- W empik go
Hanusia Wierzynkówna - ebook
Hanusia Wierzynkówna - ebook
Powieść historyczna Antoniny Domańskiej rozgrywająca się w czasach panowania Kazimierza Wielkiego. Perypetie bohaterów ukazane są na tle zdarzeń przedstawiających rządy ostatniego z Piastów, któremu wdzięczna pamięć ludu nadała miano króla chłopów.
Pisarka w sposób bardzo interesujący i trafiający do wyobraźni opisuje historyczną rzeczywistość i łączy ją z fikcyjnymi zdarzeniami. Dzięki wartkiej akcji, starannie odtwarzającej przeszłość, mamy wrażenie niejako przeniesienia się do tamtych odległych czasów. Zasługą pisarki jest też wzbogacanie utworu wątkami sensacyjnymi.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-957-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W domu Wierzynkowym
– Hanuś! Gdzie ty znów latasz? Czerwonaś jak ćwik, tchu złapać nie możesz, co się to ma znaczyć?
– Stryj kanonik do nas idą, matusiu – odrzekła dziesięcioletnia dzieweczka.
– Który?
– Stryj Daniel.
– Gdzieżeś go uwidziała? Wżdy nie ma nikogo.
– Zbiegłam ze schodów na sam dół za Mruczkiem, bo ino drzwi do komory uchyliliście, już się wymknęło kocisko.
– Jużci, taki on skory do myszy, jako ty do kądzieli. Ale powiadaj, jakożeś nadybała kanonika?
– Właśnie na dole, w sieni. Ino ja letka jak wiórek, tom duchem śmigała na górę, a stryjek wloką się pomaluśku. Poczekacie jeszcze ze trzy pacierze, zanim do drzwi zapukają.
– Sprawiedliwie gadają stryj Mikołaj, że Daniel cienki w pasie jak kazalnica u Panny Maryi... hi! hi! hi! – zaśmiał się brat Hanusi.
– Stanko, Stanko... Jeszcze jedno takie słowo, a powiem dziadkowi. Znać, żeś dawno bicia nie brał.
– Nie źlijcie się na mnie, matusiu. Że stryj Daniel gruby jak beczka, a stryj Mikołaj omal się nie złomie, taki suchy, jak sama śmierć, to moja wina? A może i stryjowi Tomaszowi co zadałem, że już drugi tydzień stęka?
– Radzę ci po dobroci, usuń się z moich oczu, zanadto ci język lata! Spomnij ino, że ja mam przednie leki na takową chorobę... Zuchwalec jakiś!
Pani Janowa Wierzynkowa ująwszy syna za kołnierz od kubraczka, wypchnęła z izby.
W tejże chwili drzwi od sieni rozwarły się szeroko, a w nich ukazał się mąż olbrzymiego wzrostu i potężnej tuszy, w sukni duchownej. Był to ksiądz Daniel Wierzynek, kanonik kapituły krakowskiej. Włosy jasne, siwiejące, przycięte ówczesnym zwyczajem trochę powyżej brwi, spadały po obu stronach twarzy czerstwej, o wyrazie rozumnym i dobrotliwym.
– Niech będzie pochwalony... Ufff! Jak do nieba do was się idzie, pani bratowo.
– Na wieki wieków. Niechże ksiądz-brat siadają i odpoczną. Hanuś – szepnęła matka dziewczynce do ucha – masz tu klucze, biegaj do ciotki Rafałki, niech wyda Ewie z piwnicy gąsiorek, ten, co już wie, a z komory kołacz korzenny z głogowym powidłem. A spraw się duchem. Ale, ale... Czekaj no, przynieś też ręcznik szeroki z sinym krajem, rozumiesz? I nóż, i talerzy cynowych maluśkich ze trzy, i kubków srebrnych parę, rozumiesz?
– Jużci.
– Z grodu idziecie, księże kanoniku? – rzekła pani Janowa, zwracając się do gościa.
– A ino. U króla miłościwego byłem na radzie. Ojciec nie nadszedł jeszcze?
– Od rana go w domu nie ma.
– Nie dziwota, wszystko na jego głowie. Bóg daj, żeby tej ciężkiej pracy zdrowiem nie przypłacił. Takiego święta jeszcze Kraków nie obchodził i Polska nie widziała.
– Powiadajcież, zmiłujcie się, co i jak, bom strasznie wieści pragnąca, a od pana ojca niczego, jednego słówka się nie dopytać.
– Gadałby? Kiedy jeść ani spać nie ma kiedy. Powtarzam wam, bratowo, że mnie strach zbiera, czy w swoich późnych leciech przetrzyma zdrowo te trudy i krzątaniny. Ale król miłościwy nikomu nie ufa, ino Mikołajowi Wierzynkowi. Ciężka praca, ale i chluba niemała... Aa, tak... to lubię! Ewa niesie przysmaki, Hanka stół pięknie zaścieła, gąsiorek zacną pajęczyną osnuty... Przy miodzie będzie się nam gładko gawędziło.
– Ale i kołacza musicie pokosztować.
– A to z jakiej przyczyny?
– Bo go Anna piekła... Ach, nijak przywyknąć nie mogę, że ona już w klasztorze... Chciałam rzec – siostra Anna. Dziś rano przysłały zakonnice. Ma być przednie pieczywo, z najświatlejszej mąki, i smaki w nim zamorskie. Brat Laetus, augustianin, co ze świtą przewielebnego nuncjusza do Krakowa przyjechał, przywiózł w podarku pannie ksieni pełną skrzynkę włoskich owoców, w miodzie wysmażonych, a drugą znów korzeni najwonniejszych, jakimi się ciasto zaprawia dla polepszenia smaku.
– Oho, kiedy tak, to mi dajcie tego specjału na jeden kęs.
– Ja sama ciekawa tych włoskich dziwów. Nie chciałam kołacza napoczynać przez potrzeby, ale dla miłego brata a gościa najzacniejszego co jest w domu najlepsze, to jeszcze za mało. Jakoż smakuje?
– Ano dobre... pewnikiem dobre... smakuje jak kadzidło z miodem i z masłem. Wolę zapić... Jakoś mię mgli. Aha, com chciał rzec, Tomasz, słyszę, jakoś słabuje?
– Rana w nodze znowu mu dolega.
– A to sparte licho! Tyle lat...
– A bo mu też potrzebne było wojenne rzemiosło. Gdyby nie oblężenie Bełza i nie te pogańskie Litwiny przeklęte, byłby chłop zdrów jak rydz do tej pory.
– Darujcie, bratowo, ale niebiałogłowska to rzecz w takich sprawach sądy wydawać. Żołnierzem był, ojczyźnie służył, jak umiał.
– A litewska strzała też mu usłużyła, jak umiała. Biedna Rafałka!
– Wżdy już rok albo i więcej nie narzekał.
– Tydzień temu zachorzał. Medyk obiecuje rychłe polepszenie, ino nie chce nagle rany goić, bo kiedy się sama otwarła, to ma być bardzo zdrowo.
– Muszę potem zajrzeć do niego. No, a teraz, kiedym się rzetelnie pokrzepił, nastawcie uszy, bratowo.
– Ani okiem nie mrugnę, ino słucham.
– Wiadomo wam tedy, że z przyczyny szpetnego słowa, wyrzeczonego w nietrzeźwości wobec posłów, cesarz niemiecki, Karol, obraził srodze króla węgierskiego, Ludwika, który mu też niezabawem wypowiedział wojnę.
– Słyszałam ci ja o tym, ale nie pomnę, o co poszło.
– O co?... Ano, cesarz ubliżył najjaśniejszej królowej Elżbiecie, matce węgierskiego króla a siostrze naszego miłościwego pana. Kazimierz wprawdzie wojny nie lubi i nie szuka, ale w tym razie połączył się z siostrzanem i posiłki ruskie, litewskie i tatarskie sprowadzić przyobiecał. Pojechali też posłowie od Ludwika na Pomorze, do Bogusława, księcia słupskiego i szczecińskiego – temu łowy a wojna, to jedno, wnet się też z pomocą gotował. Nie dość mu jeszcze było, to i pokrewniaka swego, Waldemara, króla duńskiego, do onych rycerskich tanów nakłonił. Książęta Rudolf rakuski i Meinhard bawarski sami zgłosili się z przymierzem. Stare przysłowie powia da: „Siła złego, dwóch na jednego” i możecie tedy wyrozumieć, bratowo, że gdy nie dwóch, ale sześciu na jednego idzie, to złe jest nie lada. Tak sobie pewnie rozważał cesarz Karol, gdy się do wojny sposobił, a niebacznego słowa ciężko żałował. Na jego szczęście wczesna zima na kraje spadła i wszelakie nienawiści musiano do wiosny odłożyć.
– Pan Bóg miłosierny światem rządzi – westchnęła pani Janowa.
– Sprawiedliwe słowa. Jako więc jest naszym ojcem najlitościwszym, nie dopuścił krwi rozlewu, lecz zesłał natchnienie wiernemu słudze i namiestnikowi swojemu, papieżowi Urbanowi Piątemu, by się w tę sprawę wmieszał, a zwaśnionych pojednał. Tedy wypisał Ojciec Święty listy mnogie: do króla Ludwika, do naszego pana, do Karola, do innych książąt, i wysłał z nimi piękne poselstwo, bo aż dwóch biskupów i kilku uczonych zakonników. Pisma Ojca Świętego sprawiły wiele, a nuncjusz i jego towarzysze domawiali do sumienia, jak mogli, dość że najskorszy do zgody cesarz Karol obiecał przyjąć warunki króla Ludwika i pierwszy podać rękę na pojednanie. Nasz król najmiłościwszy, który na cały świat z mądrości słynie, został wybrany na sędziego i rozjemcę wraz z Bolkiem świdnickim. No... a co dalej się stało, to spodziewam się, że nie mówiąc już o was, pani bratowo, ale chyba Hanka wasza i Kostka wiedzą dokumentnie, prawda?
– Kostka nie, ale ja wiem! – zapiszczało coś z kącika.
– Cichaj! Nie wtrącaj się! – zgromiła Hanusię matka i rzekła zwracając się do kanonika: – Toć miasto całe w radości wielkiej żyje, że Elżusia pomorska, Bogusławowa dziewka a naszego miłościwego pana wnuczka, onej pięknej zgody stanie się koroną, poślubiając cesarza Karola. Przypominam sobie – mówiła dalej pani Janowa – jak to przed ośmiu laty ojciec ją do Krakowa na wychowanie przywiózł, gdy go małżonka odumarła. Wiedział, że sierocie lepiej będzie u dziadka, więc mu też pod opiekę skarb swój oddał. Rosło to w naszych oczach jak na drożdżach, a nikomu, ba, nawet królowi miłościwemu nie postało w głowie, że cesarzową niemiecką hoduje.
– A widzieliście ją kiedy z bliska?
– Jakże! Nie raz i nie dziesięć. Ilekroć mię dzieci uproszą i w święto na gród, na sumę idziemy, to zawżdy się docisnę przeciwko stall królewskich, bo i do pana miłościwego serce biegnie, a oczy jakaś moc ciągnie i gości znamienitych łacno uwidzieć, no i Elżusia z mistrzynią w osobnej ławie tuż podle siedzą. Czasem znów przychodzą obie do Sukiennic i niemal do każdego kramu zaglądają, potrzebne i niepotrzebne skupują, po czym pachołek wlecze się za nimi nazad na gród z pełnym koszem sprawunków. Któż by nie znał Elżusi?
– Aleście tego nie widzieli, na co dziś moje oczy patrzały! – zawołał kanonik ze śmiechem.
– Cóż to było? Powiadajcie!
– Ano, gdy się rada u króla skończyła, wyszliśmy wszyscy z komnaty na wał rozprostować kości i pojrzeć ku Wiśle, zali od strony Przegorzał niebo jasne. Bo to już ani astrologa nie trza pytać: gdy w tamtym kącie błękitno, pogoda na parę dni pewna, a jeśli zasię buro tam i mętno, deszcz w ciągu doby jak zapisał. A dla gości na turnieje i inne weselne igraszki zdałaby się dobra pogoda. Patrzymy tedy, aż tu z sadu wybiega chmara dziewek: Jagna z Żarnowca, Ewka Morsztynówna, Basia z Tarnowa, Marysia Kmicianka, Zochna z Potoka, Krystka z Kurozwęk, a kto by je tam wszystkie zliczył one panny dworskie! Było tego ze ćwierć kopy albo i więcej. Gnają z piskiem i krzykiem jak spłoszone gęsi, a za nimi księżniczka Elżbieta z rozplecionymi kosami leci bez opamiętania i z takim rozpędem, że się nie była w mocy powstrzymać i padła jak taran na Dymitra z Goraya. Ten zaś, iże ją dzieckiem na rękach nosił, więc śmiały do niej jak ojciec, obłapił dziewkę wpół i rzecze:
– Nie puszczę ptaszka! Chyba za opłatą!
– A jaką?
– Czekaj, aż obmyślę.
– Co? Czekała będę? Ja? Ot, macie waszą opłatę!
– I jak się nie wstrząśnie w prawo, w lewo, tak mój Dymitr odleciał od niej na trzy kroki. Dobrze, że się lipy chycił, boby był runął jak długi. Znacie, bratowo, gorayskiego pana? Toć chłop setny, półsiodmy stopy mierzy, a ta go strzepnęła niczym grudkę ziemi ze zapaski.
– Rety! Słyszałam, że mocna, ale żeby aż tak...
– Albo to koniec? Widząc, co się dzieje, my wszyscy w śmiech, król miłościwy z nami i w te słowa do niej się odezwie: „Kiedyś taki wyrwidąb, rad cię będę pasował na rycerza. Ino nie przystoi rycerzowi w niewieścich szatach. Hej! – zaklaskał w dłonie i gdy pacholik ze sieni wyskoczył, powiada: – Przynieś no ten mały pancerz, co w mojej sypialni wisi na ścianie! – Chłopak pobiegł, a król dalej gada: – Nosił go mój siostrzan, Ludwik, gdy miał lat szesnaście. Tuszę, że prawie będzie dla waszej miłości”. Podano pancerz, Elżbietka pojrzała, ujęła go oburącz od góry, ścisnęła wargi, zmrużyła oczy i... rozdarła na dwie połowy. Jak mi Bóg miły! Niczym płat pergaminu. Na dwie połowy! I żebyż się choć zatchnęła... Gdzie tam! Poczerwieniała ino na gębusi i tyle, po czym pośliniła palce, podmuchała, widno ją musiała palić ona stal twarda, pochyliła się do nóg królowi, pocałowała go w kolano, zakręciła się na pięcie i pomknęła ze śmiechem ku niewieścim komnatom. Taka to jest Elżusia pomorska!
– O, Jezu!... Jakbym była na miejscu cesarza niemieckiego, to bym się zlękła takiej siłaczki.
– Dlaczego? Królewska wnuczka, panna cnotliwa, urodna jak jabłuszko, jeszcze i mocna... Bogu na klęczkach dziękować za tylorakie łaski! Ale, ale... Gdzie moja chrześnica? Dawnom dziecka nie widział.
Pani Janowa powstała z ławy i uchylając drzwi do sąsiedniej izby, zawołała:
– Kostka, Kostka! Pójdź do stryja!
I wbiegło do komnaty coś bardzo zabawnego: maleńkie, chudeńkie, o śniadej twarzyczce i czarnych oczkach, w niebieskim tułubku i takiejże zapasce, niemal do ziemi sięgającej, z białą jak śnieg głowiną.
– O, dla Boga! Dziecko, jak ty wyglądasz?! Gdzieżeś to ty była?
Kostka stanęła zmieszana na środku świetlicy i wpakowała dwa palce do buzi dla nabrania otuchy.
– No, gadaj! Oniemiało cię czy co? Gdzieś była?
– U ciotki Rafałki pierzem darła.
– A to ci robotnica nie lada! – roześmiał się kanonik. – Ile udarła, tyle na głowie przyniosła. Uciekaj, umykaj! Nie chcę cię, bobyś mnie jeszcze opierzyła. Jakżebym szedł przez miasto?
– Zabierz ją stąd, Hanuś. Umyj ją, uczesz, otrzep i dopiero niech wraca, jak będzie w porządku.
Dziewczynki wybiegły do alkierza, a równocześnie ukazał się we drzwiach wchodowych pan Mikołaj Wierzynek, stolnik sandomierski, konsul rady miasta Krakowa, wierny sługa i prawa ręka króla Kazimierza.
Kanonik powstał z ławy, a synowa pokłoniła się nisko i, jak to było podówczas w zwyczaju przy powitaniu młodszych ze starszymi, objęła teścia z lekka za kolana.
– Dziękować Bogu. Pan ojciec przyszli do domu nareszcie. Strasznie się tu frasujemy z kanonikiem, że się tyla trudzicie wedle tego zjazdu.
– To za ciężkie brzemię na wasze lata – dodał ksiądz Daniel.
Pan Mikołaj wyprostował się dziarsko – a wzrostem przewyższał syna – i zaśmiał się niskim, donośnym głosem.
– E, jakoś ta może nie wnet wyzionę ducha! A zamiast troskać się o mnie przez potrzeby, dalibyście lepiej kubek miodu, co to ano we dwójkę sobie popijacie na frasunek.
I usiadł za stołem, dając znak ręką synowi. Taka bowiem w onych dawnych wiekach surowa karność panowała, że nawet niemłody człowiek stał pokornie przed ojcem, póki mu tenże usiąść nie pozwolił. Ksiądz Daniel, jako duchowna osoba, wielce był poważany przez całą rodzinę i stary Wierzynek nie wymagał od niego takiej czołobitności. On sam jednak spełniał z największą gorliwością czwarte przykazanie boskie, czcił i miłował rodziców, a po śmierci matki w dwójnasób okazywał przywiązanie sędziwemu ojcu.
Wychyliwszy duszkiem kubek miodu, pan stolnik nalał natychmiast drugi, a dzban do kanonika podsunął i rzekł:
– Sprawiedliwie mi się należy wypoczynek, boć, krotofile na bok, siłam się wczoraj i dziś natrudził. Zjechały ich królewskie moście, jakby na umówioną godzinę, przed południem. Stół naszego pana dostatni i wyśmienity, o jadło więc nie było kłopotu. Ale gdyby nie to, żem już zawczasu przysposobił niejedno, byłby się stary Mikołaj setnie zbłaźnił. Od dwóch tygodni snuję się z robotnikami po gościnnych komnatach jak dusza w czyśćcu, ale też śmiele tuszę, że długo nie zapomną panięta przyjęcia u króla Kazimierza! Wydostało się z przechowania opony i kobierce miłościwej pani węgierskiej, izba kapie złotogłowiem od stropu aż do ziemi. Najjaśniejszy król Ludwik i król Piotr cypryjski w srebrnej lamie jak we zwierciadle od stóp do głów przeglądać się mogą. Waldemar duński w całej swojej stolicy nie ma takich kobierców złotem przetykanych, jak te, którymi sypialnię mu przybrałem. A Bogusławowi sama księżniczka Elżbieta mieszkanie zdobiła, z rąk mi co najpiękniejsze opony wydzierała, jeszcze to, a jeszcze tamto, a jeszcze owo „dla miłościwego rodzica”.
Jednocześnie prawie z Mikołajem wsunęła się do świetlicy cichutko jak myszka Hanusia i schowana w ciemnym kątku, z ciekawością słuchała opowiadania dziadka.
Wbiegła potem i Kostka, ulubiona chrześnica księdza Daniela. Stanęła przy stryju i główkę, już wyczesaną z pierza, oparła o jego kolana.
– A insze pany i senatory? A rycerstwo? A dworzanie? – pytał ksiądz Daniel.
– Dało się rady wszystkiemu, jak należy – odparł stary Wierzynek. – Pokojowi królewscy i książęcy mają przystojne rozmieszczenie w pobliżu swych panów, żeby usługa była pod ręką. Rycerstwo zaś stoi gospodą po domach w mieście, a do każdej gospody naznaczyłem komornika, co ma pilnie baczyć, by gościom dostarczono w bród wszystkiego, co potrzeba. A nim czegokolwiek zażądać zdołają, już to ma stać gotowe przed nimi.
Drzwi od sieni skrzypnęły.
– A czego tam? Co za sprawa, że mnie aż tu nachodzisz nie wołany? – chmurząc czoło, spytał Wierzynek kłaniającego się pokornie pachołka.
– Pan z Balic przysłał konnego.
– Że co?
– Że najjaśniejszy cesarz stanął wczoraj noclegiem w Olkuszu, a jutro na podwieczerz będzie w Krakowie.
– Chybaj w te pędy na gród, pokłoń się ode mnie panu krakowskiemu, a prosto do niego idź, rozumiesz?! I powiedz mu, niech zaraz króla miłościwego o tym zawiadomi!
– Słucham waszej wielmożności.
– Ot, i moje spoczynki – dodał stolnik, zwracając się do syna. – Teraz dopiero zacznie się prawdziwa robota.
– Zaniechajcie jej na dziś, panie ojcze – rzekł Daniel. – Wywczasujcie się, zażyjcie snu zdrowego, a jutro, skoro świt, snadniej wam pójdzie.
– Dobra rada godna posłuchu. Ale nie odchodź, zaraz podadzą wieczerzę.
– Nie mogę, trzeba mi z nowiną do nuncjusza. Ostańcie z Bogiem, panie ojcze.
– Idź z Bogiem. Dobranoc.
Kostka z Hanusią skoczyły podawać płaszcz stryjowi. We drzwiach od kuchni ukazała się Ewa z misą jakiejś wybornie pachnącej strawy. Za nią pani Janowa i ciotka Rafałka, druga synowa Wierzynka, niosły chleb, łyżki i noże, gdy wtem, jak kamień rzucony z procy, wpadł do izby dwudziestoletni chłopak w barwie dworzan królewskich. Nie mogąc słowa przemówić, oparł się o ścianę ciężko dysząc.
– Zbilut? Cóż to za obyczaje? Drogiś zabaczył? Zda ci się chyba, żeś na miód zabiegł pod wiechę!
– Darujcie, wasza wielmożność, przykazano mi... lecieć chyżej wiatru...
– Kto przykazał?
– Pan krakowski.
– Do mnie?
– Tak jest. Miłościwy król wzywa pana stolnika.
– Wie już o cesarzu?
– Właśnie przed chwilą posłaniec z Nawojowej...
– A do mnie z Balic. Biegaj do miłościwego pana, powiedz, że idę! Ewa, gdzie moja opończa?
– Hanuś... – szepnęła Kostka.
– No?
– Biedny nasz dziadek...
– Biedny? A czego?
– Bo matusia uwarzyli boczek ze śliwkami.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.