Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
12,72 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hania - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 266 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Kie­dy sta­ry Mi­ko­łaj umie­ra­jąc zo­sta­wił Ha­nię opie­ce i su­mie­niu memu, mia­łem wów­czas lat szes­na­ście; ona zaś, młod­sza nie­speł­na o rok, rów­nież wy­cho­dzi­ła za­le­d­wie z lat Od łoża zga­słe­go dziad­ka od­pro­wa­dzi­łem ją pra­wie prze­mo­cą i obo­je uda­li­śmy się do na­szej do­mo­wej ka­pli­cy. Drzwi jej były otwar­te; przed sta­rym bi­zan­tyj­skim ob­ra­zem Mat­ki Bo­żej pa­li­ły się dwie świe­ce, któ­rych blask sła­bo tyl­ko roz­wid­niał mrok, pa­nu­ją­cy w głę­bi oł­ta­rza. Klęk­nę­li­śmy jed­no obok dru­gie­go. Zła­ma­na bó­lem, zmę­czo­na łka­niem, bez­sen­no­ścią i ża­lem dzie­ci­na opar­ła swą bied­ną głów­kę o moje ra­mię i tak po­zo­sta­wa­li­śmy w mil­cze­niu. Go­dzi­na była póź­na; w sali przy­le­głej do ka­pli­cy, na sta­rym gdań­skim ze­ga­rze ku­kuł­ka wy­ku­ka­ła chra­pli­wym gło­sem go­dzi­nę dru­gą po pół­no­cy; wszę­dy pa­no­wa­ła głę­bo­ka ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko od­le­głym szu­mem śnież­nej za­wiei, wstrzą­sa­ją­cej oło­wia­ną opra­wą okie­nek w ka­pli­cy i bo­le­sny­mi wes­tchnie­nia­mi Hani. Nie śmia­łem się ozwać do niej żad­nym sło­wem po­cie­chy, tu­li­łem ją tyl­ko do sie­bie, jak­by już opie­kun albo brat star­szy. Nie mo­głem się jed­nak mo­dlić; ty­sią­cz­ne wra­że­nia, uczu­cia roz­ko­ły­sa­ły mi ser­ce i gło­wę! Róż­no­rod­ne ob­ra­zy prze­su­wa­ły mi się przed oczy­ma, ale po­wo­li z tego za­mę­tu wy­ła­nia­ła się jed­na myśl i jed­no uczu­cie, oto, że ta ble­dziuch­na twa­rzycz­ka z przy­mknię­ty­mi oczy­ma, wspar­ta na moim ra­mie­niu, ta bez­bron­na, bied­na, ma­leń­ka isto­ta sta­je mi się te­raz uko­cha­ną sio­strą, za któ­rą od­dał­bym ży­cie i za któ­rą, gdy­by była po­trze­ba, rzu­cił­bym rę­ka­wi­cę ca­łe­mu świa­tu. Tym­cza­sem nad­szedł brat mój młod­szy Ka­zio i klęk­nął za nami, a po­tem ksiądz Lu­dwik i kil­ko­ro lu­dzi ze służ­by. Od­ma­wia­li­śmy pa­cierz wie­czor­ny we­dle co­dzien­ne­go u nas zwy­cza­ju. Ksiądz Lu­dwik czy­tał gło­śno mo­dli­twy, a my po­wta­rza­li­śmy je za nim lub od­po­wia­da­li­śmy chó­rem w li­ta­nię; ciem­na zaś twarz Mat­ki Bo­skiej z dwo­ma cię­cia­mi sza­bli na po­licz­ku po­glą­da­ła na nas do­bro­tli­wie, zda­wa­ła się brać udział w ro­dzin­nych na­szych tro­skach, zmar­twie­niach, doli i nie­do­li i bło­go­sła­wić wszyst­kich u Jej stóp ze­bra­nych. Przy mo­dli­twie, gdy ksiądz Lu­dwik za­czął wy­mie­niać zmar­łych, za któ­rych od­ma­wia­li­śmy zwy­kle "wiecz­ny od­po­czy­nek", i do­łą­czył do nich imię Mi­ko­ła­ja, Ha­nia po­czę­ła łkać gło­śno na nowo, ja zaś wy­ko­na­łem so­bie w du­szy ci­chą przy­się­gę, że zo­bo­wią­zań, ja­kie na mnie wło­żył nie­bosz­czyk, świę­cie do­cho­wam, choć­by mi to kosz­tem naj­więk­szych ofiar wy­ko­nać przy­szło. Był to ślub mło­de­go, eg­zal­to­wa­ne­go chło­pa­ka, nie ro­zu­mie­ją­ce­go jesz­cze ani moż­li­wej wiel­ko­ści ofiar, ani od­po­wie­dzial­no­ści, ale nie po­zba­wio­ne­go szla­chet­nych po­ry­wów i tkli­wych unie­sień du­szy.

Po skoń­czo­nym pa­cie­rzu ro­ze­szli­śmy się na spo­czy­nek. Po­le­ci­łem sta­rej Wę­grow­skiej, go­spo­dy­ni, aby od­pro­wa­dzi­ła Ha­nię do po­ko­iku, w któ­rym od­tąd mia­ła miesz­kać, nie zaś jak zwy­kle do gar­de­ro­by, i żeby po­zo­sta­ła z nią ra­zem przez całą noc; sam zaś, uca­ło­waw­szy ser­decz­nie sie­rot­kę, uda­łem się do ofi­cy­ny, w któ­rej miesz­ka­łem ra­zem z Ka­ziem i księ­dzem Lu­dwi­kiem, a któ­rą na­zy­wa­no w domu stan­cją. Ro­ze­bra­łem się i po­ło­ży­łem do łóż­ka. Mimo żalu za Mi­ko­ła­jem, któ­re­go ko­cha­łem ser­decz­nie, czu­łem się dum­ny i szczę­śli­wy nie­mal ze swo­jej roli opie­ku­na. Pod­no­si­ło mnie to we wła­snych oczach, że ja, szes­na­sto­let­ni chło­pak, mia­łem już być pod­po­rą dla jed­nej sła­bej i bied­nej isto­ty. Czu­łem się męż­czy­zną. "Nie za­wie­dziesz się, po­czci­wy star­cze – my­śla­łem so­bie – na twym pa­ni­czu i dzie­dzi­cu; w do­bre ręce zło­ży­łeś przy­szłość two­jej wnucz­ki i mo­żesz spać spo­koj­nie w mo­gi­le." Istot­nie, o przy­szłość Hani by­łem spo­koj­ny. Myśl, że Ha­nia z cza­sem do­ro­śnie i że trze­ba ją bę­dzie wy­dać za mąż, nie przy­cho­dzi­ła mi wte­dy do gło­wy. My­śla­łem so­bie, że za­wsze zo­sta­nie przy mnie, oto­czo­na sta­ra­nia­mi jak sio­stra, ko­cha­na jak sio­stra, smut­na może, ale spo­koj­na. We­dle od­wiecz­ne­go zwy­cza­ju naj­star­szy syn brał prze­szło pięć razy tyle ma­jąt­ku, ile młod­sze ro­dzeń­stwo; młod­si zaś sy­no­wie i cór­ki sza­no­wa­li ten zwy­czaj i nig­dy nie wy­stę­po­wa­li prze­ciw nie­mu, jak­kol­wiek nie było w ro­dzie na­szym praw­ne­go ma­jo­ra­tu. By­łem naj­star­szym sy­nem ro­dzi­ny, a za­tem więk­szość ma­jąt­ku mia­ła w przy­szło­ści na­le­żeć do mnie; jak­kol­wiek więc stu­dent jesz­cze, do­glą­da­łem już nań jak na swo­ją wła­sność. Oj­ciec na­le­żał do ma­jęt­niej­szych w oko­li­cy oby­wa­te­li. Ród nasz nie od­zna­czał się wpraw­dzie bo­gac­twem ma­gna­tów, ale ową wiel­ką, sta­rosz­la­chec­ką za­moż­no­ścią, da­ją­cą chle­ba w bród i ży­wot ci­chy, do­stat­ni, w ro­dzin­nym gnieź­dzie aż do śmier­ci. Mia­łem więc być względ­nie bo­ga­ty i dla­te­go ze spo­ko­jem pa­trzy­łem w przy­szłość tak swo­ją, jak i Hani, wie­dząc, że ja­ka­kol­wiek dola ją cze­ka, za­wsze przy mnie znaj­dzie spo­kój i opar­cie, je­że­li go bę­dzie po­trze­bo­wać. Z tymi my­śla­mi usną­łem. Na­za­jutrz rano po­czą­łem wpro­wa­dzać w czyn po­wie­rzo­ną mi opie­kę. Ale w ja­kiż to czy­ni­łem spo­sób śmiesz­ny i dzie­cin­ny! A jed­nak dziś, gdy to so­bie przy­po­mnę, nie mogę się oprzeć pew­ne­mu roz­czu­le­niu. Gdy przy­szli­śmy z Ka­ziem na śnia­da­nie, za­sta­li­śmy już sie­dzą­cych przy sto­le: księ­dza Lu­dwi­ka, ma­da­me d'Yves, na­szą gu­wer­nant­kę, i dwie moje małe sio­strzycz­ki, sie­dzą­ce, jak zwy­kle, na wy­so­kich trzci­no­wych krze­słach, prze­bie­ra­ją­ce nóż­ka­mi i gwa­rzą­ce we­so­ło. Roz­sia­dłem się z nad­zwy­czaj­ną po­wa­gą na krze­śle ojca i rzu­ciw­szy okiem dyk­ta­to­ra na stół, zwró­ci­łem się do po­słu­gu­ją­ce­go chło­pa­ka i rze­kłem su­cho a roz­ka­zu­ją­co:

– Na­kry­cie dla pan­ny Han­ny.

Na wy­ra­zie "pan­na" po­ło­ży­łem umyśl­ny na­cisk.

Tego do­tąd nig­dy nie by­wa­ło. Ha­nia zwy­kle ja­da­ła w gar­de­ro­bie, bo jak­kol­wiek mat­ka moja ży­czy­ła so­bie, aby sia­da­ła ra­zem z nami, sta­ry Mi­ko­łaj nig­dy na to nie chciał po­zwo­lić po­wta­rza­jąc:

– Na co to się zda­ło; niech zna mo­res dla pań­stwa. Jesz­cze cze­go!

Te­raz ja wpro­wa­dzi­łem nowy zwy­czaj. Po­czci­wy ksiądz Lu­dwik uśmiech­nął się, po­kryw­szy uśmiech szczyp­tą ta­ba­ki i fu­la­ro­wą chust­ką od nosa; pani d'Yves skrzy­wi­ła się, bo mimo do­bre­go ser­ca, jako po­cho­dzą­ca ze sta­rej ro­dzi­ny szla­chec­kiej fran­cu­skiej, wiel­ką była ary­sto­krat­ką; chło­pak zaś usłu­gu­ją­cy, Fran­ci­szek, otwo­rzył sze­ro­ko usta i pa­trzył na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Na­kry­cie dla pan­ny Han­ny! czy sły­szysz? – po­wtó­rzy­łem.

– Słu­cham wiel­moż­ne­go pana – od­po­wie­dział Fran­ci­szek, któ­re­mu wi­docz­nie za­im­po­no­wał ton, ja­kim do nie­go mó­wi­łem.

Dziś wy­zna­ję, że i "wiel­moż­ny pan" za­le­d­wie mógł po­wstrzy­mać uśmiech za­do­wo­le­nia, jaki na usta jego wy­wo­ły­wał nada­wa­ny mu po raz pierw­szy w ży­ciu ten ty­tuł. Po­wa­ga jed­nak nie po­zwo­li­ła wiel­moż­ne­mu panu się uśmiech­nąć. Tym­cza­sem na­kry­cie za chwi­lę było go­to­we, otwo­rzy­ły się drzwi i we­szła przez nie Ha­nia; ubra­na w czar­ną suk­nię, któ­rą przez noc uszy­ły jej pan­na słu­żą­ca i sta­ra Wę­grow­ska, bla­da, ze śla­da­mi łez na oczach i ze swy­mi dłu­gi­mi zło­ty­mi war­ko­cza­mi, któ­re spły­wa­ły po su­kien­ce i koń­czy­ły się wstą­żecz­ka­mi z czar­nej ża­łob­nej kre­py, wple­cio­nej mię­dzy pro­mie­nie wło­sów.

Po­wsta­łem i pod­bie­gł­szy ku niej, przy­pro­wa­dzi­łem ją do sto­łu. Sta­ra­nia moje i cały ów splen­dor zda­wa­ły się tyl­ko za­wsty­dzać, mie­szać i mę­czyć dzie­ci­nę; ale nie ro­zu­mia­łem jesz­cze wów­czas, że w chwi­li smut­ku ci­chy, sa­mot­ny, od­lud­ny ką­cik i spo­kój wię­cej jest wart niż ha­ła­śli­we owa­cje przy­ja­ciół choć­by z naj­lep­sze­go ser­ca pły­ną­ce. Drę­czy­łem tedy Ha­nię w naj­lep­szej wie­rze swo­ją opie­ką, są­dząc, że wy­wią­zu­ję się ze swe­go za­da­nia do­sko­na­le. Ha­nia mil­cza­ła i tyl­ko od cza­su do cza­su od­po­wia­da­ła na moje py­ta­nia, co bę­dzie ja­dła i piła:

– Nic, pro­szę ła­ski pa­ni­cza.

Za­bo­la­ło mnie owo: "pro­szę ła­ski pa­ni­cza", tym bar­dziej że zwy­kle Ha­nia była ze mną po­ufal­sza i mó­wi­ła mi po pro­stu: "pa­ni­czu". Ale wła­śnie rola, jaką od­gry­wa­łem od wczo­raj i od­mien­ne wa­run­ki, w ja­kich po­sta­wi­łem Ha­nię, czy­ni­ły ją tym nie­śmiel­szą i po­kor­niej­szą.

Za­raz po śnia­da­niu wzią­łem ją na bok i rze­kłem:

– Ha­niu, pa­mię­taj, że od­tąd tyś moją sio­strą. Od­tąd nie mów mi nig­dy: pro­szę ła­ski pa­ni­cza.

– Do­brze, pro­szę łask… do­brze, pa­ni­czu.

By­łem w dziw­nym po­ło­że­niu. Cho­dzi­łem z nią po po­ko­ju i nie wie­dzia­łem, co z nią mó­wić. Rad bym był ją po­cie­szał, ale na to trze­ba było wspo­mnieć Mi­ko­ła­ja i wczo­raj­szą śmierć jego, co by Ha­nię do no­wych łez przy­wio­dło i by­ło­by tyl­ko od­na­wia­niem bo­le­ści. Skoń­czy­ło się więc na tym, że sie­dli­śmy obo­je na ni­skiej ko­zet­ce, sto­ją­cej w koń­cu po­ko­ju; dzie­ci­na zno­wu opar­ła głów­kę o moje ra­mię, ja zaś po­czą­łem gła­dzić ręką jej zło­te wło­ski. Tu­li­ła się do mnie rze­czy­wi­ście jak do bra­ta, i może owo słod­kie uczu­cie uf­no­ści, po­wsta­ją­ce w jej ser­cu, wy­wo­ła­ło nowe łzy w jej oczach. Pła­ka­ła rzew­nie, ja zaś po­cie­sza­łem ją, ja­kem umiał.

– Zno­wu pła­czesz, Ha­niul­ko? – mó­wi­łem – dzia­dek twój w nie­bie, a ja się będę sta­rał…

Nie mo­głem i ja mó­wić dłu­żej, bo i mnie się na łzy zbie­ra­ło.

– Pa­ni­czu, mogę ja do dzia­dzi? – wy­szep­ta­ła.

Wie­dzia­łem, że przy­nie­sio­no trum­nę i że te­raz wła­śnie kła­dzio­no w nią Mi­ko­ła­ja; dla­te­go nie chcia­łem, żeby Ha­nia po­szła do cia­ła dziad­ka pier­wej, nim wszyst­ko bę­dzie go­to­we. Ale za to po­sze­dłem sam.

Po dro­dze spo­tka­łem pa­nią d'Yves, któ­rą pro­si­łem, żeby za­cze­ka­ła na mnie, po­nie­waż po­trze­bu­ję z nią chwi­li roz­mo­wy. Wy­daw­szy ostat­nie roz­po­rzą­dze­nia po­grze­bo­we i po­mo­dliw­szy się u zwłok Mi­ko­ła­ja, wró­ci­łem do Fran­cuz­ki i po kil­ku wstęp­nych sło­wach pro­si­łem ją, czy­by po nie­ja­kim cza­sie, kie­dy pierw­sze ty­go­dnie ża­ło­by przej­dą, nie chcia­ła da­wać Hani lek­cji fran­cu­skie­go i mu­zy­ki.

– Mon­sieur Hen­ri – od­po­wie­dzia­ła pani d'Yves, któ­rą wi­docz­nie gnie­wa­ło, że roz­po­rzą­dzam się wszę­dzie jak sza­ra gęś po nie­bie – ja uczy­ni­ła­bym to naj­chęt­niej, bo ko­cham bar­dzo tę dziew­czyn­kę, ale nie wiem, czy to leży w za­mia­rach ro­dzi­ców pana, jak rów­nież nie wiem, czy zgo­dzą się na rolę, jaką pan usi­łu­jesz sa­mo­wol­nie nadać wśród wa­szej ro­dzi­ny tej ma­leń­kiej. Pas trop de zele, mon­sieur Hen­ri.

– Ona jest pod moją opie­ką – od­rze­kłem wy­nio­śle – i ja za nią od­po­wia­dam.

– Ale ja nie je­stem pod opie­ką pana – od­par­ła pani d'Yves – i dla­te­go po­zwo­li pan, że za­cze­kam aż do po­wro­tu pań­skich ro­dzi­ców.

Roz­gnie­wał mnie ten upór Fran­cuz­ki, ale szczę­ściem nie­rów­nie le­piej po­szło mi z księ­dzem Lu­dwi­kiem. Po­czci­wy księ­ży­sko, któ­ry i tak po­przed­nio już uczył Ha­nię, nie tyl­ko że się zgo­dził na dal­sze i ob­szer­niej­sze jej kształ­ce­nie, ale jesz­cze po­chwa­lił mnie za moją gor­li­wość.

– Wi­dzę – mó­wił – że szcze­rze bie­rzesz się do speł­nie­nia swe­go za­da­nia, a jak­kol­wiek je­steś mło­dym i dziec­ko jesz­cze, ale ci się to po­chwa­la; pa­mię­taj tyl­ko tak być wy­trwa­łym, jak gor­li­wym.

I wi­dzia­łem, że ksiądz kon­tent był ze mnie. Rola pana domu, jaką so­bie nada­wa­łem, ba­wi­ła go ra­czej, niż gnie­wa­ła. Wi­dział sta­ru­szek, że dużo było w tym wszyst­kim dzie­ciń­stwa, ale po­wo­dy uczci­we, więc dum­ny był i cie­szył się z tego, że jego po­siew, rzu­co­ny w moją du­szę, nie mar­niał. Zresz­tą ko­chał mnie sta­ry ksiądz bar­dzo; ja zaś, o ile z po­cząt­ku, za lat zu­peł­nie dzie­cin­nych, ba­łem się go z ca­łej du­szy, o tyle te­raz, w mia­rę jak do­cho­dzi­łem do lat mło­dzień­czych, za­wo­jo­wy­wa­łem go co­raz bar­dziej. Miał do mnie sła­bość, więc po­zwo­lił sobą po­wo­do­wać. Ha­nię też ko­chał i rad był los jej, o ile le­ża­ło w jego mocy, po­lep­szyć; z jego wiec stro­ny nie spo­tka­łem naj­mniej­sze­go opo­ru. Pani d'Yves w grun­cie rze­czy mia­ła do­bre ser­ce i rów­nież, jak­kol­wiek tro­chę na mnie roz­gnie­wa­na, oto­czy­ła Ha­nię tro­skli­wo­ścią. Już to na brak serc ko­cha­ją­cych nie mo­gła się sie­ro­ta uskar­żać. Służ­ba na­sza po­czę­ła ją trak­to­wać in­a­czej: nie jak ko­le­żan­kę, ale jak pa­nien­kę. Wola naj­star­sze­go syna w ro­dzi­nie, choć­by na­wet i dziec­ka, była u nas bar­dzo sza­no­wa­na. Tego wy­ma­gał i mój oj­ciec. Od tej woli słu­ży­ło pra­wo ape­la­cji do star­sze­go pana i star­szej pani, ale nie wol­no było sprze­ci­wiać się jej bez upo­waż­nie­nia. Naj­star­sze­mu sy­no­wi rów­nież nie wol­no było mó­wić in­a­czej, jak "pa­ni­czu", od naj­młod­szych lat jego. Służ­ba, rów­nież jak młod­sze ro­dzeń­stwo wdra­ża­ne było do sza­cun­ku dla naj­star­sze­go, a sza­cu­nek ten po­zo­sta­wał po­tem na całe ży­cie. "Tym stoi ro­dzi­na", ma­wiał mój oj­ciec i istot­nie, skut­kiem tego, do­bro­wol­ny, a nie opar­ty na pra­wie układ ro­dzin­ny, mocą któ­re­go naj­star­szy miał wię­cej ma­jąt­ku od młod­szych, utrzy­my­wał się od daw­na. Była to ro­dzin­na tra­dy­cją, prze­cho­dzą­ca z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Lu­dzie przy­wy­kli byli pa­trzeć na mnie jak na przy­szłe­go pana, a uczu­ciu temu na­wet nie­bosz­czyk sta­ry Mi­ko­łaj, któ­re­mu wszyst­ko było wol­no i któ­ry je­den tyl­ko na­zy­wał mnie po imie­niu, nie mógł się do pew­ne­go stop­nia oprzeć.

Mat­ka trzy­ma­ła w domu ap­tecz­kę i sama na­wie­dza­ła cho­rych. W cza­sie cho­le­ry spę­dza­ła całe noce w cha­tach wło­ściań­skich wraz z dok­to­rem, na­ra­ża­jąc się na śmierć nie­chyb­ną, a oj­ciec, któ­ry o nią drżał, prze­cie jej tego nie bro­nił po­wta­rza­jąc: "Obo­wią­zek, obo­wią­zek." Zresz­tą, i sam oj­ciec, lubo su­ro­wy, da­wał za­po­mo­gi: nie­raz da­ro­wy­wał ro­bo­ci­znę, prze­ba­czał, mimo wro­dzo­nej po­pę­dli­wo­ści, winy ła­two; pła­cił nie­raz dłu­gi za wło­ścian, spra­wiał we­se­la, trzy­mał dzie­ci do chrztu; nam ka­zał lu­dzi sza­no­wać, sta­rym zaś go­spo­da­rzom na ich po­wi­ta­nia od­po­wia­dał czap­ką: ba! czę­sto na­wet wzy­wał ich na na­ra­dę. Ale też nie moż­na in­a­czej po­wie­dzieć, jak że chło­pi przy­wią­za­ni byli do ca­łe­go rodu bar­dzo, cze­go póź­niej nie­jed­no­krot­nie wy­raź­ne zło­ży­li do­wo­dy.

Mó­wię to wszyst­ko dla­te­go, raz, aby od­ma­lo­wać wier­nie, jak to u nas jest i by­wa­ło; po wtó­re, aby oka­zać, że w kre­owa­niu Hani na "pa­nien­kę" nie spo­tka­łem wiel­kich trud­no­ści. Naj­wię­cej bier­ne­go opo­ru spo­tka­łem w niej sa­mej, bo dzie­cin­ka zbyt była lę­kli­wą i w zbyt­niej czci dla "pań­stwa" przez sa­me­go Mi­ko­ła­ja wy­cho­wa­ną, aby z ła­two­ścią mo­gła się ze swo­im lo­sem po­go­dzić.II

Po­grzeb Mi­ko­ła­ja od­był się w trzy dni po jego śmier­ci. Są­siedz­two zje­cha­ło na ten po­grzeb do­syć licz­nie, chcąc uczcić pa­mięć sta­re­go, któ­ry, jak­kol­wiek słu­ga, prze­cież po­wszech­nie był sza­no­wa­ny i lu­bia­ny. Star­ca po­cho­wa­no w na­szych gro­bach ro­dzin­nych, a trum­nę jego po­sta­wio­no przy trum­nie dzia­da mo­je­go, puł­kow­ni­ka. Przez cały czas ce­re­mo­nii po­grze­bo­wych nie opusz­cza­łem Hani ani na chwi­lę. Przy­je­cha­ła ze mną w san­kach i chcia­łem, żeby ze mną wra­ca­ła, ale ksiądz Lu­dwik ka­zał mi iść pro­sić są­sia­dów, żeby z cmen­ta­rza wstą­pi­li do nas dla ogrza­nia się i po­sił­ku. Ha­nią tym­cza­sem za­jął się ko­le­ga mój i przy­ja­ciel Mi­rza-Da­wi­do­wicz, syn Mi­rzy-Da­wi­do­wi­cza, oby­wa­te­la i są­sia­da mo­je­go ojca, z po­cho­dze­nia Ta­ta­ra i ma­ho­me­ta­ni­na, ale z ro­dzi­ny z dzia­da pra­dzia­da osia­dłej u nas i od daw­ne­go cza­su po­sia­da­ją­cej oby­wa­tel­stwo i szla­chec­two tu­tej­sze. Mu­sia­łem siąść ra­zem z Ustrzyc­ki­mi, Ha­nia zaś za­bra­ła się z pa­nią d'Yves i z mło­dym Da­wi­do­wi­czem do in­nych sani. Wi­dzia­łem, jak po­czci­wy chłop­czy­sko otu­lał ją wła­snym fu­trem, po­tem wziął od woź­ni­cy lej­ce, krzyk­nął na ko­nie i po­mknę­li jak wi­cher. Po po­wro­cie do domu Ha­nia po­szła pła­kać do po­ko­iku dziad­ka, ja zaś nie mo­głem za nią po­spie­szyć, bo wraz z księ­dzem Lu­dwi­kiem mu­sie­li­śmy przyj­mo­wać go­ści.

Wresz­cie roz­je­cha­li się wszy­scy, zo­stał tyl­ko Mi­rza-Da­wi­do­wicz, któ­ry miał prze­pę­dzić u nas resz­tę świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia, tro­chę się ze mną uczyć, bo by­li­śmy obaj w siód­mej kla­sie i cze­kał nas eg­za­min ma­tu­ri­ta­tis, ale wię­cej jeź­dzić kon­no, strze­lać do celu z pi­sto­le­tów, fech­to­wać się i po­lo­wać, któ­re to za­ję­cia oby­dwaj prze­kła­da­li­śmy o wie­le niż tłu­ma­cze­nie An­na­łów Ta­cy­ta i Kse­no­fon­to­wą Cy­ro­paj­de­ję. Ten Mi­rza był we­so­ły chło­pak, urwis i psot­nik wiel­ki, za­pal­czy­wy jak iskra, ale do naj­wyż­sze­go stop­nia sym­pa­tycz­ny. U nas w domu lu­bi­li go wszy­scy bar­dzo prócz ojca mego, któ­re­go gnie­wa­ło to, że mło­dy Ta­tar strze­lał i fech­to­wał się le­piej ode mnie. Za to pani d'Yves prze­pa­da­ła za nim, bo ga­dał po fran­cu­sku jak pa­ry­ża­nin, usta mu się nie za­my­ka­ły, plótł, dow­cip­ko­wał i ba­wił Fran­cuz­kę le­piej od nas wszyst­kich.

Ksiądz Lu­dwik zno­wu miał tro­chę na­dziei, że go na­wró­ci na re­li­gię ka­to­lic­ką, tym bar­dziej że chło­piec żar­to­wał so­bie cza­sa­mi z Ma­ho­me­ta i pew­no był­by chęt­nie Ko­ran po­rzu­cił, gdy­by nie to, że bał się ojca, któ­ry ze wzglę­du na tra­dy­cje ro­dzin­ne trzy­mał się obu­rącz ma­ho­me­ta­ni­zmu, po­wta­rza­jąc, że jako sta­ry szlach­cic woli być sta­rym ma­ho­me­ta­ni­nem niż świe­żym ka­to­li­kiem. Zresz­tą nie miał sta­ry Da­wi­do­wicz in­nych tu­rec­kich lub ta­tar­skich sym­pa­tii. Przod­ko­wie jego osie­dli tu od cza­sów pono Wi­tol­do­wych. Była to szlach­ta rów­nież za­moż­na bar­dzo i od daw­na w jed­nym gnieź­dzie osia­dła. Ma­jąt­ki, któ­re po­sia­da­li, nadał jesz­cze Jan So­bie­ski Mi­rzie-Da­wi­do­wi­czo­wi, puł­kow­ni­ko­wi lek­kiej cho­rą­gwi pe­ty­hor­skiej, któ­ry cu­dów do­ka­zy­wał pod Wied­niem, a któ­re­go por­tret wi­siał jesz­cze w Cho­rze­lach. Pa­mię­tam, że por­tret ten dziw­ne na mnie ro­bił wra­że­nie. Puł­kow­nik Mi­rza był to człek strasz­ny; twarz jego była tak po­pi­sa­na Bóg wie ja­ki­mi sza­bla­mi, jak­by ta­jem­ni­czy­mi li­te­ra­mi Ko­ra­nu. Płeć miał śnia­dą, po­licz­ki wy­sta­ją­ce, oczy sko­śne o dziw­nie po­nu­rym bla­sku, któ­re mia­ły tę wła­sność, że z por­tre­tu pa­trzy­ły na cie­bie za­wsze, czyś sta­nął wprost, czy z któ­re­go­kol­wiek boku. Ale ko­le­ga mój, Se­lim, w ni­czym nie był do przod­ków swych po­dob­ny. Mat­ka jego, z któ­rą sta­ry Da­wi­do­wicz oże­nił się w Kry­mie, nie była Ta­tar­ką, ale po­cho­dzi­ła z Kau­ka­zu. Ja nie pa­mię­ta­łem jej, ale wiem, że mó­wio­no, iż była to pięk­ność nad pięk­no­ści i że mło­dy Se­lim jak dwie kro­ple wody do niej po­dob­ny.

Ach! cud­ny był chło­pak ten Se­lim! Oczy jego mia­ły już za­le­d­wie do­strze­gal­ny sko­śny kie­ru­nek. Nie były to jed­nak oczy ta­tar­skie, ale wiel­kie, czar­ne, smut­ne i łza­we oczy, ja­ki­mi po­dob­no od­zna­cza­ją się Gru­zin­ki. Oczu, ob­da­rzo­nych taką nie­wy­po­wie­dzia­ną sło­dy­czą, gdy były spo­koj­ne, nie wi­dzia­łem jak żyję i nie zo­ba­czę wię­cej. Gdy Se­lim o co pro­sił, a spoj­rzał tymi oczy­ma na czło­wie­ka, to zda­wa­ło się, że brał go wprost za ser­ce. Rysy miał re­gu­lar­ne, szla­chet­ne, jak­by spod rzeź­biar­skie­go dłu­ta wy­szłe, płeć sma­głą, ale de­li­kat­ną, wy­pu­kłe tro­chę, czer­wo­ne jak ma­li­na usta, słod­ki uśmiech i zęby jak per­ły. Gdy jed­nak Se­lim po­bił się, na przy­kład, z ko­le­gą, co zda­rza­ło się dość czę­sto, wte­dy ta jego sło­dycz zni­ka­ła jak zwod­ni­cza mara; sta­wał się pra­wie strasz­ny: oczy zda­wa­ły się mu w ukos wy­cią­gać i świe­ci­ły jak u wil­ka; żyły wy­prę­ża­ły się na twa­rzy; płeć ciem­nia­ła i bu­dził się w nim na chwi­lę praw­dzi­wy Ta­tar, taki, z ja­ki­mi cho­dzi­li w ta­niec nasi przod­ko­wie. Trwa­ło to jed­nak krót­ko. Po chwi­li Se­lim pła­kał, prze­pra­szał, ca­ło­wał i wy­ba­cza­no mu zwy­kle. Ser­ce miał jak naj­lep­sze, skłon­ność do szla­chet­nych po­ry­wów wiel­ką. Był jed­nak roz­trze­pa­ny, tro­chę lek­ko­myśl­ny i hu­la­ka nie­po­ha­mo­wa­ne­go tem­pe­ra­men­tu. Jeź­dził kon­no, strze­lał i fech­to­wał się jak mistrz; uczył się śred­nio, bo mimo wiel­kich zdol­no­ści tro­chę był próż­niak. My obaj ko­cha­li­śmy się jak bra­cia, czu­bi­li czę­sto, go­dzi­li rów­nie czę­sto i przy­jaźń trwa­ła nie­po­ży­ta. Na wa­ka­cje i wszyst­kie świę­ta po­ło­wę cza­su ja prze­pę­dza­łem w Cho­rze­lach albo on u nas. Ja­koż i te­raz, przy­je­chaw­szy z po­grze­bu Mi­ko­ła­ja, miał już u nas po­zo­stać do koń­ca świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia.

Gdy tedy go­ście roz­je­cha­li się po obie­dzie, była go­dzi­na może czwar­ta po po­łu­dniu. Krót­ki dzień zi­mo­wy koń­czył się; przez okna za­glą­da­ła wiel­ka zo­rza wie­czor­na; na sto­ją­cych pod okna­mi drze­wach, po­kry­tych śnie­giem i ob­la­nych czer­wo­nym bla­skiem, po­czę­ły ło­po­tać i kra­kać wro­ny. Przez okna wi­dać było całe ich sta­da, cią­gną­ce nad sta­wem od boru i pła­wią­ce się w świe­tle wie­czor­nym. W sali, do któ­rej prze­szli­śmy po obie­dzie, pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Pani d'Yves po­szła do swe­go po­ko­ju ukła­dać, jak zwy­kle, ka­ba­łę; ksiądz Lu­dwik cho­dził wzdłuż kom­na­ty mia­ro­wym kro­kiem i za­ży­wał ta­ba­kę; dwie moje małe sio­strzycz­ki prze­wra­ca­ły się pod sto­łem na dy­wa­nie i try­ka­jąc się głów­ka­mi, plą­ta­ły so­bie wza­jem­nie zło­te pu­kle wło­sków; Ha­nia zaś, ja i Se­lim, sie­dząc pod oknem na ka­nap­ce, po­glą­da­li­śmy na staw od stro­ny ogro­du, na bór za sta­wem i na nik­ną­cy blask dzien­ny. Wkrót­ce zro­bi­ło się zu­peł­nie sza­ro. Ksiądz Lu­dwik wy­szedł od­ma­wiać pa­cie­rze, jed­na moja sio­strzycz­ka po­go­ni­ła za dru­gą do przy­le­głe­go po­ko­ju; zo­sta­li­śmy sami.

Se­lim po­czął już coś gwa­rzyć i szcze­bio­tać, gdy Ha­nia przy­su­nę­ła, się do mnie na­gle i wy­szep­ta­ła:

– Pa­ni­czu, mnie cze­goś strasz­no: ja się boję.

– Nie bój się, Ha­niul­ko – od­po­wie­dzia­łem, przy­cią­ga­jąc ją do sie­bie. – Przy­tul się do mnie: ot tak. Póki je­steś przy mnie, nic ci się złe­go stać nie może. Patrz, ja się nie boję ni­cze­go i za­wsze po­tra­fię cię obro­nić.

Była to nie­praw­da, bo czy to z po­wo­du mro­ku, po­kry­wa­ją­ce­go salę, czy skut­kiem słów Hani i nie­daw­nej śmier­ci Mi­ko­ła­ja, i ja by­łem pod ja­kimś dziw­nym wra­że­niem.

– Może ka­żesz przy­nieść świa­tło? – spy­ta­łem.

– Do­brze, pa­ni­czu.

– Mi­rza, każ Fran­ko­wi po­dać świa­tło.

Mi­rza sko­czył z ka­nap­ki i wkrót­ce za drzwia­mi po­sły­sze­li­śmy nie­zwy­kłe tu­po­ta­nie i ha­łas. Drzwi się otwo­rzy­ły z trza­skiem i wpadł jak wi­cher Fra­nek, a za nim trzy­ma­ją­cy go za ra­mio­na Mi­rza. Fra­nek miał minę ogłu­pia­łą i prze­stra­szo­ną, bo Mi­rza, trzy­ma­jąc go za ra­mio­na, krę­cił nim jak fry­gą i sam się ob­ra­cał z nim ra­zem. Po czym przy­wiódł­szy go tym ru­chem aż do ka­nap­ki, za­trzy­mał się i rzekł:

– Pan każe ci przy­nieść świa­tło, bo pa­nien­ka się boi. Co wo­lisz, czy przy­nieść świa­tło, czy że­bym ci gło­wę ukrę­cił?

Fra­nek po­szedł po lam­pę i wró­cił z nią za chwi­lę; ale po­ka­za­ło się, że świa­tło razi za­pła­ka­ne oczy Hani, więc Mi­rza je zga­sił. Zo­sta­li­śmy znów po­grą­że­ni w ta­jem­ni­czym mro­ku i znów za­pa­no­wa­ło mię­dzy nami mil­cze­nie. Te­raz księ­życ rzu­cał ja­sne, srebr­ne świa­tło przez okna. Ha­nia wi­docz­nie bała się, bo przy­tu­li­ła się do mnie jesz­cze moc­niej, a przy tym mu­sia­łem ją trzy­mać za rękę. Mi­rza siadł na­prze­ciw nas na krze­śle i we­dle swe­go zwy­cza­ju, od ha­ła­śli­we­go uspo­so­bie­nia prze­szedł w za­du­mę i po chwi­li roz­ma­rzył się ja­koś. Ci­sza pa­no­wa­ła mię­dzy nami wiel­ka, było nam tro­chę strasz­no, ale do­brze.

– Niech Mi­rza opo­wie nam jaką baj­kę – rze­kłem. – On tak ślicz­nie opo­wia­da. Do­brze, Ha­niu?

– Do­brze – od­po­wie­dzia­ła dziew­czyn­ka.

Mi­rza pod­niósł w górę oczy i za­my­ślił się tro­chę. Księ­życ oświe­cał ja­sno jego ślicz­ny pro­fil. Po chwi­li za­czął opo­wia­dać swo­im drga­ją­cym, sym­pa­tycz­nym, a przy­ci­szo­nym gło­sem:

– Za la­sa­mi, za gó­ra­mi, żyła w Kry­mie pew­na do­bra wróż­ka, imie­niem Lala. A raz prze­jeż­dżał koło jej cha­ty suł­tan, któ­ry na­zy­wał się Ha­run i któ­ry był bar­dzo bo­ga­ty: miał pa­łac z ko­ra­li z dia­men­to­wy­mi ko­lum­na­mi, dach na tym pa­ła­cu był z pe­reł, pa­łac był tak wiel­ki, że trze­ba było iść rok, żeby go przejść od koń­ca do koń­ca. Sam suł­tan w za­wo­ju no­sił praw­dzi­we gwiaz­dy, za­wój był z pro­mie­ni sło­necz­nych, na wierz­chu za­wo­ju był sierp księ­ży­ca, któ­ry pe­wien cza­row­nik od księ­ży­ca od­ciął i suł­ta­no­wi po­da­ro­wał. Prze­jeż­dża tedy ten suł­tan koło wróż­ki Lali i pła­cze, ale tak pła­cze, tak pła­cze, że łzy pa­da­ją na dro­gę, a gdzie łza pad­nie, tam wy­ra­sta za­raz li­lia bia­ła. "Cze­go pła­czesz, suł­ta­nie Ha­ru­nie?" – pyta go wróż­ka Lala. "Jak­że nie mam pła­kać – mówi suł­tan Ha­run – kie­dy mam tyl­ko jed­ną cór­kę, pięk­ną jak zo­rza po­ran­na, i mu­szę ją od­dać czar­ne­mu Dew­so­wi o ogni­stych oczach, któ­ry co rok…"

Mi­rza urwał na­gle i umilkł.

– Śpi Ha­nia? – wy­szep­tał do mnie.

– Nie, nie śpię – od­po­wie­dzia­ła sen­nym gło­sem dziew­czyn­ka.

– "Jak­że nie mam pła­kać – mówi do niej suł­tan Ha­run (cią­gnął Mi­rza) – kie­dy mam tyl­ko jed­ną cór­kę, któ­rą mu­szę od­dać Dew­so­wi." "Nie płacz, suł­ta­nie – mówi Lala – siądź na skrzy­dla­te­go ko­nia i jedź aż do gro­ty Bo­rach. Złe ob­ło­ki będą cię go­nić po dro­dze, ale ty rzuć na nie tymi oto ziarn­ka­mi maku i ob­ło­ki usną za­raz…"

I tak da­lej opo­wia­dał Mi­rza, a po­tem urwał zno­wu i spoj­rzał na Ha­nię. Dzie­ci­na spa­ła te­raz rze­czy­wi­ście. Zmę­czo­na była bar­dzo i zbo­la­ła, więc za­snę­ła moc­no. Obaj z Se­li­mem nie śmie­li­śmy pra­wie od­dy­chać, żeby jej nie obu­dzić. Od­dech jej był rów­ny, spo­koj­ny, prze­ry­wa­ny tyl­ko cza­sem głę­bo­ki­mi wes­tchnie­nia­mi. Se­lim pod­parł ręką czo­ło i za­my­ślił się głę­bo­ko, ja zaś pod­nio­słem oczy w nie­bo i zda­wa­ło mi się, że na skrzy­dłach anio­łów ula­tu­ję w nie­bie­skie prze­stwo­rza. Nie umiem wy­po­wie­dzieć sło­dy­czy, jaka przej­mo­wa­ła mnie ca­łe­go, gdym czuł, że ta dro­ga, ma­leń­ka isto­ta śpi spo­koj­nie i z ca­łym za­ufa­niem na mo­jej pier­si. Ja­kieś drże­nie przej­mo­wa­ło mnie ca­łe­go; ja­kieś nie­ziem­skie, nowe, a nie­zna­ne gło­sy szczę­ścia ro­dzi­ły mi się w du­szy i po­czę­ły śpie­wać i grać jak ka­pe­la. Ach! jak­że ko­cha­łem Ha­nię! Jak ją ko­cha­łem mi­ło­ścią bra­ta i opie­ku­na jesz­cze, ale bez gra­nic i mia­ry. Zbli­ży­łem ci­cho usta do war­ko­cza Hani i uca­ło­wa­łem go. Nie było w tym nic ziem­skie­go, bo ja i po­ca­łu­nek by­li­śmy jesz­cze jed­na­ko­wo nie­win­ni.

Mi­rza wzdry­gnął się na­gle i obu­dził z za­du­my.

– Ja­kiś ty szczę­śli­wy, Hen­ry­ku! – wy­szep­tał.

– Tak, Se­li­mie.

Nie mo­gli­śmy jed­nak wiecz­nie tak po­zo­sta­wać.

– Nie budź­my jej i prze­nie­śmy ją do jej po­ko­ju – rzekł do mnie Mi­rza.

– Ja ją sam prze­nio­sę, a ty tyl­ko otwie­raj drzwi – od­po­wie­dzia­łem mu na to.

Wy­su­ną­łem de­li­kat­nie ra­mię spod głów­ki śpią­cej, głów­kę zaś opar­łem na ka­na­pie. Po czym ostroż­nie wzią­łem Ha­nię na ręce. By­łem jesz­cze dzie­ciak, ale po­cho­dzi­łem z rodu lu­dzi nad­zwy­czaj sil­nych; dzie­ci­na zaś była drob­na i wiot­ka, więc unio­słem ją jak piór­ko. Mi­rza otwo­rzył drzwi do przy­le­głe­go, oświe­co­ne­go po­ko­ju i w ten spo­sób do­tar­li­śmy aż do zie­lo­ne­go ga­bi­ne­tu, któ­ry prze­zna­czy­łem na miesz­ka­nie Hani. Łó­żecz­ko było już tam po­sła­ne; na ko­min­ku trza­skał ob­fi­ty ogień, a pod ko­min­kiem sie­dzia­ła, grze­biąc w wę­glach, sta­ra

Wę­grow­ska, któ­ra uj­rzaw­szy mnie ob­cią­żo­ne­go w ten spo­sób, za­wo­ła­ła:

– A ola­bo­ga! a toć pa­ni­czyk po­dźwi­ga się dziew­czy­ną. Nie moż­na to było jej obu­dzić, żeby sama przy­szła?

– Niech Wę­gro­sia ci­cho bę­dzie! – za­wo­ła­łem gniew­nie. – Pa­nien­ka, nie "dziew­czy­na", mó­wię, tyl­ko pa­nien­ka; czy Wę­gro­sia sły­szy? pa­nien­ka zmę­czo­na. Pro­szę jej nie bu­dzić. Ro­ze­brać i po­ło­żyć ci­cho w łó­żecz­ko. Niech Wę­gro­sia pa­mię­ta, że to sie­ro­ta i że do­bro­cią trze­ba ją po­cie­szyć po dziad­ku.

– Sie­ro­ta, nie­bo­żąt­ko, ju­ści że sie­ro­ta – jęła za­raz po­wta­rzać z roz­rzew­nie­niem po­czci­wa Wę­grow­ska.

Mi­rza po­ca­ło­wał za to ba­bi­nę, po czym wró­ci­li­śmy na her­ba­tę.

Mi­rza roz­sza­lał się przy her­ba­cie, za­po­mniaw­szy o wszyst­kim, ja jed­nak nie wtó­ro­wa­łem mu; raz, że by­łem smut­ny, a po wtó­re, są­dzi­łem, iż czło­wie­ko­wi po­waż­ne­mu, któ­ry już jest opie­ku­nem, nie wy­pa­da do­ka­zy­wać jak dzie­cia­ko­wi. Tego wie­czo­ra Mi­rza obe­rwał jesz­cze burę od księ­dza Lu­dwi­ka za to, że pod­czas gdy mó­wi­li­śmy pa­cie­rze w ka­pli­cy, on wy­le­ciał na po­dwó­rze, wlazł na ni­ski dach od lo­dow­ni i po­czął wyć. Psy po­dwó­rzo­we oczy­wi­ście zle­cia­ły się ze wszyst­kich stron i uczy­ni­ły taki har­mi­der wtó­rząc Mi­rzie, że nie mo­gli­śmy mó­wić pa­cie­rza.

– Czyś ty osza­lał, Se­li­mie? – pyta ksiądz Lu­dwik.

– Ja, pro­szę księ­dza, mo­dli­łem się po ma­ho­me­tań­sku.

– A ty, smar­ka­czu! nie żar­tuj so­bie z re­li­gii żad­nej.

– A kie­dy ja, pro­szę księ­dza, chcę zo­stać ka­to­li­kiem, tyl­ko się ojca boję. Co ja tam so­bie ro­bię z Ma­ho­me­ta!

Ksiądz, ude­rzo­ny w sła­bą stru­nę, za­milkł i po­szli­śmy spać. Mnie i Se­li­mo­wi dano osob­ny po­kój, bo ksiądz wie­dział, że lu­bi­my ga­wę­dzić, a nie chciał nam prze­szka­dzać. Kie­dym się już ro­ze­brał i za­uwa­ży­łem, że i Mi­rza po­czy­na toż samo czy­nić bez pa­cie­rza, spy­ta­łem:

– Czy ty, Se­li­mie, rze­czy­wi­ście nie mo­dlisz się nig­dy?

– A jak­że. Chcesz, to za­raz za­cznę.

I sta­nąw­szy w oknie, wzniósł oczy na księ­życ, wy­cią­gnął do nie­go ręce i po­czął wo­łać śpiew­nym gło­sem:

– O Al­lach! Ak­bar Al­lach! Al­lach Ke­rim!

Ubra­ny już tyl­ko w bie­li­znę, z tymi oczy­ma wznie­sio­ny­mi ku nie­bu ślicz­ny był taki, że nie mo­głem od nie­go wzro­ku ode­rwać. Po czym za­czął mi się tłu­ma­czyć:

– Co ja zro­bię? – mó­wił. – Ja w tego na­sze­go pro­ro­ka, co in­nym nie po­zwa­lał mieć wię­cej jak jed­ną żonę, a sam miał ich tyle, ile mu się po­do­ba­ło, nie wie­rzę. Przy tym, mó­wię ci, że lu­bię wino. Ni­kim in­nym jak ma­ho­me­ta­ni­nem być mi nie wol­no, ale ja w Boga prze­cie wie­rzę i nie­raz mo­dlę się, jak umiem. Czy ja co wiem wresz­cie? Wiem, że jest Pan Bóg, i kwi­ta.

A po chwi­li już za­czął mó­wić co in­ne­go.

– Wiesz co, Hen­ryk?

– Co?

– Mam pysz­ne cy­ga­ra. Nie je­ste­śmy już dzie­ci: mo­że­my pa­lić.

– Da­waj.

Mi­rza wy­sko­czył z łóż­ka i wy­jął pacz­kę cy­gar. Za­pa­li­li­śmy je po­kładł­szy się obaj i pa­li­li­śmy w mil­cze­niu, splu­wa­jąc tyl­ko w se­kre­cie je­den przed dru­gim za łóż­ka.

Po chwi­li Se­lim ozwał się:

– Wiesz co, Hen­ry­ku? Jak ja to­bie za­zdrosz­czę. Ty to już je­steś na­praw­dę do­ro­sły.

– Spo­dzie­wam się.

– Bo je­steś już opie­ku­nem. Ach! żeby tak kto i mnie zo­sta­wił kogo na opie­kę.

– Nie tak to ła­two, a zresz­tą, skąd by się wzię­ła dru­ga taka Ha­nia na świe­cie. Ale wiesz co? – mó­wi­łem da­lej to­nem do­ro­słe­go sen­sa­ta – wiesz co, ja spo­dzie­wam się, że na­wet już do szkół nie pój­dę. Czło­wiek, któ­ry ma ta­kie obo­wiąz­ki w domu, nie może cho­dzić do szkół.

– I… bre­dzisz. Cóż to, nie bę­dziesz się nic wię­cej uczył? A Szko­ła Głów­na?

– Prze­cie mnie znasz, że uczyć się lu­bię, ale obo­wią­zek przede wszyst­kim. Chy­ba, że ro­dzi­ce po­ślą ze mną Ha­nię do War­sza­wy.

– Ani im się bę­dzie śni­ło.

– Póki je­stem w kla­sach, to pew­no, że nie, ale jak zo­sta­nę aka­de­mi­kiem, to mi ją od­da­dzą.

Cóż to, ty nie wiesz co to zna­czy aka­de­mik?

– Ba! ba! A może być. Bę­dziesz się nią opie­ko­wał, a po­tem się z nią oże­nisz.

Aż sia­dłem na łóż­ku.

– Mi­rza, czyś ty osza­lał?

– A dla­cze­go­by nie. W kla­sach to się czło­wie­ko­wi oże­nić na­wet nie wol­no, ale aka­de­mi­ko­wi wol­no. Aka­de­mik to nie tyl­ko żonę mieć może, ale na­wet i dzie­ci. Ha! ha! Ale w tej chwi­li pre­ro­ga­ty­wy i wszel­kie przy­wi­le­je aka­de­mic­kie nie ob­cho­dzi­ły mnie ani tro­chę. Py­ta­nie Mi­rzy roz­świe­ci­ło, niby bły­ska­wi­cą, te stro­ny ser­ca mo­je­go, któ­re i dla mnie były jesz­cze ciem­ne. Ty­sią­ce my­śli, niby ty­sią­ce pta­ków, prze­le­cia­ło mi na­gle przez gło­wę. Oże­nić się z moją dro­gą, uko­cha­ną sie­rot­ką, tak! to była bły­ska­wi­ca, nowa bły­ska­wi­ca my­śli i uczuć. Zda­wa­ło mi się, że na­gle w ciem­ność mego ser­ca ktoś wniósł świa­tło. Mi­łość, lubo głę­bo­ka, ale bra­ter­ska do­tąd, po­ró­żo­wia­ła na­gle od tego świa­tła i ogrza­ła się od nie­go nie­zna­nym cie­płem. Oże­nić się z nią, z Ha­nią, z tym ja­sno­wło­sym anioł­kiem, z moją naj­droż­szą, naj­uko­chań­szą Ha­nią… Sła­bym już i cich­szym gło­sem po­wtó­rzy­łem, jak echo, po­przed­nie py­ta­nie:

– Mi­rza, czyś ty osza­lał?

– Za­ło­żył­bym się, że się już w niej ko­chasz – od­parł Mi­rza.

Nie od­rze­kłem nic, zga­si­łem świa­tło, po­tem po­rwa­łem róg po­dusz­ki i po­czą­łem go ca­ło­wać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: