Gwiazdkozaur - ebook
Gwiazdkozaur - ebook
Poruszająca opowieść o wyjątkowym chłopcu i jego magicznej, świątecznej przygodzie
Zapomnij o wszystkim, czego dotychczas dowiedziałeś się o biegunie północnym. Usiądź wygodnie i przygotuj się na spotkanie: chłopca imieniem William, jego taty, Boba, Świętego Mikołaja (tak! prawdziwego Świętego Mikołaja!), elfa o imieniu Smarkichawek, Brendy, najwredniejszej dziewczyny w szkole (a być może i na świecie), łajdaka zwanego Łowcą oraz najbardziej niezwykłego dinozaura...
Czy to kolejna historia o prezentach, reniferach i Świętym Mikołaju? Nic z tych rzeczy! Oczywiście są prezenty, renifery i Święty Mikołaj… ale jest też coś znacznie więcej. W galopującej, migającej kolorami opowieści jest przede wszystkim chłopiec, przesympatyczny William. Ktoś, kto niestety bardzo dobrze wie, jak to jest różnić się od innych.
To książka o magii wyobraźni. O tym, że warto myśleć szeroko i nie bać się wymyślać historii niestworzonych. W "Gwiazdkozaurze" ciągle zmieniają się tropy, tempo nie zwalnia, a napięcie rośnie. Lektura jest jazdą bez trzymanki w saniach ciągniętych przez Bajecznie Magiczne Latające Renifery poganiane przez wielkiego Mikołaja i maleńkie elfy. Trzymajcie się! Fantastycznej przygody!
Renata Kochan, arteterapeutka, autorka książki Kreatywne dzieci. 21 pomysłów na twórcze popołudnie
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-243-2 |
Rozmiar pliku: | 20 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koniec dinozaurów
Ta opowieść rozpoczyna się tak jak wszystkie inne dobre historie, czyli dawno, dawno temu. Ale nie tylko dawno, dawno temu, ale bardzo, bardzo, bardzo dawno, dawno temu. Tak naprawdę megaliardy lat temu. Na długo przed narodzinami twojej babci i dziadka. Zanim w ogóle pojawili się ludzie. Przed erą samochodów i samolotów, nawet przed nastaniem Internetu, istniało coś jeszcze lepszego...
Dinozaury były najwspanialszymi stworzeniami, jakie kiedykolwiek chodziły po naszej planecie. Było ich mnóstwo, miały różne kształty i rozmiary. Istniały tak małe, że były nie większe niż psy lub koty, jak również takie z grzbietami pełnymi spiczastych kolców. Istniały zdumiewająco gigantyczne sejsmozaury o szyjach grubszych niż pnie drzew i skórze twardej jak opony ciągnika, i były dłuższe niż pięć dwupoziomowych autobusów. Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale to prawda, bo przecież czytasz o tym w książce, a książki, jak wiadomo, nie kłamią.
Chcę ci opowiedzieć o dwóch bardzo wyjątkowych dinozaurach. Będziemy nazywać je Mamozaurem i Tatkodokiem (oczywiście, nie były to ich prawdziwe imiona — to byłoby niemądre).
Mamozaur i Tatkodok spędzili cały dzień w nieznośnym upale prehistorycznego słońca i wracali do domu, do swojego schludnego małego gniazda. Ale to, co zastali na miejscu, było potwornie straszne — ogromny stos kamieni, kości i pyłu. Ich dom został zaatakowany przez złe padlinożerne dinozaury. Te małe podstępne ścierwojady zupełnie zniszczyły całe gniazdo!
Bałagan był jednak ostatnią rzeczą, jaką przejmowaliby się Mamozaur i Tatkodok. Zostawili oni bowiem bez opieki w gnieździe swój najcenniejszy dobytek: dwanaście jaj dinozaurów, których teraz nie mogli nigdzie znaleźć!
Jak sobie zapewne wyobrażasz, Mamozaur i Tatkodok byli zdruzgotani. Stali w ruinach gniazda, przez długi czas płacząc i wyjąc, aż zaszło słońce, a niebo nad dżunglą ozdobiły księżyc i gwiazdy.
Tej nocy lekki wietrzyk wiał pośród olbrzymich drzew, a smuga srebrzystego księżycowego światła trafiła do zniszczonego gniazda. Nagle oko Tatkodoka coś dostrzegło. Coś gładkiego i błyszczącego, co leżało pod warstwą kości i błota, odbijało blask księżyca. Tatkodok szybko, lecz delikatnie usunął z tego czegoś kamienie i gruz. Okazało się, że pod rumowiskiem tkwiło ono — zupełnie nieuszkodzone i lśniące w świetle księżyca.
Ich ostatnie JAJO.
Nie wiadomo, jak to jedyne jajo ocalało przed szałem głodnych padlinożerców. Być może ich zachłanne brzuchy były pełne, a może to jajo stoczyło się z ich pola widzenia, kiedy rozbijali i kruszyli pozostałe. Bez względu na przyczynę najważniejsze, że Mamozaurowi i Tatkodokowi pozostało jedno jajo. Maleńki dinozaur, który przebywał bezpiecznie zwinięty wewnątrz tego jaja, stał się dla nich najważniejszą istotą, a oni zamierzali zrobić wszystko, co w ich mocy, żeby nie przytrafiło mu się nic złego!
Ale miało się wydarzyć coś złego — coś, co miało już na zawsze zmienić cały świat.
Perłowe światło księżyca, które oświetlało zniszczone gniazdo dinozaurów, nagle stało się żółte. Następnie kolor żółty przeszedł w pomarańczowy, a ta barwa przeistoczyła się w gorącą, ognistą czerwień. Mamozaur i Tatkodok wyjrzeli ze swojego domu, a następnie z niedowierzaniem obserwowali zachodzące zmiany. Wyglądało to tak, jakby sam księżyc stanął w ogniu!
W czasie gdy na to patrzyli, całe niebo zamieniło się w pokaz fajerwerków złożony z przelatujących ze świstem gorących skał i spadających gwiazd — ale nie spadających gwiazd, które widzieliśmy ty i ja, a które mkną pięknie przez niebo, niczym małe, piękne rysy światła w kosmosie. Te wcale nie mknęły po niebie. One spadały wprost w dół niczym gorące, czerwone pioruny, eksplodujące w tysiące ognistych kul w momencie uderzania w Ziemię.
Panika i chaos ogarnęły całą dżunglę. Płonące drzewa były wyrywane z korzeniami przez olbrzymie dinozaury dłuższe niż pięć dwupoziomowych autobusów, a mniejsze z nich były zgniatane i tratowane. Nocne niebo stało się jaśniejsze niż w najpogodniejszy dzień, a księżyc zdawał się gorętszy niż południowe słońce — ale umysły Mamozaura i Tatkodoka zaprzątała tylko jedna rzecz.
Ochrona ich jaja!
Musieli przenieść jajo w bezpieczne miejsce!
A więc biegli. Uciekali tak szybko, jak tylko ich dinozaurze nogi mogły ich nieść, rozpaczliwie trzymając swój ostatni skarb. Dołączyli do tłumu tysięcy przerażonych dinozaurów, które uciekały przed niebezpieczeństwem, ale bez względu na to, jak szybko i jak daleko biegły, nie były bezpieczne. Bo w końcu jak można uciec przed niebem?
Mamozaur i Tatkodok zostali pochłonięci przez tłum, byli ciągnięci w tę stronę, w którą on podążał, i popychani przez wielkie morze dinozaurów. Niezależnie od tego, jak bardzo się starali, nie mogli już dłużej utrzymać przy sobie niesionego jaja!
Wyślizgnęło się ono z ich uchwytu i upadło na ziemię.
Założę się, że uznałeś, iż jajo natychmiast się rozbiło, nieprawdaż? Cóż — mądraliński przemądrzałku — wcale się tak nie stało!
Sterta liści zamortyzowała upadek jaja, a ono samo poleciało w spanikowany tłum, nie mając na sobie choćby jednej skazy. Było kopogrzmocone i nogokopane na każdy możliwy sposób, ale nadal nie pękło! Mamozaur i Tatkodok pędzili za nim, gdy podskakiwało między gigantycznymi nogami diplodoków i wtaczało się pod ciężkie stopy stegozaurów, raz za razem unikając zmiażdżenia dosłownie o włos. Toczyło się i toczyło, jak gdyby było obdarzone inteligencją, spadało ze skalistych półek na wierzchołki drzew i przelatywało na falach grząskiego błota, podczas gdy Mamozaur i Tatkodok rozpaczliwie za nim gnali.
Gdyby Mamozaur i Tatkodok patrzyli w niebo, zamiast starać się znaleźć jajo, zobaczyliby przerażający, szokujący, zatrważający widok. Całe niebo nad nimi płonęło. To, co początkowo uznali za płomienny księżyc, w rzeczywistości było olbrzymim, gigantycznie straszliwym, miażdżącym planety meteorytem. Podróżował on z najodleglejszych głębin kosmosu i wkrótce miał uderzyć z całym impetem w planetę Ziemię, na zawsze niszcząc wszystkie dinozaury!
Ale tuż przed tym, jak meteoryt uderzył w planetę, fartowne jajo stoczyło się aż do samej krawędzi ogromnego, poszczerbionego klifu, górującego wysoko nad srogim oceanem. Jedyne, co mogli zrobić Mamozaur i Tatkodok, to bezradnie patrzeć, jak ich ostatnie cenne jajo, z ich dinozaurzym dzieckiem w środku, łagodnie stoczyło się z krawędzi klifu i zniknęło z pola widzenia.
Odeszło na zawsze.
Jajo spadło wprost w dół, o milimetry mijając kamienistą ścianę klifu. Rzeczywiście, było to bardzo fartowne jajo! Plusnęło spokojnie w wody znajdującego się poniżej oceanu, niczym kamyk wrzucony do jeziora, i natychmiast zatonęło głęboko w mroku, pozostawiając za sobą ognisty chaos świata znajdującego się nad falami. Ostatecznie spoczęło w miękkim, zacisznym miejscu na dnie oceanu, podczas gdy deszcz meteorów, który zostawiło za sobą, opadał bezlitośnie, niszcząc każdego dinozaura żyjącego na tej planecie.
Każdego, poza jednym.
Jednym, znajdującym się we wnętrzu jaja!
Podczas gdy jajo spoczywało na dnie oceanu, świat nadal trawiły płomienie — a następnie został on skuty lodem. Lodem, który miał skuwać ziemię przez tysiące lat.
A jajo tam pozostało, głęboko w lodzie, zamrożone w czasie, tylko czekające na to, aż ktoś je odkryje...
Rozdział pierwszy
William Trundle
Oto William Trundle.
Jest coś, co powinieneś wiedzieć na jego temat: William lubił dinozaury. Tak naprawdę nie tyle je lubił, ile wręcz kochał. W rzeczywistości kochał je tak bardzo, że powinienem napisać to dużymi literami, mniej więcej tak...
WILLIAM MIAŁ... och, przepraszam. William miał piżamy w dinozaury, skarpetki w dinozaury, majtki w dinozaury, szczoteczkę do zębów w kształcie dinozaura, dinozaurową tapetę w pokoju, dwa plakaty dinozaurów, lampę z kloszem w kształcie dinozaura i więcej zabawkowych dinozaurów, niż mogło się zmieścić w ekologicznej torbie na zakupy. Ale była jedna rzecz, której William był pewien w stu procentach — zabawek dinozaurów nigdy za wiele!
William mieszkał w małym, lichym domku na skraju ruchliwego miasteczka, znajdującego się na obrzeżach jeszcze bardziej ruchliwego miasta. Chociaż dom był mały, tak naprawdę nie zwracało się na to uwagi, ponieważ mieszkały w nim tylko dwie osoby: William i jego tata, Bob Trundle.
Założę się, że teraz się zastanawiasz, dlaczego William nie miał mamy. Cóż, oczywiście niegdyś miał on mamę, ale niestety już dawno temu zmarła. William był wtedy bardzo mały. Od kiedy chłopiec sięgał pamięcią, zawsze towarzyszył mu wyłącznie tata.
Miłością tak wielką jak dinozaury William darzył również święta Bożego Narodzenia — nie kochał ich jednak nawet w połowie tak mocno, jak jego tata.
Pan Trundle kochał święta tak mocno, że za każdym razem, gdy się kończyły, nie potrafił powstrzymać się przed szlochaniem przez okrągły tydzień, a niekiedy trwało to aż do końca stycznia — tak desperacko trzymał się Bożego Narodzenia! Miał nawet swoją sekretną choinkę ukrytą w szafie. Była ona stale udekorowana, a lampki na niej zaświecały się w momencie, gdy pan Trundle otwierał drzwi szafy, żeby wyjąć z niej skarpetki. Każdego ranka, kiedy się ubierał, patrzył na swoje tajemne drzewko i mówił do siebie: „Każdy krok, który oddala cię od ubiegłych świąt, przybliża cię do następnych”. To właśnie te słowa prowadziły go przez cały rok.
Tego szczególnego ranka pan Trundle czuł się naprawdę wesoło — był to wszakże pierwszy dzień grudnia.
— Czas przygotować się do szkoły, Willuniuniu! — zawołał z kuchni, gdzie pokrywał grubą warstwą masła dwa gorące racuszki (było to jego ulubione śniadanie).
William przewrócił oczami, słysząc głupią ksywkę, jaką nadał mu tata — Willuniunio!
— Tato, przestań mnie tak nazywać. Mam już siedem lat i trzy czwarte. To żenujące! — zawołał William z sypialni, wypełniając jednocześnie plecak książkami.
— Zdaje mi się, że uzgodniliśmy, iż będę mógł nazywać cię Willuniuniem, kiedy nie jesteś w szkole, nieprawdaż? Nie możesz zmieniać zasad wedle życzenia, Willuniuniu! — droczył się pan Trundle, wchodząc do sypialni syna. — Szczęśliwego pierwszego grudnia!
Pan Trundle wręcz promieniał podczas stawiania tacy ze śniadaniem na biurku Williama. Jednocześnie z ekscytacją skinął głową na prostokątny przedmiot leżący tuż obok talerza pełnego złotych racuszków. William podążył za jego spojrzeniem i zobaczył, że to kalendarz adwentowy wypełniony czekoladkami.
— Dziękuję, tato. A gdzie twój? — spytał. Co roku William i pan Trundle mieli po jednym takim kalendarzu. Każdego ranka, jeszcze przed szkołą, otwierali okienko na dany dzień, aby wydobyć znajdującą się w nim czekoladkę. To była tradycja w rodzinie Trundle.
Williamowi się zdawało, że przez oblicze ojca przemknął cień smutku, ale po chwili twarz pana Trundle rozpromienił uśmiech.
— Pomyślałem, że fajnie by było podzielić się w tym roku jednym kalendarzem — powiedział pan Trundle. Ostatnimi czasy dzielili się wieloma rzeczami, ponieważ pan Trundle nie zarabiał zbyt wiele. Williamowi to jednak odpowiadało.
— Och, dobrze! — powiedział. — Ja otworzę pierwsze okienko, a ty, tato, możesz zjeść pierwszą czekoladkę.
— A co byś, Williamie, powiedział na to, żebym to ja otworzył pierwsze okienko, a ty zjadł pierwszą czekoladkę? — zasugerował pan Trundle.
— Dziękuję, tato — odparł z uśmiechem William. Miał on skrytą nadzieję, że tata właśnie to zaproponuje.
— Powiedz „ser”! — rzekł pan Trundle, a następnie szybko zrobił ich dwójce zdjęcie. — Ach, będzie z niego świetna tegoroczna kartka świąteczna! — powiedział, podziwiając fotografię. Inną tradycją rodziny Trundle było robienie pierwszego grudnia zdjęcia, które następnie wysyłano w postaci kartek świątecznych do długiej listy ich najbliższych krewnych: cioci Kim mieszkającej na wyspie Wight, prababci Joan, która wyglądała jak czarownica, kuzynostwa Lilly i Joego, ciotki Julie, dalszego kuzyna Sama, wujka H. Trundle, pradziadka Kena... To była spora lista, a połowy wymienionych na niej osób William nigdy w życiu nie spotkał!
— Williamie, czy zastanawiałeś się, o co poprosisz Świętego Mikołaja w tym roku? Wkrótce będziesz musiał napisać do niego list — zauważył pan Trundle podczas otwierania pierwszego okienka w kalendarzu adwentowym. William wyjął z niego małą czekoladkę w kształcie bałwanka, ale najwyraźniej nie miał zamiaru jej skonsumować.
— Mój drogi chłopcze, co się stało? — spytał pan Trundle.
— Cóż... to... nie sądzę, żeby Mikołaj był w stanie przynieść mi w tym roku to, czego naprawdę chcę — powiedział William, wpatrując się przez dłuższą chwilę w plakat dinozaura wiszący na ścianie pokoju. — Jestem niemal pewien, że elfy nie potrafią tworzyć prawdziwych dinozaurów.
— Tworzyć? — powtórzył słowo wypowiedziane przez syna pan Trundle, jednocześnie popijając z filiżanki łyk herbaty. — Elfy niczego nie tworzą!
William wyglądał na zdezorientowanego.
— Sądziłem, że elfy Mikołaja wytwarzają wszystkie te prezenty na biegunie północnym — powiedział.
— Oho! — krzyknął pan Trundle, wypluwając łyk herbaty. — Cóż, Williamie, obawiam się, że to tylko stek bzdur, koszałków-opałków, ustnych bajd i pseudonaukowych nonsensów. Ktokolwiek ci to powiedział, z pewnością ma klepki nie po kolei i do tego z sękami! Tworzyć prezenty? Ha! Williamie, czy chciałbyś, żebym ci powiedział, jak elfy naprawdę działają? — spytał nagle z błyskiem w oczach.
— Och, tato, proszę, powiedz! — krzyknął William i wygodnie się rozsiadł w oczekiwaniu na opowieść. Uwielbiał, jak jego tata snuł opowieści. Był w tym bardzo dobry — a szczególnie wielki kunszt wykazywał w opowieściach związanych z Gwiazdką, ponieważ, jak już wiesz, pan Trundle kochał wszystko, co było związane ze świętami. Wiedział wszystko na temat Mikołaja, elfów i bieguna północnego. Nawet w czasach, gdy sam był małym chłopcem, był to jego ulubiony czas w całym roku, a on sam pierwszy rozpoczynał celebrowanie świąt. Pewnego roku przyozdobił choinkę już w lipcu (co bardzo irytowało sąsiadów). William to kochał.
— Cóż, pierwszą rzeczą, o której powinieneś wiedzieć, jest to, że ręce elfów są zbyt małe, aby budować porządne zabawki, a poza tym mają tylko trzy palce.
— Trzy palce? Niemożliwe! — powiedział William, próbując jednocześnie dopasować kształt własnej dłoni do trójpalczastej, próbując sobie wyobrazić tę, jaką miałby elf. — Tato, a jak małe są elfy? — spytał.
— Bardzo małe, Williamie. Patrzenie na elfa jest jak patrzenie na człowieka przez lornetkę, gdybyś trzymał ją tył na przód — wyjaśnił pan Trundle.
— Och, wow! — odparł William, który doskonale wiedział, co to oznacza.
— Nie, elfy wcale nie są producentami zabawek — kontynuował pan Trundle. — Istnieją tylko dwie prace, do których elfy z bieguna północnego są zdolne: rolnictwo i górnictwo. Powiem ci, jak to działa, mój chłopcze. Po pierwsze, Mikołaj otrzymuje listy od dziewczynek i chłopców z całego świata, takich jak ty, Williamie. W każdym z nich znajdują się prośby o rozmaite świąteczne prezenty. Święty Mikołaj siada przy kominku w swym bujanym fotelu i czyta głośno każdy list. Nie tylko w myślach, Williamie!
William kiwał głową, słuchając z uwagą opowieści.
— To jest bardzo istotne, ponieważ w pokoju do czytania listów stoi bardzo stara, bardzo koślawa, bardzo magiczna choinka. Gdybyś ją zobaczył, prawdopodobnie byś uznał, że to martwa gałązka w doniczce... ale jest ona bardzo ważna. To drzewko istnieje od pierwszego Bożego Narodzenia i pozostaje żywe po dziś dzień... a teraz siedzi i słucha wszystkiego, co przeczyta Święty Mikołaj.
— Drzewko, które słucha? Naprawdę, tato? — dopytywał William, słysząc ten brzmiący nieco absurdalnie fakt.
— Oczywiście! Wszystkie drzewa słuchają, Williamie. Jak myślisz, dlaczego przez cały czas są one tak ciche? To oczywiste, że słuchają! — powiedział pan Trundle, nadając zachowaniu drzew doskonały sens. — Kiedy Mikołaj czyta na głos listy, stara, koślawa, magiczna choinka wypuszcza kiście bardzo specyficznie wyglądających strąków fasoli.
— Strąki fasoli! — krzyknął William. — Czym są te strąki fasoli?
— To są strąki fasoli z magicznej choinki, Williamie, a Mikołaj zbiera je i przekazuje elfom trudniącym się rolnictwem. Elfy gotują je w kotle, aż ze strąków wyskoczą bożonarodzeniowe ziarenka. Te fasolki są bardzo duże, w czerwono-białe paski. Gdybyś je zjadł, Williamie, smakowałyby tak wybornie, że twoje oczy zaczęłyby wypłakiwać tęczę, a potem wypadłyby wprost z twojej głowy, więc nigdy nie można ich jeść.
William kiwnął głową i zapamiętał sobie, żeby pod żadnym pozorem nie jeść świątecznych fasolek.
— Rolnicze elfy zabierają ziarna na najczystsze ośnieżone tereny i zakopują je głęboko w chłodnym, sypkim śniegu. Kiedy skończą, wszystkie elfy zbierają się i czekają na znak. Czekają i śpiewają piosenkę.
Pan Trundle odchrząknął i zaczął śpiewać najbardziej osobliwą elfią piosenkę swoim najlepszym elfim głosem:
Czekamy na znak
przez tak długi czas.
Fasolki, do dzieła!
Nie zwódźcie już nas!
Na nosach tkwią sople.
Gdzież jest ten znak?
Pospieszcie się, proszę,
Wigilia wnet wszak.
— Wow! — powiedział William. — Elfy naprawdę śpiewają taką piosenkę?
— Co roku! — zapewnił pan Trundle. — Wreszcie, gdy nadejdzie najlepszy moment, niebo nad biegunem północnym rozświetla taniec przepływających cudownych kolorów.
— Zorza polarna? — zawołał William. — Widziałem ją w telewizji!
— Masz rację, synku! Piękna zorza polarna. To znak, na który czekają! I w tym właśnie momencie do pracy ruszają elfy zajmujące się górnictwem!
— A co one robią? — spytał William.
— Powiem ci, mój chłopcze — odparł radośnie pan Trundle. — One kopią, kopią, kopiąco kopią pod śniegiem, a potem pod lodem, którego warstwa jest tak gruba jak nasz dom, a przejrzysta niczym tafla szkła, Williamie! Nie próbują się one jednak dokopać do diamentów czy złota. Kopią, by odnaleźć zabawki! Bożonarodzeniowe fasolki uwalniają swoją magię w śniegu, gdzie wyrastają z nich ogromne, skręcone, przerażające wręcz korzenie sięgające w dół i zagłębiające się w lód. I tam one są, Williamie. Schowane wewnątrz tych zamrożonych korzeni. To stamtąd pochodzą wszystkie zabawki dla dziewcząt i chłopców z całego świata. Rosną w lodzie, zrobione przez świąteczne fasolki, pochodzące z choinki, która słuchała Mikołaja czytającego listy! — Tymi słowami pan Trundle skończył swoją opowieść.
— Wow! — powiedział William.
— Naprawdę wow, Williamie! Więc już wiesz, jak pracują elfy! — powiedział pan Trundle.
A skoro wie o tym William, dowiedziałeś się tego również ty (a jest to prawda, bo zostało zapisane w książce).
Rozdział drugi
Zamrożone jajo
Bardzo daleko od lichego domu Williama płatki śniegu spadały z ogromnych, puszystych, śnieżnych chmur. Były to najgęstsze płatki śniegu, jakie mógłbyś sobie wyobrazić. Gdybyś wystawił język, aby złapać jeden z nich w usta, poczułbyś się tak pełny, że nie musiałbyś jeść obiadu — tak grube były to płatki.
Nie były to zwyczajne płatki śniegu, ponieważ padały na biegunie północnym, a tam nic nie jest zwyczajne!
Płatki śniegu uderzały o ziemię z łoskotem, który odbijał się echem od otaczających biegun gór, wywołując dźwięki przypominające rytm wybijany przez bęben orkiestry w trakcie pochodu:
Nie był to jednak jedyny dźwięk, jaki można było usłyszeć. Gdybyś się uważnie wsłuchał, usłyszałbyś głosy dochodzące głęboko spod ziemi, śpiewające razem z hukiem wywoływanym przez płatki śniegu. Były to głosy elfów z bieguna północnego — tych samych, o których pan Trundle właśnie opowiadał Williamowi.
Śpiewały swoją zwyczajową piosenkę na czas kopania, która brzmiała mniej więcej tak:
Kop kopu, kop kopu, kop kopu kopu kopu,
kop kopu, kop kopu, kop kopu kopu kop!
Och! Krasnoludy, które wykopują diamenty,
śpiewają hej-ho, hej-ho, hej-ho, hej-ho,
a wszystkie wróżki latające wysoko mówią
halo, halo, halo, halo!
Lecz nie jesteśmy wróżkami ani krasnoludami —
jesteśmy, oczywiście, Mikołaja elfami!
A jaki jest powód, że tak kopu kop kopiemy,
przedzierając się przez śnieg?
Zabawki, gry i inne rzeczy znajdujemy!
Będziemy kopać tak długo, aż ten bieg
pozbawi nas czucia u rąk oraz stóp,
lecz my wciąż będziemy kopać przez śnieg i lód!
Elfy przez cały czas tworzyły piosenki takie jak ta. W rzeczywistości elfy z bieguna północnego wcale nie mówiły normalnie — dosłownie NIGDY! Mówiły tylko w formie wierszyków. Na przykład, gdyby elf z bieguna północnego chciał szklankę soku pomarańczowego, w żadnym wypadku by nie powiedział: „Czy mogę prosić o szklankę soku pomarańczowego?”. Elf mógłby powiedzieć natomiast coś takiego:
Czy mogę prosić o odrobinę soku
pomarańczowego,
świeżo przygotowanego i świeżo wyciśniętego?
Oderwij, proszę, skórkę i wyłuskaj pestki,
i daj mi ekstrasoczyste pomarańczy kęski!
Jeśli z kolei elf z bieguna północnego chciałby przywitać się z innym elfem, rzekłby:
Dzień dobry, mój elfi kolego,
mam nadzieję, że dzień przyniesie ci
wiele dobrego,
a nawet jeśli nie, nie frasuj swej głowy —
bądź wdzięczny za to, że jesteś zdrowy!
Elfy mają wiersze oraz piosenki na każdą okazję i ciągle tworzą nowe. Niektóre bywają raczej dobre, a inne są okropne — ale one śpiewają je równie ochoczo.
W tym szczególnie chłodnym grudniowym dniu kopaniem zajmowało się osiem elfów. Pracowały one w lodowych kopalniach leżących pod śniegami bieguna północnego. A nazywały się: Smarkichawek, Cętkogarb, Blaskonóżka, Słodkonos, Gwiazdkobryłka, Kartofpolik, Śnieżnokruch i Kiełkuś. Wszystkie były dokładnie tak małe, jak opisał to pan Trundle, a wyprostowane sięgałyby ci co najwyżej do lewego kolana. Wszystkie nosiły niezwykłe ubrania, od szaty z filiżanek po puszyste płaszcze pokryte kulami światła zorzy polarnej. Był to spektakularny widok.
Każdy elf wykonywał inną, ale równie ważną pracę.
Smarkichawek wykopywał dziurę.
Cętkogarb trzymał latarnię, dzięki której Smarkichawek mógł cokolwiek widzieć.
Blaskonóżka rozpalała ognisko.
Słodkonos gotował wodę w czajniczku.
Gwiazdkobryłka robiła herbatę.
Kartofpolik przygotowywał cztery racuszki (po pół racuszka na każdego elfa).
Śnieżnokruch pokrywał je masłem.
Kiełkuś trzymał straż.
Kopały dziury, jadły racuszki i piły herbatę przez cały ranek i zaczęły już myśleć o obiedzie (elfy z bieguna północnego były bardzo małe, ale zawsze pozostawały jednocześnie bardzo głodne).
— Nie zostały nam już żadne racuszki — powiedział Kiełkuś. — Wracajmy na lunch nakarmić swe brzuszki.
Ale Smarkichawek go nie słuchał. Smarkichawek znajdował się wewnątrz długiego tunelu, który wykopywał w lodzie przez ostatnie dwie godziny. Był zamyślony i zagubił się w piosence, którą śpiewał sam do siebie:
Kopałem przez śnieg i lodu moc,
przez wiele dni i niejedną noc,
aby każde dziecko na wyprawkę
otrzymało wyjątkową świąteczną... JAJO?
To wywołało wielkie westchnienie wszystkich elfów. Kartofpolik nawet upuścił pół racuszka na śnieg, i to stroną z masłem do dołu!
— Ten wers bez rymu jest! — stwierdził Śnieżnokruch, stojąc na samym końcu grupy skonsternowanych elfów. Na biegunie północnym brak rymów był niezwykłą rzadkością.
— Znalazłem coś dziwnego w mroźnym gruncie... schowanego! — krzyknął Smarkichawek, jednocześnie powracając do swojego poczucia rymu.
Siedem elfów jednocześnie wypuściło z dłoni filiżanki z herbatą oraz racuszki i ruszyło naprzód, aby spojrzeć na znalezisko. Cętkogarb dopasował wspaniałą mosiężną latarnię, którą nosił na długim słupie, tak aby świeciła nad jego głową. Lodowy tunel rozświetliły wspaniałe odcienie błękitu i żółci, a to, co elfy ujrzały we wnętrzu tunelu, sprawiło, że wszystkie stanęły z rozdziawionymi ustami, wytrzeszczonymi oczami i poczuciem całkowitej dezorientacji.
To było ogromne zamrożone jajo!
Większość elfów miała już ponad dwieście lat i widziała różne dziwne rzeczy oraz wszelkie niezwykłości obecne na biegunie północnym, ale jak dotąd żaden z nich nigdy nie widział jaja zamrożonego w lodzie.
Zaczęły szeptać i plotkować między sobą nawzajem (oczywiście rymując), starając się zarazem lepiej spojrzeć na piękną, błyszczącą skorupę jaja, która w połowie wystawała z lodu, a w połowie nadal była nim skuta. Gdy wszyscy zbliżali się do znaleziska, powstał taki zamęt, że pomiędzy Słodkonosem a Smarkichawkiem doszło do sporu, choć ich kłótnia dla ciebie i dla mnie brzmiałaby raczej uroczo. Szło to mniej więcej tak:
— W śniegu jajo jest do wzięcia!
— Skąd się tu wzięło?
— Nie mam pojęcia!
— Cóż, zatem trzeba je wykopać, by je stąd wziąć!
— Jak je wykopać? Przecież może pęknąć!
— Nie możemy go tutaj w lodzie pochować...
— Ugotujmy je na obiad... może cudnie smakować!
— Ugotować? UGOTOWAĆ? Nie możemy zrobić tego! W środku jaja na wyklucie czeka coś małego!
Kiedy tylko Smarkichawek zakończył ostatni wers, wydarzyło się coś, co spowodowało, że wszystkie elfy dosłownie podskoczyły.
Jajo zaczęło drgać!
W tunelu zapanowała wielka cisza, a elfy się skuliły, wpatrując się w jajo. W środku coś było i to było super! Coś żywego! Potem jednocześnie, jakby od wielu miesięcy elfy planowały ten występ, wszystkie zaczęły śpiewać idealnie zsynchronizowanymi głosami:
Zaraz jajo wykopiemy —
teraz odzyskać je możemy!
Zaraz jajo wykopiemy,
wykluć zeń się pomożemy!
Zaraz jajo wykopiemy,
aby się dowiedzieć,
jaki rodzaj stworzenia
może w jaju siedzieć!
Czy to kurczątko schłodzone?
Czy też rybki wychłodzone?
Mikołaj to wie i powie.
Teraz nam kopanie w głowie!
Wszystkie osiem elfów współpracowało zgodnie, aby ostrożnie wykopać jajo. To było trudne, skomplikowane przedsięwzięcie, które mogły zrealizować tylko elfy z bieguna północnego. Gdyby to ludzie znaleźli jajo, skończyłoby ono spłaszczone niczym naleśnik! Ale elfy były bardzo delikatne i osiągnęły poziom ekspercki w kopaniu. Słodkonos użył pary z czajniczka do gotowania herbaty, aby stopić najsilniej zmrożoną warstwę lodu. Śnieżnokruch użył swego nożyka do smarowania masłem, aby delikatnie pokroić kawałki lodu zalegające na jaju. Gwiazdkobryłka wyszczotkowała leżący luźno śnieg, a Kiełkuś podskakiwał z podnieceniem i wykrzykiwał zachęcające rymy, aby pomóc reszcie kompanii (oczywiście z ustami pełnymi racuszków). Po zaledwie piętnastu minutach i dwudziestu dwóch sekundach zablokowane jajo wyłoniło się z lodu.
Wszystkie elfy wzięły swoje cudownie grube płaszcze i szaliki, a następnie owinęły je wokół olbrzymiego jaja. Było ono wyższe niż elf stojący na ramionach elfa, grubsze niż trzy elfy i cięższe niż wszystkie zebrane elfy.
Cała operacja wymagała więc od nich wielkiego wysiłku, ale jeśli istnieje coś, w czym elfy są naprawdę dobre, bez wątpienia jest tym praca zespołowa.
Wszystkie elfy skupiły się wokół jaja, a mroźny wicher charakterystyczny dla bieguna północnego świzgotał wszędzie wokół nich. Elfy wzięły wykopane jajo na ramiona, a następnie przeniosły je z lodowych kopalń, przez śnieżne pola, wprost do najmądrzejszej osoby, jaką kiedykolwiek znały.
Jedynej osoby, która mogła wiedzieć, co należy zrobić z zamrożonym jajem znalezionym na biegunie północnym.
Do Świętego Mikołaja!Rozdział trzeci
Tyłek Mikołaja
Czy kiedykolwiek widziałeś dom większy niż budynek szkoły? Dom Świętego Mikołaja taki właśnie jest.
Czy kiedykolwiek widziałeś dom większy niż zamek? Dom Świętego Mikołaja taki właśnie jest.
Czy kiedykolwiek widziałeś dom większy niż księżyc?
OK — dom Świętego Mikołaja nie jest aż tak ogromny. Ale jest on naprawdę całkiem
Spróbuj w swojej głowie przywołać obraz największego domu, jaki kiedykolwiek widziałeś. Teraz wyobraź sobie, że został on w całości wykonany z mocnego, wytrzymałego drewna, niczym olbrzymia chatka. Teraz dodaj ogromną wieżyczkę, cztery wysokie kominy wydmuchujące chmury olśniewającego dymu i dziewięćdziesiąt dziewięć okien wypełnionych szkłem o jaskrawych barwach (i jedno wypełnione matowym szkłem — to było zamontowane w łazience Mikołaja).
Teraz wyobraź sobie olbrzymie drzwi frontowe wykonane z grubych, solidnych, sosnowych desek, z lśniącą kołatką w kształcie płatka śniegu wykonaną z litego, niezniszczalnego lodu. Do drzwi niegdyś prowadziła brukowana ścieżka, ale że elfom sprawiało trudność chodzenie nią, Święty Mikołaj przerobił ją na tor saneczkowy. Teraz elfy podjeżdżają pod same drzwi frontowe na miniaturowych sankach.
Wyobraź sobie, że po obu stronach toru saneczkowego rozciąga się ogród pełen ośnieżonych choinek.
To jest Śnieżne Ranczo na biegunie północnym.
To tam mieszka Święty Mikołaj, w samym centrum bieguna północnego.
Smarkichawek i inne elfy mieszkały bardzo blisko siebie: na szczycie ścieżki przerobionej na tor saneczkowy leżało miasteczko elfów (było ono rozmiaru małej ludzkiej wioski). Były tam duże stajnie dla reniferów z trzykrotnie wyższymi sufitami, dzięki czemu renifery mogły latać wewnątrz stajni. Znajdował się tam też minigolf, którego wszystkie atrakcje były utrzymane w tematyce świątecznej. I kino pokazujące wszystkie największe świąteczne filmy, biblioteka (pełna świątecznych opowieści) oraz cztery obiekty sieci Kawiarnie Gwiazdy Polarnej. W miasteczku istniało również lodowisko (które tak naprawdę było tylko zamarzniętym odkrytym basenem Mikołaja). Ponieważ elfy kochają jedzenie, zwłaszcza słodkie rzeczy, każdy inny sklep był albo piekarnią, albo cukiernią, wskutek czego w powietrzu unosił się zapach ciepłego cukru i racuszków. I było tam o wiele więcej wspaniałości! Oto mała mapa, dzięki której sam się możesz o tym przekonać...
To było fantastyczne miejsce do mieszkania.
Nagle Smarkichawek, Cętkogarb, Blaskonóżka, Słodkonos, Gwiazdkobryłka, Kartofpolik, Śnieżnokruch i Kiełkuś wpadli przez olbrzymie drewniane drzwi frontowe Śnieżnego Rancza. Weszli do holu, zgarbieni pod ciężarem zamrożonego jaja niesionego na ich plecach.
Mikołaju! Szybko!
Mikołaju! Prędko!
To jajo jest za ciężkie,
plecy elfom miękną!
— zawołało osiem elfich głosów.
Nagłe BUM, BUM ciężkich kroków rozległo się w holu, w którym czekało już ośmioro znalazców jaja. Potem kroki się zatrzymały i na chwilę zapadła cisza. Nagle znikąd pojawił się wielki, ciężki mężczyzna, który zjechał z sufitu na cyrkowym trapezie!
To był Święty Mikołaj — on zawsze lubił mocne wejścia!
Był największym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek mógłbyś sobie wyobrazić. Wyobraź sobie swoich dwóch najgrubszych krewnych (jest to całkowicie w porządku — nie będą przecież wiedzieli, że właśnie o nich pomyślałeś). Teraz wyobraź sobie ich połączonych w jedną osobę! Tak, tak wielki był właśnie Święty Mikołaj — nie gruby, lecz wręcz
Był on co najmniej rozmiaru pięćdziesięciu elfów zebranych razem, ale jak na mężczyznę o tak wielkich proporcjach był zarazem zaskakująco zwinny.
Był najszybszym biegaczem na półkuli północnej.
Mógł tańczyć na czubkach palców niczym balerina.
Potrafił podskakiwać i robić salta niczym olbrzymi, tajemniczy ninja.
Kiedyś przeszedł po linie z bieguna północnego na południowy... i odbył jeszcze w ten sam sposób połowę drogi powrotnej (w pewnym momencie musiał wsiąść do sań i w nich powrócić do domu z powodu paskudnego pęcherza, jaki mu się zrobił na stopie)!
Święty Mikołaj zrobił przewrót w tył, po czym podwójny przewrót do przodu, tym samym pokonując obszerny hol wejściowy, by ostatecznie zatrzymać się dosłownie o milimetr od grupy elfów, przed którymi wykwitł jego okrągły brzuch pokryty czerwonym kombinezonem. Następnie Mikołaj skakał, brykał i tańczył na koniuszkach palców przed elfami, z ekscytacją wpatrując się w przedmiot, który niosły na plecach, a który wciąż był bezpiecznie owinięty w elfie włochate płaszcze.
— Jakie to ekscytujące! — zawołał Mikołaj niczym trzpiotka. — Jakże cudownie wspaniałe. Rewelacja! Och, cóż za zabawastyczny widok. Och, cóż to za cud. Jak tajemniczo intrygujący. Jak intrygująco tajemniczy. Coście tu przyniosły, wy moje osiem elfów? Czy mogę tego dotknąć? Czy możemy na to popatrzeć? Czemu? Ja, oczywiście, wiem, co to jest! To jest oczywiste. To jest... to jest... Co to jest?
W tym momencie elfy zdjęły ze swojego znaleziska płaszcze i szaliki, a oczom Mikołaja ukazała się skorupa ogromnego jaja.
— Hmmmmm! — powiedział z zaciekawieniem Święty Mikołaj.
— Hmmmmmmmm! — powtórzyły za nim elfy.
— Interesujące... — szepnął Mikołaj, mrucząc przez grubą, białą brodę i zakręcone wąsy.
— Bardzo interesujące, nasza gwiazdo... — odparły elfy, mając nadzieję, że za chwilę Mikołaj powie coś do rymu.
— A gdzie było jego... gniazdo? — spytał Mikołaj, wyglądając na zdumionego faktem, że potrafił znaleźć rym. Zwykle kiepsko szło mu rymowanie z elfami, co wywoływało w nim sporą frustrację.
— W lodzie! To było zamrożone! Miało wiele szczęścia, że nie pękło one! — wykrzyknął Kiełkuś.
— O rety! — powiedział Mikołaj zaskoczony nieoczekiwanym znaleziskiem. — Jeśli to jajo zostało zamrożone w lodowych kopalniach, to musi być bardzo stare. Nawet starsze ode mnie, a ja mam pięćset... nie, sześćset pięćdziesiąt... dwadzieścia... Jejku, rety! Zapomniałem, jaki jestem już stary!
Elfy patrzyły na siebie nawzajem, na wpół podekscytowane zagadką starego zamrożonego jaja, a na wpół zaniepokojone, że Mikołaj zaczął mówić bez jakiegokolwiek dbania o rytm i rym wypowiedzi.
— Co zrobimy z jajem, które jest zamrożone? — spytała Blaskonóżka.
— Czy powinno być ugotowane, czy może otworzone? — podawał potencjalne odpowiedzi Kartofpolik.
Właśnie wtedy jajo zaczęło znowu lekko drgać!
— Ugotowane? Otworzone? — zakrzyknął Święty Mikołaj. — Wy zwariowana bando małych głuptasów, nie róbcie niczego podobnego! Wewnątrz tego jaja coś się znajduje. Coś żywego! To jajo musi być powoli ogrzewane. Musimy otoczyć je troską. Kochać. To jajo potrzebuje matki, która by je wysiadywała tak, jak kura wysiaduje swoje jaja. — Po tych słowach Mikołaj rozejrzał się po pokoju, jakby miał nadzieję zobaczyć w nim jakąś wielką kurę, która mogłaby posiedzieć na jaju, aby je rozgrzać.
— Ale Mikołaju, to jajo nie ma mamy! Innym tyłkiem je porozgrzewamy! — powiedział Smarkichawek, który starał się jak najwięcej używać słów takich jak tyłek czy pupa.
— Jasne dzwonki choinkowe, masz rację, Smarkichawku! — powiedział Święty Mikołaj. — Ale czyj tyłek mógłby być wystarczająco wielki, aby ogrzać to zamrożone jajo?
Na te słowa elfy zaśpiewały piosenkę, która brzmiała mniej więcej tak:
To jajo ciepła tyłka potrzebuje,
ale elfia pupa jest za mała i tu nie pasuje.
Gdyby wszystkie elfy je wysiadywały,
prędzej tyłki by sobie poodmrażały.
Elfy nie dadzą rady — to pomysł głupiutki.
Elf sobie nie poradzi — rok byłby za krótki!
A skoro elf sobie nie poradzi, to musi być ktoś
większy znacznie od polarnego elfa gość!
Elfy skończyły piosenkę i swój taniec, padając na kolana i wskazując palcem na Mikołaja. W oczach całej ósemki błyszczała nadzieja.
— Ja? — spytał Mikołaj. — Ja nie mogę wysiadywać tego jaja. Już prawie święta, a zostało jeszcze tyle do zaplanowania. I do zapakowania... I do zawijania... — Mikołaj zawahał się, ale głęboko w swoim wnętrzu wiedział, co należy zrobić. I wiedział, że jest jedyną osobą, która może tego dokonać. Jego elfy mogły zadbać o wszystkie świąteczne przygotowania. Jedyne, co musiał zrobić, to usadowić swój olbrzymi, przyjemny, ciepły tyłek na wierzchu zamrożonego jaja!
I tak właśnie zrobił!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki