Hannibal. Wróg Rzymu - ebook
Hannibal. Wróg Rzymu - ebook
Wróg Rzymu
Hannibal, wielki wódz kartagiński, nigdy nie zapomniał porażki swego rodu. Gorycz doznanego upokorzenia i nienawiść do Rzymu kiełkowały w nim od dawna. Teraz planuje zemstę i unicestwienie starego wroga.
Żołnierz kartagiński
Hannibal szykuje się do wojny. Tymczasem syn jednego z jego najbardziej zaufanych dowódców wybiera się na wycieczkę z przyjacielem – i znika.
Niewola
Chłopcy zostają porwani przez piratów i wystawieni na sprzedaż na targu niewolników. Jeden z nich trafia do szkoły gladiatorów, drugi do pracy w polu. Są przekonani, że już nigdy nie zobaczą domu i rodziny.
Świat w ogniu
Los młodzieńców, nierozerwalnie złączony z fatum ich rzymskich panów, nie jest jednak przesądzony. Wyniszczająca wojna, którą Hannibal wypowiedział Rzymowi, będzie trwała jeszcze niemal dwadzieścia lat. Zmieni ona ich życie – i historię – na zawsze.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4280-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okolice Kapui, Kampania
Kwintus obudził się tuż po świcie, gdy tylko pierwsze promienie słońca wkradły się przez okno do jego sypialni. Ponieważ nigdy nie lubił kisić się w łóżku o poranku, szesnastolatek szybko poderwał się, odrzucając koc, którym się przykrywał. Miał na sobie tylko _licium_, lnianą bieliznę. Od razu skierował się ku małemu ołtarzykowi, znajdującemu się w najdalszym rogu pomieszczenia. Czuł ekscytację na myśl o tym, co przyniesie ten dzień. Dziś będzie mu dane po raz pierwszy poprowadzić polowanie na niedźwiedzia. Wkrótce miał urodziny, a jego ojciec chciał, aby właśnie w ten – odpowiedni do jego stanu – sposób zaakcentować wkroczenie przez niego w wiek dorosły. „Nie mam wątpliwości, że toga będzie na ciebie pasować” – wyjaśniał wczoraj Fabrycjusz. „Ale w twoich żyłach płynie oskijska krew. Czy znasz jakiś lepszy sposób, aby udowodnić swoją odwagę, niż zabicie największego drapieżnika zamieszkującego lasy Italii?”
Kwintus ukląkł przed ołtarzem. Zamknął oczy i zmówił modlitwę. Jak zwykle prosił bogów, aby zachowali w zdrowiu oraz dobrobycie jego i całą rodzinę. Potem dodał kilka bardziej osobistych próśb: aby nie miał problemów z odnalezieniem śladów niedźwiedzia i nie zgubił tropu, aby w najtrudniejszych chwilach nie zawiodła go odwaga, gdy już uda im się odszukać dzikie zwierzę, oraz aby cios jego włóczni był celny i szybki…
– Nie trap się bracie. – Usłyszał za plecami kobiecy głos. – Wszystko dziś pójdzie dobrze.
Zaskoczony Kwintus ujrzał siostrę, która zerkała do jego pokoju zza uchylonych drzwi. Aurelia była prawie trzy lata młodsza od niego i… uwielbiała długo spać.
– Tak wcześnie na nogach? – zapytał z pobłażliwym uśmiechem na ustach.
Aurelia ziewnęła przeciągle, przeczesując dłonią gęste, kruczoczarne włosy, dłuższe niż jego, ale równie ciemne. Nie dało się ukryć, że są rodzeństwem. Łączył ich nie tylko kolor włosów, ale podobne proste nosy, lekko spiczaste podbródki i szare oczy.
– Nie mogłam spać. Myślałam o twoim polowaniu.
– Martwisz się o mnie? – zażartował wyzywająco, ciesząc się w duchu, że może na chwilę zapomnieć o swoich obawach.
Aurelia weszła do pokoju.
– Oczywiście, że nie. No wiesz… trochę. Modliłam się do Diany. Ona cię poprowadzi – oświadczyła uroczyście.
– Wiem – odparł Kwintus z pewnością w głosie, która nie współgrała z jego myślami. Pokłonił się przed figurkami na ołtarzyku, a potem wstał z kolan. Zanurzył głowę w wodzie przygotowanej w brązowej misie, która stała przy jego łóżku. Wyprostował się i wytarł twarz i ociekające wodą ramiona kawałkiem materiału. – Wieczorem wszystko ci opowiem. – Założył tunikę z krótkimi rękawami, a potem usiadł, żeby zasznurować sandały.
Aurelia zmarszczyła brwi.
– Kiedy ja chciałabym zobaczyć to na własne oczy…
– Kobiety nie polują.
– To takie niesprawiedliwe!
– Wiele rzeczy jest niesprawiedliwych na tym świecie. Musisz to zaakceptować.
– Ale przecież nauczyłeś mnie używać procy.
– I może to nie był najlepszy pomysł – mruknął Kwintus. Ku jego zdziwieniu okazało się, że Aurelia miała prawdziwy talent i zwykle bezbłędnie trafiała w cel, co naturalnie przekładało się u niej na jeszcze większe pragnienie uczestniczenia w zabronionych zajęciach. – Na razie udało nam się utrzymać to w tajemnicy, ale wyobraź sobie reakcję matki, gdyby się dowiedziała.
– Jesteś już prawie kobietą – odezwała się Aurelia, naśladując Atię, ich matkę. – Takie zachowanie nie przystoi młodej damie. Musisz z tym natychmiast skończyć!
– Właśnie… – Kwintus zignorował grymas niezadowolenia rysujący się na twarzy siostry. – A co powiedziałaby, gdyby się wydało, że jeździsz konno? – Wcale nie chciał stracić ulubionego towarzysza konnych wycieczek, ale nie miał na to wielkiego wpływu. – To nie są zajęcia dla kobiet.
– No tak… Gotowanie, tkanie. Dbanie o ogród. Nadzorowanie niewolników. Tym powinnam się zajmować. Ale to takie nudne! – odparła wzburzona Aurelia. – W przeciwieństwie do polowania czy nauki fechtunku mieczem.
– Nie jesteś też wystarczająco silna, aby utrzymać choćby włócznię.
– Nie? – Aurelia podwinęła rękaw nocnej koszuli, żeby pokazać bratu naprężony biceps. Uśmiechnęła się, widząc jego zaskoczenie. – Ćwiczyłam z kamieniami. Tak samo jak ty.
– Słucham? – Kwintus nie był w stanie ukryć zdumienia. Dbał o kondycję fizyczną i ćwiczył w lesie przylegającym do ich posiadłości. Jak widać nie udało mu się ukryć śladów tej aktywności. – Szpiegujesz mnie? I naśladujesz?
– Oczywiście. Po zakończeniu swoich lekcji, gdy nie mam już żadnych obowiązków, bez trudu wymykam się z domu, tak żeby nikt mnie nie zobaczył. – Aurelia uśmiechała się szeroko.
– Jesteś uparta, nie ma co… – Kwintus pokiwał głową. Przemówienie jej do rozsądku mogło być trudniejsze, niż przypuszczał. Cieszył się jednak, że niedługo nie będzie musiał się tym martwić. Gdy przypomniał sobie podsłuchaną rozmowę rodziców o znalezieniu męża dla Aurelii, obudziło się w nim lekkie poczucie winy. Wiedział, jak jego siostra przyjmie tę wiadomość. Źle.
– Wiem, że to nie może trwać wiecznie – odezwała się ponurym głosem. – Wkrótce bez wątpienia wydadzą mnie za mąż.
Kwintus nie dał po sobie poznać, jak bardzo zaskoczył go komentarz siostry. Nawet jeśli Aurelia nie słyszała tej konkretnej rozmowy, w zasadzie nie było nic dziwnego w tym, że doskonale wiedziała, co ją czeka. _Może mógłbym jej pomóc, a nie udawać, że to się nie zdarzy?_
– Kojarzone małżeństwa wcale nie muszą okazać się katastrofą… – zaczął niepewne. To była prawda. Większość przedstawicieli rzymskiej arystokracji wkładała sporo wysiłku w to, aby związki ich dzieci były obustronnie korzystne. Tak właśnie funkcjonowało rzymskie społeczeństwo. – Możesz być bardzo szczęśliwa z tym, kogo wybiorą dla ciebie rodzice.
Aurelia spojrzała na niego z dezaprobatą.
– I myślisz, że ja w to uwierzę? Oni pobrali się z miłości. Dlaczego ja nie miałabym zrobić tak samo?
– To była zupełnie niezwykła sytuacja. Mało prawdopodobne, że coś takiego zdarzy się i tobie. Ponadto ojciec ma na uwadze również twoje dobro, a nie tylko interesy rodziny.
– Tylko czy to jest gwarancja szczęśliwego związku?
– Z pomocą bogów? Tak. I tak będziesz miała lepiej niż ja – dodał, próbując pocieszyć siostrę. – Mogę skończyć u boku jakiejś starej jędzy, która uczyni moje życie koszmarem! – Kwintus w głębi serca cieszył się jednak, że jest mężczyzną. Niewątpliwie prędzej czy później i jego czeka ożenek, ale rodzice nie muszą się z tym jakoś specjalnie spieszyć. W międzyczasie jego młodzieńcze żądze w pełni zaspokajała Elira, uderzająco piękna niewolnica z Ilirii. Pracowała w domu i spała na podłodze w atrium, więc nie miała trudności z zakradaniem się w nocy do jego komnaty. Kwintus sypiał z nią od dwóch miesięcy, od czasu, gdy zauważył, że dziewczyna rzuca mu pełne żaru spojrzenia. Miał nadzieję, że nikt nie wie, że coś ich łączy.
Aurelia wreszcie się uśmiechnęła.
– Jesteś za przystojny na coś takiego.
Roześmiał się na ten komplement.
– Czas na śniadanie. – Kwintus chciał zakończyć ten niewygodny dla niego temat.
Z ulgą przyjął skinienie głowy Aurelii.
– Musisz zjeść coś porządnego, żeby mieć dużo siły na polowaniu.
Kwintus znów poczuł skurcz w żołądku, który przytłumił głód. Musiał coś zjeść, choćby po to, żeby zrobić dobre wrażenie.
Kwintus zostawił Aurelię zajętą rozmową z Juliuszem, niewolnikiem odpowiedzialnym za funkcjonowanie kuchni w gospodarstwie, i szybko zamknął za sobą drzwi. Zjadł niewiele, ale miał nadzieję, że Aurelia tego nie zauważyła. Zrobił kilka kroków przez _peristylium_, wewnętrzny dziedziniec willi otoczony portykiem kolumnowym, i natknął się na Elirę. Niewolnica niosła kosz wypełniony warzywami i ziołami z ogrodu. Jak zwykle rzuciła mu uwodzicielskie spojrzenie. Tego ranka Kwintus nie myślał o cielesnych uciechach. Uśmiechnął się do niej, ale poszedł dalej, bez słowa.
– Kwintusie!
Aż podskoczył na dźwięk głosu, chyba jednego z najbardziej rozpoznawalnych w tym domu. Należał do Atii, jego matki. Kwintus obejrzał się, ale jej nie zobaczył, co oznaczało, że prawdopodobnie znajdowała się w atrium, gdzie koncentrowało się życie rodzinne. Szybko okrążył szemrzącą fontannę stojącą w środku dziedzińca, przeszedł przez przyjemnie chłodne _tablinum_, salę recepcyjną, która prowadziła do atrium, a stamtąd do korytarza.
– To piękna dziewczyna.
Kwintus odwrócił się w stronę matki stojącej w cieniu przy drzwiach, w dobrym punkcie obserwacyjnym, z którego świetnie widać było perystyl.
– Ss… Słucham?
– Bacz, że nie widzę niczego zdrożnego w dzieleniu łoża z niewolnicą. – Atia wyszła z cienia. Jak zawsze Kwintus nie mógł nie zauważyć, z jaką gracją się porusza, a także jej nietuzinkowej urody. Jego matka była ucieleśnieniem piękna oskijskich kobiet. Niska i szczupła, dbała o swój wygląd z wielką starannością. Wysokie kości policzkowe podkreślała ochrą. Brwi i powieki delikatnie czerniła popiołem. Ciemnoczerwoną stolę, wydłużoną, przepasaną tunikę, uzupełniał kremowy szal. Długie, kruczoczarne włosy przytrzymywała szpilką z kości słoniowej i diademem. – Pamiętaj jednak, żeby nie robić tego zbyt często, bo wtedy wpadają im do głów pomysły nieprzystające do ich pozycji.
Kwintus poczerwieniał. Nigdy nie rozmawiał z matką o miłości fizycznej, a ona również nigdy nie komentowała jego zachowań wobec kobiet. W pewnym sensie nie był jednak wcale zaskoczony tym, że to właśnie ona zaczęła tę rozmowę, a nie jego ojciec. Fabrycjusz był twardy i surowy, ale – jak często powtarzał – jego żona nie służyła w armii tylko dlatego, że los sprawił, iż urodziła się kobietą. Zwykle to Atia bywała bardziej stanowcza niż Fabrycjusz.
– Jak się dowiedziałaś?
Jej szare oczy przewiercały Kwintusa na wylot.
– Słyszałam was w nocy. Trzeba być kompletnie głuchym, żeby nie usłyszeć.
– Och… – jęknął. Nie bardzo wiedział, gdzie podziać oczy. Nie ruszał się. Zwiesił głowę i przyglądał się skomplikowanej mozaice pod stopami, marząc, aby ziemia się rozstąpiła i go pochłonęła, oszczędzając mu wstydu. Wydawało mu się, że zachowują się wystarczająco dyskretnie.
– Daj spokój. Nie jesteś pierwszym synem nobila, który spółkuje z piękną niewolnicą.
– Nie, matko…
Atia uniosła dłonie w lekceważącym geście.
– Twój ojciec zachowywał się tak samo, kiedy był młodszy. Każdy tak robi.
Kwintus był zaskoczony niespodziewaną otwartością matki. Pomyślał, że to musi być jakaś część rytuału wchodzenia w dorosłość.
– Powinieneś być bezpieczny z Elirą. Jest czysta – dodała szybko Atia. – Ale nowe nałożnice wybieraj starannie. Jeśli trafisz do lupanaru, wybieraj te droższe. Bardzo łatwo złapać jakąś nieprzyjemną chorobę.
Kwintus otworzył i zamknął usta, nie wydając głosu. Nie zapytał, skąd jego matka wie, że Elira jest… _Czysta?_ Jako _ornatrix_ Atii, Iliryjka codziennie rano zajmowała się garderobą matki. Zapewne przeżyła trudne chwile, gdy Atia dowiedziała się, co się dzieje.
– Tak, matko.
– Gotów na polowanie?
Kwintus uciekał przed palącym wzrokiem Atii. Nie śmiał spojrzeć jej w oczy. Zastanawiał się, czy matka potrafi dostrzec trawiący go niepokój.
– Tak myślę…
– Modliłeś się o łaskę bogów? – Na szczęście matka nie skomentowała jego podejrzanego zachowania.
– Tak.
– Zróbmy to jeszcze raz.
Skierowali się do atrium. Oświetlały je promienie słoneczne wpadające przez otwór w suficie. Specjalnie pochylony dach sprawiał, że woda deszczowa spływała do zbiornika umieszczonego w centralnym punkcie pomieszczenia. Ściany atrium zdobiły barwne rysunki, przedstawiające rzędy kolumn, które prowadziły do wyimaginowanych pokojów. Dzięki temu pomieszczenie wydawało się większe, niż było w rzeczywistości. W tym miejscu koncentrowało się życie rodzinne i towarzyskie. To stąd prowadziły korytarze do ich sypialni, biura Fabrycjusza i licznych magazynów. Tutaj też – w zacienionym narożniku najbliższym ogrodowi – znajdował się ołtarz poświęcony bogom.
Na niewielkiej kamiennej półce stały posążki Jowisza, Marsa lub Mamersa, jak nazywali go Oskowie, a także Diany. Na twarzach figurek pląsały cienie, efekt chwiejnych płomieni płaskich, okrągłych lampek oliwnych. Na ścianie nad ołtarzem wisiały płaskorzeźby przedstawiające przodków Kwintusa. W większości były to podobizny ascendentów Fabrycjusza. Ludzie wojny, którzy podporządkowali Kampanię Rzymowi ponad sto lat wcześniej. Fabrycjusz zgodził się na to, aby obok nich zawisły również płaskorzeźby przedstawiające przodków Atii, wyrażając w ten sposób szacunek do historii rodu żony. Arystokraci oskijscy zamieszkiwali te tereny od wielu pokoleń. Oczywiście Kwintus był niezwykle dumny z dziedzictwa obu rodzin.
Uklękli obok siebie w słabym świetle, pogrążeni w milczących prośbach kierowanych do bogów.
Kwintus jeszcze raz powtórzył modlitwę, którą zmówił w swojej sypialni. Uspokoił się trochę, ale modły nie mogły rozproszyć wszystkich jego lęków. Przynajmniej nie myślał już o tym, jak bardzo czuł się zakłopotany rozmową o Elirze. Gdy jednak skierował twarz ku matce, skonsternowany stwierdził, że ta przygląda mu się uważnie.
– Twoi przodkowie będą cię strzec – powiedziała cicho. – Pomogą ci. Poprowadzą twoją włócznię. Nie zapominaj o tym.
_Widziała_ jego strach. Zawstydzony Kwintus kiwnął głową.
– Tutaj jesteś! Szukałem cię! – Od strony korytarza prowadzącego do perystylu rozległ się donośny głos Fabrycjusza. Ojciec był niewysoki, ale dobrze zbudowany. Miał krótkie włosy, teraz już bardziej siwe niż brązowe. Gładko ogolone policzki pozwalały dostrzec zdrową, smagłą od słońca skórę, ciemniejszą niż u Kwintusa. Ojciec i syn mieli takie same proste nosy i szerokie szczęki. Fabrycjusz był już w ubraniu, którego używał na polowaniach: w starej, ulubionej tunice, z paskiem, za którym nosił sztylet z rękojeścią z kości słoniowej, i w sprawdzonych niejednokrotnie skórzanych sandałach. Nawet bez rynsztunku wyglądał jak żołnierz.
– Skończyliście się modlić? Bo musimy się przygotować.
– Tak, ojcze. – Kwintus przeniósł wzrok na matkę.
– Idź. Zobaczymy się później.
Poczuł się pewniej. _Muszę myśleć, że mi się uda!_
– Czas wybrać dla ciebie włócznię.
Fabrycjusz poprowadził go do jednego ze składzików, gdzie przechowywano broń i inne wyposażenie potrzebne do polowań. Kwintus rzadko miał okazję w nim przebywać, ale i tak było to jego ulubione miejsce w domu. Gdy ojciec wyjął mały klucz, którym otworzył kłódkę, czuł, że krew w jego żyłach zaczyna wrzeć. Zamek ustąpił z cichym kliknięciem. Fabrycjusz przesunął zasuwę i pociągnął drzwi, które otworzyły się na oścież.
Wpadające do zbrojowni słońce nie oświetlało całego pomieszczenia, w którym wciąż panował półmrok. Kwintus od razu spojrzał na drewniany stojak, na którym znajdował się paradny hełm boetański o nietypowym kształcie, z szerokimi osłonami. Wyróżniała go długa, czerwona kita końskich włosów. Mimo upływu czasu hełm robił niesamowite wrażenie. Kwintus uśmiechnął się pod nosem, przypominając sobie dzień, gdy ojciec zostawił otwarte drzwi, a on zakradł się, by w tajemnicy przed wszystkimi założyć to dzieło sztuki. Wyobrażał sobie, że jest dorosły i służy w rzymskim oddziale jazdy legionowej. Marzył, że któregoś dnia ten hełm stanie się jego własnością.
Na ziemi pod stojakiem leżała para prostych nagolenników, wykonanych z brązu, tak samo jak hełm. Obok stała okrągła tarcza kawalerzysty, wzmocniona utwardzoną skórą wołu. Wspierał się na niej długi, zakończony kościaną głownią miecz w skórzanej pochwie, zdobionej brązowymi skuwkami: _gladius hispaniensis_. Jego ojciec twierdził, że broń ta została przyjęta przez Rzymian na wyposażenie armii po tym, gdy legiony starły się z najemnikami walczącymi dla Kartaginy. Chociaż miecze tego typu wciąż nie były jeszcze standardowym wyposażeniem kawalerzystów, mieli je praktycznie wszyscy piesi legioniści. Proste, obustronne ostrze gladiusa, prawie tak długie jak ramię mężczyzny, we wprawnych rękach było śmiertelnie niebezpieczne.
Kwintus patrzył z szacunkiem, jak Fabrycjusz delikatnie gładzi hełm i dotyka rękojeści miecza. Te świadectwa historii i przeszłości jego ojca od zawsze go fascynowały. Kwintus nie mógł się też doczekać, kiedy wreszcie zacznie uczyć się wojennego rzemiosła. Chociaż nieźle radził sobie na polowaniach, nie miał prawie żadnego doświadczenia w posługiwaniu się bronią żołnierza. Rzymianie uczyli się tego dopiero w legionach, a więc nie wcześniej niż po ukończeniu siedemnastego roku życia. Na razie poznawał historię militarną i brał lekcje taktyki. No i miał jeszcze polowania. To musiało mu wystarczyć. Na razie.
Fabrycjusz zbliżył się do regału z bronią.
– Wybierz.
Kwintus przyglądał się z zachwytem różnym rodzajom oszczepów i włóczni używanych przez hoplitów. Dzisiejszy wybór musi spełniać specyficzne potrzeby. Zatrzymanie szarżującego niedźwiedzia było trudniejsze niż walka z żołnierzem wroga. Potrzebował znacznie cięższej broni, która wytrzymałaby napór bestii. Jego palce instynktownie zamknęły się na nieco szerszym niż zazwyczaj jesionowym drzewcu włóczni, której już kiedyś używał. Była zakończona obustronnym ostrzem w kształcie liścia, zamocowanym na długim, wydrążonym trzonie. Podstawę żeleźca osłonięto z każdej strony grubym żelaznym prętem. Została specjalnie pomyślana, aby uniemożliwić ofierze dosięgnięcie osoby trzymającej włócznię. Czyli jego.
– Ta będzie odpowiednia – odezwał się pewnie, starając się wyrzucić z głowy obraz niedźwiedzia dosięgającego go pazurami.
– Dobry wybór – odrzekł z ulgą ojciec. Klepnął Kwintusa w bark. – Co dalej?
Podekscytowany Kwintus zdał sobie sprawę, że ojciec oddaje mu pełną kontrolę nad polowaniem. Skończył się czas nauki, umiejętności zdobyte przez ostatnie dwa lata musiały wystarczyć. Nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią.
– Sześć psów powinno dać radę. Jeden niewolnik do każdej pary. Możemy zabrać Agesandrosa. Jest dobrym łowczym i sprawdzi się podczas pilnowania niewolników…
– Coś jeszcze?
Kwintus się uśmiechnął.
– Przypuszczam, że przyda się trochę jedzenia i wody.
– Bardzo dobrze – zgodził się ojciec. – Pójdę do kuchni i zadbam o prowiant. A ty wybierz niewolników i psy.
Kwintus, który wciąż jeszcze z trudem uświadamiał sobie swą nową sytuację, wyszedł ze zbrojowni. Po raz pierwszy poczuł ciężar pełnej odpowiedzialności. Musiał podejmować właściwe decyzje. Zasadzanie się na niedźwiedzie zawsze wiąże się z ryzykiem. Od niego zależeć będzie życie uczestników polowania.
Niedługo potem mała grupa myśliwych opuściła gospodarstwo. Kolumnę prowadził Kwintus, a jego ojciec szedł krok za nim. Nie obciążali się żadnymi bagażami, jeśli nie liczyć bukłaków z wodą. Musieli mieć wolne ręce, aby pewnie dzierżyć włócznie. Za nimi maszerował Agesandros, Grek z Sycylii, który był w służbie u Fabrycjusza już wiele lat. Jego pan ufał mu w pełni, dzięki czemu Agesandros mógł posługiwać się bronią. Dzisiaj niósł myśliwską włócznię. Grek dźwigał też dodatkowo plecak z chlebem, serem, cebulą i kawałkami suszonego mięsa.
Dzięki ciężkiej pracy Agesandros awansował i objął stanowisko nadzorcy. _Vilicus_ był najbardziej uprzywilejowanym niewolnikiem w gospodarstwie. Agesandros nie urodził się jednak w niewoli. Podobnie jak wielu jego krajanów, walczył ramię w ramię z Rzymianami w wojnie z Kartaginą. Trafił do niewoli, a potem został sprzedany przez Kartagińczyków na targu niewolników. Kwintus pomyślał, że jest w tym mnóstwo ironii. Sycylijczyk walczący przeciwko wrogom Rzymu został niewolnikiem swoich dotychczasowych towarzyszy. Fabrycjusz szanował jednak Agesandrosa, a nadzorca potrafił zbudować dobre relacje ze wszystkimi członkami rodziny. Był towarzyski i zawsze chętnie odpowiadał na pytania, którymi Kwintus i Aurelia zasypywali go od najmłodszych lat. Choć przekroczył już pewnie czterdziestkę, pałąkowatonogi _vilicus_ zarządzał niewolnikami twardą ręką.
Pochód zamykali trzej równie twardzi Galowie, wybrani przez Kwintusa ze względu na to, że doskonale radzili sobie z psami myśliwskimi. Zwłaszcza jeden z nich – krępy, wytatuowany mężczyzna o złamanym nosie – spędzał cały swój wolny czas z psami, ucząc je nowych poleceń. Podobnie jak reszta niewolników, ta trójka jeszcze dziś rano pracowała na polach pod nadzorem Agesandrosa. Był to czas siewu i wszyscy musieli ciężko pracować od rana do zmierzchu, w słońcu czy słocie. Dlatego tę odmianę – polowanie – Galowie przyjęli z zadowoleniem, a teraz żywo rozprawiali o czymś w swoim języku. Każdy z nich trzymał na skórzanej smyczy parę dużych pręgowanych psów łowczych. Od mniejszych psów Fabrycjusza odróżniały je szerokie pyski i mocno umięśnione ciała. Miały zdecydowanie wyostrzony zmysł węchu, a te wspomniane mniejsze psy, o sterczących uszach i dłuższej sierści, przydawały się przede wszystkim z uwagi na ich sokoli wzrok.
Słońce stało już wysoko na bezchmurnym niebie, gdy myśliwi zostawili za sobą otaczające gospodarstwo pola obsiane pszenicą. Opuszczając zabudowania, widzieli, że zegar słoneczny na dziedzińcu wskazywał, iż właśnie minęła _hora secunda_. Wokół zaczynały swój koncert cykady i chociaż jeszcze nie było bardzo gorąco, zanosiło się na upalny dzień. Kwintus poprowadził kolumnę wąską dróżką, która wiła się wśród drzew oliwnych, rozsianych na zboczach otaczających farmę.
Po pokonaniu pasa polan oddzielającego sady oliwne od terenów położonych nieco wyżej znaleźli się w mieszanym, bukowo-dębowym lesie, który ciągnął się przez wiele mil. Chociaż pobliskie pasmo górskie nie mogło równać się z Apeninami, które rozciągały się z północy na południe niczym kręgosłup półwyspu italskiego, i tu dość często spotykało się niedźwiedzie. Mało prawdopodobne było jednak natknięcie się na nie tak blisko gospodarstwa. Te wielkie, dzikie zwierzęta były samotnikami i raczej unikały ludzi. Kwintus pilnie szukał śladów, a gdy ich nie dostrzegł, zwiększył tempo marszu, aby jak najprędzej wejść głębiej w las.
Tak jak wszystkie większe miasta w Italii, pobliska Kapua organizowała własne _ludi_, święta i zabawy. Dzięki temu Kwintus miał okazję widzieć niedźwiedzia na arenie. I musiał przyznać, że to nie było przyjemne widowisko. Ogłuszone przez wiwatujący tłum zwierzę miotało się przerażone. Miało małą szansę w walce z dwoma wyszkolonymi myśliwymi, uzbrojonymi w ciężkie włócznie. Niemniej dobrze pamiętał, jak wielkie wrażenie zrobiły na nim potężne szczęki i ostre pazury niedźwiedzia. Walka z taką bestią w jej naturalnym środowisku to będzie coś zupełnie innego niż widowisko, którego był świadkiem w Kapui. Kwintus poczuł, że żołądek zwija mu się w węzeł, ale nie zwolnił tempa. Fabrycjusz, jak wszyscy ojcowie w Rzymie, miał pełne prawo do decydowania o życiu lub śmierci swojego syna. I to on wskazał Kwintusowi zadanie, które miał wykonać, aby udowodnić swoją wartość. Nie mógł też zawieść matki. Jego obowiązkiem było spełnić pokładane w nim nadzieje. _Zanim zajdzie słońce, będę mężczyzną_ – pomyślał z dumą. Nie mógł jednak odpędzić od siebie dręczącej myśli, że równie dobrze dziś może skończyć się jego życie, gdy przyjdzie mu wykrwawić się na śmierć na leśnej ściółce.
Wspinali się wytrwale, zostawiając za sobą las liściasty. Teraz otaczały ich sosny, jałowce i cyprysy. Powietrze stało się chłodniejsze. Kwintus zaczął się martwić. Już wcześniej widział w tych okolicach stosy odchodów czy drzewa naznaczone charakterystycznymi zadrapaniami niedźwiedzich pazurów. Dziś jednak nie był w stanie dostrzec żadnego świeżego śladu, żadnego znaku niedźwiedziej obecności niepochodzącego sprzed tygodnia czy nawet miesiąca. Nie ustawał jednak w wysiłkach, modląc się o pomoc do Diany, bogini polowania. Na razie jednak te prośby pozostawały bez odpowiedzi. Nie słyszał ani śpiewu ptaków, ani żadnego jelonka zrywającego się do biegu z mijanych zarośli. Wreszcie, niepewny, zatrzymał się. Jego towarzysze, chcąc nie chcąc, również musieli przystanąć. Kwintus czuł ciężar spojrzenia ojca, a także wpatrującego się w niego Agesandrosa. Był też aż nadto świadomy porozumiewawczych spojrzeń Galów. Musiał się zastanowić. Znał te tereny jak mało kto. _Gdzie w taki ciepły dzień najłatwiej natknąć się na niedźwiedzia?_
Zerknął na ojca. Ten odwzajemnił jego spojrzenie, z którego jednak nie dało się niczego wyczytać. _Nie mogę_ _liczyć, że przyjdzie mi dziś z pomocą._
Jeden z Galów ledwo stłumił śmiech, co skończyło się niezręcznym, głośnym kaszlem. Kwintus się zarumienił, ale Fabrycjusz i tym razem nie zareagował. Podobnie jak Agesandros. Jeszcze raz spojrzał na ojca. Fabrycjusz był niewzruszony. Może zapomnieć o słowach otuchy, a Galowi nie grozi żadna reprymenda. Dzisiaj musi sam zapracować na szacunek nadzorcy i niewolników. Kwintus zachodził w głowę, szukając jakiejś wskazówki. Co powinien uczynić? I nagle go olśniło.
– Jeżyny! – wykrzyknął. – Niedźwiedzie je uwielbiają. – Wyżej, na południowych stokach rosły jeżyny, które owocowały o wiele wcześniej niż te porastające niższe zbocza. Niedźwiedzie spędzały sporą część swojego życia na poszukiwaniu pożywienia. To było równie dobre miejsce do sprawdzenia, jak każde inne.
W tej samej chwili ciszę zakłóciło _staccato_ dzięcioła. Potem dźwięk powtórzył się, tym razem dochodził z innej strony. Kwintus poczuł, że jego serce zaczyna bić mocniej. Rozejrzał się i wreszcie dostrzegł nie jednego, ale dwa czarne dzięcioły. Te nieuchwytne, rzadko pokazujące się ludziom ptaki były poświęcone Marsowi, bogowi wojny. _Dobry omen._ Kwintus zawrócił na pięcie i wskazał kierunek marszu.
Ojciec trzymał się blisko. Uśmiechał się.
Za nim podążał Agesandros i Galowie.
Nikt już się nie śmiał.
W końcu modlitwy Kwintusa zostały wysłuchane. Poszukiwanie tropów nareszcie przyniosło efekty. I to jakie! Do tej pory Kwintus sprawdził kilka polan i na jednej, w cieniu wysokiej sosny, znalazł dużą stertę świeżych odchodów. Kształt, wielkość i charakterystyczny zapach nie zostawiały miejsca na domysły. Kwintus niemal podskoczył z radości na ten widok. Zagłębił palec w ciemnobrązową masę. W środku wyczuł ciepło, co oznaczało, że niedźwiedź musiał przechodzić tędy niedawno. Wokół dostrzegł również wiele krzewów jeżynowych. Skinął na wytatuowanego niewolnika i wskazał na ziemię. Gal podskoczył do niego, a dwa wyszkolone psy natychmiast zaczęły obwąchiwać odchody niedźwiedzia i oba niemal w tym samym czasie zapiszczały, na przemian to wąchając niedźwiedzie ekskrementy, to unosząc pyski i węsząc. Kwintus poczuł, że krew zaczyna mu szybciej krążyć w żyłach. Gal spojrzał na niego pytająco.
– Spuść psy ze smyczy – rozkazał. Zwrócił się do pozostałych niewolników. – Wy też.
Gdy Kwintus z ojcem opuścili willę, Aurelia wpadła w kiepski nastrój. Powód? Bardzo prozaiczny. Podczas gdy jej brat tropił niedźwiedzia, ona musiała pomagać matce, która nadzorowała niewolników w ogrodzie za murami willi. To był jeden z najbardziej pracowitych okresów w roku, kiedy cała przyroda zaczynała się budzić do życia. Lubczyk, gorczyca, kolendra, szczaw, ruta i pietruszka… Wszystkie rośliny ogrodowe chciwie wyciągały łodyżki do słońca. W ogrodzie uprawiano sporo różnych warzyw, gdyż to dzięki nim można było przez cały rok przygotowywać urozmaicone posiłki. Matka zadbała o to, aby znalazło się dość miejsca na ogórki, pory, warzywa korzenne, koper i kilka odmian kapusty. Cebula, jako podstawa każdego dobrego dania, zajmowała w ich warzywniku sporo miejsca. Równie ważną rolę w kuchni rodziny odgrywał czosnek, ceniony nie tylko za swoje walory smakowe, ale i właściwości medyczne.
Aurelia wiedziała, że zachowuje się niepoważnie. Kilka tygodni wcześniej z radością pracowała na grządkach, na których teraz rosły zioła i warzywa. Pokazywała niewolnikom, gdzie mają robić zagłębienia, i dbała o to, aby wszystkie rośliny miały dość wody. Jak zwykle zadanie umieszczenia maleńkich nasion w przygotowanych otworach zostawiła dla siebie. Robiła tak, odkąd pamięta. Teraz jednak, gdy rośliny urosły, do jej głównych obowiązków należało podlewanie ich i plewienie. Dzisiaj jednak jakoś nie miała do tego serca. Nie zmartwiłaby się wcale, gdyby cały ogród zarósł zielskiem. Stała bez ruchu z boku, obserwując matkę wydającą polecenia. Nawet Elirze, z którą zawsze się dobrze dogadywała, nie udało się jej przekonać, aby zajęła się pracą.
Atia ignorowała córkę przez jakiś czas, ale w końcu i ona miała dosyć jej zachowania.
– Aurelio! Podejdź tu, proszę…
Wykonała polecenie, powłócząc nogami.
– Myślałam, że lubisz zajęcia w ogrodzie – zaczęła pogodnie Atia.
– Lubię – odezwała się mrukliwie Aurelia.
– To dlaczego nam nie pomagasz?
– Nie mam jakoś ochoty. – Aurelia zdawała sobie sprawę, że wszyscy niewolnicy znajdujący się w pobliżu, zaciekawieni, nadstawiają uszu, aby pochwycić jak najwięcej. I bardzo jej się to nie spodobało.
Atia nie dbała o to, że ktoś może ich usłyszeć.
– Jesteś chora?
– Nie.
– A więc o co chodzi?
– Nie zrozumiesz – wymamrotała Aurelia.
– Naprawdę? Może sprawdźmy? – Atia uniosła brwi.
– No więc… – Aurelia uchwyciła spojrzenie najbliższego niewolnika, który bezczelnie się na nią gapił. Zgromiła go wzrokiem tak, że musiał się odwrócić. Ten mały sukces nie przyniósł jej jednak spodziewanej satysfakcji. Matka patrzyła z wyczekiwaniem. – Chodzi o Kwintusa… – przyznała.
– Pokłóciliście się?
– Nie. – Aurelia potrząsnęła głową. – Nic z tych rzeczy.
Atia czekała na dalsze wyjaśnienia trochę już zniecierpliwiona. Chwilę później zrozumiała, że szybko nie otrzyma odpowiedzi. Jej nozdrza rozchyliły się, gdy wciągała gniewnie powietrze.
– No więc?
Aurelia wiedziała, że matka za chwilę straci cierpliwość. W tej samej chwili zauważyła wysoko na niebie myszołowa szybującego na ciepłych prądach. Polował. Podobnie jak Kwintus. Aurelia znów poczuła wzbierającą złość i na chwilę zapomniała o przysłuchujących się ich rozmowie niewolnikach.
– To nie jest w porządku! Ja tkwię tutaj, w _ogrodzie_, a on tropi niedźwiedzia.
Atia nie wyglądała na zaskoczoną.
– Spodziewałam się, że o to chodzi. A więc chciałabyś polować?
Aurelia skinęła głową.
– Jak Diana. Łowczyni.
Matka zmarszczyła brwi.
– Nie jesteś boginią.
– Wiem, ale… – Aurelia przekręciła głowę, żeby niewolnicy nie zobaczyli łez zbierających się w jej oczach.
– Chodź do mnie… – Twarz Atii się wypogodziła. – Jesteś młodą kobietą lub wkrótce nią będziesz. Piękną kobietą. I dlatego twoja droga będzie zupełnie inna niż twojego brata. – Uniosła palec w ostrzegawczym geście, aby uciszyć gotową do protestów córkę. – Co nie znaczy, że twoje życie nie będzie miało wartości. Czy uważasz, że moje jest bezwartościowe?
– Oczywiście, że nie, mamo. – Aurelia zaprzeczyła gwałtownie, bardzo zaskoczona takim porównaniem.
– A zatem widzisz… – Atia uśmiechnęła się szeroko, uspokajająco. – Może nie pójdę na wojnę, ale moja pozycja jest silna. Twój ojciec polega na mnie w wielu sprawach. Tak samo, jak pewnego dnia polegać na tobie będzie twój mąż. Utrzymanie domu to tylko jedna, niewielka część twojej odpowiedzialności.
– Ale ty i ojciec sami zdecydowaliście, że chcecie się pobrać – zaprotestowała Aurelia. – Z miłości!
– Było w tym nieco szczęśliwego przypadku – przyznała matka – ale zrobiliśmy to bez zgody naszych rodziców. Ponieważ sprzeciwiliśmy się ich woli, zerwali z nami wszelkie kontakty. – Atia posmutniała. – To znacznie utrudniło nam szczęśliwe życie. Na wiele lat. Żałuję tego choćby i z tego powodu, że od tamtej pory nie widziałam już swoich rodziców. A oni nie mieli szansy poznania swoich wnucząt, ciebie i Kwintusa.
Aurelia poczuła się pewniej. Nigdy wcześniej matka nie rozmawiała z nią o tych sprawach.
– Ale na pewno było warto?
Atia powoli, z rozmysłem pokiwała głową.
– Było warto, ale mimo to nie chciałabym, abyś musiała iść taką samą drogą.
– To i tak pewnie lepsze niż poślubienie jakiegoś grubego starucha – żachnęła się Aurelia.
– Nie musisz się o to martwić. Nie jesteśmy z ojcem potworami. – Atia zniżyła głos. – Ale musisz mieć świadomość, młoda damo, że to _my_ wybierzemy ci męża. Czy to jasne?
– Tak. – Aurelia poddała się, wyczuwając stalową pewność siebie w głosie matki.
Atia westchnęła, zadowolona, że jej najgorsze obawy się nie sprawdziły.
– Dobrze, że się rozumiemy. – Dostrzegła wahanie w oczach Aurelii. – Nie bój się. Doczekasz się miłości w swoim małżeństwie. Może rozwinąć się z czasem. Zapytaj Martialisa, wieloletniego przyjaciela ojca. On poślubił kobietę, która została mu wyswatana przez starszych obu rodzin, a teraz są sobie dozgonnie oddani. – Wyciągnęła rękę. – Czas zająć się pracą. Życie biegnie swoją drogą i nie ma znaczenia, jak się czujemy. A od tego ogrodu zależy zwykła egzystencja naszej rodziny.
Aurelia uśmiechnęła się niepewnie. Chwyciła dłoń matki. Może wypadki nie potoczą się aż tak źle, jak sądziła jeszcze przed chwilą.
Nie mogła jednak powstrzymać się przed zerkaniem na myszołowa. Jej myśli płynęły do brata.
Kwintus wytrwale biegł za psami przez jakieś ćwierć godziny, zanim dostrzegł pierwszy znak, że udało im się dopaść ofiarę. Psy, skryte przed ich wzrokiem w małym zagajniku, zaczęły nagle głośno ujadać, a potem zamiast ostrych, krótkich szczeknięć rozległo się długie, przeciągłe wycie. Kwintus zatrzymał się, próbując uspokoić kołatanie serca. Psy miały jedynie osaczyć niedźwiedzia. Zawsze znalazł się jednak jakiś nadgorliwy osobnik, a jego los był nieunikniony i nie do pozazdroszczenia. Najważniejsze, że udało się znaleźć niedźwiedzia. Jakby na potwierdzenie tej myśli Kwintus usłyszał wtórujący wyciu psów głęboki, gniewny ryk zwierzęcia.
Kwintus poczuł dławiącą kulę podchodzącą mu do gardła. Kolejny wysoki pisk świadczył o tym, że drugi pies został ranny. Albo zabity? Wstydząc się swego strachu, chłopiec przełknął ślinę. Nie mógł dłużej czekać. Psy robiły swoje i on musiał zrobić to, co do niego należało. Mrucząc pod nosem modlitwę do Diany, ruszył w stronę linii drzew.
Gdy wypadł na osłoniętą przez drzewa dużą polanę, zmarszczył brwi, choć widok wydał mu się znajomy. Często z Aurelią chodzili tu na jagody! Polanę otaczały z jednej strony skąpane teraz w słońcu gęste zarośla, wyższe od mężczyzny, a przecinał ją wąski strumyk, kierujący się ku dolinie. Gdzieniegdzie wśród obfitości dzikich kwiatów leżały mniejsze i większe gałęzie, ale wzrok Kwintusa przyciągnęło od razu to, co działo się w cieniu strzelistego cyprysu. Cztery psy otaczały niedźwiedzia, zagnanego pod pień powalonego drzewa. Wściekłe zwierzę od czasu do czasu ruszało na swoich oprawców, ale zwinni myśliwi uskakiwali mu z drogi, uchodząc poza zasięg śmiertelnie groźnych kłów i pazurów. Gdy tylko niedźwiedź znalazł się trochę dalej od drzewa, któryś z psów atakował jego tylne nogi lub wgryzał się w ciało. Wyglądało na to, że zwierzę znalazło się w pułapce. Gdy tylko opuszczało dające mu względne bezpieczeństwo miejsce pod drzewem, psy atakowały go ze wszystkich stron, ale gdy cofało się, myśliwi nie byli w stanie mu zagrozić.
Uwadze Kwintusa nie uszły też dwa zastygłe w bezruchu kształty wśród trawy. Ofiary niedźwiedzia, których ostatnie skomlenia Kwintus słyszał zza szpaleru drzew. Wystarczyło spojrzenie, aby dojść do wniosku, że jeden z psów ma jeszcze szansę się wylizać. Zadane pazurami głębokie rany na klatce piersiowej mocno krwawiły, ale były to jedyne poważne obrażenia, jakie odniósł. Drugi myśliwy nie miał jednak tyle szczęścia. Płytkie ruchy klatki piersiowej świadczyły o tym, że pies jeszcze żyje, ale skóra z dużej części jego pyska została zerwana, a w krwawej masie straszliwie zmiażdżonego przedniego barku połyskiwały kawałki pogruchotanych kości. Najwyraźniej był to efekt działania potężnych szczęk niedźwiedzia.
Kwintus ostrożnie zbliżał się do osaczonego zwierzęcia. Pośpiech był niewskazany. Mógł stracić równowagę na niepewnym gruncie. Galowie wkrótce dotrą na miejsce. Kiedy odciągną psy, nadejdzie jego kolej. Przyglądał się szalejącemu niedźwiedziowi, szukając wskazówek, dzięki którym łatwiej mu będzie go uśmiercić. Zwierzę, zajęte odganianiem ujadających psów, na razie nie zwracało na niego uwagi. Niedźwiedź był ogromny. To musiał być samiec. Miał gęste, żółtobrązowe futro i typowy, duży, zaokrąglony łeb oraz małe uszy. Potężne barki i wielki tułów sprawiały, że był co najmniej trzy razy większy od człowieka. Kwintus dopiero teraz uświadomił sobie w pełni, co mu grozi. Czuł przyspieszone bicie serca, pulsującą mocno tętnicę szyjną. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma całkowitej kontroli nad wydarzeniami. To go martwiło. _Uspokój się. Oddychaj głęboko. Skup się._
– Te jeżyny to był dobry pomysł – usłyszał za sobą głos Fabrycjusza. – I widzę, że trafiła ci się wielka sztuka. Godny przeciwnik.
Zaskoczony Kwintus obrócił głowę. Nie był już sam. Wszystkie oczy kierowały się na niego.
– Tak – odparł, mając nadzieję, że powarkiwania i ryki dochodzące z polany sprawią, iż nikt nie wychwyci strachu w jego głosie.
Fabrycjusz podszedł bliżej.
– Jesteś gotowy?
Kwintus zadrżał. Ojciec dostrzegł jego niepokój i chciał mu jakoś pomóc. Wystarczyło jedno spojrzenie na Agesandrosa i niewolników, aby zrozumiał, że i oni byli świadomi podwójnego znaczenia tego pytania. Na twarzy Sycylijczyka pojawił się cień rozczarowania, a Galowie zerkali na siebie porozumiewawczo. _A niech ich szlag…_ _Czy nigdy się nie bali?_ Kwintus czuł gorąco w żołądku.
– Oczywiście! – odparł głośno.
Fabrycjusz przez chwilę przyglądał mu się uważnie.
– Dobrze.
Kwintus nie był pewien, czy jego zaniepokojony ojciec mu uwierzył. W tej sytuacji nie tylko ryzykował swoim życiem. Nawet gdy uda mu się uśmiercić niedźwiedzia, niczego nie zyska, jeśli Sycylijczyk i niewolnicy uznają, że jest tchórzem, który musiał szukać pomocy u Fabrycjusza.
– Nie mieszaj się, ojcze – powiedział głośno. – To moja walka. Muszę zrobić to sam, niezależnie od konsekwencji. – Spojrzał na ojca, który nie odpowiedział od razu. – Przysięgnij!
– Przysięgam – powiedział niechętnie Fabrycjusz, robiąc krok do tyłu.
Kwintus z zadowoleniem dostrzegł na twarzach otaczających go ludzi oznaki szacunku.
Kolejny pies zawył z bólu, gdy niedźwiedź trafił go zamaszystym ciosem potężnej łapy. Wyleciał wysoko w powietrze, po czym spadł ze złowieszczym trzaskiem obok nóg Kwintusa, który wyprostował się i przygotowywał na nieuniknione starcie. Trzy psy nie wystarczą, aby utrzymać niedźwiedzia w szachu. Jeśli nie zacznie działać, zdobycz im umknie.
– Odwołajcie je! – krzyknął.
Galowie wykonali polecenie, gwiżdżąc na psy. Jednak ich szalejący podopieczni wcale nie zamierzali odstąpić. Wytatuowany niewolnik zrobił kilka kroków do przodu i ignorując niedźwiedzia, zaczął okładać psy biczem, aby je odgonić. Dwa ustąpiły, ale największy samiec, którego pysk i zęby ociekały krwią osaczonej rannej ofiary, nie zamierzał się wycofać. Gal zaklął, ustawił się bokiem i próbował kopnąć psa. Nie trafił. Oszalały z wściekłości pies uskoczył, po czym znów zaatakował niedźwiedzia.
Kwintus mógł tylko z podziwem i niepokojem obserwować wydarzenia. Pies skoczył i wbił zęby w skórę zwierzęcia z boku głowy. Niedźwiedź ryknął z bólu i stanął na dwóch łapach, unosząc swojego oprawcę w powietrze. W tej pozycji mógł swobodnie używać przednich łap. Przeorywał psa pazurami raz za razem. Napastnik jednak zacisnął szczęki jeszcze mocniej i nie zamierzał ich rozluźnić. Psy myśliwskie uczono wytrzymałości na ból. Wymagano od nich szaleńczej odwagi niezależnie od okoliczności. Kwintus słyszał o psach, które prędzej padały nieprzytomne, niż rozluźniały szczękę, uwalniając zdobycz. W tej sytuacji jednak ów upór nie zdał się na wiele, gdyż pies w pojedynkę nie miał żadnych szans w walce z niedźwiedziem. Potrzebował wsparcia swoich towarzyszy, którzy teraz warowali posłusznie przy nogach opiekunów. Albo pomocy Kwintusa. Wytatuowany Gal nie zamierzał zostawiać swojego podopiecznego na pastwę losu. Ruszył w stronę niedźwiedzia, dając upust swojej złości i rozpaczy. Zamachnął się biczem, celując w głowę. Raz, dwa razy, trzy razy. Chociaż te ciosy nie mogły zrobić niedźwiedziowi wielkiej krzywdy, Gal miał nadzieję, że były w stanie powstrzymać go przed zabiciem jego faworyta. Przynajmniej to zakładał.
Plan się nie powiódł. Pazury niedźwiedzia rozorały skórę psa po obu stronach brzucha i po chwili został on wypatroszony. Śliskie, różowe jelita, niczym pętle tłustych kiełbas, wirowały przez chwilę w powietrzu, podążając za ruchem głowy niedźwiedzia, ale po chwili zostały odcięte. Bestia wyczuła, że uścisk szczęk psa zelżał, i zdwoiła swoje wysiłki, żeby pozbyć się napastnika. Na widok wylewających się na ziemię purpurowych wnętrzności Kwintusowi żołądek podszedł do gardła. W pewnym momencie pazur niedźwiedzia trafił na jakieś duże naczynie krwionośne. Ciemnoczerwona krew z rozerwanej żyły zrosiła trawę polany. Szczęki psa wreszcie się rozwarły.
Chwilę później jego truchło opadło pod nogi opiekuna.
– Cofnij się! – krzyknął Kwintus, ale Gal go zignorował.
Niewolnik z szaleństwem w oczach rozpoczął kolejny atak. Utrata przyjaciela wprowadziła go w szał bojowy, o którym Kwintus słyszał, ale nigdy go nie widział. Rzymianie i Galowie, starzy wrogowie, od dawna toczyli ze sobą wojny. Ponad sto siedemdziesiąt lat wcześniej Rzym został złupiony przez dzikie plemiona z północy. A zaledwie przed sześciu laty ponad siedemdziesiąt tysięcy Galów ponownie najechało północną Italię. Wrogowie Rzymu zostali pokonani, a wielu ludzi powtarzało opowieści o wojownikach w bitewnym szale, którzy zupełnie nadzy rzucali się na legionistów, nie zważając na swoje bezpieczeństwo.
Ten człowiek nie był jednak teraz ich wrogiem. Co prawda służył Fabrycjuszowi jako niewolnik, ale jego życie było cenne. Kwintus skoczył do przodu, mierząc włócznią w niedźwiedzia. Ku swemu przerażeniu stwierdził, że ostrze zagłębiło się w bok ruchomego celu, a nie w klatkę piersiową – tam, gdzie chciał trafić. Ten cios nie był śmiertelny ani nie wystarczył, aby zatrzymać bestię, która właśnie zamierzała wbić zęby w szyję Gala. Z ust mężczyzny wydostał się krótki, dławiący bełkot. Niedźwiedź potrząsnął nim, jak pies potrząsa złapanym szczurem.
Kwintus nie wiedział, co może jeszcze zrobić poza napieraniem na włócznię, która zanurzała się głębiej w ciało zwierzęcia. Ale jedynym efektem tego działania był pełen irytacji ryk. Pośpiesznie pociągnął za włócznię, aby wyciągnąć ostrze, i uderzył po raz kolejny, tym razem trafiając w brzuch. Ta rana była śmiertelna, ale nie mogła szybko unieruchomić niedźwiedzia. Tymczasem zwierzę odrzuciło bezwładne ciało Gala na bok i teraz skoncentrowało się na nowym przeciwniku – jego wzrok spoczął na Kwintusie. Chłopak zaczął panikować. W głęboko osadzonych oczach zwierzęcia nie widział strachu, ale wściekłość, mimo że żeleźce włóczni zagłębiło się mocno w sadle. Niedźwiedzie zazwyczaj unikają kontaktu z ludźmi, ale gdy już do niego dochodzi, stają się bardzo agresywne. A ten osobnik był rozwścieczony. Zahaczył łapą o drzewce włóczni. W powietrze pofrunęły drzazgi.
Musiał kontynuować walkę, nie było innego wyjścia. Wciągnął głęboko powietrze i wyrwał włócznię. Ryczący z bólu niedźwiedź pokazał przerażający rząd ostrych zębów, z których największy miał długość środkowego palca Kwintusa. Pokryta krwią wielka paszcza była wystarczająco duża, aby pomieścić głowę mężczyzny, i pewnie bez problemu zgniotłaby czaszkę. Kwintus chciał się wycofać, ale mięśnie go nie słuchały. Stał jak wryty.
Niedźwiedź ruszył w jego stronę. Kwintus trzymał włócznię obiema rękami, celując w pierś zwierzęcia. _Naprzód_ – usłyszał w głowie swój własny głos. _Musisz go zaatakować_. Niedźwiedź był szybszy. Machnął łapą, odtrącając włócznię niczym jakąś gałązkę. Przez krótką chwilę zwierzę i człowiek wpatrywali się w siebie bez ruchu. Jakby w zwolnionym tempie Kwintus rejestrował napinanie się mięśni niedźwiedzia przygotowującego się do ataku. W tej chwili prawie stracił kontrolę nad pęcherzem. Hades był tuż tuż, a on nie mógł nic na to poradzić.
Z jakiegoś powodu niedźwiedź nie ruszył od razu. Zawahał się przez chwilę, która wystarczyła, aby Kwintus zdołał przynajmniej skierować ostrze włóczni we właściwym kierunku.
Przez chwilę wierzył jeszcze, że mu się uda. Kiedy właśnie wydawało się, że przejął inicjatywę, poślizgnął się na jakiejś części jelit. Nogi ujechały spod niego. Uderzył plecami o ziemię. Błyskawicznie uszło mu całe powietrze z płuc. Zarejestrował kątem oka, że końcówka drzewca włóczni zahaczyła o grunt i broń wypadła mu z ręki. Spróbował unieść głowę. Przerażony stwierdził, że niedźwiedź znajduje się nie dalej niż pięć kroków od niego, niemal pochylał się nad jego sandałami. Zwierzę wydało z siebie przeciągły ryk. I tym razem Kwintus mógł wyraźnie poczuć przeraźliwy odór jego oddechu. Zamrugał. Nagle zrozumiał, że czeka go śmierć.
Zawiódł.