Hajmdal. Tom 5. Relikt - ebook
Hajmdal. Tom 5. Relikt - ebook
Okręt terrańskich sił zbrojnych „Hajmdal” przemierza kosmiczną pustkę, kierując się ku rubieżom Galaktyki. Mknie w stronę przeznaczenia. Tam gdzie według przepowiedni ma się wszystko rozstrzygnąć. Cel jest już blisko. Na wyciągnięcie ręki.
Zbliża się wielka bitwa.
Tymczasem „Hajmdal” dociera do układu planetarnego skolonizowanego przez Diohda. Mieszkańcy żyją w strachu przed tajemniczym okrętem widmo, który terroryzuje szlaki handlowe. Niszczy frachtowce i orbitalne bazy. Nikt nie jest w stanie go powstrzymać. Władze systemu zwracają się do admirała Nathaniela Kashtaritu z prośbą o pomoc w poskromieniu piratów.
Drednot rusza na polowanie.
Na bagnistej planecie Karazan terrańscy naukowcy w towarzystwie jedynie niewielkiego oddziału ochrony badają ruiny starożytnej cywilizacji. Nagle kontakt z nimi urywa się. Z misją ratunkową wyrusza Pluton 7. Sierżant Ezra Leahy pragnie jak najszybciej odkryć, co się wydarzyło.
Jedną z zaginionych jest Abigail Torres.
Nie wszystko jest tym, czym się wydaje. Mroczne sekrety wypełzają na światło dzienne. Załoga „Hajmdala” staje w obliczu starożytnej grozy. Admirał Kashtaritu musi podjąć trudne decyzje, zmierzyć się z prawdą i wrogiem, jakiego nikt wcześniej nie spotkał.
Podróż trwa.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66375-69-7 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kamienny amfiteatr położony na popękanej, pooranej kraterami równinie i otulony żółtymi, cuchnącymi oparami przywodził na myśl samotną wyspę na nieskończonym oceanie, z tą różnicą, że na tym spalonym słońcem globie próżno było szukać jakichkolwiek zbiorników wodnych.
Czerwony karzeł, wiszący nisko nad horyzontem, dawał nikłe, szkarłatne światło, przez które wszystko wydawało się częścią jakiegoś upiornego koszmaru. Czarne drzewa pozbawione liści rzucały karykaturalne cienie, szpiczaste głazy otaczające kratery przypominały zęby olbrzymiego potwora, a wśród porozrzucanych po całej równinie bielejących kościach zwierząt pełzały pokryte śluzem wężowate stwory, które wyczuwając nadchodzącą noc, wylazły na żer.
Promienie zachodzącej gwiazdy musnęły wysokie ściany kamiennej budowli, wślizgnęły się przez niewielkie okna, oświetlając arenę w kształcie elipsy. Okalała ją wznosząca się schodkowo galeria dla widzów, wypełniona po brzegi dziwnymi, ognistymi istotami. Trudno było zgadnąć, z czego zbudowane są ich ciała, bowiem sylwetki otaczały wirujące płomienie. Poprzez pomarańczowe języki ognia dostrzec można było osmalone twarze i okrutne czarne oczy, ale żadnych ust. Pomimo tego w powietrze wzbijały się entuzjastyczne okrzyki, przypominające trzask iskier buchających z ogniska.
Na arenę wyszedł skuty łańcuchami wielki stwór o popielatym futrze. Rozglądał się ze zwierzęcym przerażeniem trojgiem oczu osadzonych głęboko tuż poniżej mocno wypukłego czoła. Czterech płomiennych strażników dźgało go elektrycznymi włóczniami, kierując na środek areny. Jeden z nich popełnił błąd i za bardzo zbliżył się do zwierzęcia. Stwór natychmiast to wykorzystał. Z furią rzucił się na oprawcę i nie bacząc na palący ogień, obalił go na ziemię, a następnie tłukł łapami tak mocno, aż pękła czaszka. Płomienie wokół ciała strażnika zgasły, został po nim jedynie popiół. W tym czasie kamraci przyglądali się temu, iskrząc, co niewątpliwie było odpowiednikiem śmiechu. Dopiero gdy stwór ruszył na nich, przywołali go do porządku za pomocą elektrycznych włóczni. Doprowadzili na środek areny, zdjęli łańcuch i szybko się wycofali.
Włochaty olbrzym w kilku susach dobiegł do kamiennego ogrodzenia okalającego arenę i próbował się na nie wspiąć. Niestety, było zbyt strome i za wysokie nawet dla niego. Rozgoryczony ryknął na całe gardło i zaczął walić pięściami. Mur ani drgnął.
Publiczność przyglądała się tym bezsilnym próbom, iskrząc w okrutnym rozbawieniu.
Życie na wulkanicznym globie do łatwych nie należało. Warunki bytowe sprawiły, że tubylcy w wyniku ewolucji nabrali cech, które predysponowały do przeżycia, ale współczucie do nich nie należało.
Wtem rozległ się szczęk podnoszonej kraty i na arenę wkroczył postawny mężczyzna, odziany jedynie w skąpą opaskę biodrową i skórzaną osłonę na prawym przedramieniu. Uzbrojony był we włócznię i zakrzywiony miecz. Nie dało się dojrzeć jego twarzy, skrytej za osłoną zamkniętego hełmu z wąskimi szparami na oczy, zwieńczonego okazałym, krwawoczerwonym pióropuszem. Pewnym krokiem zmierzał na środek placu.
Trybuny ucichły. Płomienne istoty spoglądały na idącego człowieka z nabożnym wręcz podziwem. Ich ogniste aury pociemniały, przybierając szkarłatny odcień. Na trybunach amfiteatru niemal namacalnie dawało się wyczuć atmosferę oczekiwania i niemej ekscytacji. Zaraz miało się rozpocząć krwawe widowisko.
Mężczyzna stanął. Przez chwilę wpatrywał się w włochatego stwora, który nadal próbował przebić się przez mur okalający arenę, a potem przyjął pozycję bojową. Ugiął nogi lekko w kolanach, skręcił ciało tak, żeby stanąć do przeciwnika bokiem, i wysunął przed siebie włócznię. Prawą dłonią mocniej ścisnął miecz i uniósł go na wysokość głowy. Czekał.
Zastygł niczym posąg, groźny i milczący. Stalowe mięśnie drżały napięte do granic możliwości, a on był gotowy do walki na śmierć i życie. Ale trudno było dostrzec w jego postawie jakiekolwiek oznaki zdenerwowania, może poza strużką potu, która spłynęła spod hełmu i kapnęła na spaloną słońcem brunatnoczerwoną glebę.
Włochaty olbrzym przestał atakować mur. Zamarł. Zwierzęcy instynkt podpowiedział mu, że gdzieś za jego plecami czai się niebezpieczeństwo. Natychmiast odwrócił się i skupił spojrzenie na człowieku stojącym pośrodku placu. Ryknął rozdzierająco, próbując odstraszyć przeciwnika. Mężczyzna nawet nie drgnął. Zirytowany stwór ponowił okrzyk, wzmacniając go machaniem łapami. To również nie przyniosło rezultatu. W oczach potwora pojawiło się zdumienie. Nie mógł zrozumieć, jak istota niemal dwukrotnie od niego niższa, nieposiadająca pancernej skóry, kłów ani pazurów, zupełnie się go nie boi. Co więcej, wyglądało na to, że intruz szykował się walki.
Zdumienie olbrzyma szybko przerodziło się w gniew. Z furią ruszył na mężczyznę, ale ten nie cofnął się nawet o krok. Zaparł się tylko mocniej stopami o ziemię. Trybuny zafalowały szkarłatem, języki ognia wystrzeliły w górę, posypały się iskry, płomienie liznęły kamienne siedziska. Napięcie sięgało zenitu.
Olbrzym pędził na wojownika, lecz ten nadal pozostawał oazą spokoju. Uniósł lekko drzewce włóczni, czekając, aż stwór się zbliży, i gdy ten znalazł tuż przy nim, pchnął z całych sił. Ale żelazny grot zaledwie musnął włochaty bok, nie wyrządzając napastnikowi najmniejszej krzywdy. Człowiek, widząc, że jego kontratak się nie powiódł, uskoczył w ostatniej chwili.
Rozpędzony olbrzym minął go i zatrzymał się kilka metrów dalej. Odwrócił się i ponowił szarżę. Mężczyzna wyczekał i raz jeszcze próbował uderzyć włócznią. Tym razem grot musnął biodro stwora, pozostawiając krwawy ślad na futrze. To jednak nie powstrzymało natarcia. Człowiek odskoczył, wykonał pełen obrót i uderzył mieczem po skosie. Ostrze przecięło powietrze. Pomimo swojej masy zwierzę okazało się niezwykle zwinne i bez trudu umknęło przed klingą. A potem zaszarżowało z dziką furią.
Po raz pierwszy w oczach mężczyzny pojawił się strach. Zaczął się cofać, od czasu do czasu próbując się odgryzać, ale potwór z niezwykłą łatwością zbijał drzewce włóczni i unikał ciosów miecza. Człowiek przywarł plecami do muru. Już nie miał dokąd uciec. Próbował przemknąć pod ramionami olbrzyma, ale spadła na niego potężna łapa. Zachwiał się i runął na ziemię. Usiłował się podnieść, ale był zbyt zamroczony. Udało mu się jedynie dźwignąć na kolana.
Potwór ryknął triumfalnie i wzniósł ręce, jakby oczekując aplauzu. Jego zwierzęca natura ustąpiła miejsca próżności, tak charakterystycznej dla gatunków rozumnych. Rozentuzjazmowana publiczność wydała odgłos przypominający huk pożaru.
Gdyby olbrzym ruszył natychmiast i dopadł oszołomionego przeciwnika, zapewne by go stratował, bez trudu przetrącił kręgosłup i rozszarpał. Ale tego nie zrobił. Ta chwila zawahania, upojenia sukcesem, sprawiła, że człowiek zdążył się otrząsnąć. W sam raz, żeby dostrzec szarżującego olbrzyma, który wreszcie zdecydował się dokończyć dzieła.
Wojownik wiedział, że nie zdąży wstać. Nawet nie próbował. Zamiast tego mocniej ścisnął włócznię i w ostatniej chwili uniósł ją, mierząc w cielsko nadciągającego wroga. Stworzenie nie zdołało wyhamować impetu i nadziało się na grot, który przebił futro i zagłębił się w masywnym udzie. Olbrzym ryknął rozdzierająco, przystanął i ze złością spojrzał na drzewce wystające z nogi. Chwycił je i odłamał. Trysnęła ciemnoszkarłatna krew, ochlapując wszystko wokół, w tym klęczącego człowieka. Mężczyzna szybko zrozumiał, że to nie koniec walki, i zerwał się na równe nogi.
Uniósł miecz do ciosu, ale stwór machnął łapą i wytrącił mu go z ręki. Broń z brzękiem uderzyła o kamienne ogrodzenie, upadła na ziemię. Człowiek nie miał szans po nią sięgnąć.
Nie miał też jednak czasu na rozpacz. Potwór zaatakował, bijąc złomkiem włóczni. Mężczyzna cofał się, wykonując serię uników i drzewce trafiało w powietrze, co jeszcze bardziej rozzłościło włochatego stwora. Odrzucił resztki włóczni i młócąc łapami, ruszył na przeciwnika. Ale krwawiąca rana w udzie sprawiła, że ledwie kuśtykał.
Człowiek postanowił to wykorzystać i dostać się do miecza. W tym celu musiał ominąć potwora. Wykonał zwód w lewo, udając, że zamierza ruszyć w tę stronę, a potem nagle zmienił kierunek. Stwór wyczuł jego zamiary i zdołał go złapać. Bez trudu dźwignął przeciwnika w górę i cisnął o ziemię. To powinno normalnemu człowiekowi pogruchotać kości, ale wojownik tylko jęknął z bólu i przetoczył się, żeby uciec spod stóp oprawcy. W ostatniej chwili, bowiem olbrzym z miejsca próbował go zdeptać.
Mężczyzna usiłował się podnieść, ale stwór zaraz do niego przypadł i kopnął w żebra tak silnie, że odrzuciło go dobre trzy metry. Przez kilka długich sekund leżał bez życia pośrodku areny i wydawało się, że to już koniec. Ogniste aury widzów przygasły. Płomienne istoty spodziewały się, że walka potrwa o wiele dłużej. Niektórzy zaczęli nawet opuszczać miejsca, kierując się w stronę wyjścia z amfiteatru.
Wtem człowiek poruszył się. Najpierw drgnęła dłoń, potem cała ręka, a następnie całe ciało. Dźwignął się i stanął chwiejnie. Plunął krwią. Trybuny ponownie buchnęły ogniem, płomienie liznęły wieczorne niebo, oświetlając arenę, na której miał rozegrać się ostatni akt dramatu.
Włochaty olbrzym pokręcił głową, nie dowierzając temu, co widzi. Krucha istota, człowiek, z którym przyszło mu się mierzyć, zdołał nie tylko zadać poważną ranę, ale przetrwać wszystkie ataki. Powinien dawno nie żyć albo skulony ze strachu skomleć o litość. Zamiast tego stał dumnie wyprostowany. Nie sposób było dostrzec jego twarzy za zasłoną hełmu, ale nie ulegało wątpliwości, że oprócz bólu maluje się na niej jakiś rodzaj buty i arogancji.
Potwór ruszył. Powoli i ostrożnie. Nie tylko ze względu na zranioną nogę, ale również na respekt, jaki poczuł do przeciwnika. Ktoś, kto miał w sobie tyle odwagi i silnej woli, zasługiwał na szacunek. Przyspieszył dopiero, będąc zaledwie trzy kroki od rywala.
Człowiek nie ruszył się. Pochylił tylko głowę. Pozbawiony broni nie miał żadnych szans z rozpędzonym olbrzymem. Wyglądało na to, że szykował się na godną śmierć.
Nagle ziemia zadrżała, a potem rozstąpiła się pod stopami olbrzyma. Z rozpadliny buchnął pióropusz ognia, tworząc ścianę rozdzielającą walczących. Języki lawy chlasnęły włochatego stwora, parząc mu klatkę piersiową. Wyjąc z bólu, zaczął gasić tlące się futro, nie zwracając uwagi na przeciwnika. A ten postanowił to wykorzystać.
Chwycił leżący na ziemi łańcuch, którym wcześniej skuty był potwór. Następnie wziął mocny rozbieg i nie zważając na buchające płomienie oraz bulgoczącą lawę, przeskoczył przez rozpadlinę. Z impetem wylądował po drugiej stronie. Olbrzym zdołał już ugasić płomienie, ale nadal stał do niego tyłem. Mężczyzna nie czekał. Skoczył przeciwnikowi na plecy, okręcił łańcuch dookoła jego szyi i mocno zacisnął. Potwór szarpał się i wił, próbując zrzucić z siebie intruza. Nic z tego.
Olbrzym dusił się, żelazne ogniwa łańcucha wpijały mu się w szyję, zanurzały głęboko w miękkim futrze. Mocarnymi łapami starał się zerwać okowy, ale to również nic nie dało. Z sekundy na sekundę słabł, aż wreszcie troje czarnych oczu zgasło i wielkie cielsko runęło bezwładnie na ziemię.
Mężczyzna zwlókł się z poległego przeciwnika i ciężko dysząc, rozejrzał się po trybunach. Widownia huczała nieprzyjemnym hałasem szalejącego pożaru. W ten sposób ogniste istoty oddawały cześć bohaterowi areny. Wojownik zdjął hełm i wzniósł go w geście zwycięstwa.
Gorący podmuch wiatru szarpnął długie, jasne włosy, odsłaniając młodzieńcze oblicze, naznaczone jednak głębokim cierpieniem i smutkiem, charakterystycznym dla ludzi, którzy stracili nadzieję. Błękitne niegdyś oczy teraz były zgasłe i przybrały kolor ciemnoniebieski. Na mocno zaciśniętych ustach uśmiech nie gościł już od dawna, natomiast zmarszczone gniewnie brwi kontrastowały z wykonanym przed chwilą gestem triumfu.
Uriah Nelson na pewno wolałby być teraz zupełnie gdzie indziej.SYSTEM 41 GEMINORUM SEKTOR ZEWNĘTRZNY
„Jak mało tu gwiazd” – pomyślała Valeria, spoglądając przez szybę kokpitu myśliwca, który mknął na czele klucza czerwonego w stronę zewnętrznych rubieży systemu 41 Geminorum. Zaraz jednak zmarszczyła czoło i przeniosła wzrok na przyrządy pomiarowe. To nie był zwykły lot patrolowy, podczas którego mogła delektować się pięknem kosmosu, lecz ważna wojskowa misja. Ale Czarna nie mogła oprzeć się pokusie i co jakiś czas zerkała na pustkę rozciągającą się za obrzeżami Galaktyki.
Valeria pochodziła z Gromady Arches, położonej niemal w centrum Drogi Mlecznej. Tam gwiazd było bez liku. Na jej rodzinnej planecie noc niewiele różniła się od dnia. I może właśnie dlatego Czarna nigdy nie potrafiła przyzwyczaić się do ciemności? Nikomu się do tego nie przyznała, ale oprócz fascynacji odczuwała przeraźliwy lęk, ilekroć spoglądała na kosmiczny ocean czerni. Wzięła głęboki oddech i skupiła się na danych wyświetlanych na przesłonie hełmu.
Sześć myśliwców klucza czerwonego poruszało się ze stałym przyspieszeniem, zgodnie z wyznaczonym wcześniej kursem. Wszystkie systemy działały, wskaźniki poziomu paliwa wskazywały, że piloci zdołają zbadać wyznaczony sektor i bez problemu wrócić na okręt stacjonujący na orbicie planety znajdującej się prawie dwieście milionów kilometrów stąd.
Układ gwiezdny należał do Diohda i był najdalej wysuniętym przyczółkiem ich imperium. Pomimo tego kolonia okazała się dobrze rozwinięta, większość planet zamieszkanych, na księżycach i planetoidach znajdowały się górnicze bazy, pomiędzy globami kursowały statki handlowe oraz promy pasażerskie.
Po przybyciu „Hajmdala” do układu 41 Geminorum ludzie na początku spotkali się z chłodnym przyjęciem. Diohda obawiali się potężnego drednota, gdyż sami dysponowali zaledwie osiemnastoma okrętami wojennymi, z czego większość stanowiły korwety i kutry rakietowe. Ale gdy prezydent Emmanuel Kopp i admirał Nathaniel Kashtaritu przekonali władze systemu, że Federacja Terrańska nie ma wobec nich wrogich zamiarów, nastawienie gospodarzy diametralnie się zmieniło. Pomogli w uzupełnieniu zapasów i pozwolili na pobyt ludzi w układzie planetarnym tak długo, jak zechcą.
Nikt z załogi „Hajmdala” nie miał wątpliwości, że za tą gościnnością kryje się coś więcej. Po dwóch tygodniach Diohda poprosili o przysługę. Ponoć admirał Nathaniel Kashtaritu, gdy dowiedział się, o co chodzi, najpierw szeroko otworzył oczy ze zdumienia, a potem wybuchnął gromkim śmiechem. „Hajmdal” miał się zmierzyć z duchem, okrętem widmo.
Ponoć był niewykrywalny dla sensorów aktywnych i pasywnych. Diohda nazywali go Inana-Szatur, bowiem przywodził na myśl skrzydlatą boginię wojny o tym imieniu. Najpierw manifestował swoją obecność na ekranach wizualnych i znikał, jakby był tylko mrzonką. Powstało na jego temat wiele mitów i legend. Niektórzy twierdzili, że to okręt upiorów, które nie mogą zaznać spokoju po śmierci i włóczą się po systemie planetarnym w poszukiwaniu odkupienia. Ale w pewnym momencie zaczął atakować bezbronne statki. Diohda wysnuli teorię, że to demony wysłane przez skrzydlatą boginię wojny.
Natomiast admirał Kashtaritu uważał, że to zwyczajni piraci.
Według relacji świadków jednostka była w klasie pancernika, a przynajmniej krążownika liniowego. Na koncie miała już zniszczonych sześć frachtowców i dwa promy pasażerskie.
Admirał zgodził się pomóc Diohda i wyeliminować zagrożenie. Nie tylko dlatego, że chciał utrzymać dobre stosunki z władzami systemu, ale pragnął odkryć prawdę. Nie wierzył w duchy, upiory i paranormalne zjawiska. Zastanawiało go, że kamuflaż, jakiego używał okręt widmo, mocno przypominał ten stosowany przez Velmenów. Koniecznie należało zbadać sprawę przed wyruszeniem w dalszą podróż.
Klucz czerwony zbliżał się do olbrzymiego obiektu, chmury zawierającej gaz, pył i ziarenka lodu. Oddziaływania elektrostatyczne i grawitacyjne powodowały łączenie się składników w planetozymale, z których miały powstać nowe globy. W tym przypadku księżyce gazowej planety ukrytej za chmurą drobnej materii. Proces ten trwał już tysiące lat, a miał jeszcze potrwać drugie tyle. Wydawało się, że z dala od serca Galaktyki rodzenie się nowych ciał niebieskich było niezwykle trudnym i żmudnym procesem.
– Tu nic nie ma – w słuchawkach rozległ się rozczarowany głos Mubaadara, gdy myśliwce okrążyły dysk protoplanetarny. Czarna musiała mu przyznać rację – lidar niczego nie wykazywał. Kobieta westchnęła ciężko. Tak bardzo liczyła na jakąś akcję, coś, co pozwoli wyrwać się z marazmu, ze szponów nudy.
Valeria kochała wolność i niezależność. Dlatego wybrała życie pilota myśliwskiego. Pozostali członkowie załogi drednota mieli ściśle określone miejsce w zespole i przydzielone konkretne zadania, które musieli wykonać zgodnie z rozkazem. Byli trybikami w wielkiej maszynie. Myśliwcy działali inaczej. Podczas akcji wykazywali się kreatywnością, w ułamku sekundy podejmowali decyzje, które decydowały o ich życiu i śmierci. Żeby pokonać wroga, musieli balansować na granicy brawury i szaleństwa. A najlepsi niejednokrotnie ją przekraczali.
Ostatnie miesiące były dla niej bardzo ciężkie. Z nudów włóczyła się bez celu pustymi korytarzami „Hajmdala”, spędzała godziny na pokładzie hangarowym, po raz tysięczny sprawdzając systemy myśliwca, lub grała z pozostałymi pilotami w Mintaka. No i był jeszcze Brahe.
Czarna zmarszczyła brwi, myśląc o mężczyźnie, z którym spotykała się od ponad pół roku. Nie umiała powiedzieć, co do niego czuje. Na początku było to zauroczenie. Żyli jakby w innym świecie, stworzonym tylko dla nich, zachwyceni swoją bliskością i upojeni seksem. Potem zaś, gdy zdążyli się do siebie przyzwyczaić, a namiętność nieco wygasła, przyszła pora na szarą rzeczywistość. A ona nie była już tak różowa.
Problemy, które udało im się odsunąć w czasie, zaklepać cienką warstwą rozkoszy, uderzyły ze zdwojoną siłą. Ponownie dał znać o sobie strach, obawa o przyszłość i niepewność jutra. Nadal nie wiedzieli, dokąd zmierza „Hajmdal” i jak blisko jest wróg. Mógł czaić się już w następnym systemie gwiezdnym. Wypatrywali go każdego dnia, na każdym kroku. A on się nie zjawiał.
Valeria nienawidziła nudy. Rutyna i brak zajęcia doprowadzały ją do szaleństwa. Wolałaby już zmierzyć się z eskadrą velmeńskich myśliwców i zginąć w walce, niż wegetować na pokładzie drednota. Czarna była wiecznie rozdrażniona. Między nią a Brahem wybuchały kłótnie albo wręcz przeciwnie, milczeli, coraz bardziej się od siebie oddalając. Wiedziała, że to nie może się udać.
Dlatego postanowiła porozmawiać z Tychem i zakończyć związek. Ale gdy zmierzała do jego kajuty, otrzymała wezwanie natychmiastowego stawienia się w hangarze. Cała eskadra myśliwców została wysłana na misję. Rozmowa musiała poczekać.
Na odprawie piloci dowiedzieli się, że wyruszają na łowy. Klucz niebieski pod dowództwem porucznika Franka Benneta został przydzielony do pomocy dozorowcom Diohda, patrolującym wewnętrzne sektory układu planetarnego, klucz zielony Joela Paka konwojował frachtowce, a Czarna otrzymała zadanie sprawdzenia, czy piraci przypadkiem nie ukrywają się w protoplanetarnym dysku, który mógł stanowić idealną kryjówkę.
Kobieta westchnęła ciężko i raz jeszcze sprawdziła przyrządy pomiarowe. Miała jednak świadomość, że jeśli okręt posiada velmeński kamuflaż, to czujniki niczego nie zarejestrują. Bardziej liczyła, że dostrzeże jakieś zakłócenie, odchylenie od normy, interferencje wybiegające poza dopuszczalną skalę. Nic z tego.
– Wracamy na okręt – oznajmiła grobowym głosem. Odpowiedziały jej pomruki niezadowolenia. Piloci rwali się do walki.
– Może jeszcze się tutaj trochę pokręcimy? – usłyszała głos Luis Picton. Dziewczyna pilotująca Czerwonego Pięć miała temperament, który objawiał się nie tylko w jej wybujałym życiu erotycznym, ale również w skłonnościach do nadmiernej brawury.
Valeria pokręciła głową.
– Szkoda czasu i paliwa – odparła. – Wracamy!
Sterując silnikami manewrowymi, ustawiła myśliwiec przodem do centrum układu. Sięgnęła dłonią do przepustnicy, żeby dać maszynie pełny ciąg, gdy nagle coś przykuło jej uwagę. Jedna z tylnych kamer zarejestrowała ruch. Czarna cofnęła rękę.
– Czekajcie – rzuciła w eter. Na przesłonę hełmu przywołała obraz i powiększyła go tysiąckrotnie. Z chmury pyłu coś się wyłaniało. Mógł to być zwyczajny kawałek skały wypchnięty siłą odśrodkową lub zabłąkana kometa przebijająca się przez dysk protoplanetarny, ale Valeria miała przeczucie, że to okręt, którego szukali.
Komputer pokładowy wyświetlił odległość od obiektu i obliczył jego potencjalną wielkość. Czarna zmarszczyła czoło. Jeśli rzeczywiście była to jednostka wojenna, rozmiarem przewyższała „Hajmdala”.
– Widzisz to? – zapytał Mubaadar.
– Tak.
– Co to, kurwa, jest?!
– Nie mam bladego pojęcia – odparła, zerkając na wskazania lidaru. Nic nie pokazywał, a powinien wykryć tak duży obiekt. A to mogło oznaczać tylko jedno.
– Sprawdźmy! – postanowiła Valeria.
– Tak jest! – usłyszała rozradowane głosy.
– Z czego się cieszycie, debile?! – fuknęła gniewnie. Jeśli mają do czynienia z okrętem, wlecą prosto pod działa jednostki klasy drednota. Niewątpliwie nie będzie to przyjemne doświadczenie.
Pięć myśliwców klucza czerwonego wykonało natychmiastowy zwrot i ustawiło się w formacji bojowej. Prowadziła Czarna. Nieco z tyłu po jej prawej znajdował się Mubaadar, po lewej Rudolf Shiron. Formację zamykali Krasnal i Picton.
Po minucie lotu pełnym ciągiem komputer pokładowy zasygnalizował, że obiekt nieznacznie zmienił kurs. Zmiana była niewielka i mogła zostać wywołana uderzeniem w obiekt innego ciała niebieskiego. Pozostało czekać.
Jednak po następnych sześćdziesięciu sekundach Valeria nie miała już żadnych wątpliwości. Kontrolki w kokpicie myśliwca rozbłysły czerwienią, aktywne sensory zawyły, a systemy bezpieczeństwa podniosły alarm. Niezidentyfikowany okręt zrzucił maskowanie i pędził prosto na nich.
– To on! – ryknął Krasnal. Valeria zastanawiała się, czy to okrzyk radości, czy przerażenia.
Czarna włączyła komunikator nadprzestrzenny, żeby powiadomić „Hajmdala” o wykryciu bandyty. Wywołała okręt, ale odpowiedziała jej cisza. Spróbowała raz jeszcze, z takim samym skutkiem. Komunikatory wytworzone zostały w Dominium Epsilon Eridani i na początku działały bez zarzutu, ale szybko okazało się, że tak naprawdę sprawdzały się jedynie na wolno poruszających się togariańskich promach i frachtowcach, a nie myśliwcach mknących przez kosmiczną przestrzeń z zawrotną prędkością.
Zakłócenia mogły być spowodowane bliskością tajemniczych emisji elektromagnetycznych pochodzących z dysku protoplanetarnego, których dotychczas jajogłowi z „Hajmdala” jeszcze nie zbadali.
Tymczasem okręt widmo widać już było w pełnej krasie. Valeria wykonała maksymalne powiększenie.
– O kurwa – jęknęła.SYSTEM 41 GEMINORUM OKRĘT FEDERACJI TERRAŃSKIEJ „HAJMDAL”
Na mostku „Hajmdala” panowała cisza i przyjemny półmrok. Większość ekranów pozostawała wygaszona, pracowało zaledwie kilka stanowisk, na większości urządzeń migotały zielone diody, oznaczające stan czuwania. Z umieszczonych w suficie głośników sączyła się cicho muzyka. Symfonia skomponowana przez najsławniejszego z teegardeańskich kompozytorów, rozpisana na setkę instrumentów, najpierw malowała dźwiękiem obraz sielankowej planety położonej w centralnej satrapii imperium, żeby potem przejść w pełną chaosu i niepokoju kakofonię, oddającą bezmiar kosmicznej pustki. Powstała w czasach, gdy Arya wyruszali na swoje pierwsze wyprawy gwiezdne, a wszechświat wydawał im się miejscem zimnym i przerażającym.
Tycho Brahe, który niedawno został awansowany na porucznika i dzięki temu mógł pełnić obowiązki oficera trzyosobowej wachty kotwicznej, rozparł się wygodnie na fotelu dowódcy, przymknął oczy i delektował się muzyką. Nie podzielał miłości do teegardeańskiej kultury i sztuki, która dominowała w Galaktyce, ale akurat ta symfonia należała do jego ulubionych. Może dlatego, że opowiadała o tym, co doskonale znał i rozumiał? O podróży w nieznane.
Pochodził z małego księżyca krążącego wokół lodowego olbrzyma w systemie planetarnym należącym do Plutokracji Raasha. Urodził się jako syn niewolnika i nie miał szans na zdobycie bogactwa, a co za tym idzie podwyższenie swojego statusu społecznego. Nie miał jednak zamiaru skończyć jak większość przedstawicieli ludzkiego gatunku, którzy – zaprzęgnięci do ciężkiej pracy – nie dożywali nawet wieku średniego, więc przy pierwszej okazji postanowił uciec. A ona pojawiła się wraz z buntem niewolników.
Tycho dobrze wiedział, że gdy tylko wieści o powstaniu dotrą do stolicy Raasha, do systemu przybędzie flota pacyfikacyjna i rewolucja zostanie brutalnie stłumiona. Brahe nie zamierzał czekać. Wraz z grupą przyjaciół uciekł na niewielkim statku transportowym.
To był złom. Przestarzała elektronika na mostku zawodziła na każdym kroku, pordzewiała ładownia nie nadawała się praktycznie do użytku, a kiepskiej jakości ekranowanie kadłuba sprawiało, że promieniowanie kosmiczne dzień po dniu zabijało załogę. Ale statek posiadał napęd nadświetlny i to stanowiło jego najważniejszą zaletę.
Podróżowali od układu do układu, biorąc zlecenia, których inni nie odważyli się podjąć. Przewozili promieniotwórcze izotopy, kontrabandę z zewnętrznych satrapii Imperium Teegardeańskiego, dostarczali egzotyczne zwierzęta na Ushak i narkotyki tak zabójcze, że były zakazane na większości cywilizowanych światów.
Nie wybiegali myślami w przyszłość. Żyli chwilą, przyjmując to, co oferował im los. Nie znali strachu, a przynajmniej ukrywali go pod młodzieńczą brawurą. Nawet wówczas, gdy na jednej z wodnych planet należących do Abzu w strzelaninie z lokalnym gangiem stracili dwóch ludzi, a niedługo potem kolejnego członka załogi, który zmarł na chorobę popromienną.
Gdy pozostało ich tylko trzech, statek został ostrzelany przez lacertańskie torpedowce. Jakimś cudem udało im uciec, ale po zadokowaniu w najbliższym porcie okazało się, że transportowiec do niczego już się nie nadaje. Kolejna próba skoku nadświetlnego zakończyłaby się katastrofą. Bez żalu sprzedali statek na części i ich drogi się rozeszły.
Tycho Brahe poszukał innego zajęcia, tym razem legalnego. Trafił na zdezelowany frachtowiec o nazwie „Quasimodo”. Uśmiechnął się na wspomnienie tego brzydkiego, nieforemnego kolosa, który na trzy lata stał się jego domem. Wówczas pierwszym oficerem frachtowca był Drafn Obrim, który zaopiekował się Tychem, nauczył go wszystkiego, co sam umiał, i traktował jak syna. Ten jowialny mężczyzna o łagodnym usposobieniu i gołębim sercu brzydził się przemocą i może właśnie dlatego tak bardzo oponował, gdy Brahe oznajmił, że ma już dosyć nudnych, rutynowych kursów, porzuca załogę i zaciąga się do teegardeańskiej floty pogranicza.
Od tamtego czasu nie rozmawiali. Ale Tycho dowiedział się, że Obrim został kapitanem „Quasimoda”. Miał nadzieję, że nadal żyje, cieszy się dobrym zdrowiem i bezpiecznie przemierza kosmiczną pustkę na zdezelowanym frachtowcu.
Brahe przeciągnął się leniwie i otworzył oczy. Spojrzał na wyświetlacz stanowiska dowodzenia i westchnął ciężko. Chronometr pokazywał, że do końca wachty pozostały jeszcze dwie standardowe godziny. Dwie godziny nudy.
Na pokładzie „Hajmdala” panował pierwszy stopień gotowości bojowej i nic nie wskazywało na to, żeby coś miało się zmienić. Drednot stacjonował na orbicie ósmej planety układu gwiezdnego 41 Geminorum.
Diohda twierdzili, że to nawiedzony glob. Ponoć od zawsze taki był. Działy się tutaj dziwne i niewytłumaczalne rzeczy. Zwiadowcy dokonujący rozpoznania terenu widywali widma unoszące się nad bagnami, w nocy rozbłyskały tajemnicze światła, przerażające szepty niosły się po moczarach. To zniechęciło Diohda do założenia tam osady. Planetę nazwali Karazan, co w ich języku oznaczało najgłębszy mrok. Trzymali się od niej z daleka. Ale nie ludzie.
Po przybyciu do systemu jajogłowi odkryli, że na planecie znajdują się dziwne ruiny dawnej cywilizacji, które nie należały do Diohda. Zdjęcia wykonane podczas lotów zwiadowczych wzbudziły zainteresowanie naukowców. Profesor Francis Boccard uzyskał od admirała pozwolenie na zebranie ekipy i zbadanie ruin.
Brahe uważał, że to zły pomysł. Nie wierzył w te bzdury o nawiedzonej planecie, ale coś musiało być na rzeczy, skoro Diohda na niej nawet nie lądowali. Naukowcom mogło grozić niebezpieczeństwo. Podzielił się swoimi obawami z admirałem, który częściowo przyznał mu rację i przydzielił ekspedycji ochronę.
Podporucznik Tycho Brahe przypomniał sobie, że miał ich wywołać na swojej wachcie i sprawdzić, czy wszystko w porządku, bo od kilkudziesięciu godzin nie było z nimi kontaktu. Na razie jeszcze nikt z tego powodu nie panikował. Czasami szwankowały komunikatory, czasami dawały o sobie znać dziwne zakłócenia pochodzące z dysku protoplanetarnego, a czasami jajogłowi, pochłonięci swoją pracą, po prostu zapominali o regularnych meldunkach.
Porucznik podniósł wzrok i wbił spojrzenie bursztynowych oczu w ekran, na którym widniał brunatno-zielony glob. Wyłaniało się zza niego pomarańczowe słońce. Czerwony nadolbrzym był dużą, gorącą gwiazdą i daleko mu jeszcze było do wypalenia. Wokół gwiazdy krążyło dwanaście planet, z których wszystkie nadawały się do zamieszkania. Nic więc dziwnego, że system został skolonizowany.
Przez ostatnie pięć miesięcy „Hajmdal” wykonał siedemnaście skoków nadprzestrzennych, wszystkie do opustoszałych systemów gwiezdnych, gdzie można było bezpiecznie uzupełnić zapasy. Ostatni raz drednot uczestniczył w bitwie w układzie Chi Aurigae, gdzie przyszło ludziom odeprzeć inwazję krwiożerczych Luusaat. Tycho Brahe spostrzegł, że od tego czasu załoga nieco zgnuśniała. Widać to było na każdym kroku.
Oficerowie przytyli. Rzadko opuszczali swoje kwatery, a jeśli już, to tylko po to, żeby poczłapać na wachtę lub do stołówki. Nawet w mesie, niegdyś zawsze tłocznej, wypełnionej gwarem i śmiechem, teraz panowała cisza. Żołnierze piechoty snuli się po korytarzach znudzeni i ospali. Ożywiali się jedynie, gdy „Hajmdal” docierał do nowego układu i trzeba było przeprowadzić zwiad na jakiejś planecie. Natomiast piloci myśliwców całe dnie spędzali w hangarach, szukając okazji, żeby wystartować i polatać w przestrzeni kosmicznej.
Tycho pomyślał o Valerii i zaraz na jego czole pojawiła się głęboka bruzda. Kobieta ostatnio chodziła zła jak sadachbiańska osa. Wybuchała gniewem bez powodu i wylewała na nim frustrację. Coraz częściej się kłócili i wszystko wskazywało na to, że ich związek się rozpadnie. Porucznik posmutniał. Zależało mu na Czarnej.
Uchodziła za świetnego pilota, charyzmatyczną i przebojową oficer, ale również wredną sukę o ciętym języku i faktycznie, biorąc pod uwagę ich kłótnie, Tycho gotów był zgodzić się z tą ostatnią opinią. Ale Brahe zdążył ją dobrze poznać i wiedział, że potrafi też być wrażliwa i empatyczna. Właśnie za to ją kochał.
– Rookson – zwrócił do podchorążego obsługującego stanowisko teledetekcji. Młody mężczyzna nosił błękitny mundur terrańskiej floty i przepisową stożkowatą czapkę. Natychmiast wstał, wyprężył się jak struna i zasalutował.
– Na rozkaz!
Tycho Brahe skrzywił się. Nadgorliwość młodzieńca go drażniła. Z drugiej strony, pochlebiło mu, że podchorąży okazuje tak olbrzymi szacunek.
– Wyluzuj – burknął Tycho. – I siadaj.
Młodzieniec poczerwieniał i posłusznie zajął miejsce w fotelu. Brahe kątem oka dostrzegł, że bosman Mila Todorov – ostatnia z trójki oficerów wachtowych – uśmiecha się pod nosem.
– A ty z czego rżysz? – fuknął. W odpowiedzi kobieta wzruszyła tylko ramionami. Figlarny uśmiech jednak nie schodził jej z ust.
Ona nie miała dla Tycha żadnego respektu. Nie tylko dla niego. Pieguska była zadziorna, nie uznawała żadnych autorytetów i potrafiła dosadnie wyrazić opinię, krytykując nawet starszych stopniem. Doskonale jednak znała się na swojej robocie. Najpierw dowodziła sekcją dział pościgowych, a po przeniesieniu na mostek udoskonaliła procedury sekcji kierowania ogniem. Podczas wachty kotwicznej miała najmniej obowiązków. Cała jej praca polegała na sprawdzeniu gotowości systemów bojowych, co zajmowało jej najwyżej kwadrans.
– Prześlij mi dane z lidaru – Brahe zwrócił się do Rooksona.
– Tak jest!
Po chwili trójwymiarowy wyświetlacz na stanowisku dowodzenia rozbłysnął mnogością kolorowych punktów naniesionych na schemat układu gwiezdnego. Każdy z nich oznaczał jakąś jednostkę podróżującą w kosmicznej próżni. Były ich tysiące.
– Wyselekcjonuj jednostki należące do Federacji Terrańskiej – polecił Brahe.
Młody podchorąży zmarszczył czoło i spojrzał pytająco na przełożonego.
Mila Todorov przewróciła oczami i rzekła:
– Po prostu zlokalizuj pozycję klucza czerwonego, debilu!
Tycho spiorunował ją wzrokiem, ale nic nie powiedział. Nie było tajemnicą, że on i Valeria są parą. Nie ukrywali tego. Nie chciał jednak, żeby wszyscy wiedzieli, że się o nią martwi. Próbował w dyskretny sposób dowiedzieć się, gdzie teraz jest Czarna i czy wszystko z nią w porządku. Mila to jednak storpedowała.
– Aha. – W oczach młodzieńca pojawił się błysk zrozumienia. – Przykro mi, ale to niemożliwe.
– Czemu? – zdumiał się Brahe.
– Melduję posłusznie, że nowe sensory nie wyłapują tak małych obiektów jak myśliwce.
– Kurwa – wymsknęło się porucznikowi i zaraz tego pożałował, widząc pobladłą twarz Rooksona.
Podchorąży nie był niczemu winien, przekazał tylko złe wieści. Tycho nie był wściekły na niego, tylko na sytuację. Przed rokiem „Hajmdal” przeszedł gruntowny remont w cesarskiej stoczni, ale Bahirianie nie dysponowali takim potencjałem technologicznym jak Togarianie, którzy zbudowali okręt. Nie udało im się w pełni odtworzyć całego wyposażenia i zastąpili większość urządzeń uboższymi wersjami. Dotyczyło to również sensorów.
– Nie przejmuj się – rzucił pojednawczo do Rooksona, który odetchnął z ulgą. – Nic na to nie poradzimy.
– Niekoniecznie...
– Słucham?
Podchorąży nie odpowiedział od razu. Nałożył słuchawki, pochylił się nad konsolą, a jego palce zaczęły śmigać po wirtualnej klawiaturze.
– Może uda mi się namierzyć źródło emisji fal radiowych. Oczywiście jeśli piloci klucza czerwonego nie otrzymali rozkazu zachowania ciszy w eterze.
– Nie sądzę.
– Udało się! – rozmyślania Brahego przerwał triumfalny okrzyk podchorążego. – Zlokalizowałem ich. Znajdują się blisko dysku protoplanetarnego w sektorze D-89.
Tycho Brahe zerknął na wyświetlacz. W tym rejonie lidar wykrywał jedynie cztery jednostki. Wszystkie posiadały sygnatury frachtowców należących do Diohda.
– Poruczniku?
– Tak?
Brahe przeniósł spojrzenie z powrotem na Rooksona. Podchorąży chwycił słuchawki i przycisnął je do uszu. Na jego twarzy pojawił się niepokój.
– Coś jest nie tak – zakomunikował.