HAITI - ebook
HAITI - ebook
Wyprawa na Haiti to jedna z najważniejszych podróży życia.
HAITI - raport z podróży erotycznej powstawał przez dwa lata. Powieść oparta jest na faktach, przeznaczona tylko dla dorosłych. Prócz pięknych zakątków kraju autorowi udało się poznać niejeden zakamarek kobiecego ciała. To nie jest zwykły przewodnik po Haiti i Dominikanie. To opowieść o tym, czego przeciętny turysta nie zawsze ma okazję doświadczyć.
Przygotujcie się na niezapomniane emocje.
Będzie gorąco. Będzie pikantnie.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67179-03-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tak to się zaczyna…
Była to ostatnia, jak do tej pory, podróż życia. Zaczęła się niekonwencjonalnie, nie miałem pewności, czy dojdzie do skutku, jednak się udało. Przeżyłem przygody, dzięki którym teraz mam masę wspomnień.
Nikt mi ich nie odbierze.
W odróżnieniu od wcześniejszych wypraw – tak je muszę nazwać, bo w moim przypadku rzadko zdarzają się normalne wczasy czy wakacje – tym razem odszedłem od stereotypów. Ta podróż była marzeniem, które się spełniło. Naprawdę nie wiem, czy następna taka się powtórzy. Miałem tyle szczęścia, fuksa, nawet nie wiem, jak to nazwać. Chyba ktoś nade mną czuwa. Choć i pech kilka razy się przydarzył.ROZDZIAŁ 1.
1.
Jak zwykle kupiłem bilet lotniczy tydzień przed wylotem, oczywiście posprawdzałem gdzie, co i jak, ale nie jakoś szczegółowo, bo z doświadczenia wiem, że na miejscu i tak wszystko okazuje się inaczej niż w planach, i to wtedy się podejmuje decyzje. Los decyduje. Dla wiadomości straży granicznej zawsze zarezerwuję pokój, żeby można było wpisać miejsce pobytu, bo przeważnie tego wymagają. A potem bukuję z dnia na dzień, w zależności, gdzie mnie poniesie, lub jeżeli nic się nie dzieje czy miejsce, które wybrałem, nie odpowiada mi, przenoszę się gdzie indziej. Po prostu szukam przygody, klimatu, nastroju, ciekawych ludzi, zwłaszcza kobiet.
Niekiedy coś planujesz i nie wychodzi, a następnym razem idzie jak po maśle, ale tego nigdy nie da się przewidzieć. Wszystko zależy tylko od Ciebie: to, czy będziesz pragnął, dążył, ryzykował, marzył, czy Ci się będzie chciało wstać, przejść uliczkę dalej, zapytać, i czy masz szczęście.
Tutaj codziennie się coś działo, przygoda za przygodą, poznawanie nowych, ciekawych miejsc, spotkanie tylu ludzi, pięknych kobiet, przeżywanie wakacyjnych miłości, seksu, a do tego stres. Testosteron i adrenalina podniesione na maksa .
Bilet kupiłem na Dominikanę, ale głównym celem było Haiti, jedna wyspa – Santo Domingo – ale dwa różne państwa na niej, dwa odrębne światy, gdzie nowoczesne, wygodne życie miesza się z totalną biedą. Ale po kolei .
Cel był tylko jeden: Haiti.ROZDZIAŁ 2.
2.
Musiałem wyjechać w nocy na lotnisko do Bristolu, odległe o prawie czterysta kilometrów. Znowu czekały mnie nowe doświadczenia. Nie byłem tam jeszcze. Ruszyłem przed północą, a że jestem nocnym markiem, nie mogłem zasnąć. Na szybko się pakowałem. Nie miałem dużego bagażu, tylko podręczny, bo i tak wiedziałem, że będę się przemieszczał, a tam jest ciepło. Za sam dodatkowy bagaż musiałabym dopłacić, a linie lotnicze przesadzają z cenami. Zrobiłem sobie ze dwie bułki, wrzuciłem jakieś picie, paczkę chipsów, paluszki, orzeszki na drogę. Wziąłem prysznic, żeby się całkiem obudzić. Zresztą wypiłem kawę i może małe podniecenie wyprawą nie dawało mi zasnąć chociaż na godzinę. Myślałem tylko o tym, co jeszcze muszę zrobić, co zabrać. Przypomniałem sobie o najważniejszej rzeczy – paszporcie, bo pieniądze wymieniłem po południu. Powyłączałem urządzenia w domu: pralkę, lodówkę i inne, podlałem kwiatki, rozglądnąłem się, czy wszystko OK, zarzuciłem plecak na ramię, zamknąłem dom i ruszyłem do auta. Podjechałem na stację benzynową, zatankowałem pół baku, powinno starczyć. Nie wiadomo przecież, czy wrócę – pomyślałem, bo przeczytałem kilka tekstów o tym, co trzeba zabrać ze sobą, na co uważać, o tym, że Haiti to niebezpieczny kraj, bieda pcha ludzi do przestępstw. Profilaktycznie zaszczepiłem się wcześniej na różne dziwne choroby: tyfus, żółtą febrę, cholerę i inne.
Ustawiłem GPSa i ruszyłem w ciemność. Światła cały czas oślepiały mnie z naprzeciwka, muzyka w tle leciała non stop. Nie lubię prowadzić bez muzyki, ma płynąć z głośników i już. Jedyne, co ją przerywało, to komunikaty, gdzie mam skręcić albo kiedy zwolnić. Czasem rozmyślałem o tym, żeby samochód się nie zepsuł i czy zdążę na odprawę, jak będą korki, bo i tak się kiedyś zdarzało. Zatrzymałem się ze dwa razy, żeby rozprostować kości, odlać się, kupić gorącą kawę i nie zasnąć, bo zaczynało mnie brać spanie.
Dojechałem, gdy już świtało, a słońce wychodziło zza horyzontu. Pojawiało się coraz więcej aut, niektórzy miejscowi szaleli, znali drogę albo zaspali. Gdy znalazłem się na miejscu, okazało się, że jest to małe lotnisko, a parking znajduje się niedaleko, można dojść na piechotę. Dotarłem, ulżyło mi, odprawa była już czynna. Nie zastanawiając się, od razu ruszyłem, żeby mieć ją za sobą. Podałem paszport. Coś tam miałem wydrukowane, część w komórce, od razu po sprawdzeniu danych zapytałem, czy mogę poprosić o siedzenie przy oknie. Byłem tylko godzinę przed odlotem, a trzeba dwie, więc bilety już rozdysponowano. Pani z przykrością powiadomiła, że niestety nie pomoże mi, podała bilet i paszport, zerknęła tylko na mój bagaż i byłem po odprawie. Trochę wkurzony, że nie mam spokojnego miejsca przy oknie, ruszyłem do odprawy bagażowej. Niestety tutaj pojawiły się małe problemy, bo zapomniałem, że do bagażu podręcznego – tylko z nim się wybrałem w podróż – wrzuciłem olejek przeciw oparzeniom słonecznym. Dostałem kiedyś nauczkę, gdy przebywając w Meksyku, tak się zjarałem, że miałem na plecach bąble od poparzeń i do dziś mam blizny. Wtedy to była ciężka przeprawa, żeby przetrwać na urlopie z tymi poparzeniami. No cóż, przetrzepali bagaż, wyrzucili to, czego nie można brać, do kosza, i puścili mnie.
Sklepy bezcłowe budziły się do życia. Ludzi już trochę było, jedni siedzieli, czekali, inni kupowali coś na podróż, ja zająłem miejsce i dojadałem bułkę z szynką i serem, przypatrując się podróżnym.
Kupiłem coś do picia, colę, chipsy, orzeszki i dwie małe buteleczki whisky, które w ubikacji wlałem do coli. Tylko żeby szybko zasnąć, bo noc nieprzespana, a czekało mnie jedenaście godzin lotu i różnica czasowa około sześciu godzin.
Po ogłoszeniu, że samolot jest podstawiony, do wejścia ustawiła się strasznie długa kolejka. Dzieci biegały, dorośli stali parami albo w grupach, jedynie ja leciałem sam. Wiedziałem, że większość z tych ludzi nie wystawi nosa poza hotel z basenem czy plażą. Typowe zachowanie Brytyjczyków. Po ponownym sprawdzeniu przez obsługę biletu i paszportu przechodziliśmy tunelem do samolotu. Z okien widać było, że samolot jest ogromny. Pierwszy raz miałem polecieć Dreamlinerem, jednym z najnowszych latających cudów techniki.
Przywitały mnie stewardesy, sprawdziły na bilecie numer siedzenia i skierowały na moje miejsce. Byłem wyrypany, spać mi się chciało. Dostałem miejsce w przejściu. No cóż, jakoś wytrzymam. Wrzuciłem mój plecak do schowka i usiadłem. Obok mnie nie było jeszcze nikogo. Przez moment poczułem się ciekawy, kto koło mnie będzie siedział. Wziąłem łyk coli z dodatkiem alkoholu.
W tym momencie pojawiła się para ze szlochającym dzieckiem na ręku – dziewczynką około dwóch, trzech latek. Małą pewnie wyrwano ze snu, może pierwszy raz leciała samolotem. Wiedziałem, że już nie pośpię. Wstałem, żeby ich przepuścić, wtedy facet, chyba ojciec dziewczynki, zaczepił akurat przechodzącą stewardesę. Coś tam rozmawiali i po chwili stewardesa zapytała mnie, czy mogę zmienić miejsce, ponieważ ci państwo z dzieckiem chcą siedzieć razem. Od razu się zgodziłem, bo wiedziałem, że miałbym gehennę, zostając. Wszyscy mi podziękowali, powiedziałem, że nie ma sprawy, nawet dziewczynka się lekko uśmiechnęła, patrząc, jak odchodzę.
I znowu mam fuksa, dostaję miejsce w pierwszej klasie, witany lampką szampana, chyba już szósty raz w życiu. W tym momencie okazało się, że moje kombinowanie w ubikacji z przelewaniem whisky nie miało sensu, bo tutaj dostanę alkohol za free, ile tylko będę chciał, jedzenie lepsze i więcej niż w normalnej klasie, kołdrę zamiast lekkiego koca, poduszkę i inne przyjemności. Pomyślałem o moim drinku. To się nie zepsuje, będę miał, żeby zabić zarazki, gotowego na później. Przynajmniej nie muszę kupować na miejscu. Z doświadczenia wiem, że trzeba wypić przez jeden dzień w różnych kombinacjach sto mililitrów alkoholu, żeby nie dorwała nas klątwa faraona .
Kurde, mała uprzejmość z mojej strony, a dostałem nagrodę – miejsce przy oknie. Wrzuciłem plecak do schowka, usiadłem, trzymając lampkę szampana w dłoni, wziąłem łyk i pomyślałem: „kto nie ryzykuje, nie pije bąbelków”.ROZDZIAŁ 3.
3.
Jeden szczegół trochę zepsuł mi humor, mianowicie stewardesy. Przykro mi o tym pisać, ale taka prawda. Lecąc angielskimi liniami, nie spodziewaj się atrakcyjnej obsługi, młodych, szczupłych, wysokich, ładnych lasek, tylko kobiet już trochę nadszarpniętych lataniem. Niekiedy nie idzie się z nimi minąć między siedzeniami, a wyuczona latami uprzejmość sprawia wrażenie sztucznej.
Leciałem już ze sto razy różnymi liniami, nawet w skandynawskich liniach stewardesy były około pięćdziesiątki, ale miały klasę – wiecie, o co mi chodzi. Natomiast nikt nie przebije polskich stewardes, do których byłem przyzwyczajony, czy to latając tanimi liniami, czy spotykając je w innych liniach lotniczych.
Ale wiedziałem, że i tak przede wszystkim będę spał, bo czeka mnie jedenaście godzin lotu, a od dwudziestu czterech godzin nawet nie zdrzemnąłem się. Po prostu nie będzie na czym oka zawiesić czy choćby zagadać, ale nic straconego. Może lepiej niech mi się coś przyśni – pomyślałem, jak na faceta-wzrokowca przystało.
Zawsze wybieram miejsce przy oknie. Nie chodzi o widoki, bo ich jest niewiele. Po prostu nie muszę wstawać, jak komuś się zachce iść do toalety, tylko mnie trzeba wypuszczać, no i nie lubię siedzieć przy przejściu, bo ludzie chodzą non stop, dzieci biegają, uderzają w łokieć i tak dalej. Tym razem też mi się udało i nie dość że okno, to ta pierwsza klasa się trafiła. Teraz tylko czekać, kto się do mnie przysiądzie. Nie trwało to długo, choć Dreamliner to duży samolot i trochę osób leci. Na oko jakieś trzysta. Chwilę trwa, zanim wszyscy wejdą. A jeszcze dwa wolne miejsca zostały obok mnie.
Już sączyłem szampana, oryginalnego, ale najniższa półka, gdy obok mnie pojawiła się fajna laska. Gdy ją zmierzyłem wzrokiem, przez kilka sekund byłem w skowronkach. Przyglądając się jej na szybko, stwierdziłem: młoda, figura w miarę, wysoka, włosy czyste, zadbane, niezbyt długie, ubrania markowe, wyczuwalny miks perfum, które testowała na bezcłówce, brak pierścionków, kolczyki malutkie, delikatne, na ręce bransoletka z rzemyków z dwoma koralikami, na szyi łańcuszek z jakąś małą zawieszką, która prawie stykała się z piersiami, widoczny dzięki luźnej koszulce z głębokim dekoltem, na który padł teraz mój wzrok. Jeden rzemyczek od biustonosza zatrzymał moje spojrzenie na dłużej. Nosiła chyba push-up, z tych stworzonych po to, by dodać kobiecie pewności siebie, ale na mój gust rozmiar piersi był OK. Na bluzkę zarzuciła kurtkę, ale gdy się obróciła, widać było trochę brzuszka, pleców. Jeansy opinały jej tyłek i uwydatniały fajną figurę. Mój wzrok zatrzymał się na wysokości górnego guzika od spodni i zameczku, który skrywał jej sekret. Znowu przemknęło mi przez głowę, jak to facetowi, wyobrażenie tego, jakie ma stringi i jaką ma cipeczkę i fryzurkę na niej.
Przesunęła się, chyba zobaczyła, na co się gapię i czar prysł. Podniosłem wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Widziała, że gapiłem się na jej łono, i się zaczerwieniła. Ja natomiast dopiero teraz dostrzegłem jej brązowe oczy, twarz bez makijażu, no może z delikatnym. Naprawdę ładna dziewczyna mi się trafiła za sąsiadkę.
Lecz naraz nastąpił koniec mojego kilkusekundowego zauroczenia, ponieważ nie zwracałem uwagi na to, co się dzieje obok, tak byłem wpatrzony w blondyneczkę z piegami. Zszedłem na ziemię, gdy obok mnie usiadła starsza kobieta, a dopiero obok niej laska. Jak potem wywnioskowałem, starsza była jej mamą. Zamieniłem z nią kilka słów. Mamą, niestety nie córką.
Okazało że są Szkotkami, a ja rozumiałem co dziesiąte słowo z ich konwersacji.
Po starcie i zapodaniu sobie środka usypiającego w postaci dwóch małych buteleczek whisky z colą, podanych przez stewardesę, odleciałem, będąc już de facto w chmurach.ROZDZIAŁ 4.
4.
Przebudziło mnie szturchnięcie w rękę. Otrząsnąłem się z głębokiego snu, delikatnie zamroczony zmęczeniem. Może dręczył mnie delikatny kac, ale sucho w gardle miałem chyba jednak od klimatyzacji. Jednak nie to było w tym momencie najważniejsze, lecz trzy pary oczu wgapione we mnie – matki, córki, siedzących obok mnie, i stewardesy pytającej, co chcę zjeść. A mi było wszystko jedno, skinąłem tylko głową, że może być to, co trzyma w ręce, czyli jakiś tam kurczak, ryż, kawałki warzyw, ciastko, masło, bułka. Poprosiłem o kawę, ledwo wydając z siebie głos. W pierwszej klasie ma się większy wybór posiłków, dostaje się kartę menu, a w niej jest schab lub kurczak, jest zestaw dla wegetarianów, cukrzyków, którzy wcześniej kupując bilet, wybrali taką opcję.
Gdy doszedłem do siebie po posiłku, odsłoniłem plastikową zasłonkę w oknie. Naraz blask światła słonecznego oślepił mnie. Było południe. W siedzeniu pasażera przede mną wbudowany był ekran, informujący, że jesteśmy na wysokości dwunastu tysięcy metrów. Kurde, znajdowałem się dwanaście kilometrów nad ziemią, nad chmurami, ziemi nie było widać, jedynie co, to słońce. Rozmarzyłem się, patrząc na postrzępione obłoki. Który to już mój lot? Chyba dobijam do setki – zacząłem liczyć i przypominać sobie, gdzie to mnie w świat wywiało.
Trochę tego było. Pomyślałem tylko, że późno zacząłem. Wcześniej nie było możliwości, prowadzenie firm, liczenie pieniędzy i przede wszystkim nie ogarnęła mnie choroba podróżowania. Przemknęło mi przez głowę, że jestem szczęściarzem. Ale ile trudu też mnie kosztowało, ile wyrzeczeń, stresów, żeby zobaczyć trochę świata. Uśmiechnąłem się na myśl, że znowu lecę w nieznane, znowu adrenalina, znowu będzie jazda bez trzymanki. Już jestem w chmurach, nie zawrócimy, jedynie możemy przypikować i byłby to koniec lotu, podróży, przygód, życia. Uznałem, chyba jestem porąbany, snując takie katastroficzne wizje. Ale takich też lubią.
Moje rozmyślania przerwało znowu szturchnięcie matki Szkotki. Na wózku specjalnie do tego skonstruowanym przyjechało jedzenie. Dostałem to, co zamówiłem, razem z gorącą kawą, której pragnąłem bardziej niż zimnego drinka czy jedzenia. Musiałem nabrać trochę energii. Nie słodzę już od ponad dziesięciu lat, jednak gdy potrzebuję dopalacza, jestem zmęczony, prowadzę w nocy czy coś, dodaję jedną lub dwie łyżeczki, w tym wypadku saszetki cukru. Nie lubię słodzika, który jest dla mnie sztuczną chemią. Takich posiłków podczas długiego, ponad jedenastogodzinnego lotu miałem trzy, nie mówiąc o deserze i non stop podawanych napojach alkoholowych, a co najlepsze, uśmiechnąłem się, wszystko free. Takie dodatki kosztują dwieście pięćdziesiąt funtów w jedną stronę, czyli dodatkowo trzeba doliczyć tyle kasy do ceny biletu, a mi się udało bilet kupić za trzysta funtów w dwie strony. Także podróż zaczęła się świetnie. Ciekawe, jak się skończy. W tym momencie znowu uśmiechnęliśmy się wszyscy, to znaczy obydwie Szkotki i ja. Podniosłem plastikowy kubek z drinkiem w geście radości. Humor mi dopisywał, byłem dumny, znowu oderwałem się od codzienności. Tego mi było trzeba. Podczas podróży oddycham pełną piersią, choć niektórzy twierdzą, że urywam się ze smyczy. Ale ja jestem wolny i znowu muszę liczyć tylko na siebie. Czeka mnie kolejna walka o przetrwanie w nowych miejscach. Zresztą, co ma być, to będzie, to mnie jara.
Wypiłem do końca drinka, zjadłem wszystko, co mi podali, spakowałem puste talerzyki, sztućce, resztki do woreczka i położyłem na stoliku przede mną. Zerknąłem na ekran i odległość – ile nam jeszcze zostało. Byliśmy dopiero w połowie drogi, gdzieś na środku oceanu. W tej chwili pojawiła się stewardesa. Zbierała woreczki i inne rzeczy po posiłku. Podałem jej swój i poprosiłem tym razem o gin z tonikiem. Kiwnęła tylko głową i ruszyła dalej. Tutaj, w pierwszej klasie, mają mniej ludzi przydzielonych do obsługi, za to też więcej biegania. Dostałem dwie buteleczki ginu, kubek z lodem, przekrojoną limonką i malutką puszeczkę toniku. Podziękowałem i pomyślałem w duchu, że nie latałaby tak do mnie i nie uśmiechała, gdyby wiedziała, że bilet pierwszej klasy mam free.
Założyłem słuchawki na uszy. Tu też różnica – dostaje się słuchawki takie większe, na uszy, nie małe do uszu. Zacząłem bawić się ekranem i wybrałem film „Ostatni Mohikanin”. W tych liniach same starocie, nic nowego nie mogłem znaleźć. Wypiłem wszystko do końca i słuchając zajebistej muzyki z filmu, znowu usnąłem.ROZDZIAŁ 5.
5.
Lot przebiegł bezproblemowo, chyba, bo cały czas spałem. Żadnych turbulencji. Jedynie stewardesy budziły mnie na posiłki i raz musiałem iść siku. Po wyjściu z samolotu buchnęło w nas wszystkich ciepło. Schodząc po schodach, znowu powiedziałem sobie, że czas na przygodę.
Do odprawy ustawiła się długa kolejka. Nie mogłem opuścić wcześniej miejsca, bo Szkotki siedziały do końca, aż wszyscy nie przeszli. Zresztą nikt na mnie nie czekał, więc się nie pchałem, a i tak miałem tylko bagaż podręczny, co znacznie ułatwia sprawę, bo potem nie muszę tracić czasu na odbiór walizek czy innych większych rzeczy.
Na lotnisku czatowały już służby celne. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zerkał na mieszankę strażniczek: od białych, przez mulatki, po czarnoskóre – te w większości, choć niekoniecznie wysokie, ale ładne i nie za grube. Od razu wyczuwało się klimat Karaibów: ludzie, zwykle uśmiechnięci, nie biegali, a snuli się wolno. Tutaj wszyscy mają luz, inne podejście do życia. Niektórzy, chodząc, prawie tańczyli. To właśnie mi się spodobało. Uśmiechnąłem się. Dotarłem.
Poczułem ten luźny klimat. Po przybiciu pieczątki w paszporcie i wyjściu z lotniska na parking odetchnąłem głęboko. Nic mnie już nie zatrzyma. Puścili mnie i zaczynam wakacje. Słońce dodało mi energii. Czas dotrzeć do hotelu i zanurzyć się w oceanie. Dwadzieścia godzin podróży dawało się we znaki. Byłem trochę sieknięty – zmiana klimatu, zmiana strefy czasowej, może mały kac, bo zmieszałem darmowe alkohole. Ale wziąłem głęboki oddech, rozejrzałem się i ruszyłem za grupką miejscowych w kierunku jakiegoś środka transportu, bo też się już nauczyłem i nie zamawiam niczego wcześniej. Niekiedy wtopię i trzeba brać taksówkę, ale zwykle jadę autobusami lub miejscowym transportem, który niczym nie różni się od naszego, a jest o wiele tańszy. Rozglądnąłem się. Niebo bezchmurne, wokoło lotniska wysokie palmy, taksówek multum, autobusy, naganiacze, ludzie z kartkami, na których zapisano nazwiska, hotele, kilka stanowisk biur podróży z rezydentami.
Samoloty lądują tu często. No, może teraz, przed sezonem urlopowym, rzadziej, jednak strasznie dużo ludzi pracowało za grosze w tysiącach hoteli, także już przy wyjściu panował gwar. Niektórzy poruszali się z wózkami bagażowymi. Taksówkarze byli trochę nachalni, ale nie za bardzo. Jak kiwnąłeś głową lub ręką, że nie jesteś zainteresowany, odpuszczali. Zresztą każdy chce zarobić, to ich praca.ROZDZIAŁ 6.
6.
Znalazłem przystanek autobusowy. Siedziały tam cztery kobiety. Widać było, że jechały do albo z pracy, bo miały na sobie uniformy z naszytą nazwą hotelu, w którym je zatrudniono. Były tak zajęte rozmową, że każda tylko zerknęła na mnie. Takich turystów jak ja to one widzą codziennie multum. Po chwili podjechał bus, nie mylić z autobusem. Tutaj przeważnie są to busy na dziesięciu pasażerów, niekiedy upcha się i z piętnaście, a dodatkową osobą oprócz kierowcy jest jego pomocnik, który zbiera kasę, bo biletów nie ma, on nagania ludzi, zamyka drzwi i usadawia podróżnych. Takie busy u nas widziałem ponad dziesięć, dwadzieścia lat temu, mają przejechane ponad pół miliona kilometrów, ledwo jadą, trzeszczy w nich wszystko: od korbki w drzwiach po siedzenia, z których wystają sprężyny i pianka. Cały wóz jest poobijany, lakier ledwo się trzyma, od upałów wyblakł, rdza już zbiera żniwo, jednak kierowca się tym nie przejmuje, to prawie jego dom. Facet zarabia na lepsze życie dla siebie i rodziny, choć to są grosze, ale lepsze to niż kraść.
Są jeszcze inne busy, które poruszają się po drogach z turystami. Funkiel-nówki, z kierowcami w garniturach lub jasnej koszuli, spodniach na kant i w lakierkach. Ale to są busy przeznaczone tylko dla turystów z hoteli.
W pojeździe już siedziało parę osób, ja jedynie spytałem kierowcę, czy jedzie w moim kierunku, pokazałem na telefonie zdjęcie z adresem. Koleś kiwnął głową, zająłem miejsce z tyłu. Klimy nie było, zaduch i delikatny smród i zapach potu przenikały mi do nozdrzy. Dobrze, że przeważnie, jak jest okazja, siadam przy oknie, bo daje to trochę chłodu podczas jazdy, i mniej śmierdzi. Ale to są tutejsze klimaty, niestety niektórym one nie odpowiadają, bo wolą wygody i płacą za tę samą drogę dziesięć razy więcej. A tutaj wtapiasz się w tłum. Gdyby nie plecak i brak opalenizny lub ciemniejszej karnacji, z czapeczką na głowie wyglądałbym prawie jak miejscowy. Uśmiechnąłem się, jeszcze chwila i będę na miejscu.
Po drodze ludzie wysiadali i wsiadali, bus zatrzymywał się głównie przy hotelach lub w centrach małych wiosek, gdzie moje oczy lustrowały okolicę, tutejszą biedę, kiepską architekturę, ludzi. Chodź tych akurat niewielu widziałem na ulicach, bo było gorąco i o tej porze mieli sjestę.
Patrzenie w okno przerwał mi gościu odźwierny, informując, że zaraz wysiadam. Wyciągnąłem pięć dolarów, wydał mi jeszcze dwa. Okazało się, że dodatkową walutą poza gourde, którą tu można płacić, jest dolar amerykański.
Znowu upał buchnął mi w twarz, jeszcze się nie przyzwyczaiłem do tych warunków. Teraz jedynie zostało mi odnalezienie hotelu, gdzie zabukowałem na razie dwie noce. Wbiłem adres w GPS w telefonie. Byłem osiem minut od miejsca spoczynku, gdzie się odświeżę pod prysznicem (wreszcie!), czego mi w tej sytuacji chyba najbardziej brakowało.
Co chwila przejeżdżały i trąbiły skutery i małe motocykle, kierowcy proponowali podwózkę, ale ręką ich odprawiałem. Miałem już niedaleko do hotelu.ROZDZIAŁ 7.
7.
Gdy doszedłem do końca ulicy, zaczepiłem miejscowego, pokazując mu w telefonie adres mojego miejsca spoczynku. Mężczyzna, czarnoskóry, trochę zaniedbany, w starych klapkach, z koszulą niechlujnie wystającą ze spodni, lecz z uśmiechem na twarzy, poprowadził mnie, gdzie trzeba. Okazało się, że jest tam stróżem i pochodzi z Haiti.
Po chwili byliśmy na miejscu. Facet poleciał po recepcjonistkę, ja czekałem na nich. Rozglądałem się. Klimatyzacja działała, było w miarę chłodno, w holu znajdował się stolik, za nim telewizor, dalej wejście na balkon. Było w miarę czysto. Poczułem ulgę. Dotarłem.
Nie minęło kilka minut, a zjawiła się młoda kobieta. Okazało się że jest Meksykanką i tylko wynajmuje apartament turystom, a mieszka gdzie indziej. Pokój był z łazienką i pomieszczeniem na bagaże. Wyposażono go w duże małżeńskie łoże i komodę z lustrem. Kobieta była niska i trochę przy tuszy, taka mała kuleczka. Dowiedziałem się, że jest studentką i dorabia sobie tutaj przez wakacje. Objaśniła mi wszystko, co i jak, zapłaciłem za dwie noce od razu i więcej jej na oczy nie widziałem. Nie była potrzebna, zresztą pokój miał służyć tylko po to, żeby się przespać, odświeżyć, wziąć prysznic i tyle.
Zamknąłem drzwi, walnąłem plecak na podłogę, zrzuciłem buty, zdjąłem spodenki i śmierdzące skarpetki, koszulka mokra od potu i majtki wylądowały w koszu na śmieci. A ja w te pędy wskoczyłem pod prysznic, choć była jeszcze wanna, ale wolałem to pierwsze po tak długiej podróży. Stałem pod lejącą się wodą. Nie była za ciepła. Zmywałem pot z ciała i rozmyślałem, co teraz. Czułem się już trochę zmęczony. Było popołudnie i uznałem, że za dużo nie zwiedzę. Wytarłem się w ręcznik, zerwałem narzutę, rozłożyłem białe prześcieradło i rzuciłem się nagi na łóżko.ROZDZIAŁ 8.
8.
Kurde, kimnęło mi się na chwilę. Zerwałem się na równe nogi, szybko się ogarnąłem: ubikacja, ubranie, dokumenty, telefon i tak dalej, i wypad z hotelu, bo przegapię zachód słońca.
Wybiegłem i dotarłem do miejscowych, którzy stali i czekali ze skuterami na klientów. Okazało się, że zaraz za nimi znajdowała może półtorametrowa ścieżka między dwoma betonowymi płotami, gdzie zlokalizowane były lepsze hotele, pięciogwiazdkowe, za które trzeba zapłacić kilka razy więcej niż za ten, w którym ja przebywałem. A dzieliło nas od tej samej plaży zaledwie sto metrów drogą pełną białego piasku, bluszczy i kwiatów, które nadawały uliczce uroku – jak na Karaiby przystało. Gdzieniegdzie leżała stara łupina kokosu, już było widać ocean. Uśmiech zagościł na mojej twarzy. Palmy wyłaniające się przy końcu uliczki wydawały się naprawdę wysokie, wiatru prawie nie było. Ściągnąłem klapki, koszulkę, spodenki i pozostałem w samych kąpielówkach.
Położyłem wszystko na klapki i powoli wchodziłem do ciepłego oceanu, którego delikatne fale uderzały najpierw o brzeg, a po chwili we mnie. Resztki słońca znikały za horyzontem. Trochę się spóźniłem, lecz to nie ma znaczenia, to dopiero pierwsze popołudnie tutaj. Uszedłem kilkadziesiąt metrów i dopiero zrobiło się trochę głębiej. Lekko podskoczyłem i zanurzyłem się cały w wodzie. Zacząłem pływać i poczułem smak soli na języku. Byłem w swoim żywiole.
Ocean już nie miał jasnoniebieskiego odcienia, słońce zaszło. Kilka osób, grupkami, w parach, także parę dzieciaków zabawiało w falach, to nurkując, to chlapiąc się, pływając. Nic tak nie uspokaja, podnieca czy rozwesela jak nocne zanurzenie się w ciepłych wodach Karaibów. Zapomina się o wszystkim, cieszysz się chwilą, chłoniesz oczami plażę z palmami. Gdzieniegdzie przeleci mewa lub pelikan – jeden z największych ptaków, który zajebiście nurkuje za rybami, i to niedaleko od ciebie. Przepiękny widok. W ogóle niektóre widoki są nie do opisania, po prostu trzeba to zobaczyć i przeżyć tak jak ja.
Znowu mi się udało, jednak i tak nic nie pobije moich wspomnień z Kuby, pierwszego wypadu poza Europę. Ale to nie ma znaczenia – pomyślałem – to było dawno, teraz jestem tutaj, gdzie dopłynął Kolumb. Może nawet stał w tym miejscu, co ja teraz. Kto wie?ROZDZIAŁ 9.
9.
Wychodziłem z wody powoli, bo przez około trzydzieści metrów była płycizna, a stopy zapadały się w piasku. Usiadłem na klapkach. Byłem mokry, musiałem trochę wyschnąć. Wskoczenie do oceanu to był spontan, odruch. Nie przypuszczałem, że to zrobię jeszcze dzisiaj, więc zwyczajnie nie wziąłem ręcznika.
Jedyne, czego mi tu brakowało, to kobiety przy boku. Patrząc w niebo, pomyślałem życzenie. Dopiero po chwili zauważyłem ciemne chmury na horyzoncie, miało lać. Zebrał się też lekki wiatr, ludzie zaczęli powoli czmychać z wody, z plaży, fale zrobiły się większe, a ja – głodny. Nie wiedziałem jeszcze gdzie, co i jak, którędy do hotelu, jakiegoś centrum, czy może na plaży kupiłbym coś do jedzenia. Trochę wyschłem, wskoczyłem w ciuchy, klapki wziąłem w ręce, bo były od piasku, i ruszyłem w kierunku świateł. Pierwsze były niedaleko, dochodziła stamtąd muzyka reggae. Patrzę, a tam: parasolki, barek na zewnątrz. No to czas na chwilę przerwy i może najpierw piwo.
Doszedłem po jeszcze suchym piasku. Barek był mały, jedzenia brak, a piwo mieli tylko w małych butelkach. Zamówiłem miejscowe, bo zawsze, jeśli jest to możliwe, próbuję alkoholu i potraw lokalnych, oczywiście tylko gdy są w miarę sprawdzone, żeby nie było problemów żołądkowych.
Usiadłem na zewnątrz pod parasolką, na wypadek gdyby miało się rozpadać, i czekałem na moje zamówienie. Rozglądałem się, bo wszystko mnie interesowało. Jak zwykle ciekawość zawsze mnie zżera w nowych miejscach. Ale nie trwało to długo. Przynieśli piwo, było ciekawie podane: odkapslowane, a szyjkę butelki owinięto serwetką na sztywno, w szyjce była ćwiartka cytryny. Po pierwszym łyku piwo dawało delikatny posmak limonki. Było zimne, prawie lodowate. Okazało się, że jest prawie zamrożone, a ćwiartkę cytryny dorzucono, żeby zatrzymywała kryształki lodu. Drobne krople ściekały po butelce małymi strumieniami. Teraz już wiem, po co była serwetka. Miała chronić przed parowaniem i pomoczeniem dłoni lub przed komarami, ale tych drugich nie było, więc w sumie tylko przed tym pierwszym. Jedno małe piwo sączyłem chyba pół godziny, okazało się za zimne. Już wiedziałem, czemu takie tu podawano – żebym mógł delektować się tym momentem, pierwszym dniem, wieczorem, wymarzonym urlopem, rozkoszować się, nic nie robić i nie myśleć, co będzie, żyć chwilą.ROZDZIAŁ 10.
10.
Piwo się skończyło, a w brzuchu kiszki zaczęły grać marsza. Trzeba poszukać jakiejś knajpki. Na dodatek zaczęło kropić i zerwał się wiatr. Pomyślałem z przekąsem, że mam fajny początek urlopu, ale wiedziałem, że trafiłem tu w porze deszczowej, więc spodziewałem się, że około dwóch godzin będzie padać, a powietrze się oczyści. Wielu ludzi nie lata w tym czasie na wakacje, boją się pogody. Opady wtedy są intensywne, ale krótkie. Wpada się wówczas do jakiejś knajpki coś zjeść, napić się, idzie się na masaż, do sklepu, a jak jest fajne towarzystwo, rozmawia się na przykład w holu hotelowym.
Ruszyłem tą samą drogą, którą przyszedłem, czyli przesmykiem między hotelami. Teraz wyglądał jak tunel, na końcu ledwo było widać jakieś światełko. Moim oczom ukazał się napis GRUNWALD, tabliczka z nazwą ulicy. Zaskoczony uśmiechnąłem się i pomyślałem: „nasi tu byli”. Dotarłem pod mój hotel i poszedłem w kierunku, gdzie wysiadłem z busa, bo tam wcześniej mignęła mi jakaś knajpka. A zaczynało padać coraz bardziej.
PIZZA, napis taki jak wszędzie, pojawił się przed moimi oczyma. Nie zastanawiałem się, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Rozejrzałem się po lokalu, siedziało zaledwie pięć osób – przy jednym stoliku jakichś dwóch gości, a w drugim rogu małżeństwo z około dziesięcioletnim chłopcem. Zająłem miejsce niedaleko wyjścia. Lokal nie był za duży: wysoka lada, lodówka z piwem, łącznie osiem stolików z obrusami. Panował lekki półmrok. Na zajętych stolikach paliły się świeczki. Ściany były w lustrach, więc dało się zobaczyć prawie cały lokal, nie odwracając się.
Po kilku sekundach z kuchni wypadły trzy osoby, wszystkie uśmiechnięte, prawie rozbawione. Chyba im przerwałem imprezę. Dwaj kucharze, Mulaci, pizzermani, byli w białych uniformach, a kobieta, kelnerka, ubrana cała na czarno, kontrastowała z nimi. Miała piękne kręcone włosy, zjawiskowe usta, była wysoka, nie za chuda, tylko troszkę przy kości. Fartuszek zakrywał jej biust, ale pupcia w jeansach opiętych wyglądała fajnie i Mulatka fajnie nią kręciła, podchodząc do mnie z uśmiechem na twarzy. To lubię u kobiet, a u kelnerek w szczególności, od razu ci się humor poprawia. Spytałem, czy jeszcze czynne, kiwnęła głową i podała mi kartę menu, ale ja na szybko poprosiłem o piwo.
Odeszła uśmiechnięta, kręcąc pupcią. Nie mogłem oderwać wzroku od jej krągłości, od razu zrobiło mi się lepiej.
Przejrzałem menu, pizza wygrała. Gdy kelnerka podeszła z piwem, złożyłem zamówienie, a nasze oczy się spotkały i tym razem przez ułamek sekundy coś między nami zaiskrzyło. Na pewno poczuła się delikatnie zawstydzona, gdy się w nią wpatrywałem, lecz na jej twarzy, na policzkach dokładnie nie mogłem dostrzec rumieńca, bo jej kolor skóry na to nie pozwalał. Znowu się odwróciła, lecz teraz szła wolniej, prawie ostentacyjnie, jeszcze bardziej kręcąc dupcią, trzymając w ręku menu. Przekazała zamówienie facetom za barkiem, a im na twarzach też pojawił się uśmiech i wszyscy troje zaczęli nucić jakąś piosenkę. To jest właśnie klimat Karaibów, ludzie uśmiechnięci, choć późna godzina, nieprzejmujący się prawie niczym. Podoba mi się to.
Okazało się, że obok mnie siedzi rodzina z Czech, a tamci dwaj faceci to Włosi. Oni już jedli, a ja popijałem piwo i czekałem na posiłek. Było duszno, choć klimatyzacja działała, chyba przez tę ulewę, którą było słychać nawet w środku, bo krople deszczu uderzały w szyby. Czyli udało mi się uciec przed zmoknięciem.
Po kilkunastu minutach dostrzegłem loczki, delikatne kołyszące się ciało i uśmiech na twarzy kobiety zmierzającej z moim posiłkiem. Znowu nasze oczy się spotkały. Podała mi gorącą pizzę. Aromat było czuć wszędzie, ale ja znowu nie interesowałem się jedzeniem, tylko patrzyłem na loczki, twarz, usta. Gdy dziewczyna się schyliła, kładąc posiłek i sztućce przede mną, zerknąłem na jej biust, bo znalazł się kilkanaście centymetrów ode mnie. Był duży. Pomyślałem, że chciałbym mieć w rękach te piersi, pieścić je, masować, bawić się nimi. Kelnerka spytała, czy coś jeszcze potrzebuję. Zerknąłem na stół i poprosiłem o ketchup. Trzeba było zobaczyć wyraz jej twarzy, prawie zdziwienie. Odpowiedziała: „Ketchup!”. Czy tylko Polacy jedzą pizzę z ketchupem? Dodałem, że poproszę jeszcze jedno piwo, a wszystko po to, żeby ją jeszcze raz zobaczyć przy swoim stoliku i poobserwować, jak idzie tam i z powrotem. Chyba czuła na sobie mój wzrok, bo szła delikatnie, prawie tańcząc. Wtedy zobaczyłem, że ma na nogach trampki, a kostki są gołe.
Zacząłem kroić jeszcze dymiącą pizzę, głód się odezwał. Pierwszy kęs oparzył mi wargi, szybko popiłem resztką piwa. Miałem pełne usta, gdy kelnerka znowu stanęła przy mnie z piwem i ketchupem, no i teraz to ona się uśmiechnęła, bo widziała że nie jestem w stanie odpowiedzieć z pizzą w buzi. Spytała, czy coś jeszcze podać, a ja jedynie mogłem kiwnąć głową, bo nie szło przegryźć nawet kęsa. Teraz to ja poczułem się skrępowany. I jedyne, co mi pozostało, to popatrzeć kolejny raz na jej plecy, włosy, tyłeczek, udka… jak oddala się ode mnie.
Podczas jedzenia pomyślałem, że lipa, ona w pracy, ja pierwszy dzień, właściwie wieczór tutaj i nic z tego nie będzie. Nie da rady jej poderwać, no, chyba że zdarzy się cud. Jedząc, zerkałem po knajpie. Włosi wyszli, rodzinka czeska się zbierała, ja kończyłem pizzę. Obsługa coś znowu nuciła i prawie tańczyła za barkiem. Nasz wzrok z kelnerką znowu się spotkał, tym razem dojrzałem, gdy odgarniała włosy do tyłu i delikatnie odchyliła głowę, że ma łańcuszek na szyi i kolczyki w uszach .
Zjadłem i dopiłem piwo, poczułem się pełny. I jak to u mnie, dałbym radę jeszcze coś wmłócić, ale czas było wychodzić. Podszedłem do barku i humor mi się pogorszył, moja kelnereczka znikła, więc rachunek zapłaciłem kelnerowi. Pomyślałem: „życie” i ruszyłem do wyjścia.
Odwróciłem się jeszcze z nadzieją, że zobaczę loczki, ale nie było jej tam…ROZDZIAŁ 11.
11.
Wyszedłem na zewnątrz. Już prawie przestało padać, powietrze się oczyściło, lepiej się oddychało i gdyby nie kilka lamp na parkingu, byłoby zupełnie ciemno. Na czarnym niebie nie było widać ani księżyca, ani choć jednej gwiazdy. Okazało się, że obok pizzerii jest sklep spożywczy, niestety o tej porze już zamknięty, ale przy drzwiach dojrzałem siedzącego na krześle jakiegoś gościa w czapeczce, niebieskiej koszuli i czarnych spodniach. Ocknął się. Gdy nasz wzrok się spotkał, delikatnie kiwnęliśmy głowami na powitanie i odchodne jednocześnie, i wtedy zobaczyłem na jego kolanach strzelbę. Pomyślałem: „Fajnie jest, nieźle, ochrona z bronią. Skoro na Dominikanie może być trochę niebezpiecznie, to ciekawe, jak będzie na Haiti? Tam to dopiero będzie się działo”.
Nie znałem okolicy, więc postanowiłem wrócić do hotelu. Gdzieś usłyszałem muzykę. Ruszyłem w tamtym kierunku. Wciąż mnie nosiło i uznałem, że wypiję jeszcze jedno piwko i idę spać. Zresztą te małe piwa to nie dla Polaka, my wolimy duże i o większej zawartości alkoholu.
Naraz usłyszałem za sobą warkot skutera i mimowolnie podniosłem rękę, żeby się zatrzymał. Przeszło mi przez myśl, że może gdzieś podjadę na to piwo. Byłem trochę sieknięty. Skuter się zatrzymał prawie przy mnie, więc wystarczyło się tylko obrócić. Trochę mnie zaskoczyło, że tak blisko, gościu prawie dotknął mnie kolanem. Siedział w kasku, cały ubrany na czarno. Panował półmrok, do najbliższej latarni było kilkanaście metrów. Powiedziałem, że szukam jakiejś knajpy, pubu z piwem, drink baru. Kiwnął głową, żebym usiadł za nim. Nawet nie negocjowałem ceny, było mi wszystko jedno. Coś musiało znajdować się w pobliżu, więc nie będzie drogo. Ruszyliśmy, chwyciłem gościa za boki i, jak to się mówi, poczułem wiatr we włosach, gdy zaczął szaleć. Nie minęło kilka chwil i byliśmy na miejscu przy jakiejś zadaszonej altanie. Pulsowały światła i grała muzyka. Zszedłem ze skutera, wyciągnąłem portfel i pytam się: „Ile?”.
Skuter zamilkł, szybka od kasku się podniosła, ręce mojego „taryfiarza” powędrowały na kask, który delikatnym, ale szybkim ruchem został ściągnięty z głowy. Ta wykonała kilka szybkich półobrotów i wtedy dopiero stanąłem jak wryty. Moim oczom ukazały się loczki. Uśmiechnęliśmy się. To kelnerka z pizzerii. Byłem całkowicie zaskoczony, przez myśl mi przebiegło, że to przypadek, pomyślane życzenie na plaży przed burzą, zrządzenie losu lub intryga kobiety o brązowych tęczówkach. Wpatrywałem się w nie przez chwilę. Nie miała makijażu, oczy się jej szkliły. Rozchyliła lekko usta, a po chwili dostrzegłem białe zęby. Na nic więcej nie patrzyłem, tylko na jej buzię.
Spytałem, ile płacę za podwózkę, a ona że nic, bo i tak tu jechała. Na to stwierdziłem, że zapraszam na piwo czy drinka. Takiej okazji nie mogłem zmarnować. Kurde, jestem tu dopiero parę godzin, a już wyrywam laskę albo to ona mnie wyrywa! Uśmiechnąłem się w duchu. Po kilku chwilach namowy i przekomarzania zgodziła się, ale oznajmiła, że ma mało czasu. Jej uśmiech był powalający, trochę wstydliwy, ale w oczach było widać pożądanie. Jej wzrok mnie przeszywał.ROZDZIAŁ 12.
12.
Poprowadziła mnie do knajpy, komuś tam pomachała, z jakąś koleżanką dały sobie całusa w policzki (pewnie dobra znajoma lub rodzina). Bawili się tu tylko miejscowi, nie dostrzegłem żadnego turysty. Widać to było po twarzach, kolorze skóry, nie zobaczyłem innego białego oprócz mnie. Podeszliśmy do drewnianego barku, za którym stał barman i przywitał nas uśmiechem. Zamówiłem dla nas rum z colą i lodem – po zaakceptowaniu przez moją Mulatkę – mi też ten drink odpowiadał. Okazało się, że po drugiej stronie knajpy wychodzi się na taras, który sąsiaduje z plażą. Znajdowały się tam stoliki z krzesłami, oświetlone lampkami choinkowymi. Kobietę puściłem przodem i to ona decydowała, gdzie spoczniemy. Poprowadziła mnie na sam brzeg plaży do ostatniego rzędu leżaków, które skrywała ciemność i gdyby nie ich biały kolor, byłyby prawie niewidoczne. Zresztą, taki typ leżaków można spotkać na całym świecie w każdym kurorcie.
Usiedliśmy w samym rogu, stuknęliśmy się szklankami, popatrzyliśmy się na siebie, lecz ledwo widzieliśmy się przy blasku księżyca. Uśmiech rozlewał się na jej twarzy, a najbardziej widoczne w półmroku były białka oczu i białe zęby, prawie świeciły.
Po upiciu łyku drinka dla zwilżenia ust zaczęliśmy konwersację. Okazało się, że na imię jej Carmen i ma dwadzieścia trzy lata. Wypiliśmy bruderszaft i wtedy ją pocałowałem w usta, lecz ich nie otworzyła. Nie nalegałem więc, tylko trochę je musnąłem, czekałem, aż przejmie inicjatywę. Nie wzruszyła się w ogóle, a ja ekscytowałem się chwilą, może nawet razem ekscytowaliśmy się księżycem, gwiazdami i bezchmurnym niebem. Dla niej ten widok był codziennością, mi zdarzyło się być prawie na równiku tylko kilkanaście razy, a gwiazdy są tu bardzo blisko, prawie na wyciągnięcie ręki.
W pewnej chwili objąłem ją, nie oponowała. Pachniała pomarańczą, może bardziej mandarynką, czymś owocowym w każdym razie. Pytałem o jakieś duperele, żeby rozmowa i pierwsze onieśmielenie minęło. Jeszcze raz stuknęliśmy się szklankami, łyknęliśmy trochę rumu, popatrzeliśmy na siebie, w oczy, choć było widać tylko zarysy twarzy i białka. Długo nie musiałem czekać na to, by Kreolka chwyciła jedną ręką moją głowę i przyciągnęła do swoich ust. Wtedy już nie miała oporów, rozchyliła wargi i nasze języki się spotkały, przez chwilę cieszyły się sobą. Gładziła dłonią moje włosy. W tym momencie wiedziałem, że będzie moja.ROZDZIAŁ 13.
13.
Po chwili wstała. Pomyślałem, że to koniec schadzki, lecz zaczęła poruszać biodrami, delikatnie dreptać stopami w piasku w rytm dochodzącej muzyki z knajpy. Jak ona się zajebiście poruszała, oni mają to we krwi! Podziwiałem ją, jej ruchy były dopracowane w każdym szczególe. Musiała tańczyć od dziecka. Biodra pulsowały, pośladki falowały, piersi podskakiwały. Gdyby nie była ubrana, miałbym przed sobą tancerkę go-go.
Podczas refrenu piosenki chwyciła mnie za rękę i zaczęliśmy tańczyć sambę, może bardziej mambo, w półmroku, przy blasku księżyca.
Gdy muzyka się skończyła, byliśmy spleceni rękami, nogami i usta znowu się zwarły w soczystym pocałunku. Lecz tym razem nasze dłonie były wolne od drinków, które przed tańcem odłożyliśmy na leżak, teraz mieliśmy co robić. Głaskaliśmy się po głowie, bawiliśmy się włosami, przeszliśmy na plecy, pośladki, uda, ręce wchodziły pod podkoszulki, dotykając ciał, a języki wibrowały to w ustach, to po szyi, policzkach, uszach. Podniecenie rosło z minuty na minutę.
Gdy moje ręce zaczęły głaskać stanik, pod którym skrywała piersi, a jej już dawno gładziły mi plecy i pośladki, naraz delikatnie odskoczyła. Nadal podziwiałem jej ruchy, tak fajnie kręciła dupcią, byłem zauroczony. Wypiliśmy drinki do dna, nic nie mówiąc, ona chwyciła moją koszulkę i ściągnęła ją. Przesuwała rękami po moim torsie, była napalona, zresztą mi się też podobała od początku, kręciła mnie. Nie chcąc być dłużnym, też ściągnąłem jej koszulkę. Została w staniku. Znowu przywarliśmy do siebie, patrząc przez chwilę sobie w oczy. Jej ciało pulsowało, czuć było energię. Niby miała na mnie ochotę, a jednocześnie trzymała mnie trochę na dystans i w niepewności. Znowu zaczęliśmy się całować i pieścić rękami, dotykać palcami stóp, całymi w piasku. Wtedy też odpiąłem jej stanik, lecz zamiast go ściągnąć, przywarła do mnie mocniej, zatrzymała się na moment, chwyciła moje ręce, ugryzła mnie w język, przytrzymując go przez chwilę w zębach i śmiejąc się, znowu odskoczyła ode mnie.ROZDZIAŁ 14.
14.
Przytrzymała przez chwilę stanik jedną ręką, po chwili rzuciła nim we mnie. Złapałem go, rozbawiony. Nadal zakrywając ręką piersi, delikatnie się obróciła i zaczęła ściągać spodnie. Uśmiechając się, kiwnęła głową i wskazała ocean. Zdjęła jeansy i pozostając tylko w stringach, ruszyła w kierunku wody. Ja odrzuciłem stanik na leżak i ściągnąłem z siebie wszystko, czyli spodenki, nawet majtki. A co mi tam, i tak nikogo nie ma, jest noc, a na waleta najlepiej się pływa. Ruszyłem za nią.
Po przebiegnięciu płycizny Carmen już pływała, walczyła z małymi falami, jej włosy prawie się wyprostowały. Znowu pokazywała mi to, co ją cieszy. Podchodziłem powoli, coraz głębiej się zanurzając. Nie znałem tej wody, nie wiedziałem, co mnie tam czeka. Czy jakiś rekin nie ugryzie mnie w nogę lub nie odgryzie mi klejnotów rodzinnych? Czy nie stanę na czymś, jak chociażby na ostrej muszli albo krabie? Ale patrząc, jak Carmen pływa, a pochodzi przecież stąd, to nie może tam być nic niebezpiecznego. Zresztą na Karaibach jest za ciepło dla rekinów. Pomyślałem: „raz się żyje!”, podskoczyłem i zanurzyłem się cały.
Pływaliśmy, woda była ciepła albo to nasze podniecenie, adrenalina nas grzały. Chlapaliśmy się przez chwilę, nurkowaliśmy, śmialiśmy się, cieszyliśmy się tym momentem, zapomnieliśmy o całym bożym świecie, zbliżaliśmy się do siebie. Carmen już nie miała loczków, tylko zaczesała rękami włosy do tyłu. Moim oczom co chwilę, gdy tylko nie było fali, ukazywały się cudowne piersi ze stojącymi z podniecenia sutkami. Szkoda, że to nie dzień, byłby zajebisty widok. Uśmiech Carmen zwalał mnie z nóg. Kurde, to pierwszy wieczór moich wakacji, a ja już przeżywam przygodę.
Woda była trochę słona. Gdy dziewczyna stanęła przy mnie, już nie zasłaniała piersi. Miała na sobie tylko czarne stringi, które teraz zlewały się z jej czekoladowym ciałem. Staliśmy prawie po pas zanurzeni, a delikatne fale łaskotały nas po podbrzuszach.