Hashimoto - ebook
Hashimoto - ebook
Jak uzdrowić duszę i ciało.
Beata Abramczyk opisała swoją intuicyjną drogę do uzdrowienia własnego życia. Przez wiele lat bezskutecznie walczyła z podstępną chorobą wyniszczającą jej organizm.
Doświadczyła na sobie, że Hashimoto jest symptomem choroby organizmu, na który należy spojrzeć całościowo. Autorka wyjaśnia szczegółowo, ale w przystępny sposób, zasady działania skomplikowanej machiny, jaką jest nasze ciało – wzajemny wpływ na siebie narządów, hormonów czy związków chemicznych. Pokazuje, jak zmienić dietę na zdrową, aby flora bakteryjna jelit była właściwa, jakich składników pokarmowych unikać, a jakie spożywać.
Autorka przystępnie wyjaśnia mechanizmy działania choroby, podpowiada jakie warto wykonać badania, aby ją dobrze zdiagnozować, na co zwrócić uwagę, aby pomóc organizmowi w walce. Jak się odżywiać, jak zadbać o siebie i swoje otoczenie. Jest to kompendium wiedzy dla tych, którzy szukają drogi do zwalczenia tej podstępnej choroby. W książce znajdują się także przepisy na zdrowe posiłki, które dodadzą energii i są wolne od szkodliwych składników. Kolorowe sałatki, aromatyczne zupy, bezglutenowe chleby.
Lektura daje nadzieję na odzyskanie zdrowia.
Kategoria: | Medycyna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-015-9 |
Rozmiar pliku: | 9,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie każdego człowieka płynie według jakiegoś scenariusza. Nie zawsze jednak piszesz go sama. Najczęściej tworzy go wielu ludzi. To oni mówią ci, jak masz żyć. A przecież to twoje życie!
Najważniejsze więc, byś uchwyciła w życiu moment, w którym potrafisz się zatrzymać, z odwagą zamknęła rozdział, który już za Tobą, i otworzyła nowy, który przed Tobą. I od tej chwili zaczęła pisać własny scenariusz. Sama. Z płynących z Twojego serca uczuć i emocji. Bo tylko wtedy możesz uczynić go arcydziełem.
Scenariusz mojego życia długo pisali inni. Zmieniła to dopiero choroba, która mnie dotknęła kilka lat temu. Tak, właśnie choroba powiedziała „stop” innym. Była tym momentem, w którym się ocknęłam, kiedy postanowiłam sama pisać scenariusz na swoje życie. Do dziś uważam to za najwspanialszy dar. Dar podróżowania przez życie w zgodzie ze sobą, naturą i ludźmi. Teraz chcę Ci opowiedzieć o tej podróży, zachęcić, byś i Ty spróbowała podążać swoją niepowtarzalną drogą i sama tworzyła scenariusz-arcydzieło własnego życia.Kiedy to się zaczęło?
Trudne pytanie...
Gdy byłam małym dzieckiem, lekarze zwracali często uwagę na moją tarczycę. Mówili, że jest niepokojąco dziwna. W tamtych czasach nie wykonywało się jednak specjalnych badań, więc po zbadaniu palpacyjnym szyi powiedziano moim rodzicom, że to chyba taka jej naturalna budowa.
Pamiętam, że bardzo chciałam chodzić do przedszkola, ale ciągle chorowałam na anginę. W jednym tygodniu szczęśliwa i zdrowa maszerowałam z Mamą do przedszkola, a w >drugim już leżałam chora. Dlatego Mama zrezygnowała z pracy na rok i została ze mną w domu. Dziękuję Ci, Mamo.
To był też czas, kiedy wyjeżdżałam z rodzicami nad morze nawdychać się jodu. O dolegliwościach zapominałam również u babci. Czystsze powietrze, brak kontaktu z zarazkami sprawiały, że organizm nie poddawał się łatwo chorobie. Po roku wróciłam do przedszkola. Anginy się zdarzały, ale już nie tak często.
I tak mijały lata...
Kiedy miałam piętnaście lat, zmarł mój najbliższy przyjaciel. Był moim sąsiadem, bawiliśmy się razem niemal od urodzenia, a nasi rodzice bardzo się przyjaźnili. Jego śmierć wywołała u mnie ostrą nerwicę wegetatywną z wrzodami dwunastnicy. Wymioty, biegunki, brak apetytu były na porządku dziennym. Często trafiałam do szpitala, podczas gdy moje koleżanki bawiły się i poznawały świat, przez co dodatkowo wpadałam w stany depresyjne.
Po trzech latach – miałam już wtedy skończone 18 lat – jeden z lekarzy znów zainteresował się moją tarczycą i skierował mnie na badania. Wyniki tych podstawowych, czyli TSH, ft3, ft4, były dobre, wcześniej też były w normie. Lekarz ten zalecił mi także wykonanie tzw. scyntygrafii tarczycy. Wynik chyba był również dobry, bo nie przepisał mi leków, miałam się tylko u niego pokazywać w razie wystąpienia dolegliwości. To były czasy, kiedy określenie „pełna diagnostyka” tak naprawdę nie funkcjonowało.
Niby więc byłam zdrowa, a wciąż towarzyszyły mi niepokojące emocje. Wpadałam w psychiczne doły, chodziłam wściekła, nie tolerowałam innych, miałam pretensje do całego świata i do Boga – za to, że zabrał mi przyjaciela, że nic nie ma sensu, że wszystko wokół mnie ma czarną barwę... Czułam, że dzieje się ze mną coś złego, ale nie miałam pojęcia co.Taniec
Wtym czasie na mojej drodze pojawiła się wielka pasja z dzieciństwa – taniec. Odkąd pamiętam, zawsze tańczyłam. W domu puszczałam adapter Bambino i przy dźwiękach Straussa potrafiłam tańczyć i tańczyć do utraty tchu. Wyobrażałam sobie, że jestem baletnicą i gdzieś na wielkiej scenie tańczę _Jezioro łabędzie_, układałam w głowie całe spektakle i... tańczyłam.
Kiedy byłam u babci, zawsze tańczyłam w ogrodzie pośród drzew. Kochałam to robić zwłaszcza w czasie burzy. Babcia chowała się pod pierzynę, a ja uciekałam do ogrodu. To był mój azyl, taki zaczarowany ogród, gdzie w tańcu wszystko było możliwe.
Gdy ukończyłam dziesięć lat, mama zaprowadzała mnie na zajęcia baletu klasycznego, jednak po roku musiałam zrezygnować, bo Mama zaszła w ciążę i nie miał mnie kto odprowadzać, a zajęcia odbywały się późno i daleko od mojego domu. No cóż, samo życie… Ale jako nastolatka znów mogłam tańczyć, uwielbiałam czuć tę magię. Spełniały się moje marzenia z dzieciństwa.
Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że taniec był dla mnie wspaniałym lekarstwem.
Kiedy tańczymy, odbieramy muzykę nie tyko zmysłem słuchu, ale też sercem.
Czy to nie cudowne?
Jeżeli wsłuchamy się uważnie w perkusyjny podkład dowolnej piosenki lub choćby budzik, po chwili nasze serce zaczyna uderzać w identycznym rytmie.
Tak, rytm uderzeń serca dostosowuje się do tempa muzyki.
O niezwykłej mocy tańca wiedziały już ludy pierwotne. Rytualne tańce były rodzajem modlitwy.
Taniec wyzwala w nas wiele emocji, które możemy pokazać w ruchach. Pracują przy tym wszystkie grupy mięśni, wzrasta poziom endorfin, czyli hormonów szczęścia, co pozytywnie wpływa na nasze samopoczucie. Po kilku godzinach tańca czułam się zmęczona fizycznie, ale emocje takie jak smutek, żal czy przygnębienie odlatywały z wiatrem.
To był dla mnie piękny czas, czas pełen zabawy i poznawania świata.
Wtedy spotkałam swojego przyszłego męża, Marcina. Pierwszy raz zobaczyłam go na sali prób: przystojny, wysoki, emanował jakąś energią tak mocno, że wzroku nie mogłam od niego oderwać. Nasza jedenastoletnia historia wspólnego wirowania w tańcu była bardzo burzliwa, ale to materiał na inną książkę. Koniec końców, pobraliśmy się. Dzień ślubu ustaliliśmy na pierwszego kwietnia. Nikt z gości nie chciał przyjść, bo wszyscy myśleli, że to prima aprilis :) W rezultacie ślub się odbył, goście dopisali, było wspaniale.
Przez lata trwania w związku z Marcinem moje stany depresyjne dawały jednak o sobie znać – raz mocniej, raz słabiej. Najlepszym lekarstwem okazywał się zawsze taniec. Nawet jeśli nie tworzyliśmy z Marcinem pary, czułam, że on po prostu jest i mogę na niego liczyć.
Życie dorosłe
Po ślubie długo staraliśmy się z Marcinem o dziecko.
Pierwszą ciążę poroniłam. Jak pewnie dla większości kobiet, które tego doświadczyły, było to dla mnie przeżycie traumatyczne.
Był koniec trzeciego miesiąca ciąży. Leżałam w wielkich bólach przez prawie czterdzieści osiem godzin, tak jakbym rodziła. Lekarz twierdził, że tak będzie najlepiej, a ja się modliłam i gryzłam poduszkę z bólu. W myślach ochrzciłam swoje dziecko. Nie miałam żadnego wsparcia, nikt nie mógł mi pomóc. Na sali leżały kobiety, trzymały swoje nowo narodzone dzieci, karmiły je, a mnie przeszywał ogromny ból, nie tylko fizyczny, ale i psychiczny. Czułam się bardzo samotna, nie pojmowałam, dlaczego tak się dzieje. Potem nagle wszystko ustało. A we mnie pojawiła się... pustka.
Po roku od tego zdarzenia zaszłam w ciążę po raz drugi. I tym razem los mnie nie oszczędził. Znowu ogromny ból, szpital, przyczyna tak ostrego stanu nieznana, podejrzenie ciąży pozamacicznej. Wtedy USG nie było wszechobecne. Wiłam się z bólu i czekałam... dwa dni! Badanie wykonano dopiero, jak było już ze mną naprawdę źle. Ciąża się rozlała, nastąpiło zapalenie otrzewnej, znalazłam się na stole operacyjnym. Lekarz później powiedział, że wlali we mnie sześć wiader wody. Po narkozie nie mogłam się wybudzić, było ze mną bardzo niedobrze. Okazało się, że jestem uczulona na dolargan – lek przeciwbólowy, i dostałam szoku anafilaktycznego. Mój Tata, który pracował w tym szpitalu, cały czas czuwał przy mnie. Jakoś z tego wyszłam.
Rodzice zabrali mnie do siebie do domu, bo potrzebowałam stałej opieki, a Mama była już na emeryturze. Miałam jednak duże trudności z oddychaniem, inhalacje nie pomagały i po trzech dniach znowu wylądowałam w szpitalu, i to z paraliżem lewej strony ciała. Dusiłam się w karetce pogotowia. Twarz, rękę, nogę miałam powykrzywiane w sposób nienaturalny i bolesny. Makabryczne przeżycie. Po zastrzykach, jakie mi zrobiono w szpitalu, paraliż powoli ustępował, ale ból mięśni był okropny. I tak przez tydzień.
Po powrocie do domu Tata namówił mnie, żebym pojechała z nim do sanatorium do Krynicy Zdroju. Pojechaliśmy.
Ale tam nadal czułam się źle, mój oddech był płytki i bolesny. Pewnego razu starsza pani, z którą dzieliliśmy stolik podczas posiłków, popatrzyła na mnie i powiedziała: „Ty się, dziecko, dusisz. Przyjdź do mojego pokoju, spróbuję ci pomóc”.
Poszłam. Zaczęła od delikatnego masażu kręgosłupa, krąg po kręgu. Odczułam pewną ulgę. Potem powiedziała, że spróbuje popracować nad moją energią. To było bardzo dziwne uczucie. Nie dotykała mnie, a ja czułam, jakby rozszerzała moje ciało od środka.
Następnego dnia ponownie znalazłam się w pokoju starszej pani. Podczas masażu poczułam w pewnej chwili, jakby jakiś kamień przechodził mi od gardła do żołądka. I wtedy po raz pierwszy od tygodni wzięłam głęboki, spokojny wdech, aż zabolało w płucach. Okazało się, że przyczyną trudności z oddychaniem były zablokowane mięśnie międzyżebrowe – efekt operacji.
Od tego czasu wszystko w moim życiu zaczęło się pomału układać. Kochany Marcin swoją opanowaną i konsekwentną postawą podtrzymywał mnie na duchu. Nie ulegał moim panicznym strachom, irracjonalnym wyobrażeniom, że jak tylko w moim organizmie dzieje się coś nie tak, to za chwilę zdarzy się tragedia. Wytrzymywał wszystkie moje stany, wiedział, że musi być twardy, bo to mi pomagało. Marcin po raz kolejny wyciągnął mnie z czarnej matni wyobraźni, która tak często podsuwa złe scenariusze.
Po tych wydarzeniach lekarze kazali mi zapomnieć o ciąży i dzieciach. To był dla nas cios, bo bardzo pragnęliśmy dziecka. Nie chcieliśmy się poddać. I wówczas na mojej drodze pojawił się wspaniały lekarz i cudowny człowiek. Nigdy nie dał mi odczuć, że może rzeczywiście nie będę mogła mieć dzieci. Leczył mnie holistycznie. Wtedy nie wiedziałam nawet, co to znaczy. Podczas każdej wizyty słuchał mnie bardzo uważnie. Wykonał też szereg badań specjalistycznych, ale przede wszystkim dużo, dużo ze mną rozmawiał, zawsze miał dla mnie czas. Pewnego dnia powiedział: „Dziecko, jedź na wakacje i odpocznij. Wyrzuć ze swojej głowy myśli negatywne. Nie oczekuj tej ciąży jak wybawienia, oddaj to Bogu”. Posłuchałam. Rok później urodziłam mojego pierwszego syna. Co prawda, ostatni miesiąc ciąży przeleżałam w szpitalu, ale byłam pod opieką wspaniałego lekarza. Poród odbył się przez cesarkę. Jakże wielkie było moje szczęście, kiedy położyli mi na piersi naszego synka. Tego wspaniałego uczucia nie oddadzą żadne słowa.
Od tej chwili najważniejsze było moje dziecko. Wszystkie wcześniejsze przeżycia przestały mieć znaczenie. Czas mijał szybko, moje zdrowie się ustabilizowało. I nagle...
Najpierw zauważyłam na skórze małą krostkę. Poszłam do dermatologa, przepisał maści, ale nie zadziałały. Zdecydowałam skonsultować to z innym dermatologiem, dobrym znajomym mojego Taty. Oglądnął uważnie i kazał natychmiast wyciąć tę zmianę. Zrobiłam to szybko. Wynik był przerażający: rak podstawnokomórkowy. Zapłakana wróciłam do domu. Myśli szalały, wyobraźnia znów podsuwała mi tragiczne obrazy z przeszłości. Ale lekarz pocieszał mnie, że zmiana była mała, wszystko zostało wycięte i to koniec leczenia. Nie mogłam się tylko opalać. I raz w roku miałam zgłaszać się na kontrolę.
Cieszyłam się bardzo i dziękowałam Bogu, że to wszystko już za mną. Marcin modlił się równie gorąco i przyrzekł, że jak wszystko będzie dobrze, rzuci palenie. Dotrzymał słowa – nie pali. Przez cały ten czas brakuje mi jedynie słońca, przed którym muszę się ukrywać.
Niedługo potem zaszłam w drugą ciążę. Przebiegała bez powikłań. Kończył się dziewiąty miesiąc i za kilka dni miałam się zgłosić do szpitala. Wtem przyjeżdża mąż z kliniki (dowoził mojemu lekarzowi wyniki badań) i mówi: „Jutro jedziesz rodzić. Lekarz przyspieszył termin”. Nie wiedziałam, skąd ten pośpiech. Później okazało się, że macica była w dwóch miejscach cienka jak papier i w każdej chwili mogła pęknąć. Urodziłam drugiego wspaniałego synka. Również przez cesarskie cięcie. Wtedy po cesarce dziecko przynoszono do matek po dwunastu godzinach, ja na moje maleńkie cudo czekałam tylko pół godziny. Doprawdy, cud!
Zastanawiałam się, jak to jest, że chociaż z moim zdrowiem działo się często bardzo źle, to jednak drugi raz zostałam szczęśliwą matką. Widać Bóg nade mną czuwał. I zawsze podsyłał mi odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie, wspaniałych ludzi i lekarzy, którzy w porę reagowali i ratowali mi życie.
Upływały dni, miesiące, lata. Byłam bardzo zajęta, zawieszona między domem, wychowywaniem dzieci a pracą. Ot, szablonowy scenariusz, jaki zna wiele kobiet. Wszystko układało się dobrze – dzieci rosły, rozwijały się, miałam ciekawą pracę, awansowałam. Marcin mi pomagał. Byliśmy rodziną jak tysiące innych. Moje dolegliwości również znacznie mniej dawały mi się we znaki. Do czasu...
Pewnego dnia prowadziłam samochód i nagle zjechałam na lewy pas, nie mając świadomości, że jadę pod prąd. Głowa zaczęła mnie boleć... Do dziś nie wiem, w jaki sposób udało mi się dotrzeć szczęśliwie do znajomej. Przyjechał po mnie Marcin i zawiózł do szpitala. Badania, badania i... nic. Wypuścili mnie. Poradzili tylko, bym zgłosiła się do neurologa. Wieczorem ból głowy był tak potworny, że Marcin wezwał prywatnego lekarza. Pani doktor opukała mnie, popatrzyła mi głęboko w oczy i powiedziała: „Albo ma pani guza mózgu, albo stwardnienie rozsiane”. I pojechała. Szok! Od rana kolejna seria badań. Wyniki okej, ale mój stres sięgał zenitu. Ból głowy ustępował, tylko ni stąd, ni zowąd nasilały się zawroty. Diagnoz było sporo: chory kręgosłup, astygmatyzm i jeszcze parę innych. Tarczycy nikt mi nie kazał badać.
Pomału wszystko się wyciszyło, a ja znowu wpadłam w wir obowiązków domowych i zawodowych.