat nie kończy się w żaden miły sposób, to będzie mi musiała wystarczyć pustka. Jeśli jednak istnieje Dolina poza tą rzeczywistością, to ją znajdę. Nadchodzę, Eo. W każdym razie jestem już w drodze.
– Kocham cię.
_Nie. Nie. Nie. Nie. Nie._
Walę czaszką w kamień. Żar zalewa mi twarz. Iskry bólu tańczą w czerni. Ciemność zawodzi do mnie, ale ja nie przestaję.
Jeśli to jest koniec, to popędzę ku niemu z całą moją zaciekłością.
Jednak kiedy cofam głowę, żeby uderzyć po raz ostatni, z całej siły, moja rzeczywistość jęczy. Dudni jak trzęsienie ziemi. To nie ciemność, ale coś poza nią. Coś w samym kamieniu nade mną, co staje się coraz głośniejsze, brzmi coraz bardziej basowo, aż ciemność pęka i rozcina ją płonący miecz światła.2. Więzień L17L6363
2
Więzień L17L6363
Sufit się rozstępuje. Światło pali mnie w oczy. Zaciskam powieki, kiedy podłoga mojej celi wznosi się, aż zatrzymuje się ze szczękiem, a ja leżę odsłonięty na płaskiej kamiennej powierzchni. Prostuję nogi i gwałtownie łapię powietrze w płuca, prawie mdlejąc z bólu. Stawy mi trzeszczą. Napięte ścięgna rozciągają się. Walczę, żeby ponownie otworzyć oczy mimo rażącego światła. Napełniają się łzami. Jest tak jasno, że widzę tylko rozbielone przebłyski z otaczającego mnie świata.
Spowijają mnie urywki obcych głosów.
– Adriusie, co to jest?
– …był tam przez cały ten czas?
– Co za smród…
Leżę na kamieniu. Rozciąga się po obu moich stronach. Czarny, mieniący się niebiesko i fioletowo jak pancerz kreońskiego żuka. Podłoga? Nie. Widzę filiżanki. Spodki. Wózek z kawą. To stół. Stół był moim więzieniem. Nie jakaś ohydna otchłań. Po prostu szeroki na metr i długi na dwanaście metrów kawał marmuru z pustym wnętrzem. Co wieczór jedli raptem kilka cali ode mnie. Ich głosy były odległymi szeptami, które słyszałem w ciemności. Brzęk ich sreber i talerzy był moim jedynym towarzystwem.
– Barbarzyństwo…
Teraz sobie przypominam. Przy tym stole siedział Szakal, kiedy odwiedziłem go po tym, jak doszedłem do siebie po ranach odniesionych podczas Żelaznego Deszczu. Czy już wtedy planował moje uwięzienie? Miałem na głowie kaptur, kiedy mnie tu wsadzili. Myślałem, że znajduję się w trzewiach fortecy. Myliłem się. Trzydzieści centymetrów kamienia oddzielało ich kolacyjki od mojego piekła.
Podnoszę wzrok znad stojącej koło mojej głowy tacy z kawą. Ktoś wpatruje się we mnie. Kilka osób. Nie widzę ich z powodu łez i krwi w oczach. Odwracam się i zwijam w kłębek jak ślepy kret po raz pierwszy w życiu wykopany spod ziemi. Jestem zbyt przytłoczony i przerażony, żeby pamiętać o dumie albo nienawiści. Wiem jednak, że on się we mnie wpatruje. Szakal. Dziecinna twarz i smukłe ciało, piaskowe włosy czesane z przedziałkiem. Odchrząkuje.
– Moi szanowni goście, pozwólcie, że przedstawię wam więźnia L17L6363.
Jego twarz to niebo i piekło zarazem.
Widok drugiego człowieka…
Świadomość, że nie jestem sam…
A potem przypomnienie sobie, co mi zrobił… To wyrywa ze mnie duszę.
Inne głosy pełzają i dudnią, są tak donośne, że ogłuszają. I chociaż zwinąłem się w kłębek, czuję coś poza ich hałasem. Coś naturalnego, delikatnego i dobrego. Coś, czego – jak przekonywała mnie ciemność – miałem już nigdy nie poczuć. Wpada łagodnie przez otwarte okno i całuje moją skórę.
Późnojesienny wiaterek rozwiewa mięsisty, parny smród mojego brudu i sprawia, że myślę o dziecku, które gdzieś tam biegnie wśród śniegu i drzew, przesuwa dłońmi po korze i sosnowych igłach, brudzi sobie włosy żywicą. To wspomnienie, którego wiem, że nie mogę mieć, ale czuję, że powinienem. To jest życie, jakiego bym pragnął. Dziecko, które mógłbym mieć.
Płaczę. Nie tyle nad sobą, co nad tym chłopcem, który myśli, że żyje w dobrym świecie, gdzie matka i ojciec są ogromni i silni jak góry. Gdybym tylko znowu mógł być tak niewinny. Gdybym tylko wiedział, że ta chwila nie jest kolejną sztuczką. Niestety jest. Szakal daje tylko po to, żeby potem odebrać. Wkrótce światło stanie się wspomnieniem i powróci ciemność. Zaciskam mocno powieki, słucham krwi kapiącej z mojej twarzy na kamień i czekam na kolejny cios.
– Psiakrew, Augustus, to naprawdę było konieczne? – mruczy jak kot zabójczyni. Chropawy akcent przytłumiony ospałą intonacją typową dla Luny, wyuczoną na dworach Palatynu, gdzie wszystko robi na ludziach mniejsze wrażenie niż gdzie indziej. – Cuchnie jak śmierć.
– Sfermentowany pot i martwa skóra pod magnetycznymi kajdanami. Widzisz tę żółtawą skorupę na jego przedramionach, Aju? – zwraca jej uwagę Szakal. – Mimo to jest w miarę zdrowy i gotowy dla waszych Rzeźbiarzy. Zważywszy na okoliczności.
– Znasz tego człowieka lepiej ode mnie – odzywa się Aja do kogoś innego. – Upewnij się, że to on, a nie jakiś oszust.
– Wątpisz w moje słowo? – pyta Szakal. – Ranisz mnie.
Wzdrygam się, kiedy wyczuwam, że zbliża się ktoś inny.
– Daj spokój, do tego musiałbyś mieć serce, arcygubernatorze. Natura obsypała cię licznymi darami, ale obawiam się, że tego organu najwyraźniej ci brakuje.
– Zbyt hojnie mnie komplementujesz.
Łyżeczki uderzają z brzękiem o porcelanę. Ktoś odchrząkuje. Mam ochotę zasłonić uszy. Za dużo dźwięków. Za dużo informacji.
– Naprawdę można teraz dostrzec w nim Czerwonego. – To zimny głos kulturalnej kobiety z północnego Marsa. Wymowa bardziej szorstka niż akcent z Luny.
– Właśnie, Antonio! – odpowiada Szakal. – Ciekawiło mnie, jak uwięzienie na niego wpłynie. Członek gatunku _homo aureus_ nigdy nie uległby takiemu poniżeniu jak ten tu, który leży przed nami. Wiecie, że prosił mnie o śmierć, zanim go tam umieściłem? Zaczął płakać. Jak na ironię, w dowolnej chwili mógł się zabić. Nie zrobił tego jednak, bo cząstka jego osoby rozkoszowała się tą dziurą. Widzicie, Czerwoni dawno temu zaadaptowali się do ciemności. Jak robaki. Nie ma dumy w ich zardzewiałej rasie. Czuł się tam jak u siebie w domu. Bardziej niż kiedykolwiek wśród nas.
Teraz przypominam sobie nienawiść.
Otwieram oczy, żeby dać im znać, że ich widzę. Że słyszę. Kiedy jednak moje powieki się rozwierają, to nie wróg przyciąga mój wzrok, ale zimowy krajobraz, który rozciąga się za plecami Złotych. Za oknami sześć z siedmiu górskich szczytów Attyki skrzy się w porannym świetle. Budynki z metalu i szkła zwieńczają kamień i śnieg, wyciągają się ku błękitnemu niebu. Mosty spinają szczyty. Prószy drobny śnieg. Obraz zamazuje się przed moimi osłabionymi po pobycie w ciemności oczami.
– Darrow?
Znam ten głos. Znam tego człowieka. Obracam lekko głowę, żeby zobaczyć jedną z jego zgrubiałych dłoni na brzegu stołu. Wzdrygam się i odsuwam, spodziewając się, że mnie uderzy. Nie robi tego. Na środkowym palcu nosi złotego orła Bellony. Rodziny, którą zniszczyłem. Druga dłoń należy do ręki, którą odciąłem na Lunie, kiedy ostatni raz się pojedynkowaliśmy. Odtworzył ją Rzeźbiarz Zanzibar. Dwa pierścienie z wilczymi łbami Domu Marsa zdobią palce. Jeden jest mój. Jeden jego. Oba zostały zdobyte za cenę życia młodego Złotego.
– Poznajesz mnie? – pyta.
Odchylam głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Mnie może i złamano, ale wojna nie przyćmiła urody Cassiusa au Bellona. Jest o wiele piękniejszy, niż odmalowałyby go jakiekolwiek wspomnienia. Pulsuje życiem. Ma ponad dwa metry wzrostu. Nosi biel i złoto Rycerza Poranka. Ułożone w pukle włosy błyszczą jak smuga ciągnąca się za spadającą gwiazdą. Jest gładko ogolony, nos ma lekko wykrzywiony po niedawnym złamaniu. Kiedy patrzę mu w oczy, robię wszystko, co w mojej mocy, żeby się nie rozszlochać. Patrzy na mnie ze smutkiem, niemal czule. Jakim muszę być cieniem samego siebie, żeby zasłużyć na litość człowieka, którego tak głęboko zraniłem.
– Cassius – mruczę bez żadnego powodu poza chęcią wypowiedzenia jego imienia. Odezwania się do drugiej ludzkiej istoty. Bycia usłyszanym.
– No więc? – pyta Aja au Grimmus, stając za Cassiusem.
Najbrutalniejsza z Furii Suwerenki nosi tę samą zbroję, w której ją widziałem, kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się w iglicy Cytadeli na Lunie, w noc, kiedy Mustang mnie uratowała, a Aja zatłukła na śmierć Quinn. Pancerz jest porysowany. Zniszczony w walce. Strach przezwycięża moją nienawiść i znowu odwracam wzrok od ciemnoskórej kobiety.
– Jednak żyje – odzywa się cicho Cassius. Odwraca się do Szakala. – Co mu zrobiłeś? Te blizny…
– Spodziewałbym się, że to oczywiste – odpowiada Szakal. – Zniszczyłem Żniwiarza.
Patrzę w końcu na swoje ciało, sięgając wzrokiem poza skołtunioną brodę, żeby zrozumieć, co ma na myśli. Jestem trupem. Chudym jak szkielet i bladym. Żebra wystają spod skóry cieńszej niż kożuch na podgrzanym mleku. Kolana sterczą na nogach jak patyki. Paznokcie u stóp mam długie i zakrzywione. Blizny po torturach Szakala znaczą mi ciało. Mięśnie osłabły. Z brzucha wychodzą mi rurki, które utrzymywały mnie przy życiu w ciemności: czarne, włókniste pępowiny, które nadal kotwiczą mnie do podłogi mojej celi.
– Jak długo tam siedział? – pyta Cassius.
– Trzy miesiące przesłuchań, a potem dziewięć miesięcy odosobnienia.
– Dziewięć…
– Stosownie. Nie powinniśmy rezygnować z używania metafor z powodu wojny. W końcu nie jesteśmy dzikusami, co, Bellona?
– Adriusie, obrażasz poczucie przyzwoitości Cassiusa – mówi stojąca obok Szakala Antonia.
To zatrute jabłko pod postacią kobiety. Z pozoru błyszczące, rumiane i kuszące, ale zgniłe i zepsute do głębi. W Instytucie zabiła moją przyjaciółkę Leę. Posłała kulkę w głowę własnej matki i dwie kolejne w kręgosłup swojej siostry, Victry. A teraz sprzymierzyła się z Szakalem, człowiekiem, który ukrzyżował ją w Instytucie. Co za świat. Za Antonią stoi Oset o ciemnej twarzy, dawniej Wyjec, obecnie członkini Kościarzy, sądząc po symbolu czaszki szakala na jej piersi. Wbija wzrok w podłogę, żeby nie patrzeć na mnie. Jej kapitanem jest łysa Lilath, która siedzi na prawo od Szakala. Jego ulubiona zabójczyni od czasów Instytutu.
– Wybacz, jeśli nie rozumiem celu torturowania pokonanego wroga – odpowiada Cassius. – Zwłaszcza kiedy wyjawił wszystkie informacje, jakie mógł.
– Celu? – Szakal wpatruje się w niego spokojnie i wyjaśnia: – Celem jest kara, mój łaskawy panie. To… coś uważało, że znajdzie sobie miejsce wśród nas. Jakby był nam równy. A może nawet od nas lepszy. Kpił sobie z nas. Sypiał z moją siostrą. Śmiał się z nas i uważał za głupców, zanim go odkryliśmy. Musi wiedzieć, że nie przegrał przypadkiem, ale że to było nieuniknione. Czerwoni zawsze byli cwanymi stworzeniami. A on, mój przyjacielu, jest uosobieniem tego, czym pragnęli być i czym by się stali, gdybyśmy im na to pozwolili. Niech więc czas i ciemność zamienią go z powrotem w to, czym naprawdę jest. _Homo flammeus_, żeby posłużyć się nowym systemem klasyfikacyjnym, który zaproponowałem Komisji. Niewiele się różni od _homo sapiens_ na drabinie ewolucyjnej. Reszta to była tylko maska.
– Rzecz w tym, że wyszedłeś przez niego na głupca – precyzuje Cassius – bo twój ojciec wolał Rzeźbionego Czerwonego od potomka własnej krwi, prawda? O to tu właśnie chodzi, Szakalu. O wstyd naburmuszonego dzieciaka, niekochanego i niechcianego.
Szakal wzdraga się na te słowa. Aja też jest wyraźnie niezadowolona z tonu swojego młodego towarzysza.
– Darrow odebrał życie Julianowi – mówi Antonia. – A potem wyrżnął w pień twoją rodzinę. Wysłał zabójców, żeby wybić dzieci twojej krwi, które ukrywały się na Olympus Mons. Aż się człowiek zastanawia, co pomyślałaby twoja matka o twojej litości.
Cassius udaje, że ich nie słyszy, i kiwa głową na Różowych stojących na obrzeżach pokoju.
– Przynieście więźniowi koc.
Żaden nawet nie drgnie.
– Co za maniery… Nawet ty, Oset?
Dziewczyna nie odpowiada. Cassius prycha pogardliwie, zdejmuje białą pelerynę i zarzuca na moje drżące ciało. Przez chwilę nikt nie odzywa się słowem, są równie wstrząśnięci tym gestem jak ja.
– Dziękuję – chrypię. On jednak odwraca wzrok od mojej wymizerowanej twarzy. Litość to nie wybaczenie, a wdzięczność nie oznacza rozgrzeszenia.
Lilath parska śmiechem, nie podnosząc nawet wzroku znad misy gotowanych na miękko kolibrzych jajek. Siorbie je jak mięciutkie cukierki.
– Istnieje granica, za którą honor staje się wadą charakteru, Rycerzu Poranka. – Siedząca obok Szakala łysa kobieta zerka na Aję oczami jak ślepia węgorzy z podziemnych mórz na Wenus. Pożera kolejne jajko. – Stary Arcos przekonał się o tym bardzo boleśnie.
Aja nie odpowiada, jej maniery pozostają nieskazitelne, ale czai się w niej śmiercionośna cisza; cisza, jaką pamiętam z chwil poprzedzających śmierć Quinn. Lorn nauczył ją szermierki i Aja nie pozwoli, żeby ktoś z niego kpił. Lilath łapczywie siorbie kolejne jajko, poświęcając maniery na rzecz obelgi.
Wrogość panuje wśród sprzymierzeńców. To u nich typowe, tym razem jednak rozłam jest nowy i ostry, między starymi Złotymi a nowszym rodzajem pokrewnym Szakalowi.
– Jesteśmy tu wśród przyjaciół – odzywa się żartobliwie Szakal. – Zachowuj się, Lilath. Lorn był Żelaznym Złotym, który po prostu stanął po niewłaściwej stronie. Zatem, Aju, jestem ciekaw: teraz, kiedy kończy się mój okres dzierżawy Żniwiarza, nadal zamierzacie poddać go sekcji?
– Owszem, taki mamy plan – potakuje Aja. Nie powinienem był dziękować Cassiusowi. Jego honor nie jest prawdziwy. To tylko kwestia higieny. – Zanzibara naprawdę ciekawi, jak go zrobiono. Ma swoje teorie, ale aż się pali, żeby dorwać w swoje ręce konkretny egzemplarz. Mieliśmy nadzieję złapać Rzeźbiarza, który tego dokonał, ale chyba zginął, kiedy pocisk trafił w Kato w prowincji Alcidalia.
– Albo chcą, żebyście tak myśleli – wtrąca się Antonia.
– Kiedyś już go tu miałeś, prawda? – rzuca znacząco Aja.
Szakal kiwa głową.
– Nazywa się Mickey. Stracił licencję po tym, jak Rzeźbił nielicencjonowanego noworodka Aureusów. Rodzina chciała zaoszczędzić dziecku Ekspozycji. Potem specjalizował się w aero- i akwamodyfach na Różowych. Miał warsztat w Yorkton, zanim Synowie Aresa zwerbowali go do specjalnego zadania. Darrow pomógł mu uciec z mojego aresztu. Jeśli chcecie znać moją opinię, to Mickey nadal żyje. Moi agenci umiejscawiają go w Tinos.
Aja i Cassius patrzą po sobie.
– Jeśli masz namiary na Tinos, to powinieneś od razu się nimi podzielić – mówi Cassius.
– Nie mam na razie żadnych konkretów. Tinos jest dobrze ukryte. I wciąż nie złapaliśmy żadnego z kapitanów ich statków… żywego. – Szakal sączy kawę. – Ale cały czas kujemy żelazo i pierwsi się dowiecie, czy coś z tego wyniknie. Myślę jednak, że moi Kościarze chcieliby pierwsi zająć się Wyjcami. Nie uważasz, Lilath?
Staram się nie poruszyć, kiedy pada ta nazwa. Jednak jest to trudne. Oni żyją. Przynajmniej niektórzy. Wybrali Synów Aresa zamiast Złotych…
– Tak, panie – mówi Lilath, przyglądając mi się. – Bylibyśmy zachwyceni prawdziwym polowaniem. Walka z Czerwonym Legionem i innymi buntownikami to nuda, nawet dla Szarych.
– Suwerenka i tak potrzebuje nas w domu, Cassiusie – odzywa się Aja. A potem zwraca się do Szakala: – Odlecimy, kiedy tylko mój trzynasty legion zwinie obóz w Niecce Golan. Najprawdopodobniej z samego rana.
– Zabieracie swoje legiony z powrotem na Lunę?
– Tylko trzynasty. Reszta zostanie pod twoim nadzorem.
Szakal jest zaskoczony.
– Pod moim nadzorem?
– To pożyczka do czasu aż to… powstanie zostanie całkowicie zdławione. – Prawie spluwa słowem „powstanie”. To coś nowego dla moich uszu. – To oznaka zaufania Suwerenki. Wiesz, że jest zadowolona z twoich postępów na Marsie.
– Mimo twoich metod – dodaje Cassius, znowu ściągając na siebie poirytowane spojrzenie Ai.
– Cóż, jeśli odlatujecie rankiem, to powinniście, rzecz jasna, zjeść dzisiaj ze mną kolację. Czekałem na okazję, żeby omówić pewne… kwestie związane z Rebeliantami na Obrzeżu.
Szakal nie mówi wprost ze względu na mnie. Informacja to dla niego broń. Sugerował, że przyjaciele mnie zdradzili, ale nie powiedział którzy. Rzucał aluzjami i wskazówkami w czasie tortur, zanim zostałem zesłany w ciemność. Szary mówiący mu, że jego siostra czeka na niego w salonie. Jego palce pachnące masalą ćaj ze spienionym mlekiem, ulubionym napojem siostry. Czy ona wie, że tu jestem? Czy siedziała przy tym stole?
Szakal nadal papla. Trudno nadążyć za głosem. Tak wiele trzeba rozszyfrować. Zbyt wiele.
– …każę moim ludziom umyć Darrowa przed podróżą i możemy urządzić trymalchiońską ucztę po naszej rozmowie. Wiem, że rodziny Volox i Corialus z radością ponownie was zobaczą. Minęło za dużo czasu, odkąd mieliśmy tak czcigodne towarzystwo: dwoje Rycerzy Olimpijskich. Tak często działacie w terenie, krążycie po prowincjach, polujecie w tunelach, na morzach i w gettach. Ile czasu minęło, odkąd zjedliście porządny posiłek, nie martwiąc się nocnym atakiem albo zamachowcami-samobójcami?
– Sporo – przyznaje Aja. – Skorzystaliśmy z gościnności braci Rath, kiedy przejeżdżaliśmy przez Saloniki. Rwali się, żeby okazać swoją wierność po wcześniejszym… zachowaniu podczas Deszczu Lwa. To było… niepokojące.
Szakal się śmieje.
– Obawiam się, że w porównaniu z nimi moja kolacja wypadnie banalnie. Ostatnio widuję się tylko z politykami i żołnierzami. Domyślacie się pewnie, że ta przeklęta wojna bardzo zaszkodziła mojemu życiu towarzyskiemu.
– Na pewno nie chodzi o twoją słynną gościnność? – upewnia się Cassius. – Albo twoją dietę?
Aja wzdycha, próbując ukryć rozbawienie.
– Zachowuj się, Bellona.
– Bez obaw… Trudno zapomnieć o wrogości dzielącej nasze domy, Cassiusie, ale w takich chwilach jak ta musimy znaleźć płaszczyznę porozumienia. Przez wzgląd na dobro Złotych. – Szakal uśmiecha się, chociaż wiem, że wyobraża sobie, jak rzeza im obojgu głowy tępym nożem. – W każdym razie wszyscy mamy za sobą szkolne wspomnienia. Nie ma się czego wstydzić.
– Jest jednak jeszcze inna kwestia, którą chcielibyśmy omówić – odzywa się Aja.
Teraz to Antonia wzdycha.
– A nie mówiłam? Czego teraz życzy sobie Suwerenka?
– To dotyczy kwestii, o której wspomniał wcześniej Cassius.
– Moich metod – upewnia się Szakal.
– Tak.
– Myślałem, że Suwerenka jest zadowolona z moich pacyfikacyjnych wysiłków.
– Jest, ale…
– Chciała porządku i dałem jej porządek. Hel-3 nie przestaje płynąć, produkcja spadła tylko o trzy koma dwa procenta. Powstanie się dławi. Wkrótce Ares zostanie odnaleziony, podobnie jak Tinos, i wszystko to będzie za nami. To Fabii jest tym, kto…
– Chodzi o szwadrony śmierci – przerywa mu Aja.
– Ach tak.
– Protokoły likwidacji, które uruchomiłeś w zbuntowanych kopalniach. Suwerenka martwi się, że surowość twoich metod wobec podCzerwonych sprowokuje znacznie ostrzejszą reakcję w porównaniu z poprzednimi propagandowymi wpadkami. Doszło do zamachów bombowych na Palatynie, ataków w latyfundiach na Ziemi, a nawet do protestów u bram samej Cytadeli. Duch rebelii pozostaje żywy. Jednak osłabiają go rozłamy. I tak musi pozostać.
– Wątpię, żebyśmy zobaczyli wiele więcej protestów, kiedy do ich stłumienia zostaną wysłani Obsydianowi – odpowiada zadowolona z siebie Antonia.
– Mimo to…
– Nie grozi nam, że sekrety mojej taktyki ujrzą światło dzienne. Pozbawiliśmy Synów Aresa możliwości rozsiewania swojej propagandy – odpowiada Szakal. – Teraz to ja kontroluję przepływ informacji, Aju. Ludzie wiedzą, że ta wojna jest już przegrana. Nadal będą oglądać ataki Czerwonych na obiekty cywilne, dzieci śródKolorów i nadKolorów martwe w szkołach. Opinia publiczna stoi po naszej stronie…
– A jeśli ludzie zobaczą, co robisz? – pyta Cassius.
Szakal nie odpowiada natychmiast. Zamiast tego daje znać prawie nagiej Różowej siedzącej na kanapie w przylegającym do salonu pokoju. Dziewczyna, niewiele starsza od Eo, podchodzi do niego i wpatruje się potulnie w podłogę. Oczy ma jak różowy kwarc, srebrzysto-liliowe włosy zaplecione w warkocze opadają jej na nagi krzyż. Została wychowana, aby sprawiać przyjemność tym potworom, i nie chciałbym się dowiedzieć, co te łagodne oczy widziały. Nagle mój ból wydaje mi się maleńki, szaleństwo w moim umyśle ciche. Szakal głaszcze dziewczynę po twarzy i cały czas patrząc na mnie, wpycha jej palce w usta, rozwiera zęby. Kikutem ręki obraca jej głowę, żebym zobaczył ją najpierw ja, a potem także Aja i Cassius.
Dziewczyna nie ma języka.
– Zrobiłem to osobiście po tym, jak złapaliśmy ją osiem miesięcy temu. Próbowała zabić jednego z moich Kościarzy w Perłowym Klubie w Agei. Nienawidzi mnie. Niczego nie pragnie tak bardzo, jak zobaczyć, że gniję w ziemi. – Szakal puszcza dziewczynę, wyjmuje z kabury broń osobistą i wpycha jej w ręce. – Strzel mi w głowę, Calliope. Za wszystkie upokorzenia, które przeze mnie znosiłaś, ty i twoi ludzie. Śmiało. Odciąłem ci język. Pamiętasz, co zrobiłem ci w bibliotece. To się będzie powtarzało raz za razem. – Znowu unosi rękę do jej twarzy i ściska jej kruchą szczękę. – Raz za razem. Pociągnij za spust, ty mała zdziro. Pociągnij!
Różowa trzęsie się ze strachu i odrzuca broń na ziemię, pada na kolana i obejmuje jego stopy. On stoi nad nią, łaskawy i kochający. Dotyka jej głowy.
– No już, już, Calliope. Dobrze się sprawiłaś. Dobrze. – Odwraca się do Ai. – Dla opinii publicznej miód zawsze jest lepszy od octu. Ale wobec tych, którzy walczą z kluczami nastawnymi w ręku, posługują się trucizną, sabotażem w kanałach ściekowych i terrorem na ulicach i którzy podskubują nas jak karaluchy nocą, strach jest jedyną metodą. – Patrzy mi w oczy. – Strach i eksterminacja.7. Trzmiele
7
Trzmiele
Spadamy w stronę stopionego oka w sercu pokrytego śniegiem miasta. Tam, pośród rzędów fabryk, budynki dygocą i przechylają się, kiedy ziemia wznosi się do góry. Rury pękają i wynurzają się na powierzchnię. Para bucha z popękanego asfaltu. Eksplodujące gazy tworzą falującą koronę, kreślą linie ognia wzdłuż ulic, które wyginają się i podnoszą, jakby sam Mars wyciągał się w górę na sześć kondygnacji, żeby urodzić jakiegoś prastarego lewiatana. A potem, kiedy ziemia i miasto nie mogą się już bardziej rozciągnąć, świdroSzpon wyrywa się na zimowe powietrze – tytaniczna metalowa ręka ze stopionymi palcami, które dymią, chwytają… i znikają, gdy świdroSzpon zanurza się z powrotem w głąb Marsa, wciągając za sobą pół kwartału zabudowy.
Za szybko spadamy.
Za wcześnie zeskoczyłem. Victra zaczyna mi się wysuwać z dłoni.
Ziemia pędzi nam na spotkanie.
I wtedy grom dźwiękowy rozrywa powietrze.
A potem drugi. I jeszcze jeden, aż cały ich chór dobiega z tunelu wyrąbanego przez świdroSzpon, gdy rodzi się z niego mała armia. Dwa, dwadzieścia, pięćdziesiąt uzbrojonych kształtów w grawiButach wypada z hukiem z ciemności i leci w naszą stronę. Są na lewo i prawo ode mnie. Pomalowane na krwistoczerwono zalewają niebo za nami ogniem impulsowym. Włosy stają mi dęba, czuję zapach ozonu. Rozgrzana tarciem amunicja świeci na niebiesko, kiedy przedziera się przez cząsteczki powietrza. Minidziałka zamontowane na ludzkich ramiona plują śmiercią.
Pośród wznoszących się w powietrze Synów Aresa uzbrojony szkarłatny mężczyzna w kolczastym hełmie swojego ojca śmiga naprzód i łapię Victrę na sekundy przed tym, jak ta uderzyłaby o dach wieżowca. Wycie wilka rozlega się z głośników jego hełmu. To sam Ares. Mój najlepszy przyjaciel na świecie nie zapomniał o mnie. Przybył ze swoim legionem burzycieli imperium, terrorystów i renegatów – Wyjców. Za nim leci tuzin metalowych mężczyzn i kobiet w czarnych wilczych pelerynach. Największy z nich ma nieskazitelnie białą zbroję z niebieskimi odciskami dłoni na piersi i ramionach. Jego czarna peleryna jest splamiona czerwonym pasem pośrodku. Przez chwilę myślę, że to Pax powrócił dla mnie z martwych, ale kiedy łapie mnie i Holiday, widzę niebieskie symbole wyrysowane w niebieskiej farbie śladów dłoni. To symbole z południowego bieguna Marsa, to Ragnar Volarus, książę Wieżyc Walkirii. Rzuca Holiday innemu Wyjcowi i przesuwa mnie sobie na plecy, żebym mógł złapać go za szyję, wbijając palce w nity zbroi. Zakręca nad dymiącym miastem w stronę tunelu.
– Trzymaj się mocno, młodszy bracie – woła do mnie.
I daje nura. Na lewo ode mnie Sevro trzyma Victrę, wszędzie wokół nas są Wyjce, z ich grawiButów niesie się wizg, gdy spadamy w ciemność tunelu. Wróg nas ściga. Odgłosy są potworne. Wrzask wiatru. Pękająca skała, kiedy ogień z broni impulsowej ryje ściany za nami. Skowyt broni. Żuchwa mi szczęka o metalowe ramię Ragnara. Jego grawiButy wibrują, pracując z całą mocą. Śruby zbroi wbijają mi się w żebra. Bateria na wysokości jego kości ogonowej wali mnie w krocze, kiedy kluczymy i śmigamy w ciemności. Sunę na metalowym rekinie w głąb trzewi wściekłego morza. W uszach mi szumi. Wiatr gwiżdże. Obrywam kamykiem w czoło. Krew zalewa mi twarz, piecze w oczy. Jedyne światło to poświata butów i błyski wystrzałów.
Skóra na prawym ramieniu nagle płonie mi z bólu: strzał impulsowy chybił o kilka cali. Mimo to mam pęcherze na skórze, która dymi. Rękaw kombinezonu staje w ogniu. Wiatr gasi płomień, ale ostrzał trafia tym razem w grawiButy Syna Aresa tuż przede mną i topi mu nogi w pojedynczy kawał metalu. Mężczyzna szarpie się w locie, uderza w sufit i jego ciało wiotczeje. Gubi hełm, który leci prosto na mnie.
* * *
Czerwone światło migocze mi przez powieki. Mięsisty dym wypełnia powietrze. Drapie mnie w gardło. Zwęglona tkanka tłuszczowa. Pierś rozżarzona z bólu. Trzęsawisko wrzasków, wycia i nawoływań matki. I coś jeszcze. Brzęczenie trzmieli w uszach. Ktoś jest nade mną. Widzę go w czerwonym świetle, gdy otwieram oczy. Krzyczy mi w twarz. Przyciska mi maskę do ust. Wilgotna wilcza peleryna zwiesza się z metalowych ramion, łaskocze mnie w szyję. Dotykają mnie inne ręce. Świat wibruje, przechyla się.
– Sterburta! Sterburta! – ktoś krzyczy w oddali, głos dochodzi jakby spod wody.
Jesteśmy na statku, otaczają mnie umierający mężczyźni. Spalone, powykręcane skorupy zbroi. Na nich siedzą mniejsi ludzie, pochyleni jak sępy, z piłami jarzącymi się w rękach, kiedy rozcinają pancerze, próbując uwolnić umierających. Obok mnie leży chłopiec. Ma szeroko rozwarte oczy. Osmoloną zbroję. Skóra na jego policzkach jest młoda i gładka pod warstwą sadzy i krwi. Jeszcze nie ma zmarszczek od uśmiechu wokół ust. Jego oddech staje się coraz krótszy i szybszy. Porusza wargami, wypowiada moje imię.
I umiera.8. Dom
8
Dom
Jestem sam, z dala od zgrozy, stoję nieważki i czysty na drodze, która pachnie mchem i ziemią. Dotykam stopami gruntu, ale nie czuję go pod sobą. Po obu moich stronach rozciąga się trawa targanych wiatrem wrzosowisk. Niebo przecina błyskawica. Nie mam Pieczęci na rękach i dryfuję wzdłuż kamiennego muru, który wije się zakolami z obu stron. Kiedy zacząłem iść? Gdzieś w oddali unosi się dym z palonego drewna. Idę drogą, ale nie czuję, żebym miał wybór. Przywołuje mnie głos zza wzgórza.
_O! grobie, ty komnato ślubna, domie mój,_
_Co mnie na zawsze zamkniesz wśród więziennych ścian,_
_Gdzie ja do krewnych idę, których tylu już_
_Zabrała Persefona w swój podziemny kraj;_
_Ostatnia pójdę tam, najnieszczęśliwsza z nich,_
_Choć życie me nie doszło jeszcze kresu dni. —_
_Lecz krzepi mnie nadzieja, że gdy przyjdę tam,_
_Powita mnie serdecznie ojciec, również ty,_
_Kochana matko i twa, bracie, droga twarz._
_Bo zmarłych was obmyła moja własna dłoń…_¹
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki