Hannibal - ebook
Hannibal - ebook
Równina w pobliżu Kann zmieniła się w przesiąknięte krwią pola śmierci, arenę jednej z najkrwawszych bitew w historii wojen. Kto odniesie ostateczne zwycięstwo? Czy będzie to Hannibal, prowadzący doświadczone zastępy wojowników, weteranów licznych kampanii, czy wspaniałe rzymskie legiony.
Hannibal pragnie rzucić Rzym na kolana. Jednym z dowódców jego doborowych oddziałów jest młody oficer, Kartagińczyk o imieniu Hanno.
Tak jak jego wódz Hanno pała nienawiścią do Rzymu. Jeszcze nigdy w historii wieloletniego konfliktu Kartagina nie była tak blisko pokonania odwiecznego wroga.
Tymczasem rzymscy dowódcy mistrzowsko realizują strategię uników, obliczoną na wyczerpanie przeciwnika.
Czas uchylania się od walki dobiega jednak końca i wreszcie dwie ogromne armie gotowe są stanąć do rozstrzygającej bitwy w palących promieniach słońca na równinie pod Kannami – na polach krwi.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5457-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Pod murami Piacenzy_
Kwintus z ojcem dotarli za bezpieczne mury Piacenzy z pierwszą falą zdemoralizowanych żołnierzy armii konsularnej. Wkrótce do miasta przybył także Semproniusz Longus. Konsul doprowadził tu dziesięć tysięcy legionistów, którzy wyszli cało z masakry nad Trebią. Później pojawił się również Publiusz Korneliusz Scypion, drugi konsul, który został ranny jeszcze podczas potyczki nad Ticinusem i przed walną bitwą zrzekł się dowodzenia na rzecz Longusa. Nastroje wśród żołnierzy wypełniających każdą wolną przestrzeń w przepełnionej Piacenzie nie były zbyt dobre. Zaledwie po dwóch dniach, ku wielkiej konsternacji legionistów, Longus kazał otworzyć bramy. Trzeba przyznać, że potrafił trzymać nerwy na wodzy. Nakazał prawie wszystkim żołnierzom opuścić schronienie za murami. Pod osobistym dowództwem Longusa połowa jego ludzi zajęła się wznoszeniem ufortyfikowanego obozu, podczas gdy druga pozostawała w gotowości bojowej, licząc się z tym, że Hannibal może zaatakować w każdej chwili. Ponieważ podczas ostatniej bitwy jazda rzymska została niemal doszczętnie rozbita, każdy jeździec był na wagę złota i Kwintus został natychmiast wysłany na patrol. Miał rozpoznać okolicę i informować o każdym kartagińskim podjeździe.
Pierwszy dzień był najgorszy. Z Fabrycjuszem i mniej więcej dwudziestoma kawalerzystami zebranymi z kilku jednostek przeprowadzili zwiad na głębokości około pięciu mil na zachód od Piacenzy, na terytorium, które teraz znajdowało się pod kontrolą armii wroga. Jako że w głowie Kwintusa wciąż wirowały obrazy krwawej łaźni, jaką Hannibal zgotował Rzymianom nad Trebią, z trudem powstrzymywał drżenie, a kilku jeźdźców wchodzących w skład patrolu ciągle rozglądało się wokół z nietęgimi minami. Tylko Fabrycjusz wydawał się niewzruszony. Był czujny, oszczędny w słowach, a przy tym tak pewny siebie, że wkrótce innym udzielił się jego spokój. Nie bez znaczenia było również to, że nie napotkali nieprzyjaciela. Wieści o doskonałym dowódcy jazdy rozchodziły się lotem błyskawicy i po kilku dniach wszyscy rzymscy jeźdźcy dobrowolnie oddali się pod jego komendę. A Fabrycjusz dowodził twardą ręką. Nalegał, aby patrole rozsyłano dwa razy dzienne. Jeśli żołnierze nie przeprowadzali akurat zwiadu, trzymał ich krótko, wysyłając na wielogodzinne ćwiczenia. Kwintus nie miał przy tym żadnych forów. Ojciec wręcz zmuszał go do większego wysiłku niż innych żołnierzy. Dodatkowe obowiązki stały się z czasem dla Kwintusa normą. Domyślał się, że surowe traktowanie wynika z tego, że ojcu nie podobało się uwolnienie Hanno i jego szaleńcza wyprawa na północ, aby dołączyć do armii konsularnej, więc tylko zaciskał zęby i, nie skarżąc się, robił to, co mu kazano. Tego ranka jednak Fabrycjusz został niespodziewanie wezwany na naradę z konsulami, co dla Kwintusa i jego towarzyszy oznaczało równie nieoczekiwany odpoczynek od codziennej rutyny. Mieli wprawdzie ruszyć na patrol, ale dopiero po południu. Kwintus chciał jak najlepiej wykorzystać każdą wolną od obowiązków chwilę.
Zdecydowali z Calatinuszem, przyjacielem, który jako jedyny spośród jego kilku towarzyszy przeżył bitwę nad Trebią, że udadzą się na wyprawę do miasta. Na miejscu jednak ich dobry nastrój szybko prysł. Może i większość żołnierzy wyprowadzono za mury, ale wąskie uliczki były ciągle zapchane. Tłoczyli się na nich mieszkańcy, oficerowie i prości żołnierze. Wszyscy, jak jeden mąż, wyglądali na załamanych, zagłodzonych, drażliwych i skłonnych do bitki. Nawoływania sklepikarzy brzmiały jakoś natarczywie i nieprzyjemnie, podobnie jak krzyki zaniedbanych dzieci. Kwintusowi wydawało się, że różnej maści żebraków i obdartusów nazbierało się w mieście dwa razy więcej niż wtedy, gdy po raz ostatni przebywał na tych uliczkach. Nawet skąpo ubrane ladacznice, które mizdrzyły się do nich z rozklekotanych schodów prowadzących do pokoi rozkoszy, żądały za swoje usługi stawek dwa razy wyższych niż zazwyczaj. Mimo mroźnej aury przepełnienie miasta wyraźnie czuć było również w powietrzu: smród ekskrementów po prostu powalał. Zaczynało brakować niektórych produktów spożywczych, a to, co jeszcze było dostępne, sprzedawano po skandalicznie wysokich cenach. Wino stało się towarem luksusowym. Krążyły wprawdzie plotki, że wkrótce do miasta dotrą statki z zaopatrzeniem, zmierzające z wybrzeża w górę Padu, jednak nikt ich jeszcze nie widział. Zmarznięci, poirytowani i głodni towarzysze Kwintusa wrócili do obozu podłamani na duchu. Nie chcieli jeszcze iść do namiotów, licząc się z tym, że Fabrycjusz wrócił z narady, udali się w stronę południowej krawędzi obozowiska, gdzie stacjonowały oddziały ocalonej z pogromu armii konsularnej Longusa. Jeśli nie mogą się zabawić, przynajmniej rozprostują nogi.
Ruszyli najkrótszą drogą _via principalis_, dzielącą obóz na dwie połowy. Co jakiś czas musieli schodzić z drogi centuriom maszerującym na południe. Calatinusz za każdym razem narzekał na piechociarzy, ale Kwintus nie krył podziwu dla tych twardych legionistów. Wcześniej też patrzył na nich z góry. Ale po bitwie nad Trebią to się zmieniło. Nie widział już w nich pełzających po ziemi głupich tyk, jak zwykle nazywali ich jeźdźcy. Piechota z legionów w starciu z Kartagińczykami jako jedyna obroniła honor rzymskiej armii, podczas gdy kawaleria nie spisała się wtedy – delikatnie mówiąc – najlepiej.
Centralny plac, na którym mieściła się kwatera główna konsulów, znajdował się właśnie przy _via principalis_ i oznaczony był pysznym _vexillum_, czerwonym sztandarem na długim drzewcu. Przed sporych rozmiarów namiotami dowodzenia, między żołnierzami dużego oddziału gwardii konsulów, tłoczyło się wielu ludzi. Co chwila przybywali konni kurierzy, centurionowie gromadzili się w grupki, zaciekle o czymś dyskutując, garstka trębaczy czekała na rozkazy. Kilku przewidujących kupców zdołało nawet rozłożyć w pobliżu swoje kramy. Straganiarze oferowali świeży chleb i smażone kiełbaski, w których cenę niewątpliwie wliczono sporą łapówkę dla oficera przy bramie obozu.
– Ani śladu po twoim ojcu – oświadczył Calatinusz, mrugając do niego porozumiewawczo. – Pewnie zaciekle dyskutuje z Longusem i innymi starszymi oficerami, co? Zastanawiają się nad kolejnymi posunięciami?
– Możliwe… – Kwintus jeszcze bardziej zmarkotniał. – I tak nie będę wiedział o niczym, zanim nie dostaniemy oficjalnych rozkazów.
– Podobnie jak my wszyscy! – Calatinusz poklepał go pocieszająco po plecach. – Mogło być gorzej. Hannibal zostawił nas w spokoju na kilka tygodni. Mamy dobrą pozycję, a wkrótce do miasta przypłyną statki z zaopatrzeniem. Zanim się zorientujesz, przybędą posiłki. – Kwintus próbował się uśmiechnąć. – Co jest? – Calatinusz potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Ciągle martwisz się, że ojciec zmusi cię do powrotu do domu?
Przechodzący obok żołnierz spojrzał na nich zaciekawiony.
– Nie tak głośno! – mruknął Kwintus, zwiększając tempo. – Tak, żebyś wiedział.
Gdy okazało się, że Calatinusz przeżył bitwę, ich relacje weszły na inny poziom. Dużo ze sobą rozmawiali, a Kwintus opowiedział mu o Hanno i wzburzeniu Fabrycjusza po niespodziewanym pojawieniu się Kwintusa przed pierwszym starciem nad rzeczką Ticinus.
– Nigdzie cię nie odeśle. Nie może. Potrzebujemy każdego człowieka! – oświadczył Calatinusz i zauważył, że Kwintus się rumieni. – Wiesz, co przez to rozumiem. Jesteś wyszkolonym jeźdźcem, a teraz armia potrzebuje nas bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jakiej byś zbrodni nie popełnił w oczach ojca, w tej chwili staje się ona całkowicie nieistotna. – Calatinusz wciągnął powietrze w płuca, napinając mięśnie klatki piersiowej. – Jesteśmy teraz niezastąpieni!
– Może i masz rację… – Kwintus chciałby czuć się tak pewnie, jak jego przyjaciel. Podniesiony nieco na duchu, zdołał jakoś odsunąć od siebie czarne myśli.
Gdy dotarli do południowej palisady obozu, wspięli się po drabinie na szczyt wysokiego na dziesięć i szerokiego na pół tuzina kroków wału ziemnego. Na zewnętrznej powierzchni wału wbito mnóstwo naostrzonych palików, a dalej wykopano głęboki rów. Umocnienia obozu robiły wrażenie, choć Kwintus wolałby, żeby nie trzeba było sprawdzać, czy wytrzymają w godzinie próby. Wspomnienie niedawnej porażki jeszcze go nie opuściło. Morale całej armii wciąż było chwiejne. Zamyślony uważnie studiował horyzont. Od dłuższego czasu nie docierały do nich żadne wiadomości o wrogu, ale to nie znaczyło, że dzisiaj będzie tak samo. Ku swojemu zadowoleniu Kwintus nie dostrzegł jednak ani śladu życia na rozległych równinach, które ciągnęły się od murów miasta aż po grubą, srebrzystą wstęgę Padu. Na drodze do Genui jacyś chłopcy pędzili stadko owiec i kóz, a w stronę głównej bramy kuśtykał starzec prowadzący muła, który ciągnął wózek z drewnem. Na lekko opadającym stoku po ich lewej stronie ćwiczyli legioniści. Oficerowie wydzierali się na nich i gwizdali, okładając od czasu do czasu laskami z winorośli. Jakaś część Kwintusa chciała przyglądać się musztrze, ale druga wolała zapomnieć o wojnie i żołnierce, przynajmniej na kilka godzin. Spojrzał na Calatinusza.
– Widzisz coś?
Jego przyjaciel wzruszył ramionami.
– Cieszę się, mogąc powiedzieć, że nie.
Nie działo się nic niepokojącego. Zadowolony Kwintus zerknął na kłęby brunatnych chmur, które przesuwały się leniwie nad ich głowami. Zimny wiatr od Alp pchał je na południe i nie wyglądało na to, aby pogoda miała się poprawić. Zadrżał.
– Jeszcze dziś w ciągu dnia pewnie spadnie śnieg.
– Masz rację – powiedział z irytacją Calatinusz. – A jeśli opady będą tak duże, jak poprzednio, ugrzęźniemy na długie dni w tym cholernym obozie.
Kwintusowi nagle wpadł do głowy szalony pomysł.
– Wybierzmy się na polowanie, póki jeszcze mamy możliwość.
– Postradałeś rozum?
– Nie we dwóch. Zbierzemy dziesięciu ludzi. Wystarczy, żeby taki wypad był bezpieczny. – Kwintus dźgnął przyjaciela palcem.
– Bezpieczny? – Calatinusz nie wydawał się przekonany, ale odpowiedział Kwintusowi kuksańcem i się uśmiechnął. – Nie jestem pewien, czy w ogóle możemy teraz mówić, że coś jest bezpieczne, ale nikt z nas nie chce żyć w ciągłym strachu. Na co liczysz? Zapolujemy na jelenia?
– Jeśli Diana będzie łaskawa. Kto wie? Może nawet znajdziemy tropy dzika?
– Teraz wreszcie mówisz jak człowiek. – Calatinusz już był w połowie drabiny, po której wcześniej wspięli się na palisadę. – Może uda się nam wymienić mięso za wino.
Kwintus ruszył za przyjacielem. Zrobiło mu się trochę lżej na duszy.
Jakiś czas później Kwintus zastanawiał się, czy aby na pewno polowanie było dobrym pomysłem. Dziesięciu jeźdźców krążyło po lesie leżącym na wschód od Piacenzy. Pokonali już wiele mil, bo znalezienie świeżych tropów dzikiej zwierzyny okazało się o wiele trudniejsze, niż się spodziewał. Mimo że stosunkowo gęsty las mieszany, składający się między innymi z dębów i buków, dawał im jako taką osłonę przed wiatrem, pogoda z każdą chwilą się pogarszała, a mróz sprawił, że ziemia zupełnie zamarzła. Owszem, widzieli stare ślady, ale na znalezienie nowych na zmarzniętym w wielu miejscach gruncie nie mogli nawet liczyć. Zauważyli wprawdzie parę jeleni, ale wyjątkowo ostrożne zwierzęta od razu rzuciły się do ucieczki, zanim ktokolwiek zdążył sięgnąć po łuk i oddać celny strzał.
– Wkrótce będziemy musieli zawrócić – mruknął Kwintus.
– Racja – potwierdził Calatinusz. – Twój ojciec poda nasze głowy w potrawce, jeśli nie zameldujemy się na patrol.
Kwintus się skrzywił. Niechętnie szarpnął wodze, wstrzymując konia.
– Równie dobrze możemy zawrócić już teraz. Diana nie jest chyba w najlepszym nastroju. I nie sądzę, żeby to się zmieniło.
Kilku towarzyszy zgodziło się z nim, wydając z siebie jednoznaczne chrząknięcia. Po chwili ludzie zaczęli się nawoływać, żeby zebrać tych, którzy wysforowali się przed Kwintusa. Nikt nie próbował oponować. Wszyscy strasznie zmarzli i za nic nie chcieli przegapić ciepłego posiłku, który czekał na nich przed popołudniowym patrolem.
Ścieżka w lesie była tak wąska, że musieli jechać gęsiego. Tym razem Kwintus znalazł się na czele kolumny. Za nim jechał Calatinusz. Ich wcześniejsze swobodne rozmowy teraz sprowadzały się głównie do utyskiwania na temperaturę, głód albo wyrażania różnego rodzaju tęsknot, w których główną rolę odgrywał kominek w jakimś ciepłym zajeździe, trunki popijane aż do świtu oraz wyobrażenia o tym, jak można byłoby podokazywać z jakąś znośną prostytutką w ustronnej izbie. Kwintus słyszał już tego typu rojenia setki razy, więc wpadały mu jednym uchem, a drugim wypadały. Jego koń zdawał się świetnie znać drogę, dzięki czemu jeździec mógł oddać się rozmyślaniom. Zastanawiał się teraz nad listem napisanym przez Fabrycjusza, do którego mógł dołączyć kilka słów od siebie. Miał nadzieję, że dotarł już do Atii. Może Aurelia opłakiwała śmierć Kajusza Minucjusza Flakkusa, kawalera, z którym była zaręczona, ale przynajmniej wie, że on i jej ojciec żyją i mają się dobrze. Że kiedyś wrócą do Kampanii.
Podniesiony na duchu przywołał z pamięci obraz domu w pobliżu Kapui. On i ojciec razem z Atią i Aurelią, pół siedząc, pół leżąc, na sofach przy stole uginającym się pod talerzami z przepysznymi potrawami. Wyobraził sobie pieczoną wieprzowinę, barwenę smażoną z ziołami i leszcza z pieca, kiełbaski, oliwki, świeżo upieczony chleb i pełne patery warzyw. Mógł niemal sięgnąć i poczuć je pod palcami. Do ust napłynęła mu ślina. W jego umyśle pojawił się obraz Hanno wchodzącego do izby z półmiskiem kurczaka w dłoniach. Zamrugał. Czy jego rozum płata mu figle? Z pomocą bogów kiedyś usiądzie z rodziną do wspólnego posiłku, ale Hanno przy tym nie będzie. Kartagińczyk spłacił swój dług, ale teraz stał się jego wrogiem. Kwintus nie miał żadnych wątpliwości, że Hanno zabiłby go, gdyby tylko miał teraz taką okazję. Zmówił szybką modlitwę, żeby ten dzień nigdy nie nadszedł. Wystarczyło poprosić, żeby nie dane mu już było spotkać Hanno na swojej drodze.
Te czarne myśli sprawiły, że jego dobry humor zniknął bez śladu. Rozejrzał się wokół i stwierdził, że znajdują się mniej więcej w połowie drogi do obozu. Pocieszał się, że to już niedługo, ale nie zdołał przekonać nawet samego siebie. Przed nimi jeszcze wiele mil. Stopy zmarzły mu tak, że prawie ich nie czuł w butach. Ciepły żarnik w namiocie, w którego cieple mógłby się trochę ogrzać, zanim wyruszy na patrol, wydawał się zupełnie innym, odległym światem.
Minęło kilka uderzeń serca, zanim jego umysł zarejestrował charakterystyczny gwizd.
Dźwięk się powtórzył. Zamilkło odległe _staccato_ dzięcioła. Rozległ się krzyk zaniepokojonego kosa, potem drugi. Kwintus poczuł, że pot spływa mu na czoło. W pobliżu znajdowali się jacyś ludzie! Diana nie opuściła ich jednak całkiem. Ponieważ wiatr wiał im w twarze, to do nich dotarły gwizdy, a nawołujący się w ten sposób ludzie nie mogli usłyszeć, że nadjeżdżają. Odwrócił się i uniósł wyprostowaną rękę, umówiony sygnał nakazujący zatrzymanie się.
Calatinusz, jadący jakieś dwadzieścia kroków za nim, spojrzał zaciekawiony.
– Sarna? – spytał z nadzieją.
– Nie. Mamy towarzystwo! Przekaż reszcie, żeby trzymali gęby na kłódkę!
Zaskoczony Calatinusz otworzył usta, ale szybko uświadomił sobie znaczenie słów Kwintusa. Odwrócił się na koniu.
– Cicho! Nie jesteśmy sami. Cisza!
Więcej gwizdów. Kwintus przewiercał wzrokiem szpaler drzew przed nimi, szukając jakiegokolwiek ruchu. Dziękował bogom za spore prześwity między bezlistnymi pniami, a także brak podszycia, które ułatwiałoby ukrycie się w lesie. Teren opadał stopniowo, zbliżali się bowiem do niewielkiego strumienia o wartkim nurcie. Mijali go już dzisiaj, jadąc w przeciwną stronę. Instynkt podpowiadał mu, że ktokolwiek gwizdał, musiał nie zdawać sobie sprawy z obecności Rzymian, gdyż w tym dźwięku nie dawało się wyczuć żadnej pilności. Brzmiało to raczej tak, jakby myśliwi rutynowo informowali się o swoim położeniu. To nie mogli być Rzymianie, a przynajmniej wydawało się to mocno wątpliwe. Od czasu bitwy nad Trebią niewielu ludzi skłonnych było zapuszczać się tak daleko od miasta, chyba że w większej grupie. Oznaczało to, że ci, których słyszeli, byli albo Kartagińczykami, albo, co bardziej prawdopodobne, Galami z jakiegoś okolicznego plemienia. Kwintus poczuł lodowate palce strachu myszkujące wzdłuż kręgosłupa.
Dobrze pamiętał, do czego zdolni byli Galowie, których uważano wcześniej za rzymskich sojuszników. Wkrótce po przybyciu do obozu armii Scypiona przeżyli z Calatinuszem nocną napaść, w czasie której zginęło wielu ich towarzyszy. Szkarłatne ślady pozostawione na śniegu, gdy plemienni wojownicy uciekali ze swoimi trofeami, do teraz były bardzo wyraźne w jego pamięci. Nad Trebią Kwintus ścierał się z Galem dosiadającym konia ozdobionego zawieszonymi na uprzęży głowami pokonanych wrogów. I omal nie pożegnał się wtedy z życiem. To wspomnienie sprawiło, że przez chwilę spoglądał na świat jakby zza czerwonej mgły. Miał dobry powód, aby mścić się na każdym Galu, który walczył dla Hannibala. Wziął głęboki oddech, starając się uspokoić skołatane nerwy. Musieli zachować ostrożność. Może ktoś ich śledził? Może przeciwników jest zbyt wielu, aby z nimi walczyć? A może wręcz zmierzają teraz prosto w zasadzkę?
I wtedy ogarnął go jakiś dziwny spokój. Czy zostanie już w tym lesie? Jeśli tak, to odejdzie jak mężczyzna. Jak Rzymianin. Zabierając ze sobą wielu wrogów. Puścił wodze i zsunął się z konia, żeby porozmawiać z Calatinuszem.
– Chodź. Sprawdzimy, co się dzieje.
– A reszta?
– Mogą tu poczekać. Jeśli szybko nie wrócimy, będą mogli sami udać się do obozu.
Calatinusz skinął głową. Pospiesznie wyjaśnili sytuację ośmiu pozostałym jeźdźcom, którzy wyglądali na zaniepokojonych. Gdy znów usłyszeli serię gwizdów, wyparowały resztki ich wcześniejszego dobrego samopoczucia.
– Bogowie jedynie wiedzą, ilu ich tam jest. Nie będziemy długo na was czekać – ostrzegł najstarszy z towarzyszy, zazwyczaj niezbyt gadatliwy mężczyzna o imieniu Villius.
– Dajcie nam trochę czasu, żebyśmy przynajmniej zorientowali się, kogo mamy przed sobą – żachnął się Kwintus. – W przeciwnym razie możecie wjechać prosto w zastawioną pułapkę. Mogą być wszędzie wokół nas.
Villius doskonale zdawał sobie sprawę z nędznych nastrojów kompanów.
– W porządku. Ale ruszymy, gdy doliczymy do tysiąca.
– To za mało czasu – zaprotestował Kwintus.
– Mam to gdzieś – odpowiedział Villius kpiąco. – Nie zamierzam dać się zaszlachtować tym dzikusom.
Kwintus, wściekły, rzucił spojrzenie Calatinuszowi, który tylko wzruszył ramionami. Przełknął gniew. W gruncie rzeczy nie dziwiła go reakcja towarzyszy, a nie mogli długo zwlekać.
– Zacznij liczyć. – Odwrócił się plecami do uśmiechającego się cierpko Villiusa. Ruszył z włócznią w ręce i Calatinuszem, który szedł dwa kroki za nim.
– Ty też odliczaj – odezwał się nerwowo.
– W porządku. Jeden. Dwa. Trzy…
Kwintus w milczeniu dostosowywał się do tempa przyjaciela. Minęli własne konie, szepcząc do nich uspokajające słowa. Kwintus rozglądał się uważnie wokół. _Trzydzieści osiem. Trzydzieści dziewięć_. Rejestrował wszystkie szczegóły otoczenia. Stary, rozwidlony buk, wyższy od wielu budynków mieszkalnych w Kapui. Pajęczyna na krzaku, której nitki zmroziła szadź. Zamarznięte liście, pokrywające ziemię pojedynczo lub w stosach, leżące na kałuży pokrytej lodem. Nad nimi nagie gałęzie w wielopoziomowej siatce na tle szarego nieba. Martwy dąb ze zgruchotanym pniem, osmalonym i pękniętym od uderzenia pioruna, opierające się o niego przechylone drzewo. Barwna plamka w gałęziach. Dzięcioł? Może ten sam, którego słyszeli? Ptak znieruchomiał, wyraźnie zaniepokojony. Kwintus zatrzymał się na chwilę, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Nie słyszał też kolejnych gwizdów. Ptak musiał ich zauważyć. Niemniej serce Kwintusa nie zwalniało i ciągle musiał ścierać pot z czoła, bo zalewał mu oczy. Rozejrzał się ponownie. Zwrócił uwagę, że jego przyjaciel zaciska palce na drzewcu włóczni tak mocno, że pobielały mu kłykcie. Calatinusz wyszczerzył do niego zęby. Widać było, że jest zdeterminowany. Uspokojony Kwintus ruszył dalej. _Dwieście pięćdziesiąt pięć. Dwieście pięćdziesiąt sześć_.
Wcześniej trafili na kilka prześwitów. Drzewa przerzedzały się, ale dopiero gdy znaleźli się w miejscu, gdzie kończył się stok, Kwintus mógł po raz pierwszy przyjrzeć się okolicom strumienia. Ukryty za konarem szerokiego buku sprawdzał teren. Calatinusz opadł ciężko obok niego. Wszystko wyglądało tak, jak wcześniej. Wąski pas trawy po tej stronie i drzewa dochodzące niemal do samego strumienia na drugim brzegu. Potok był tu wezbrany i w środku, tam, gdzie leżało kilka skał, pokonanie go wcale nie było łatwe. W powietrzu unosiła się mgiełka wodna, bystry nurt bowiem z impetem rozbijał się na kamieniach. Ciek wodny można było łatwo pokonać na koniu, ale brzeg był mokry i śliski, a woda zapewne też nieprzyjemnie zimna dla kogoś, komu przyszłoby do głowy przekraczanie go na piechotę.
– Gdzie oni są, na demony? – szepnął Calatinusz. – Czy te gwizdy sobie wymyśliliśmy?
– Dobrze wiesz, że nie. – _Czterysta. Czterysta jeden._ Kwintus zastanawiał się, czy nie powinni zejść jeszcze niżej, ale nie mogli się już bardziej oddalać od towarzyszy, jeśli nie chcieli ryzykować, że będą musieli wracać sami. Calatinusz też doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Przez jakiś czas obserwowali drugi brzeg w milczeniu.
Z nieba zaczęły opadać płatki śniegu. Na początku wyglądało to nawet bajkowo, ale wkrótce zaczęło sypać nie na żarty. Widoczność się pogarszała. Kwintusowi wydawało się, że spadła również temperatura, choć mogła to być tylko sprawa jego wyobraźni.
– Doliczyłem do czterystu siedemdziesięciu pięciu – odezwał się Calatinusz. – A ty?
Kwintus westchnął. Nad jego ustami uniósł się obłok ciepłej pary.
– Czterysta sześćdziesiąt.
– Wiesz, że ten suczy syn, Villius, naprawdę odjedzie, gdy doliczy do tysiąca?
– Z powrotem możemy biec. Nadrobimy sto czy sto pięćdziesiąt…
Calatinusz skrzywił się nachmurzony, ale nie ruszył się z miejsca, co akurat Kwintus przyjął z zadowoleniem.
Nie przerywali obserwowania okolic strumienia i drugiego brzegu. Mięśnie zesztywniały im od chłodu. Kwintus doliczył do pięciuset osiemdziesięciu. Nie dostrzegł niczego niepokojącego. Uznał, że ludzie, których słyszeli, musieli oddalić się w innym kierunku. Nie było się więc czym martwić. Odwrócił się do Calatinusza.
– Czas na nas.
Jego przyjaciel nie odpowiadał.
Kwintus już miał posłać mu kuksańca, gdy uświadomił sobie, że Calatinusz wpatruje się uporczywie w jeden punkt. Błyskawicznie odwrócił głowę, żeby sprawdzić, co tak zaciekawiło przyjaciela. Tylko swojej samokontroli zawdzięczał, że nie jęknął głośno z zaskoczenia. Zobaczył mężczyznę znajdującego się w połowie strumienia. Wojownika. Okutany płaszczem z wełny mężczyzna z długą włócznią myśliwską w dłoniach miał na sobie wzorzyste spodnie i buty noszone zwykle przez Galów. Za nim podążali dwaj podobnie ubrani współplemieńcy. Właśnie wyłonili się zza drzew po drugiej stronie strumienia i ostrożnie brodzili w nurcie. Obaj uzbrojeni byli w łuki ze strzałami, założonymi już na cięciwy, w każdej chwili gotowymi do użycia. Gdy pierwszy wojownik znalazł się na przeciwległym brzegu, pomachał do czwartej postaci, która wyszła z lasu.
– Spodziewają się nas? – wyszeptał Calatinusz, nachylając się do ucha Kwintusa.
– Nie. Chyba polują. Mam rację?
– Tak. Nie wydają się spięci.
Kwintus przyglądał się myśliwym z uwagą. Poza tą czwórką nie pojawił się nikt więcej, ale to wcale nie znaczyło, że wśród drzew na drugim brzegu strumienia nie było nikogo więcej. Pierwszy wojownik już wspinał się po stoku, z każdym krokiem bardziej się do nich zbliżając.
– Nie możemy tu zostać – stwierdził zdenerwowany Kwintus.
– Wiem… – głos Calatinusza drżał. – Myślę, że nasi towarzysze doliczyli już do sześciuset.
Wycofywali się rakiem może jakieś sto kroków, aż do chwili, gdy strumień znikł im z oczu. Potem rzucili ostatnie spojrzenie na miejsce, gdzie mógł pojawić się Gal, i zaczęli biec.
– Co zrobimy? – zastanawiał się na głos, mocno sapiąc, Calatinusz. – Blokują nam drogę do obozu. To było jedyne w miarę bezpieczne i wygodne przejście, jakie znaleźliśmy.
– Możemy spróbować ich obejść.
– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
– To jedno rozwiązanie. Możemy też uderzyć prosto na tych drani. I modlić się, że za tą czwórką nie idzie dwudziestu kolejnych.
Szybko przebierali nogami, a zmrożone liście pękały pod podeszwami ich butów.
_Atak to ryzyko, ale i najlepsze wyjście_ – rozumował Kwintus. Próba wyminięcia Galów wydała mu się tchórzliwa, zwłaszcza że najwyraźniej były ich tylko kilku.
– Moim zdaniem powinniśmy uderzyć – powiedział. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby jego serce trochę się uspokoiło.
– Zgadzam się – mruknął Calatinusz. – Chcę odbić sobie to, się stało nad Trebią.
Kwintus spojrzał na przyjaciela z zaciętą miną. Jeśli będą jednomyślni, łatwiej im będzie przekonać pozostałych.
Wychynęli zza drzew akurat w momencie, gdy ich towarzysze zbierali się do drogi. Zawrócili jednak konie, gdy usłyszeli niski, zgłuszony okrzyk Kwintusa. Kilku z nich wyglądało na przygaszonych, chyba wstydząc się, że nie zaczekali, ale Villius wykrzywił tylko usta w złośliwym grymasie.
– Nie umiecie liczyć?
Kwintus rzucił mu wściekłe spojrzenie.
– Widzieliśmy grupę Galów.
Kolejny uszczypliwy komentarz uwiązł Villiusowi w gardle. Wszyscy teraz unieśli głowy i wpatrywali się w linię drzew za plecami pary przyjaciół.
– Bogowie! Ilu ich jest? – zapytał któryś z jeźdźców.
– Widzieliśmy tylko czterech – odparł Calatinusz.
– Śledzą nas? – Zaniepokojony Villius wiercił się niespokojnie na koniu.
– Nie sądzę. Wygląda na to, że polują – odpowiedział Kwintus.
Jeźdźcy popatrzyli po sobie z ulgą.
– Ale może ich być więcej, prawda? – dopytywał Villius.
– Oczywiście, ale nie mieliśmy czasu, aby zaczekać i to sprawdzić – odparł Kwintus, nie próbując ukryć uszczypliwości w głosie.
Villius spojrzał na niego wilkiem.
– Powinniśmy ich przepuścić. Ominąć szerokim łukiem.
Kilku jeźdźców skinęło głowami, ale niezrażony Kwintus podjął próbę przedstawienia swoich racji.
– Wtedy możemy się zgubić. Co się stanie, jeśli nie znajdziemy innej drogi przez strumień? Będziemy na terenie, o którym nic nie wiemy. A jeśli spadnie więcej śniegu, zupełnie się pogubimy.
– Kwintus sugeruje – wtrącił się Calatinusz – żebyśmy zaatakowali tych kozojebców.
– Nawet jeśli jest ich więcej, na pewno się nas nie spodziewają – przekonywał Kwintus. – Jeśli uderzymy szybko i mocno, zaskoczymy ich tak, że się nie pozbierają. A potem znikniemy, zanim ci, którzy przeżyją, zorientują się, co się stało. – Kwintus wodził oczyma od jednego do drugiego towarzysza. – Kto jest ze mną?
– Ja na pewno nie – prychnął Villius.
– Głosujemy przez podniesienie rąk – zadecydował Kwintus. Uniósł rękę, zanim Villius zdążył jeszcze coś dodać. Calatinusz od razu poparł przyjaciela.
Nie zważając na kwaśną minę Villiusa, dwóch kolejnych jeźdźców dołączyło do Kwintusa i Calatinusza, a po nich następny uniósł prawą rękę, wzruszając przy tym ramionami. Szybko poparł ich szósty. Po chwili trzej pozostali zrobili to samo. Kwintus zacisnął pięść, ciesząc się z tego małego zwycięstwa.
Villius zgromił go wzrokiem.
– W porządku. Ja też w to wchodzę.
Kwintus znajdował się już w połowie drogi do swojego konia.
– Ruszajmy. Powinni już być na naszym brzegu. Jedziemy w dwóch rzędach po pięciu ludzi. Ci z łukami niech trzymają się z tyłu. Zabijcie każdego, kogo napotkacie. Nie zatrzymujcie się, chyba żeby wyciągnąć włócznię z trupa. Niech każdy liczy tylko na siebie. Przeprawiamy się przez strumień i pędzimy jak wiatr. Przegrupujemy się pod osłoną lasu.
Mężczyźni pokiwali głowami, wydając z siebie pełne aprobaty chrząknięcia. Owinęli wodze wokół lewej dłoni, aby prawymi uchwycić mocno za drzewce włóczni. Dwóch bardziej pewnych siebie założyło już nawet promienie na cięciwy. Villius nie był jednym z nich. Ruszyli, zachęcając konie do kłusu. Kwintus znalazł się w środku pierwszej linii, z Calatinuszem po prawicy. Villius jechał bezpośrednio za nim. Żaden z nich nie miał tarczy. Kwintus czuł się bez niej nagi. Galowie byli uzbrojeni we włócznie i łuki. Zwykle dobrze radzili sobie w walce na dystans. Musiał zaufać bogom, licząc, że ich szarża sprawi, iż wrogowie spanikują i wysyłane przez nich pociski nie znajdą celu. Odsunął od siebie myśl o niepowodzeniu. _Skup się!_ Pokonali już pół drogi dzielącej ich od strumienia. Dostrzegł jakąś niewyraźną postać między drzewami. Jedno uderzenie serca później nieprzyjacielski wojownik zamarł, dostrzegłszy Kwintusa. Dzieliło ich może ze sto kroków.
– Do ataku! – wykrzyknął Kwintus, popędzając wierzchowca. – Za towarzyszy, co padli nad Trebią!
Do jego okrzyków dołączyli kolejni. Calatinusz klął na czym świat stoi i lżył Galów.
– Roma! Roma! – ktoś wykrzykiwał zawołanie wojenne legionów.
Gdy powietrze wypełnił tętent kopyt, Gal zniknął za grubym pniem buku. Kwintus czuł, jak w skroniach pulsuje mu krew. Przygotowywał włócznię i modlił się, aby przynajmniej jeden wojownik galijski znalazł się w jego zasięgu. To była trzecia walka, podczas której miał okazję skrzyżować miecz z wrogiem, ale po raz pierwszy nie czuł strachu, tylko szaloną radość, że to on przygotował tę szarżę i że w jakiś sposób może odpłacić się wojownikom plemiennym za strach i upokorzenie, które odczuwał po poprzednich starciach.
Kątem oka dostrzegł strumień. Po chwili w kolejnym prześwicie jeszcze raz błysnęła woda. Jego serce podskoczyło z radości. Jeden, dwa, trzy, cztery postacie zbiegały w dół zbocza. W stronę wody!
– Uciekają! Za nimi. Naprzód!
Nisko wiszące gałęzie świstały tuż nad jego głową, gdy koń przyspieszył do cwału. Kwintus był świadomy bliskiej obecności dwóch jeźdźców, wśród nich Calatinusza. Tętent za plecami mówił mu, że ktoś pędzi tuż za nim. Villius? Wydawało się, że nie odstępował go na krok.
W tej gorączkowej ekscytacji Kwintus zapomniał, że powinni liczyć się z tym, że Galów jest więcej niż czterech. W następnej chwili uświadomił sobie, że jakaś postać po lewej wyskakuje zza pnia drzewa. Z przerażeniem zorientował się, że ostrze włóczni zmierza prosto do celu. Ku jego trzewiom. Tylko zbiegowi okoliczności mógł zawdzięczać to, że zagłębiło się w ciele konia, a nie jego. Grot wszedł w okolicach łopatki, tuż przed udem Kwintusa. Przednia noga zwierzęcia znieruchomiała, doprowadzając do tego, że niemal zaryło w miejscu. Kwintus nie był w stanie zapobiec upadkowi. Wyleciał z siodła jak z procy, a powietrze zagwizdało mu w uszach. Uderzył o ziemię lewym bokiem. Od razu zwinął się z bólu. Podejrzewał, że złamał kilka żeber, ale toczył się przez chwilę, jakimś cudem nie tracąc włóczni. Świat zawirował. Kwintus potrząsnął głową i syknął zaniepokojony. Jego koń – może jego jedyna szansa, aby przedostać się na drugą stronę strumienia – stoczył się po zboczu. Nie miał jednak czasu, aby zastanawiać się długo nad utratą wierzchowca. Gal był tuż-tuż. Wielki jak niedźwiedź, wypluwał jakieś dziwnie brzmiące słowa w swoim gardłowym języku, machając groźnie wyglądającym sztyletem. Kwintus wyprowadził prosty cios włócznią, celując w twarz wojownika i zmuszając go do odskoczenia.
Przeciwnik zasypał Kwintusa stekiem przekleństw.
Kwintus nie przestawał atakować i Gal musiał cofać się jeszcze o kilka kroków. Nie wyglądało na to, że się boi, co Kwintus uznał za dziwne. Człowiek z nożem nie miał żadnej szansy w walce z przeciwnikiem uzbrojonym we włócznię. A jednak… Chwilę później z zaskoczeniem dostrzegł błysk triumfu w oczach Gala. Zadziałał instynkt. Rzucił się na ziemię, w lewo, opadając na obolały bok. Gdy próbował zapanować nad bólem żeber, jego uszy wypełnił znajomy dźwięk. _Sssszszszszsz_… Promień strzały przeszył powietrze dokładnie tam, gdzie stał jeszcze przed chwilą. Gal zaklął szpetnie.
Kwintus nieporadnie podniósł się z ziemi, zerkając jednocześnie za plecy. Trzydzieści kroków dalej wśród drzew stał wojownik z łukiem. Już nakładał na cięciwę kolejny pocisk.
W tej samej chwili usłyszał coraz bliższy tętent. Na miejscu starcia pojawił się Villius. Zauważył Kwintusa i wojownika ze sztyletem. Zwolnił. Kwintus odetchnął z ulgą, ale jego radość nie trwała długo. Dostrzegłszy łucznika, Villius zmienił zdanie. Nie obejrzał się nawet za plecy. Ruszył w dół zbocza, myśląc tylko o własnym bezpieczeństwie.
Wojownik z nożem zaśmiał się nieprzyjemnie, gdy uświadomił sobie, co właśnie zaszło.
_Sssssszszsz…_ Strzała z zadziorem przeszyła tunikę Kwintusa i zanim wbiła się z impetem w korę drzewa kilka kroków dalej, zrobiła w niej sporej średnicy dziurę.
– Wszyscy jesteście zdradzieckimi kundlami! – zawołał Kwintus. Przenosząc spojrzenie od jednego Gala do drugiego, zamachnął się desperacko włócznią. Udało mu się zaskoczyć swojego przeciwnika. _Jeśli mam wyjść z tego starcia cało, muszę pozbyć się jednego z nich. I to szybko._ Ścierpła mu skóra. Wyobrażał już sobie, że następna strzała grzęźnie w jego plecach albo w boku. Nagle go oświeciło. Rzucił się w lewo, zanim odwrócił się ponownie w stronę wielkiego Gala. Ten ryknął gniewnie, niczym prawdziwy niedźwiedź, gdy zrozumiał, co Kwintus zrobił.
Osłaniany przed strzałami ciałem potężnego Gala, Kwintus zaatakował jeszcze raz. Wojownik uskoczył, ale jego unik łatwo dał się przewidzieć. Kwintus ponowił atak z werwą, trafiając przeciwnika prosto w brzuch. Gdy Gal zawył rozdzierająco, Kwintus skręcił nadgarstek, a potem wyrwał włócznię. Wojownik się zachwiał. Sztylet wypadł mu z rąk, którymi złapał się za brzuch. Nie mógł jednak poradzić sobie z powstrzymaniem jelit wypływających z otworu w tunice. Po chwili opadł na kolana, ale wciąż starał się trzymać proste plecy.
Kwintus przypomniał sobie walkę z niedźwiedziem. Wydawało mu się, że od tamtego czasu minęły całe eony. Bestia została ciężko ranna, podobnie jak ten Gal. Jednak jego ojciec wielokrotnie powtarzał, że przeciwnik jest niebezpieczny, dopóki dycha. Dlatego Kwintus zrobił ostrożnie krok do przodu i wbił włócznię głęboko w pierś wojownika. W oczach mężczyzny dojrzał zaskoczenie. Chciał coś powiedzieć. Otworzył usta, ale wydostało się z nich tylko głuche stęknięcie, po którym z jego źrenic zniknęło życie. Opadał ciężko, pociągając za sobą włócznię, ale Kwintus nie pozwolił mu zwalić się na ziemię. Osłaniając się zwłokami nieprzyjaciela, zerknął ponad jego ramieniem w stronę drzew. W tej samej chwili strzała wbiła się w plecy Gala.
Nie mógł czekać ani chwili dłużej. Wzdychając z wysiłku, szarpnął żeleźce. Krew spryskała mu ręce, klatkę i twarz, ale nie zwracał na to uwagi. Odwrócił się i popędził na łeb na szyję w stronę strumienia, walcząc z nudnościami, bo żółć podchodziła mu do gardła. Teraz wszystko sprowadzało się do szybkości i taktyki. Jak daleko dobiegnie, zanim strzelec wypuści za nim kolejny pocisk? Jak trudnym będzie celem? Po piętnastu krokach uskoczył w prawo. Dziesięć kroków dalej zaczął zygzakować i skierował się w lewo. Syk. Strzała wbiła się w ziemię tuż pod jego stopami. Westchnął z ulgą i strachem, ale nie odważył się odwrócić. Gdy doliczył do dziesięciu, znów zmienił kierunek biegu. Gal spudłował i tym razem, a Kwintus zaryzykował, biegnąc prosto w dół zbocza, po chwili jednak ponownie uskoczył w prawo. Następna strzała wylądowała w stosunkowo dużej odległości od niego, co wypełniło mu serce radością. Musiał znajdować się już jakieś sto kroków od linii drzew. Z każdą chwilą zbliżał się do strumienia. Jeśli dotrze do niego cały i zdrowy, szanse łucznika zmaleją niemal do zera.
Zauważył, że jakiś jeździec znajduje się właśnie w połowie drogi przez bród. Poczuł przypływ nadziei, dopóki nie zorientował się, że to Villius. Ten pies miał łuk, ale nawet nie spojrzał za siebie. Kwintus uświadomił sobie, że rozkaz, który wydał, iż każdy ma myśleć przede wszystkim o sobie, był głupi. _Suczy syn! Mógłby chociaż nastraszyć Gala._ Po pozostałych towarzyszach nie było ani śladu. Kwintus odwrócił się i ruszył tym razem w lewo, zmierzając ukośnie w stronę wody. Dwadzieścia kroków, a potem skok w prawo. Pięć kroków i zwrot. Tym razem wydawało mu się, że czeka całe wieki na kolejny strzał. Poczuł nabrzmiałą gulę w trzewiach. Zaryzykował spojrzenie na wojownika i od razu pożałował, że to uczynił. Strzelec śledził każdy jego ruch ze strzałą na naciągniętej cięciwie.
Zaczął panikować. Nie mógł się zatrzymać ani zwolnić. Pozostało mu jedynie biec dalej i zmieniać kierunki, licząc na to, że Gal nie będzie w stanie odgadnąć jego kolejnego uniku. Jeśli tyle razy mu się udawało, rachunek prawdopodobieństwa działał teraz na jego niekorzyść. Drugi brzeg znajdował się mniej niż dwadzieścia kroków od niego. Osiemnaście. Szesnaście. Pod wpływem impulsu Kwintus postanowił nie zbaczać już na boki. Z pełną prędkością dotrze na miejsce w ciągu czterech uderzeń serca, może pięciu. Zanurkuje i przepłynie na drugą stronę. Zobaczymy, czy ten sukinsyn da radę go trafić.
Pochylił głowę i ruszył sprintem.
Zdążył zrobić tylko parę kroków, gdy poczuł potężne pociągnięcie za lewe ramię. Pół oddechu i ból, jakiego nigdy wcześniej nie czuł. Spojrzał w dół i zobaczył okrwawiony grot strzały wystający z lewego bicepsa. _Tempo. Muszę się poruszać! W przeciwnym razie kolejna strzała tego bękarta wbije mi się prosto w plecy._ Na szczęście brzeg był już bardzo blisko. Wskoczył do strumienia bez wahania i wstrzymał oddech, gdy jego ciało zetknęło się z koszmarnie zimną wodą. Nie mógł myśleć o pływaniu z promieniem wystającym z mięśni, więc zaczął brodzić, modląc się, aby Gal nie był aż tak uparty i nie zrezygnował ze względnie bezpiecznej pozycji w cieniu drzew, aby oddać kolejny strzał. Z drugiej strony i tak znajdował się już na granicy zasięgu większości łuków. Plusk po prawej. Następna strzała zanurkowała pod wodę. Kwintus poczuł chwilową ulgę. Nie na długo, bo wyjątkowo zimna woda szybko pozbawiała go sił. Wydawało mu się, że do jego nóg ktoś przytwierdził ołowiane ciężarki. Fale bólu z ramienia rozlewały się na całe ciało. Oddałby wszystko za chwilę odpoczynku. Zatrzymał się. W ustach czuł kwaśny smak. Gal będzie strzelał tak długo, jak się da. Wystarczyło spojrzenie za plecy, aby potwierdzić te obawy. Wojownik celował wysoko w powietrze, aby posłać strzałę na jak największą odległość. Kwintus nie chciał utopić się w tym strumieniu, zadławiony własną krwią, więc zebrał się w sobie i zanurzył się tak, że woda znalazła się
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.