Hańba - ebook
Hańba - ebook
Przedwojenny Wołyń. Miejsce skryte wśród pól i lasów, gdzie rytm życia wyznaczały pory roku, a zdanie rozpoczęte po polsku kończono po ukraińsku.
Jest rok 1938. Rodzina Karpenków wierzy w miłość ponad podziałami: Teodora jest Polką, Mychajło — Ukraińcem. Wychowują dwoje dzieci, Jankę i Semena. Ufają, że ludzie różnych religii i narodowości mogą żyć w przyjaźni.
Zawierucha wojenna sprawia, że szlachetne wyobrażenia Karpenków rozsypują się jak domek z kart. Na ich miejscu wyrastają przerażające ideologie głoszące konieczność oczyszczenia Wołynia, wyplewienia kąkolu z pszenicy. W takim świecie wkraczają w dorosłość Janka, Semen i ich przyjaciel Dima. Relacje między nimi, budzące się młodzieńcze uczucia tylko komplikują już i tak niełatwą rzeczywistość. Trucizna chorych przekonań, umiejętnie wsączana w umysły młodych, rozpala szaleństwo. Gnani fanatyczną wizją nowego świata banderowcy ruszają na łów. Jego finał nastąpi 11 lipca 1943 roku. Ten dzień na zawsze zostanie zapamiętany jako „krwawa niedziela”.
"Hańba" to przejmująca opowieść o najciemniejszych stronach polsko-ukraińskiej historii. O tragedii, która podzieliła narody, krewnych i przyjaciół.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6287-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Janka Karpenko ciasno splatała płowe włosy. To zajęcie strasznie się jej dłużyło, ale matka wyraziła się wystarczająco jasno.
– Przynajmniej w niedzielę uczesz się jak należy – rozkazała przy śniadaniu.
Dziewczyna miała ochotę odburknąć coś nieprzyjemnego, lecz zamiast tego skinęła tylko głową. W ich rodzinie nikt nigdy nie sprzeciwiał się matce i choć była to zasada niepisana, przestrzegano jej z żelazną konsekwencją.
Wreszcie Janka związała końcówki włosów czerwoną aksamitką i gniewnie odrzuciła ciężki warkocz na plecy. Złote nitki, które mimo jej usilnych starań tu i ówdzie wymknęły się z gładkich pasm, zamigotały w porannym słońcu. Dziewczyna odwróciła się do lustra i przez chwilę przypatrywała się własnemu odbiciu. Przygładziła prostą sukienkę w kolorze letniego nieba, przyozdobioną białym kołnierzykiem à la Słowacki i zebraną w talii szerokim pasem w ciemniejszym odcieniu. Rozpięła dwa górne guziczki, by zaraz pospiesznie znów je zapiąć. Wyprostowała się, ściągając łopatki i wypinając pierś.
– Ech – westchnęła zniecierpliwiona. – To wszystko na nic.
Semko miał rację, naigrywając się z niej. Przy każdej sposobności powtarzał siostrze, że jest smarkulą. Tak, była dzieckiem i niestety mimo czternastu lat wciąż wyglądała jak dziecko. Odwróciła się od lustra i zniechęcona opadła na krzesło. Podparła głowę na dłoni i przyglądała się białym strzępkom chmur płynącym po wiosennym niebie. Zaraz też jej myśli pobiegły mimowolnie w stronę Maryni Witebskiej i humor jeszcze się jej pogorszył.
Do niedawna Marynia niczym się nie wyróżniała. Uczyła się raczej średnio, mimo iż nauczyciele okazywali jej pewne względy, bo była – jak mawiali – w pełni Polką. Nie to co Janka, ni to Polka, ni Ukrainka, mieszaniec, kundel. O ile w ich majątku ziemskim w głębi Wołynia było to całkiem normalne, większość ludzi określało się po prostu mianem Wołyniaków, a zdanie rozpoczęte po polsku nieraz kończono już po ukraińsku, czemu nikt się nie dziwił, tu w Łucku, w mieście wojewódzkim należącym do odrodzonej Rzeczypospolitej, dobrze było być kimś określonym. Polakiem albo Ukraińcem, albo chociaż Rosjaninem czy Żydem, wszystko jedno, byle w pełni.
Tam życie jest o wiele prostsze – przemknęło jej przez myśl i tęsknota za wołyńską wsią znów zakłuła ją gdzieś w środku, w miejscu, którego nie potrafiła określić, lecz wyraźnie je czuła.
Tam nie trzeba było wciąż się definiować, dokądś przynależeć, być kimś już raz na zawsze dookreślonym, choć wciąż czuło się po prostu tylko sobą. Rodzinne strony w przeciwieństwie do miasta kojarzyły się Jance z wolnością. Coraz częściej żałowała, że nie może jak dawniej pobierać nauk od guwernantki i korepetytorów, którzy przyjeżdżali do nich do domu. Rodzice uparli się, że do gimnazjum powinna już pójść do porządnej szkoły w mieście.
Niestety, Maryni nawet ta polskość nie pomaga – pomyślała Janka, a złośliwy uśmieszek wypełzł jej na wargi.
Marynia czytała powoli, pomimo iż słowa polskie nie mieszały jej się w głowie z ukraińskimi jak Jance, podczas liczenia zawsze wychodziło jej nie to, co powinno, do rysunków nie miała ręki, do muzyki ucha, do tańca nie stało jej wdzięku i nijak nie mogła spamiętać, że Indie Brytyjskie, Indie Francuskie, Indie Holenderskie, Indie Portugalskie i Indochiny to całkiem osobne terytoria, a nie różnojęzyczne nazwy tego samego miejsca. Jeszcze rok temu, gdyby ktokolwiek spytał Jankę o Marynię, odpowiedziałaby, że owszem, jest w szkole taka koleżanka – i nic więcej rzec by nie mogła, bo Witebska z powyższych przyczyn nie należała do osób, z którymi Janka chciałaby przebywać. Wolała bystrzejsze dziewczęta: Rózię Graber, Lonię Jakimiak czy Nastkę Hawryluk.
Aż tu nagle, gdy po wakacjach wrócili we wrześniu do szkoły, od pierwszego dnia Marynia znalazła się w centrum zainteresowania wszystkich. Przez lato urosła, jej biodra się zaokrągliły, wąziutka talia zaznaczyła się wdzięcznie, a piersi niepokojąco uwypukliły. Marynia jako pierwsza w ich klasie obcięła warkocz i układała teraz opadające do ramion włosy w delikatne fale. Nawet wielce nietwarzowy szkolny mundurek nie zdołałby ukryć faktu, że Marynia nie była już dzieckiem.
– Córka Witebskich wyrasta na śliczną pannę – stwierdziła któregoś dnia przy kolacji pani Teodora, matka Janiny, nie wiedząc, że tym jednym niewinnym zdaniem pozbawiła apetytu córkę, która nie mogła pojąć, dlaczego nawet w jej domu musiano mówić o urodzie Maryni. Dość miała już tego w szkole, na katechezie, popołudniowych zajęciach sportowych, a nawet na chórze. Wszyscy mówili tylko o Maryni! Dziewczęta szeptały z zazdrością o jej kobiecych kształtach, o czym rozmawiali chłopcy, mogła się tylko domyślać z westchnień Semka. Nawet on, jej własny brat, który twierdził, że czternastolatki w zasadzie poza rozmiarem niewiele różnią się od niemowląt, wodził za Marynią rozanielonym wzrokiem. Za dziewczyną, która była od Janki o całe dwa miesiące młodsza!
Janka tymczasem była płaska jak deska, a jej figura zamiast klepsydry przypominała raczej prostokąt. Gdy ona i Semko byli mali, często jak dzieci chłopów biegali po okolicy w samych koszulach i boso. W tamtym czasie nieraz się zdarzyło, że ktoś zagadnął ją, jakby była chłopcem, albo pytał Semka o jego młodszego brata, a ten dla żartu nie zaprzeczał, tylko odpowiadał grzecznie, jakby rzeczywiście nim była.
Mimo upływu lat niewiele się zmieniło. Nawet długi złoty warkocz i ładna sukienka na nic się nie zdały. Nadal bardziej przypominała chłopaka niż dziewczynę.
Janka prychnęła niezadowolona. Ostatnio wszystko ją drażniło, a najbardziej własne ciało, które wciąż ani o cal nie przybliżało się do tego upragnionego. I Marynia, której samo istnienie drażniło jak drzazga pod paznokciem.
Skrzypnięcie drzwi wyrwało dziewczynę z ponurych rozmyślań.
– Jesteś gotowa? – zagadnęła matka, szybkim krokiem wchodząc do pokoju córki.
Teodora Karpenko przepłynęła przez pomieszczenie, ciągnąc miękkim materiałem sukni przysłanym od modystki aż z Warszawy po puszystym dywanie i rozsiewając wokół delikatny zapach kwiatowych perfum. Ze stojącego na komodzie kryształowego wazonu wyciągnęła jeden przywiędły tulipan, okręciła się wokół własnej osi i znów była w progu.
– Pospiesz się – dodała, nie czekając na odpowiedź.
Janka, która dotąd obserwowała ją i po prawdzie nie była nawet pewna, czy matka w ogóle ją dostrzegła, aż się wzdrygnęła.
– Zaraz podjedzie powóz.
Dziewczynka skinęła tylko głową, patrząc na wychodzącą spode łba. Nie dość, że sama w niczym nie przypominała Maryni Witebskiej, to najwyraźniej los poskąpił jej nawet urody własnej matki.
Teodora Karpenko, przez męża nazywana czule Dorą, była zachwycającą kobietą. Miała bujne włosy, które choćby spięte niedbale szpilką zaraz po wstaniu, i tak wyglądały, jakby chwilę wcześniej pochylił się nad nimi utalentowany fryzjer, małe stopy, smukłe łydki, szerokie biodra, wąską talię, wydatny biust, wystające uroczo obojczyki, długą szyję i ostry podbródek. Najpiękniejsza była jednak jej twarz, choć Janka nigdy nie mogła ustalić, co właściwie czyniło ją tak wyjątkową. Porcelanowa cera, pełne malinowe usta, miłe dołeczki w policzkach czy może wielkie, iskrzące się wesołością orzechowe oczy?
Janka słyszała nieraz, że z taką urodą jej matka mogła zostać nawet żoną hrabiego czy przynajmniej baronową. Zamiast tego popełniła straszny mezalians. Ona, panna z dobrej krakowskiej rodziny, wyszła za mąż za niebiednego, ale nieustosunkowanego, w dodatku dziesięć lat starszego prawosławnego Ukraińca poznanego na uniwersytecie, gdzie rzeczony był adiunktem na wydziale prawa. Która z cech Mychajła Karpenki była tą najgorszą, trudno było jednoznacznie stwierdzić. Grunt, że aby w przyszłości uniknąć podobnych nieprzyjemności, młodszym siostrom Teodory na wszelki wypadek zabroniono studiowania, a ona sama od chwili zaślubin traktowana była przez bliskich w sposób, który najłagodniej można by określić obojętnym, tak by nie zainfekowała fanaberiami o małżeństwie z miłości pozostałych panien w rodzinie. W praktyce kontakty familijne ograniczono do kart świątecznych i zawiadomień o chrzcinach, ślubach i pogrzebach. Do tych ostatnich nigdy nie dołączano zaproszeń na stosowne do okoliczności uroczystości.
Janina znała tę historię od dziecka, a mimo to nie wydawało jej się, żeby matka kiedykolwiek żałowała swojej decyzji. Nawet jeśli odczuwała jakikolwiek brak czy tęsknotę, potrafiła skutecznie to ukrywać. Najwyraźniej miłość męża i życie, jakie wiodła u jego boku, rekompensowały jej tę stratę i utwierdzały w słuszności obranej drogi.
Nawet teraz, gdy dobiegała do czterdziestki, Teodora Karpenko kwitła i przyciągała męskie spojrzenia tak samo jak Marynia.
Jance zaś coraz częściej zdawało się, że los z niej zadrwił, obdarzając ją urodą ojca. Mychajło Karpenko był człowiekiem rozmaitych cnót i zalet charakteru, ale nie należał do zanadto urodziwych. Córka kochała go mocno, lecz musiała przyznać, że przywodził na myśl bardziej pień drzewa, potężnego, mocarnego dębu, który osłaniał od wiatru i deszczu wiotką brzózkę, niż eleganckiego pana. Ojciec miał szeroką pierś, gruby kark, mocną szczękę o zaroście tak twardym, że nigdy nie dało się go usunąć do końca, a jego ramiona z trudem mieściły się w jakimkolwiek palcie.
– „Wysoki wzrost, Ukraińcy należą do najwyższych w Europie i na Ziemi, i ogromny obwód klatki piersiowej” – cytował, napinając mięśnie przed lustrem tak, że szwy koszuli groźnie trzeszczały. – „Być może największy w Europie, jednocześnie szczupłość i zwinność czynią Ukraińców bardzo przydatnymi do wszystkich prac fizycznych”.
To powiedziawszy, Mychajło zwykle brał Teodorę w ramiona i nic sobie nie robiąc z obecności dzieci i służby, zasypywał ją pocałunkami. Matka stroiła srogie miny, ale w kącikach jej ust drgał uśmiech, a oczy błyszczały jak świeżo wypolerowane srebro.
– Tak? – pytała kokieteryjnie. – A czy twój imiennik Hruszewskij nie twierdził przypadkiem, że Ukraińcy są bardzo wysocy i bardzo brudni?
– Twierdził, twierdził – zgadzał się, jak zawsze zresztą, Mychajło, muskając ustami gładkie czoło żony. – Tyle że on mówił o czasach starożytnych, gdy po tej ziemi stąpali głównie „krągłogłowi Słowianie” i nie znano mydła.
Zwykle po tych słowach Teodora przestawała stawiać opór wesołości i śmiała się całkiem otwarcie, gdy mąż drapał ją zarostem, wtulając się w jej szyję.
– Ale Rudnyćkiego, choćby w żartach, wstyd cytować – przypominała Dora, gdy wreszcie stawiał ją z powrotem na podłogę, ostrożnie, jakby była ze szkła. – Ludzie to ludzie i żaden naród, choćby i bardzo chciał, nie jest wybranym. Z tych wszystkich nacjonalizmów nic dobrego nie wyniknie, wspomnisz moje słowa.
Mychajło poważniał wówczas i kiwał głową w zamyśleniu. Ilekroć Janka widziała go takim, miała wrażenie, jakby na jedną chwilę kurczył się i zapadał w sobie. Wkrótce jednak odzyskiwał pogodę ducha i zaraz zapominał o zmartwieniu, bo taka już była jego natura. Nie potrafił zbyt długo się troskać.
O ile jego wygląd w pierwszej chwili budził w nowo poznanych osobach oczywiste uprzedzenia, o tyle owo pogodne usposobienie sprawiało, że szybko zjednywał sobie ludzi. Wystarczyło zaledwie kilka chwil rozmowy z Karpenką, by pojąć, że ma się do czynienia z człowiekiem wyjątkowo bystrym, uczonym i prawym.
Ojciec Janki pochodził z niewielkiej wołyńskiej wsi. Jego ojciec miał sporo mórg ziemi, z których część stracił, gdy w ich okolicy pojawili się polscy osadnicy wojskowi. Mychajło znał jednak tę część historii rodzinnej jedynie z opowieści, już bowiem jako dziecko większy przejawiał pociąg do książek niż do gospodarzenia. Ku rozpaczy rodziców i pop, i kolejni nauczyciele twierdzili, że chłopak jest wyjątkowo bystry i szkoda by go było zmarnować. Ojciec Mychajła zakasał więc rękawy, sprzedał kilka sztuk bydła i dwie morgi ziemi i posłał syna na naukę. Ludzie często pytali go, czemu młody Karpenko wybiera się tak daleko, czemu nie pojedzie studiować do Lwowa czy Kijowa, ale on mruczał tylko coś niewyraźnie pod nosem, bo jak miałby się przyznać sąsiadom, że jego dzieciak tak się na ten Kraków uparł, że nijak nie szło mu tego wybić z głowy?
Najpierw jednak go nie przyjęto i ku radości rodziców rozpoczął studia w Kijowie. Tam właśnie poznał Henryka Józewskiego. Józewski studiował na wydziale fizyczno-matematycznym, ale nie przeszkadzało to im obu spędzać całych popołudni na dysputach politycznych i wizjach tworzenia nowego świata, w czym, jak się szybko okazało, byli bardzo zgodni.
– Od zawsze żyłem w rozdwojonej rzeczywistości. W domu była Polska, a za progiem inny świat – mawiał Józewski. – Kijów był oficjalnie Rosją, choć mieszkali w nim prawie sami Ukraińcy. Wiem jedno: da się ludzi pogodzić, choć kosztuje to wiele.
Karpenko zachłysnął się znajomością z nowym kolegą do tego stopnia, że z umiarkowanym entuzjazmem przyjął wieść o tym, że sam został przyjęty na studia w wymarzonym Krakowie. Pojechał jednak, bo Józewski zapowiadał, że także się tam wkrótce wybiera.
– Będę doskonalił sztukę malarską u samego mistrza Malczewskiego – mawiał.
Wojna jednak pokrzyżowała te plany. Józewski zamiast z wielkim symbolistą zaczął współpracę z Walerym Sławkiem i wkrótce stał się zaufanym człowiekiem Piłsudskiego, gdy szło o sprawy ukraińskie.
Karpenko zaś zakochał się bez pamięci w pannie Teodorze i przestał widzieć świat poza nią.
Studencka przyjaźń pozostała jednak żywa, spojona liberalnymi poglądami, gorącą nienawiścią do bolszewików i wiarą w kwitnącą wielonarodową Rzeczpospolitą. Karpenko i Józewski korespondowali ze sobą regularnie, wymieniając się celnymi spostrzeżeniami na temat dynamicznie zmieniającego się świata.
W maju 1920 roku, gdy Mychajło żenił się z Teodorą, Józewski jako jeden z dwóch Polaków znalazł się w rządzie Ukraińskiej Republiki Ludowej atamana Petlury, gdzie został wiceministrem spraw wewnętrznych.
Kiedy dziesięć lat później Józewskiemu zaproponowano objęcie urzędu wojewody, zaraz ściągnął do Łucka swego przyjaciela, który przed urodzinami syna wrócił do swego rodzinnego majątku na Wołyniu, uczynił go swoim sekretarzem i zaufanym człowiekiem. Mianowanie Karpenki, obywatela Polski ukraińskiego pochodzenia, na tak wysokie stanowisko w urzędzie wojewódzkim miało też wydźwięk symboliczny, bo choć konstytucja marcowa gwarantowała wszystkim obywatelom równe prawa, w rzeczywistości Ukraińcy w zasadzie nie obejmowali wyższych posad urzędniczych.
Upór i zdolność do przekonywania ludzi do swoich racji należały do szerokiego wachlarza cnót Karpenki, więc w krótkim czasie stał się nie tylko nominalną, ale i faktyczną prawą ręką wojewody, który traktował go jak równego sobie.
Mimo to, nawet gdyby Janka odziedziczyła po ojcu te dobre cechy, wiedziała, że nijak jej się one nie przydadzą. O ile niezbyt urodziwi mężczyźni dostawali od losu rozliczne szanse na wykazanie się cnotami, o tyle dla brzydkich kobiet nikt nie miał wyrozumiałości.
– Do diabła z tym wszystkim! – zaklęła pod nosem i aż podskoczyła, gdy z dołu dobiegł ją głos matki.
– Janko, chodź prędko! – wołała Dora, po czym dodała szeptem: – Skaranie boskie z tym dzieckiem.
Dziewczyna włożyła cienki płaszcz i pozbawiony ozdób kapelusik. Wychodząc z pokoju, raz jeszcze zerknęła na swoje odbicie. Zezłoszczona wystawiła język do znienawidzonego obrazu w lustrze.
Po chwili siedziała już w powozie, który co niedziela rozwoził ich do świątyń. Zgodnie z obowiązującą na Wołyniu tradycją ją i brata, jako dzieci mieszanego małżeństwa, ochrzczono w dwóch różnych obrządkach. Semko był więc prawosławny jak ojciec, ona była katoliczką jak matka, w ich domu nie przywiązywano do tego zbytniej wagi. Rodzice nie byli specjalnie religijni, a całe to zamieszanie miało i tę dobrą stronę, że często goście ojca, niepewni, jakiego wyznania jest rodzina Karpenków, ku uciesze dzieci przysyłali podarki dla wszystkich na wszelki wypadek w oba święta chrześcijańskie. Na wołyńskiej wsi nikogo to nie dziwiło, inni przecież też tak żyli, ale tu, w Łucku, wszystko było okropnie skomplikowane i złożone. Janka nie zdołałaby zliczyć, jak wiele razy pytano ją o te dziwaczne zwyczaje rodziny.
Znów poczuła ogromną tęsknotę za wsią, gdzie nikt nie męczył jej głupimi pytaniami wymagającymi udzielania długich i zawiłych wyjaśnień. Tam byli po prostu jedną z okolicznych rodzin. Gdyby nie ta okropna polityka i ten cały Józewski, nigdy nie musieliby od jesieni do wiosny przenosić się do miasta, miesiącami tęsknić za prawdziwym domem, a ona nie cierpiałaby mąk z powodu Maryni. Tak bardzo chciała znów znaleźć się w ich białym domku wśród pól, łąk, skryć się za ścianą lasu pełnego drzew tak wysokich, że podobnych nie widziała nigdzie indziej.
– Co tak wzdychasz? Chyba nie zamierzasz zemdleć, co? – zapytał Semko kpiącym tonem, przy okazji wbijając jej palec w bok.
– Ej! – pisnęła, ale zaraz przybrała niewinny wyraz twarzy, gdy siedzący naprzeciwko dzieci rodzice, dotąd pogrążeni w rozmowie, jednocześnie wbili w nią zaniepokojone spojrzenia.
– Ech, jak gorąco! – wykrztusiła, teatralnie wachlując się połą płaszcza.
Nie mogła przecież zdradzić brata. Wyszłaby na skarżypytę i pieszczoszkę rodziców, jak zwykł ją przezywać Semko, gdy mu się czymś naraziła. Ostatnimi czasy starała się, jak mogła, zaskarbić sobie jego względy, więc często przychodziło jej przełykać łzy i znosić złośliwości ze strony starszego o dwa lata Semena. Janka liczyła jednak, że dzięki temu nadal będzie ją czasem zabierał na te rozmaite wycieczki ze swoimi znajomymi – a to powiosłować nad rzekę, a to na koncert czy potańcówkę. Rodzice za nic nie chcieli pozwolić Jance wyjść z jej przyjaciółmi, powtarzając, że „młodym panienkom nie przystoi” i tym podobne. Jedyną szansą na odrobinę wolności było włóczenie się z Semkiem. Ojciec bowiem zdołał przekonać matkę, że starszy brat z pewnością dobrze się nią zaopiekuje i nie pozwoli narazić na żadne niebezpieczeństwo.
I tak było w rzeczywistości. Tyle że Janka musiała płacić za to wysoką cenę.
– Nie jest aż tak ciepło. Wytrzymasz jeszcze chwilę. Wyprostuj plecy – upomniała ją matka, po czym skarciwszy córkę pełnym dezaprobaty spojrzeniem, które mówiło: „dobrze wychowanym panienkom podobne wrzaski nie przystoją”, podjęła przerwaną rozmowę z mężem.
Janka natychmiast spiorunowała brata wzrokiem, a ten uśmiechnął się szyderczo.
– Trzeba było szybciej odpowiadać – szepnął jej do ucha.
Janka z trudem powstrzymała się przed tym, żeby nie pokazać mu języka. Wiedziała jednak, że wyśmiewałby ją przez kolejne dni za podobne dziecięce odruchy.
Odkąd Semko poszedł do liceum, ich stosunki się pogorszyły. Brat zrobił się nagle taki dorosły i ważny, jakby zjadł wszystkie rozumy i miał lat przynajmniej ze dwadzieścia, a nie szesnaście. Od zawsze zadzierał nosa i lubował się we wszystkich legendach o wielkich bohaterach, którzy zmieniali świat. Najwyraźniej liczył, że i jemu przypadnie podobna rola.
– A może ty się zakochałaś, co? – spytał znowu Semen, szukając okazji do sprzeczki. Jemu najwyraźniej też dłużyła się podróż w kwietniowym zaduchu.
Janka przewróciła oczami, miarkując zniecierpliwienie.
– W którym? – ciągnął niezrażony Semko. – Przecież bratu możesz powiedzieć.
– Daj mi spokój.
– Unikasz odpowiedzi, czyli coś ukrywasz... – szydził dalej. – Hmmm... sam zgadnę.
– Nie zgadniesz, bo doprawdy nie ma czego. – Janka usiłowała nadać swemu głosowi obojętne brzmienie, ale czuła, jak jej szczęki zaciskają się coraz mocniej.
– Tomasz? A może Włodek? Czekaj, albo ten z zaróżowionymi policzkami, co to skacze przez płotki...
– Bronek – podpowiedziała odruchowo i zaraz pożałowała.
– A zatem Bronek o purpurowym obliczu jest wybrankiem twojego serca.
– Przecież on się zaleca do Stefki – przypomniała mu plotkę, która od dawna krążyła wśród młodzieży. Niektórzy twierdzili nawet, że Stefka i Bronek są już po słowie i że mają wziąć szybki ślub jeszcze tego lata, żeby mogli razem pojechać do Lwowa, gdzie Bronek zamierzał wstąpić na wydział lekarski.
– Racja, to nie Bronek – stwierdził pojednawczo Semko.
– Przecież ci mówię, że nikt to, i niczego nie zgadniesz, choćbyś wymienił uczniów wszystkich łuckich szkół.
– Uczniów, powiadasz... A może to nie uczeń? Może tyś się zakochała w nauczycielu? – rzucił Semko, uśmiechając się szeroko. – Albo w pedelu? Aż mi się zrymowało! – Klasnął z uciechy.
Janka poczerwieniała na twarzy i rzuciła się na brata z pięściami.
– Na litość boską, co tu się wyprawia! – wykrzyknęła matka. – Janino, co ty robisz, dziecko? Natychmiast puść brata!
Janka usłuchała. Opadła na siedzenie, dysząc ciężko.
– Co w ciebie wstąpiło? – pytała Teodora Karpenko, po czym zwróciła się do syna: – Znowuś ją zaczepiał?
Semko natychmiast przybrał minę niewiniątka.
– Gdzieżbym śmiał, matuś! – skłamał gładko. – Spróbowałem rozmawiać, jak brat z siostrą, o kolegów zapytałem, a ona wpadła w szał.
– Ty żmijo! – syknęła Janka i byłaby znów ku zgorszeniu matki poczęła okładać brata, gdyby powóz nie przystanął przed cerkwią Opieki Matki Boskiej.
– Chodźmy – rzucił ojciec, który nie znosił rozstrzygać sprzeczek między dziećmi, i pospiesznie ucałowawszy dłoń żony, wysiadł z powozu.
Semen posłusznie podążył za nim. Wysiadając, zdążył jednak jeszcze przydepnąć pantofelek siostry.
– Auć! – krzyknęła Janka.
Semen błyskawicznie zeskoczył ze stopnia i zatrzasnął drzwiczki.
– Co w ciebie wstąpiło? – powtórzyła pytanie matka, gdy zostały same, a powóz wiózł je w kierunku katedry Świętych Apostołów Piotra i Pawła.
– We mnie?! Przecież to Semko... – zaczęła Janka, ale Teodora nie pozwoliła jej dokończyć.
– Powinnaś zacząć zachowywać się jak należy – ciągnęła niezrażona pani Karpenko. – Nie jesteś już dzieckiem.
Janka miała ochotę się roześmiać, wyjaśnić matce, że cały poranek spędziła, próbując znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie dla tego stwierdzenia, i niestety nie znalazła. Chciała też wytknąć jej, że powtarzanie wciąż tych samych fraz na nic się nie zda. I tak prześladowały ją w snach, a i za dnia na każdym kroku słyszała w głowie upomnienia, by zachowywać się jak należy. Czasem zdawało jej się, że oszaleje od tych głosów!
Powstrzymała się jednak, nie chcąc pogarszać swojej i tak nie najlepszej sytuacji. Spuściła więc głowę i choć buzowała w niej złość, spróbowała przyjąć postawę pokornego winowajcy.
– Jeśli chcesz pojechać ze mną do Krakowa... – zaczęła Teodora Karpenko, a Jankę natychmiast opuściła cała złość. Jej miejsce zajął niepokój. Od kilku tygodni nie myślała niemal o niczym innym niż rzeczony wyjazd do dawnej stolicy Polski, miasta, w którym poznali się jej rodzice.
Po prawdzie to ta ekskursja właśnie była praprzyczyną jej zmartwień. Na wieść o wyjeździe bowiem panna Karpenko uznała, że wycieczka będzie doskonałą okazją do zawarcia ciekawych znajomości. Wiadomo nie od dziś, że letnie miesiące, pozbawione przykrych obowiązków szkolnych, sprzyjały uczuciom. Czternastoletnia Janka, spragniona wielkiej, emocjonującej przygody, postanowiła, że właśnie w to lato zakocha się, przeżyje swoją pierwszą miłość i dramat rozłąki i wreszcie będzie miała o czym opowiadać koleżankom.
W Łucku nie miała co liczyć na płomienny romans. Wszyscy znani jej chłopcy byli kolegami Semena, więc ona była dla nich jedynie młodszą siostrą kolegi. Z zasłuchanych od przyjaciółek opowieści wiedziała wprawdzie, że i z takich okoliczności mogą się zrodzić wspaniałe historie miłosne, ale ona potrzebowała mieć coś swojego, choćby ten jeden jedyny wakacyjny flirt. Na samą myśl o kpinach Semka, o jego komentarzach i uszczypliwościach coś w jej wnętrzu wrzało niebezpiecznie, nie chciała kalać tym swojej pierwszej, a kto wie, może i tej jedynej wielkiej miłości myślami o bracie. Poza tym Semka lubili wszyscy i jego barwna osobowość zwykle odciągała od niej uwagę.
Drugą kategorią chłopców, z którymi miała do czynienia, byli synowie znajomych jej rodziców, ale i z tej grupy nikt nie wydawał jej się specjalnie interesujący.
Miała przeczucie, że w Krakowie czeka na nią coś wyjątkowego. Uczepiła się tej myśli i była ona jedyną, która pozwalała jej przetrwać te ostatnie tygodnie szkoły.
– Chcę – wpadła matce w słowo. – Bardzo chcę.
– Zatem musisz się trochę postarać – odparła pani Teodora. – Nasi krewni to ludzie o nienagannych manierach. Nie chciałabym, żeby doszli do wniosku, że zdziczałaś na Wołyniu.
– Tak, mamo – bąknęła Janka, nie bardzo wiedząc, co innego mogłaby powiedzieć na to oświadczenie.
Dalej szły już w milczeniu, córka o pół kroku za matką. Był to jeden z tych wiosennych dni, gdy soki zdawały się żywiej płynąć i w roślinach, i w ludziach. Nawet tu, w mieście, wietrzyk muskający delikatnie młode listki drzew rosnących wzdłuż alei wiodącej ku świątyni niósł powiew świeżości wszystkim stęsknionym światła i ciepła. I Janka nie mogła pozostać nieczuła na ów wiosenny czar.
Jeszcze wszystko się ułoży – pomyślała, napełniona wiosennym optymizmem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------