- W empik go
Harmonijka - ebook
Harmonijka - ebook
Wrocław, lata 50. XX wieku. Matysiak, znany jako „Harmonijka" to młody student prawa. Staje u progu dorosłości i musi dokonać trudnych moralnie wyborów. Miasto, które go otacza jest mroczne i ponure. Młodzież studencka bawi się w najlepsze, nie stroniąc od używek i romansów. No i jest jeszcze piękna Ninka Jonasz, córka taksówkarza, która zawraca w głowie „Harmonijce". Jakie decyzje podejmie młody Matysiak i co z nich wyniknie?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-1813-9 |
Rozmiar pliku: | 485 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podła ta jesień. Tu zawsze jesień jest podła. Zresztą która pora we Wrocławiu nie jest podła? W zimie pada, oczywiście deszcz, wiosną leje i śnieży, w jesieni także deszcz ze śniegiem, latem, jeśli nie pada, to praży. 30 stopni. Oranżady nie dostaniesz. Cały transport omyłkowo zawieźli do Poznania czy Opola. Pozostały lody robione na mleku w proszku. Ale ja mam delikatne gardło. Nawet w lipcu potrafię chorować na anginę.
Lecz teraz była jesień, a ja po anginie. Więc miałem spokój co najmniej na półtora miesiąca. Tylko że buty wciąż mokre. Wytrwałem w nich cały dzień. Fatalnie zmarzłem w czasie wykładów. Ostatnie zajęcie ominęło moją świadomość. Siedziałem, no bo trzeba, ale żebym coś wiedział...
Wczesny zmierzch dopadł ulic, zatopił wieże kościołów, przywarł do pustych, śliskich i zatęchłych placów.
Stałem wraz z tłumem ludzi na przystanku. Mój Boże, gdybyż to mieszkać w jakiejś przyzwoitej dzielnicy. Wsiąść do tramwaju, w którym ludzie mówią „przepraszam“, gdy trącą laseczką parasola. Ja mieszkam w Leśnicy. Tam trzeba mieszkać, aby mnie w pełni zrozumieć.
Już przywykłem do czekania. Rytuał każdego dnia. Na długiej linii zwykle coś szwankowało. Więc czekałem, a potem wozy przyjeżdżały, po kilka na raz, stadami.
Oprócz mnie czekało sporo osób. Wyobrażałem sobie tę jazdę. Tłoczno. Wyziewy spoconych, przemoczonych płaszczy gumowych, gadania, kłótnie. I konduktor, który z trudem przeciska się do platformy. Starczym głosem raz po raz woła: „Proszę panów ze stopni do salonu, ciepło, przytulnie“.
A jazda trwa pięćdziesiąt minut. Niekiedy i dłużej. Jeśli zabraknie prądu, motorniczy wstąpi na piwo lub nie przyjdzie w porę nowa zmiana.
Zaczęło mżyć. Postawiłem kołnierz swej starej kurtki. Nie żeby to coś pomogło, ale — wszyscy tak robili. Wśród oczekujących zauważyłem parę znajomych twarzy. Utkwiły mi w pamięci. Od blisko trzech lat jeżdżę tą linią. Znałem już z widzenia wielu pasażerów. Z jednym nawet rozmawiałem ongiś kilkakrotnie. Narzekaliśmy na komunikację, na sklepy, brud miejski, jak to zwykle gada się z przypadkowymi znajomymi. Zgodziliśmy się, że warto by znaleźć w śródmieściu jakiś pokój sublokatorski. Nawet poczyniliśmy wstępne starania, lecz mój towarzysz miał jakieś perypetie w rzeźni, gdzie pracował. Nie widziałem go przez parę miesięcy. Prawdopodobnie siedział. Od tej pory dałem sobie spokój z wszelkimi znajomościami tramwajowymi. Znajomy nadal pracuje w rzeźni i nie znalazł mieszkania w śródmieściu. Widziałem go teraz na przystanku. Czasami, gdy sprzyja nam humor, wymieniamy ukłony. Znałem także farmaceutkę z apteki leśnickiej. „Gargaril“ do płukania gardła dostawałem zwykle bez kolejki. Dobre i to.
Naraz ogarnęło mnie przerażenie. Do przystanku zbliżała się starsza pani ze zmokłym wilczurem. Pies wiercił się niespokojnie. Otrzepywał się z wody chlapiąc na stojących dużymi, szarymi kroplami. A to będzie impreza — pomyślałem.
Poruszenie. Nadjechał wóz.
Kobiety rzuciły się do wejścia, przepychały, z trudem wciągały za sobą podręczne bagaże. Niekiedy miałem z tym wielką zabawę. Zbierałem pomidory, cebule, a nawet pomarańcze. Wiedziałem, że walka toczy się o miejsca siedzące. Dlatego mężczyźni czekali z rękoma w kieszeniach, spokojnie przyglądając się tłoczącym. Następnie my wypełnialiśmy obie platformy i korytarz wewnątrz wagonu. Wóz ruszył. Na szczęście pani z psem przedarła się na pierwszy pomost. Ja zostałem na tylnym, tuż obok drzwi. Zawsze to kęs świeżego powietrza.
Zobaczyłem biegnącą kobietę, szczelnie okrytą peleryną. Podałem jej rękę i pomogłem wskoczyć. Wówczas zauważyłem, że dziewczyna — młoda i chyba szalenie zgrabna. Co prawda wieczorem wszyscy ludzie bywają popielaci, ale ona nie poddała się smutnej, jesiennej chlapie. Szkoda, że nie mogłem obejrzeć nóg. Za blisko staliśmy. Przez moment wyczułem na policzku jej zmęczony oddech. Powiało jakimś znanym, charakterystycznym zapachem. Nie przypominałem sobie, co to mogło być.
Po kwadransie zrobiło się jeszcze ciaśniej. Wsiedli robotnicy z fabryki. Zapiekły mnie trzewiki. Znowu czułem dotkliwy chłód, jak wówczas, w czasie wykładów. Teraz nie można jednak tupać. Troszkę mnie to martwiło. Obawiałem się małej gorączki. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Czekało mnie mnóstwo niemiłych zajęć. Chciałem uporać się z nimi jak najprędzej. Z trudem usiłowałem o czymś pomyśleć, lecz za każdym razem nie udawało mi się. Dogorywały resztki wrażeń dzisiejszego dnia.
Przyłapali mnie dzisiaj na drobnym świństwie. Pożyczyłem cudzy konspekt. Obłożyłem w swoje okładki. Nie zauważyłem znaczka asystenta na końcu notatek. Pokazałem, gdy przeglądał. Zabrał notatnik; muszę więc koledze odtworzyć konspekt. Znowu dzień zleci jak w gębę strzelił. Tak nie lubiłem kraść sobie dni. W dodatku wysłuchałem paru niesympatycznych uwag o mej uczciwości. Zbrakło czasu, więc pożyczyłem. Nie sądziłem, że uczciwość poniosła na tym jakikolwiek szwank, no, ale asystent był innego zdania. Cóż mogłem robić. Skląłem w duchu jego i swoje buty, bo właśnie gdy wymyślał, prawą stopą namacałem lepką wilgoć.
Zerknąłem nad ramieniem tęgiego mężczyzny poza drzwi. Mijaliśmy lotnisko — granatowy strzęp ciemnej ziemi okolony barierami świateł. Naprzeciwko stał hotel robotniczy. Troszkę przerzedziło się w wozie. Za to wsiadło trzech młodzieńców trochę na bańce. Jechali do leśnickiego kina. Znudził im się tłoczny, cichy pomost. Przedostali się do przodu. Po chwili usłyszałem narastającą kłótnię. I wtedy zaczął szczekać pies. Miał ochrypły, smutny głos.
Sprzeczka nie ustawała. Pies szczekał nadal. Było zabawnie. Gdyby nie te trzy lata praktyki, pchałbym się także do przodu. Ale byłem znudzony awanturami. Trwałem nadal w miejscu, ściskając rączkę teczki.
— Czyżby się przejaśniło? — zauważyłem. Od zachodu niebo pojaśniało. Resztki tytoniowej zorzy wyrosły nad zgasłym horyzontem jak spopielały, drżący pierścień.
W twarz uderzył ostry powiew. Stojący odsunęli się od drzwi.
— Zamknąć je — ktoś rzucił.
— Udusimy się.
— Głupia gadka. Niech pan wysiada.
Zamilkłem.
— Nie zamykajcie tych drzwi — jakiś starszy pan także przeraził się smrodu.
— Zamknij się pan. Wieje.
— Tacy młodzi ludzie.
— No to co? Nie wszyscy muszą być łysi...
— Panowie, dajcie spokój — odezwał się głos z głębi wozu.
— Co wam, szczeniaki, do mojej łysiny.
— Nic. Łysa. A ze szczeniakami ostrożnie. Bo szczeniaki leją.
— Hej, hej. Gówniarzu. Spokój. Wyrzucę z wozu za kark. W biegu.
— Słyszałeś? Odezwał się... ten silny.
— Panowie, dajcie spokój.
— To niech stary stoi cicho, jak mu dobrze. Szczeniakami będzie rzucał. Do żony w ten sposób, nie do nas.
Słuchałem. Słowa uderzały w mą świadomość i odbijały się niezrozumiane. Wyjrzałem tęsknie przez szybę. Daleko jeszcze.
Nowy podmuch uderzył w tramwaj. Na szosie miotło porządnie. Skraj burzy zagarnął nas jak rękawem. Motorniczy zwolnił. Siekło w szyby.
— Cholera! — zbiorowe westchnienie rozległo się we wnętrzu.
— No!
— Poczekamy sobie.
— Zerwało.
— Na pewno.
— Szlag by trafił!
— Tak bywa, gdy ludziom się spieszy.
— Daj papierosa.
— Nie palcie, na litość boską, tego tylko brakuje.
W tramwaju zaległa ciemność. Jeżeli zerwało gdzieś blisko miasta, to można jeszcze wytrzymać. Ale jeśli przed nami... Pogotowie wcześniej tego nie zrobi, jak dopiero po burzy. Żebym chociaż miał suche buty. A chciałem wstąpić do kawiarni. Dureń. Spieszyło mi się. Teraz poczekam. Tylko spokojnie, szkoda nerwów — uciszyłem sam siebie.
Stałem. Wszyscy stali. I to było beznadziejne. Długo tak nie można. Czekałem na nową awanturę. Pomaga. I czas skraca. I siły regeneruje. A przynajmniej znacznie później odczuwa się zmęczenie. Gdyby nie deszcz, można by na piechotę. Nieraz szedłem ze śródmieścia do domu. Całe dwanaście kilometrów. Szkoda, że atrakcje na linii zawsze trafiają się zimą i jesienią. W lecie co innego. Można przejść te dwanaście kilometrów szosą wysadzaną starymi kasztanami. Lecz teraz?
Czekamy. Spojrzałem na chorobliwy blask fosforyzujących wskazówek. Ile stoimy? Już chyba pół godziny. A może nie. Przecież dłuży się niemiłosiernie. Na pewno jeszcze nie ubiegło pół godziny. Szkoda. Zerwało przed nami. Inaczej wóz już by ruszył.
Ktoś popchnął mnie lekko. Odsunąłem się. Po chwili to się powtórzyło. Zapachniało znaną mi wonią. Przypomniałem sobie przystanek... jak poddawałem rękę młodej kobiecie. I ten zapach. Skąd ja go znam?
Usłyszałem cierpki głos:
— Och, jej.
I potem znowu:
— Niech się pan odczepi!
Dziewczyna znowu nieco mnie popchnęła. Nie mogłem dojrzeć mężczyzny, który parł na jej ramię. Pomyślałem: jeśli się powtórzy... Długo nie czekałem.
Gdy nieznajoma znowu syknęła, zniecierpliwiona, odnalazłem jej dłoń. Pociągnąłem ku sobie. Wsparłem się o czyjeś plecy, aż uczyniło się nieco luźniej. Przepchnąłem dziewczynę na moje miejsce. Na ramieniu wyczułem ciężar dyszących piersi. Jakiś młody byczek.
Czułem wyraźnie, że dziewczyna patrzy w moją stronę i kiwa głową. Na pewno się uśmiechnęła.
Pchnięto mnie. Potrąciłem kobietę.
— Przepraszam.
Nie odpowiedziała. Poruszyła się. Szukała czegoś w torebce. Widziałem szary kontur głowy.
Wycierała chusteczką twarz. Widocznie z moich włosów musiało spaść kilka kropel. Przeprosiłem jeszcze raz.
Nie odpowiedziała.
Ktoś zdenerwował się. Szarpnął kilkakrotnie za sznurek. Z przodu dzwonek zagdakał przeraźliwie wysoko. Ludzie parsknęli śmiechem. Śmiech brzmiał bardzo naturalnie, niemal przyjemnie. Znowu byliśmy ludźmi czekającymi na włączenie prądu... Ale zaszczekał pies.
— Wóz pojechał!
— Pogotowie?
— Zaraz podłączą.
— Ciekawe, czy dużo zerwało?
— Nie mogło dużo zerwać. Tylko dmuchnęło. Urwało i już. Podłączą szybko. W tamtym tygodniu...
To rozmawiał stary, nazwany łysym, z tymi młodymi.
Odsunąłem nieco drzwi.
— Niech się trochę przewietrzy.
Nikt nie oponował. Słuchałem klaskania deszczu o kostkę jezdni. Szum w kasztanach, których nie można zobaczyć. Para żółtych ślepi samochodu. Terkotała furmanka. Obręcze podzwaniały czystym, metalicznym dźwiękiem. Tak czysto, że kamerton by się odezwał.
— Czy ma pan zapałki? — Głos dziewczyny. To było do mnie.
— Tak — sięgnąłem do kieszeni.
— Upadła mi torebka.
Złamałem jedną, druga wybuchła rachitycznym pożarem. Najpierw ujrzałem swe palce zaróżowione ogniem, potem jej twarz. Zapałka stanęła między naszymi głowami.
Zanim schyliła się po torebkę, zerknęła na mnie.
Była blondynką. Długie włosy koloru dojrzałego zboża, spięte w luźny kok. Trochę za niskie czoło. Żywe, iskrzące się oczy. Brwi, rzęsy, usta — to wszystko ładne. Filmowa twarz — pomyślałem. — Tylko to czoło. Schyliłem się także po torebkę.
Przy policzku miałem teraz pachnące włosy dziewczyny. Już wiem, to zapach wody kwiatowej zmieszany z wonią eteru. Pielęgniarka, a może studentka. Pomocnica w aptece. Na farmaceutkę stanowczo za młoda.
— O, jest.
Podniosła torebkę. Rzuciłem zapałkę, bo sparzyła mi palce.
Znowu powiało wyczekiwaniem.
— Ile już tutaj sterczymy? — usłyszałem swój głos i zdziwiłem się. Suchy, spękany, obcy. Wyczułem dłonią śliską gładką pelerynę. Wóz powinien zaraz ruszyć — myślałem. Byłem speszony własnym głosem. Po co się odezwałem? Zaraz będę w domu. Okno zostawiłem otwarte. A niech leje. Aby łóżka nie zmoczyło. Mam dość tych butów. Ona też na pewno klnie swoje pantofle.
Czyjaś ręka zatrzasnęła drzwi. Trącono mnie, wsparłem się o dziewczynę. Znów krople spadną na jej twarz.
— Przepraszam, to z konieczności.
Teraz wyczułem ciepło przy swojej dłoni. Szybko ująłem rękę i podniosłem do ust. Zrozumiała właśnie, jak chciałem.
— Nie szkodzi. Stałam się nieczuła. Chyba, że ktoś specjalnie.
— Brzydko nas dzisiaj przychwyciło. Nie ma pani szczęścia.
— Och, jaka zła jestem. Nie dodzwoniłam się do taty i nie wyjechał po mnie.
— No, jeśli państwo macie...
— Z pół godziny sterczymy tak po ciemku.
— E, chyba dłużej.
— Być może. Na pewno dłużej. O, która już.
— Żeby tak złapać taksówkę — rzekłem. Wiedziałem, że i tak jej nie zatrzymam. Stąd do Leśnicy kurs wyniósłby jeszcze około dwudziestu złotych. Nie miałem tyle przy sobie. Musiałem jednak coś odpowiedzieć na jej słowa o tacie, który nie wyjechał. Nie spodobało mi się, jak na początek. W ten sposób odsuwała się od tych wszystkich stojących w tramwaju. Ona mogła wracać wozem, tylko ów telefon. Mimo wszystko, mimo zupełnie miłego głosu, to zabrzmiało niemal fałszywie. Tak mi się wydawało. A może byłem tylko przeczulony.
— Właśnie — mówiła — niech pan uchyli drzwi. Niech pan wyskoczy, gdy będzie jechała wolna.
— Proszę bardzo.
Rozwarłem drzwi.
— Niech pan zamknie te drzwi. Nie widzi pan, że pada do wewnątrz?
— Widzę. Zaraz zamknę — rzekłem wymijająco. Nie chciałem za nic wszczynać kłótni. Nigdy nie cierpiałem sprzeczek i pragnąłem uniknąć jej teraz z powodu dziewczyny.
Szumiało jakieś auto. Koła śpiewały na mokrej kostce. Służbowe. Z przeciwnej strony nadjechała taksówka, lecz zajęta. I zaraz za nią samochód mrugający zielonym oczkiem. Jak w radio — pomyślałem. Nie wysiadłem.
— I co?
— Nie jedzie, psiakość.
— Oo!
Naraz zrobiło się jasno. Najpierw różowe tęcze zagrały w oczach nawykłych do ciemności, potem wszystko nabrało wyrazistych kształtów. Miałem wrażenie, że teraz jest nieco ciaśniej i zarazem chłodniej. Motorniczy szarpnął wozem. Zatrzasnąłem drzwi.
— Zaraz wysiadamy.
— Tak.
— Pani do końca, oczywiście?
— Niezupełnie.
Smutne — pomyślałem. Więc nie wysiądziemy razem. Może gdybym spotkał ją w kinie, na wykładzie, zabawie czy gdziekolwiek indziej, przeszedłbym mimo, zauważając jedynie: filmowa twarz. Ale przeklęte wyczekiwanie bez sensu, stęchłe wyziewy mokrych i spoconych ubrań, skłębione oddechy, wilgoć, która przenikała organizm, wszystko to razem wykoślawiało najprostsze myśli.
Postanowiłem wysiąść za dziewczyną.
Nagle zauważyłem na sobie intensywne spojrzenie. Dotykało mnie badawczo i drwiąco; obiegło po mej bardzo starej kurtce z szerokimi cerami na łokciach.
Ogarnął mnie przemożny wstręt do starej kurtki, cerowanych rękawów, śmierdzącego tramwaju i bezczelnego spojrzenia nieznajomej. Owszem. Przydałaby się brązowa jesionka w ciemną jodełkę. Nic innego nie miałem przeciwko jesieni oprócz tej kurtki. Od wewnątrz bielił się puszysty, tłusty kożuch niedźwiedzi, lecz tego nie mogłem pokazać — ...Bo i po co? Co mnie to obchodzi? Zaraz wysiadam. Obok stoi dziewczyna, której pomogłem wskoczyć do tramwaju, gdyż ojciec nie przyjechał wozem. I z tego powodu wstydzę się kurtki.
Oparłem się wygodnie o skrzynię motoru i nie zdradzałem ochoty do dalszej rozmowy. Dziewczyna zagadnęła mnie pierwsza:
— Zauważył pan? Przestaje padać.
— Istotnie. I niebo dźwiga się w górę. Gdy przestaje padać, zawsze odnoszę wrażenie, że noc jest jakby głębsza i może dlatego jest lepiej oddychać.
— To tylko ozon, który zaczadza jak macierzanka.
— Dlaczego pani wspomina o macierzance? To brzmi paradoksalnie w tej zamkniętej klatce.
— Może dlatego. Przestaje, bo mam wysiadać.
— Widocznie ma pani więcej szczęścia ode mnie. Jeśli o mnie chodzi, to właśnie powinno lunąć. Deszczem, który pieni się na jezdniach.
Jechaliśmy dalej i milczeli. Obserwowałem, kiedy zacznie szykować się do wysiadania. Widziałem wypełzające z naprzeciwka żółtawe blaski Leśnicy. Poczułem nagle spadającą na mnie jak ulewa odrazę do zatęchłego tramwaju, cerowanej kurtki, przemoczonych butów ze zbitymi obcasami, do całego dnia, który wreszcie wygasał ku memu zadowoleniu. Chciałbym umówić się z dziewczyną. Wziąłbym ją za ręce i poprowadził obok falujących pól macierzanki. Do licha. Co z tą macierzanką. Muszę być potwornie zmęczony. Gotów jestem założyć się, że gorączka mnie jutro nie ominie. Co mnie obchodzi kobieta lustrująca rękawy kurtki wzrokiem, jakim obdarza się człowieka cierpiącego na żółtaczkę.
Tramwaj zatrzymał się. Zaciemniony przystanek. Daleko, w perspektywie szerokiej alei, błyszczały żółte prostokąty okien szkolnego budynku. Złotniki.
Dziewczyna chwyciła torebkę, teczkę i wyskoczyła.
Fala rześkiego powietrza ścięła mi twarz. Zdeformowana w mroku sylwetka pomachała ręką w moją stronę. Wysiadali inni, zasłaniając plecami rozwarte drzwi.
Gdy wóz szarpnął do przodu, wyskoczyłem na twardy, chrzęszczący żużel. Zobaczyłem dziewczynę, gdy przechodziła przez tor. Ruszyłem. Powietrze trwało nieruchome, czyste, idealnie wypełnione fioletem wieczoru. Było nieco cieplej niż w śródmieściu, gdy czekałem na tramwaj.
— Pan przecież miał do końca?
— Możliwe, że tak powiedziałem. Panią to dziwi?
— Uciekł panu tramwaj.
— Panią to martwi?
— Nie, bo spieszę się.
— Można teczkę?
— Nie trzeba, lekka.
— Tym bardziej. Ciężkiej nie wezmę.
— Pan dowcipny.
Pomyślałem: Robi ze mnie idiotę. I chyba ma rację. Gadam jak ostatni dureń.
— Nie jestem dowcipny, tylko pani mnie denerwuje.
— Po co więc pan wysiadł i w ogóle... spieszę się.
— Przepraszam. To nie pani. To tamci w tramwaju zdenerwowali mnie. W ogóle sam tramwaj i wszystko. A wysiąść za panią musiałem. Nie trzeba było wskakiwać.
Z wolna irytacja ustępowała. Chcę umówić się z nią czy nie? Gdybym wiedział. Więc po co wysiadłem? Przejdę ten kawałek piechotą. Z drzew sypią się krople wielkie i pachnące. Przypominają owoce. Dobrze zrobiłem, że wysiadłem. Ma ładne buciki. Biedna. Tyle wystała się na cienkich, francuskich obcasach.
Wydawała się jeszcze szczuplejsza i bardziej drobna, a przecież była wysoka, no i zgrabna. Światło gazowych latarń wyłuskiwało krople dżdżu osiadłe na białych łydkach i błyszczących pantoflach.
Ująłem ją pod ramię. Palcami dotykałem śliskiej, mokrej peleryny. Chłód ustępował. Wreszcie wyczułem gładką wilgotną dłoń.
Nie cofnęła ręki.
Sądziłem, że to było wszystko, co mogło mnie spotkać po obrzydliwej godzinie jazdy i wyczekiwania. Mocniej zacisnąłem palce i wreszcie powiedziałem, żeby coś powiedzieć:
— Pani tu od dawna? Dziwne, że dotychczas nigdzie nie spotkaliśmy się.
— O której pan jeździ?
— Zależy od pogody.
— Jak?
— Od pogody. O której wstanę.
— To nie ma co się dziwić, że dotychczas nie spotkaliśmy się. Ja muszę o dziewiątej być na uczelni.
— Ach, rozumiem. Może dzisiaj były ćwiczenia w laboratorium?
— A dlaczego?
— Już w tramwaju zastanowił mnie zapach perfum zmieszany z eterem.
— Wody kwiatowej, nie perfum.
— Niech będzie.
— Nie. Byłam przy operacji. A rano jeżdżę z ojcem wozem. Dlatego nie spotkaliśmy się dotychczas. To już tutaj. Dziękuję.
Stanęliśmy na rogu ciemnej i ślepej uliczki. Między gałęziami starego drzewa błyszczały szyby szerokich, weneckich okien obszernej willi. Okno było otwarte. Wewnątrz panował różowy półmrok. Płonęła mała lampka tuż obok parapetu, przez co firana wyglądała jak podpalona u dołu.
— Do widzenia.
Pomyślałem: Teraz. Przegadałem drogę i nie wiem, co począć. Nagle gorąco zapragnąłem spotkać się z dziewczyną. Potem nigdy nie umiałem wytłumaczyć sobie, skąd wziął się ten wybuch tłumionego buntu przeciwko wszystkiemu. I czemu nic nie zrobiłem, gdy dziewczyna odchodziła. Gapiłem się na smukłe białe nogi, słuchałem klekotu modnych pantofli na płytach chodnika, szelestu peleryny. Zalśnił luźny zwój włosów koloru dojrzałego zboża.
Właśnie gdy cofnęła swą dłoń, z rozwartego okna willi trzasnął mnie w twarz ostry bicz jazzu. Gasnący okrzyk blach. Potem narastanie spokojnego, ale potężnego tonu wiolonczeli. Gershwin — pomyślałem. — To jest podobne do brzasku po ulewnej nocy. Albo do zgrabnej dziewczyny po udręce śmierdzącego tramwaju.
Zaskoczenie trwało tylko przez moment. Zaraz powrócił wieczór z żółtawym migotaniem gazowej latarni, dziewczyną odchodzącą w głąb bladej uliczki. Już za późno, żeby zawołać. Można podbiec, schwycić za rękę i rzec. Rzec, ale co, do licha?
Widziałem ją jeszcze w świetle oszklonej werandy. Potem stopiła się z wieczorem.
Pomału wlokłem się ku dymiącej światłami Leśnicy.
Z dala jeszcze dobiegała mnie muzyka Gershwina. Coraz ciszej, zamieniała się we wspomnienie melodii, którą bezwiednie powtarzałem.
Naokoło widziałem pożary wielkiego miasta, które wypełniały głęboki horyzont nocy i wysokie niebo, dźwignięte ku gwiazdom. Wszędzie wyczuwałem zastygłą ciszę po długiej ulewie. Drzewa wysrebrzały gałęzie pod spojrzeniami gazowych lamp. Przystanąłem dopiero na moście. Pode mną martwa przestrzeń. Tam szły wody Bystrzycy czarnej od wieczornego nieba i brudnych wyziewów cukrowni. Lubiłem ten most. Stanąć pośrodku łukowego wybrzuszenia, wsparty łokciami o metalowy parawan balustrady, wciągać wilgotne, ciężkie powietrze znad rzeki o podgniłych brzegach. Ale dzisiaj poręcz balustrady skrzyła się iskierkami kropel. W palce wsączał się chłód metalu. Wytarłem ręce chusteczką. Wytarłem także czoło i włosy na karku, aby nie moczyły kołnierzyka.
Jak to zrobiłem, że znowu stoję sam na moście? Naplotłem idiotyzmów, pozwoliłem odejść dziewczynie bez słowa, zdobyłem się tylko na spojrzenie godne uczciwego barana. Usłyszałem znów Gershwina, przypomniałem sobie niską nutę wiolonczeli. Zagwizdałem z cicha. Nabrałem przekonania do swego głosu. Zanuciłem. Włożyłem teczkę pod pachę, ręce do kieszeni rozpiętej kurtki i ruszyłem do domu.
Przed kinem robotniczym panował spokój. Zaczął się już ostatni seans. Całe hałaśliwe towarzystwo męczyło się w ciasnej sali. Późno wysypie się z wąskiego gardła bocznej uliczki, rozbudzi Średzką okrzykami, chichotem i klątwami. Tego dzisiaj nie zobaczę.
Minąłem ciemny kontur kościoła. Tutaj także zawisła cisza i senność. Zanurzyłem się w aleję obrosłą kasztanami, zza których wyzierały szerokie oczy niezgrabnych will. Nacisnąłem zardzewiałą klamkę żelaznej bramy. Wytarłem ręce o kurtkę. Musiały pozostać drobne płatki rdzy barwiącej krople na ugrowo. Słaby skrzyp. Maleńka, stara i odrapana willa już była objęta nocą.
Odnalazłem pod wycieraczką klucz i otworzyłem drzwi do sieni. Trzasnął kontakt. Schodami ze spróchniałych desek wspinałem się na piętro, do siebie. Był tam jedyny, niewielki pokoik, który wynajmowałem. Na dole mieszkała nauczycielka, wdowa po prokuratorze, ze swym sparaliżowanym ojcem.
Chyba ta małpa nie zrobiła mi jakiegoś kawału? — zastanawiałem się. Już od miesiąca wyrzucała mnie z domu i chętnie wyniósłbym się gdziekolwiek. Ale nie miałem żadnej nadziei, by znaleźć pokój w śródmieściu. Więc po prostu mieszkałem. Po co samotnej babie pokoik na pięterku? Chyba że wynajmie go komu innemu. Ale wobec tego czemu nie mógłbym nadal zajmować go ja...
Będąc w połowie schodów, spostrzegłem, że przeczucie mnie nie myliło. Na drzwiach wisiała kłódka spinająca skobel, którego rano nie widziałem. A więc...
Pomacałem kłódkę. Zamknięta.
— Małpa!
Zszedłem z powrotem na dół i zastukałem do drzwi nauczycielki. Cisza. Zastukałem głośniej. Cisza. Tłukłem trzema palcami nie przerywając. Usłyszałem zza drzwi wysoki, zdarty głos, jak skrzyp uginanej deski.
— Kto tam?
— Niech pani da klucz od tej kłódki.
— A psiakrew! Nie widzi pan, która godzina? Bezczelność — walić w drzwi o tej godzinie.
— Niech pani da klucz od tej kłódki.
Złowiłem szelest nocnych pantofli, następnie trzask zamykanych drzwi.
— Małpa. Poszła do łóżka. Uderzyłem parokrotnie pięścią. Nasłuchiwałem. Wszedłem na górę i przyjrzałem się kłódce. Popróbowałem. Zamek dzisiaj wbity trzymał nienagannie. Wlazłem po drabinie na strych. Wygrzebałem ze stosu rupieci cienką, stalową rurkę. Podważyłem nią skobel. Trzasnęło we framudze drzwi, skobel ustąpił. Sięgnąłem do kieszeni i Wydobyłem klucze.
Żarówki nie wykręciła.
Otrząsnąłem się z deszczu, a gdy otworzyłem oczy pełne żółtawej waty, z wolna odnajdywałem pokój. Łóżko, siennik przewrócony. Trochę słomy u podnóża. Stół w kącie. Zwykle zajmował miejsce pod oknem. Lubiłem czytać mając przed sobą kratę okna i za nią brązowe węże kasztanowej korony. Krzeseł nie znalazłem. Biblioteka była raczej nietknięta. Tylko na najwyższą półkę wrzucono szpargały zgarnięte ze stołu i nocnej szafki.
— Małpa. Wyniosła pościel!
Zrzuciłem kurtkę. Spojrzałem na mokre buty. Rozejrzałem się w poszukiwaniu pantofli. Nigdzie ich nie zauważyłem. Rzuciłem teczkę na stół. Trzasnąłem drzwiami i zbiegłem na dół. Mocno waliłem pięścią, dopóki nie usłyszałem ciężkich kroków po drugiej stronie.
— Niech pani odda pościel!
— Jest późno. Proszę się nie awanturować. Pan tu nie mieszka.
— Niech pani odda pościel!
— Jest późno. Proszę się nie awanturować, bo wezwę milicję. Pan wie, że mam telefon.
— Kogo pani chce straszyć milicją? Za stary jestem na takie rzeczy. Niech pani odda pościel, bo będzie nieprzyjemnie.
— Włamywacz. Proszę odsunąć się od drzwi.
Trzasnąłem parokrotnie pięściami. Poskutkowało. Kobieta zamilkła.
— Czekam na tę pościel. Póki mam cierpliwość. No?
— Odejdź! Włamywacz. Zadzwonię.
— Niech pani da pościel, bo można już nie zdążyć do telefonu.
— Włamywacz. Odejdź!
Uciekła do sypialni. Głośno, abym to usłyszał, zamykałą wejście.
Wyczekiwałem niezdecydowany w sieni. Gdyby trzymała pościel u siebie, wyrzuciłaby na korytarz mówiąc: — Ostatnia noc.
Przekręciłem jeszcze jeden kontakt. Zszedłem do piwnicy. Za drewnianą kratą lichego ogrodzenia dojrzałem pościel owiązaną kocem i rzuconą na węgiel. Przyparłem ramieniem. Zawiasy pisnęły i ustąpiły. Wziąłem pościel na głowę i wróciłem do pokoju. Rozwiązałem węzeł. Jedyny mój koc i będzie na węglu go niszczyć!
Przesunąłem stolik na właściwe miejsce pod oknem. Pościeliłem. Garście słomy nogą wmiotłem pod łóżko. Zdjąłem ubranie, buty. Nastawiłem wodę, by zagotować herbatę i umyć się. Pchnąłem okno. Pokój zaszumiał modlitwą starego kasztana. Grube krople ściekały z parapetu na podłogę: pac, pac. Rzuciłem się na chłodne posłanie. Teraz dopiero poczułem, co to zmęczenie. Syknął garnek z wodą. Słuchałem go, wpatrywałem się w grający fiolet gazowego ognika tańczącego kuchence. Słuchałem szum w cichym pokoju i szelestu gałęzi zza okna.
Wstałem po zapałki. Wyjąłem z teczki „Giewonty“. Nie zamokły. Na szczęście. Położyłem się z powrotem. Ogarnął mnie chłód, więc wdziałem piżamę. Zawinąłem wysoko mankiety. Zapaliłem papierosa. Sięgnąłem po gazetę. Przejrzałem nagłówki. Zacząłem czytać kiepski reportaż o napadzie na sklep tekstylny. Przerwałem w połowie. I tak słowa nie trafiały do świadomości. Byłem jeszcze poirytowany sprzeczką z gospodynią. Postanowiłem teraz nie myśleć o tym. Starałem się jeszcze raz odtworzyć w pamięci duszny tramwaj, wyczekiwanie i spokojny głos kobiety: — Czy ma pan zapałki?
Dlaczego wysiadłem za nią w Złotnikach i dlaczego potem nie zaproponowałem spotkania? Rzeczywiście. Dwie plamy w znużonej pamięci. Ale skoro tak się stało, nie ma potrzeby roztrząsać faktów. Mało istotne wydarzenia. Ale co w takim razie było istotne w tym dniu? Prawdopodobnie cały dzień był mało istotny. Podobnie zresztą, jak szereg poprzednich. Po co więc zaprzątam sobie drobiazgami głowę?
Nie. Dosyć tego. Młyn na wodzie. I tak niczego nie wymyślę. Już ciekawsze było syczenie wody w garnku. Sączyły się krople z parapetu: pac, pac.
Znowu ten chłód. Przemarzłem podczas wykładów. Żeby prędzej zanurzyć stopy w letniej wodzie. Jutro na pewno będę miał małą gorączkę. Jeśli zechce padać, zostanę w domu, a jeśli rano zobaczę skrawek błękitu — pojadę do Ossolineum. Trzeba przepisać konspekt. Ktoś powiedział czy napisał, że na wojnie można zginąć wyłącznie głupio. Możliwe. Na razie nie ma wojny. Za to naraziłem się katedrze. Jestem gotów stwierdzić, że na wojnie narazić się można wyłącznie dzięki głupiemu przypadkowi. Ostatecznie wszyscy ryzykują, a ktoś skręca nogę. Podobnie jak ja dzisiaj. Przepiszę, pokażę, bąknę „przepraszam“ i wszystko zgaśnie w zapomnieniu.
I nagle czuję krople na czole. Widzę niebo spiętrzone triumfalnie nad pożarami świateł. Pykanie gazowej latarni. Przeraźliwie złamany łuk ciszy. Dziewczyna niknąca w pustej uliczce. Wyschłe słowa w zamkniętych ustach. Gershwin jak batem po twarzy. Dlaczego o tym pamiętam?
Dzień cały — zgarnięte okruchy drobiazgów. Jedne się zapomina, inne — o dziwo — wrastają w pamięć. Jedynie po tym rozpoznaje się wartość drobiazgów. Jutro muszę załatwić przeklętą sprawę z mieszkaniem. Chciałem zagwizdać usłyszaną melodię, lecz nie wiem dlaczego obawiałem się, że nie powtórzę. Gdyby można wysunąć szufladę nocnej szafki i wyjąć harmonijkę. Zawsze pragnąłem posiadać organki. Nigdy nie starczyło na nie pieniędzy. Bo pragnąłem kupić harmonijkę nie byle jaką. Altowo nastrojoną, z dwoma registrami, o jedwabistym i zarazem błękitnym tonie. Kiedyś zapewne włożę ją do szafki. Na razie można sobie pomarzyć. Organki tuli się w dłoni jak schwytanego ptaka. Dlatego tak się nazywają, bo wypychają kieszenie tym wszystkim, którzy ongiś pragnęli zagrać wielki koncert organowy.
Ja zaś powtórzyłbym na nich muzykę z ciemnych uliczek złotnickich.
Usnąłem. Zbudził mnie głos wrzącej wody. Wstałem, aby wyłączyć gaz.
To nie był znowu taki podły dzień.
Zmiotłem z pościeli rozsypany popiół pożółkłego peta.
Mimo wszystko.2
Obudziło mnie stukanie do drzwi.
Niechętnie sięgnąłem po zegarek. Wpół do ósmej. Gospodyni wychodziła do szkoły i chciała przedtem rozmówić się ze mną.
— Jestem nie ubrany, przepraszam.
— Chciałam tylko panu coś powiedzieć.
Wiedziałem, co chciała rzec. Żebym natychmiast i bezapelacyjnie wynosił się z willi. Płaciłem za pokoik na poddaszu osiemdziesiąt złotych. Stypendium mieszkaniowe wynosiło pięćdziesiąt pięć. Resztę mogłem dołożyć. I dokąd ja stąd pójdę? Przyzwoity pokój sublokatorski w śródmieściu kosztuje około trzystu złotych i szalenie trudno go znaleźć. Mowy nie ma, abym dobrowolnie wyprowadził się z tego domu. Lecz gospodyni nalegała coraz uporczywiej. Zdawałem sobie sprawę, że dłużej nie uda się przewlekać stanu wiecznej awantury. Gdyby już spadł pierwszy śnieg, miałbym dobrą wymówkę. Nie można człowieka wyrzucać na śnieg. Tym sposobem doczekałbym się wiosny. No, a wiosna to wiosna.
— Słucham.
— Do osiemnastej ma pan opróżnić pokój. Później nie dostanie się pan do mieszkania.
— Chętnie, ale dzisiaj nie mogę. Leżę i wie pani, jaką mam temperaturę?
— Co, znowu angina? Pan oszalał ze swoim gardłem.
— Już niedługo oszaleję. Czy nie mogłaby mi pani podać gorącej wody na herbatę?
— Pan jednak jest bezczelny. Daję czas do jutra. Do osiemnastej.
Odeszła.
— Chwała ci, Panie — mruknąłem. — Jeszcze jeden dzień spokoju, a potem znowu coś wymyślę.
Przyłożyłem rękę do czoła. Wysłuchałem pulsu. Normalny. Mimo wczorajszej chlapy i przemoczonych butów gorączki nie miałem. Wstałem z łóżka niezadowolony przedwczesną pobudką. Umyłem się zimną wodą i zajrzałem do szafki. Co też znajdę na śniadanie? Niewiele znalazłem. Trochę sera, ostatnie jajko, masło i czerstwawy chleb. Dobre i to.
Kroki na schodach. Widocznie jeszcze nie koniec. Stukanie.
— Tak.
— Ma pan gorącą wodę. A za wczorajsze grubiaństwo poskarżę się prezesowi sądu. I pan ma być w przyszłości inteligentem, w dodatku prawnikiem! Już pomówię z prezesem.
— Co pani? Wczoraj z milicją, dzisiaj z prezesem. Czy pani myśli, że prezes nie ma pilniejszych spraw niż wysłuchiwanie ludzkich pyskówek. Gdyby rzeczywiście stało się coś z mojej winy... Zamknęła pani pokój na kłódkę, wyrzuciła czystą bieliznę do węgla i w dodatku chce skarżyć prezesowi. Pani się ośmiesza!
— Ależ pan niewychowany. Myślałam, że dzisiaj zostanę przeproszona, a wysłuchałam nowej porcji głupstw. Proszę sobie samemu wodę zagotowąć. Jutro wieczorem zajmuję pokój.
Gdy zeszła na dół, wyjrzałem na korytarz. Rzeczywiście zabrała wodę. Co za kobieta!
O dziesiątej byłem na uczelni. Pokazałem się staroście, aby zapisał obecność na wykładach, i poszedłem do Ossolineum. Rejestr literatury urósł do pokaźnych rozmiarów. Czytałem, co pilniejsze i krótkie.
Nazajutrz koledzy powiedzieli, że wzywają mnie do dziekanatu. Zerknąłem na tablicę ogłoszeń. Rządek nazwisk, wśród nich moje. Wzywał dziekan. Co to może być? Skoro tyle osób do dziekana, zapewne o dyscyplinie będą gadali. Poskarżył ktoś widocznie, że nie przychodzę na wykłady. Zapytałem w dziekanacie, kiedy mogę być przyjęty. Dziekana nie zastałem.
W domu zostawiłem obszerny list. Napisałem, że wrócę późno, gdyż jadę oglądać mieszkanie. Mam coś obiecanego. Niech gospodyni trochę zaczeka, pojutrze na pewno opuszczę pokoik. Przez ten czas zdążę wymyślić coś nowego.
Wróciłem rzeczywiście późno i skwaśniały. Czekał mnie krótki wypoczynek. Rano miałem pojechać do miasta i stawić się w dziekanacie. Nie lubiłem podobnych wizyt, bo zawsze były o wczesnej godzinie. Że też starzy profesorowie mogą tak wcześnie przyjeżdżać do uczelni.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.