Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hazardy: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hazardy: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 401 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I., SPU­ŚCI­ZNA SA­MO­BÓJ­CY.

W te­atrze było peł­no. Gra­no nową sztu­kę a gra­no ją na cel do­bro­czyn­ny, wzię­ty tym ra­zem w opie­kę przez naja­ry­sto­kra­tycz­niej­sze koła sto­li­cy. Naj­wy­kwint­niej­sze to­wa­rzy­stwo za­ję­ło loże – a de­mo­kra­tycz­ny par­kiet nie dał się tak­że za­wsty­dzić. Roił się od nie­zli­czo­nych wi­dzów, któ­rzy z praw­dzi­wie ka­toń­ską wy­trwa­ło­ścią zno­si­li par­ną i dusz­ną at­mos­fe­rę sali.

Bar­dzo to było mod­nie, być tego wie­czo­ra w te­atrze! Bar­dziej na­wet mod­nie niż mi­ło­sier­nie. Mi­ło­sier­dzie dla ubo­gich było tym ra­zem ko­niecz­no­ścią do­bre­go tonu. Tak trud­no było do­stać bi­le­tów! Dwie księż­ny i czte­ry hra­bi­ny przeda­wa­ły je same przy ka­sie! Obec­ność w te­atrze nada­wa­ła pa­tent wyż­sze­go "szy­ku", a samo przed­sta­wie­nie po­dwój­nie było cie­ka­we!

Były bo­wiem tego wie­czo­ra dwa spek­ta­kle. Je­den na sce­nie, dru­gi mię­dzy wi­dza­mi. Moż­na było po­dzi­wiać naj­wy­twor­niej­sze to­wa­rzy­stwo, naj­pięk­niej­sze damy, naj­prze­pysz­niej­sze to­a­le­ty – poić się wi­do­kiem ogni­stych oczów i błysz­czą­cych bry­lan­tów, pię­ście ucho fał­szy­wą de­kla­ma­cją bo­ha­ter­ki na sce­nie i słod­kim szep­tem bo­ha­te­rek po lo­żach.

Pierw­sza bo­ha­ter­ka na sce­nie była tego wie­czo­ra wy­jąt­ko­wo ostat­nią. Nikt nie pa­trzył na nią, nikt nie słu­chał bie­dacz­ki. Naj­tra­gicz­niej­sze jej pozy i naj­czul­sze mo­du­la­cje gło­su nie mo­gły wy­trzy­mać ry­wa­li­za­cji z za­ję­ciem, któ­re wzbu­dza­ła wi­do­kiem swym barw­nym i świet­nym sama pu­blicz­ność.

Było tego wie­czo­ra dużo sa­tys­fak­cji dla oka, dużo przy­jern­no­ści dla do­bro­czyn­ne­go ser­ca i dużo do­cho­du dla ubo­gich…

Wśród ta­kiej olśnie­wa­ją­cej świet­no­ści i barw­no­ści to­wa­rzy­stwa trud­no było tak pręd­ko zwró­cić na sie­bie uwa­gę jed­no­st­ce, zwłasz­cza je­że­li jed­nost­ka ta nie była dama stroj­na w naj­cza­row­niej­sze wdzię­ki uro­dy i w naj­bo­gat­szy prze­pych stro­ju. A prze­cież każ­de by­strzej­sze oko, każ­de­go wi­dza z zmy­słem spo­strze­gaw­czym mu­sia­ła ude­rzyć twarz jed­na uję­ta w ramy par­te­ro­wej loży.

Była to twarz tak wy­bit­na swym wy­ra­zem, tak ja­kiemś od­mien­nem, ja­skra­wem pięt­nem róż­nią­ca się od resz­ty po­god­nych i uśmiech­nię­tych albo przy­najm­niej spo­koj­nych fi­zjo­gno­mij – że nie­po­dob­na było nie spo – strzedz jej od razu, a spo­strze­gł­szy nie ob­ser­wo­wa­ćjej dłu­żej.

Twarz ta była pięk­na, a na­le­ża­ła do mło­de­go męż­czy­zny. Bla­da, ocie­nio­na buj­nym, z fan­ta­zją i w nie­ła­dzie pod­gar­nię­tym wło­sem, wię­zi­ła wy­ra­zem prze­ni­ka­ją­cym, pa­trzy­ła oczy­ma go­re­ją­ce­mi, peł­ne­mi ta­jem­ni­czej głę­bi i za­gad­ki, drga­ła uśmie­chem ory­gi­nal­nym, pra­wie strasz­nym…

Mia­ła w so­bie coś roz­pacz­ne­go i wy­zy­wa­ją­ce­go za­ra­zem, urą­ga­ło z niej ja­kieś szy­der­stwo, pa­ła­ła go­rącz­ka, ma­sko­wa­na dziw­na za­wzię­to­ścią i zu­chwa­łą butą. Zda­wa­ło się, że ten czło­wiek chciał bra­wo­wać swo­ją twa­rzą pu­blicz­ność całą, tak przy­zwo­itą, tak pięk­ną, tak mod­ną, tak wy­stro­jo­ną i tak gład­ko stry­chul­cem do­bre­go tonu zni­we­lo­wa­ną…

Par­ter nie od razu za­uwa­żał tego pięk­ne­go, mło­de­go męż­czy­znę z ta­kim ory­gi­nal­nym wy­ra­zem twa­rzy, ale z lóż przy­pa­try­wa­no mu się cie­ka­wie. Po­znać na­wet moż­na było ła­two, że go zna­no, że coś o nim szcze­gól­ne­go wie­dzia­no, bo mnó­stwo spoj­rzeń, ma­sko­wa­nych bi­no­kla­mi, zwra­ca­ło się ku nie­mu. Na nie­któ­rych twa­rzach, a na­wet na bar­dzo pięk­nych nie­wie­ścich, wi­dać było przy tem wy­raz pew­nej sym­pa­tji, a nie­któ­re prze­cud­ne oczka ob­le­wa­ły go ta­kiem spoj­rze­niem współ­czu­cia, że nie je­den lew z wy­mu­ska­ną grzy­wą po­zaz­dro­ścić mu mógł tego szczę­ścia.

Ale to wła­śnie zda­wa­ło się nie­cier­pli­wić a na­wet gnie­wać mło­de­go męż­czy­znę. Ile razy bo­wiem spo­tkał się z ta­kiem spoj­rze­niem, przy­bie­rał za­wsze minę jesz­cze dum­niej­szą, jesz­cze bar­dziej wy­zy­wa­ją­cą, sta­now­czo nie­grzecz­ną i ef­fronc­ka na­wet. Oso­bli­wie uśmie­chem szy­der­czym stra­szył wszyst­kich, tak że ukrad­kiem tyl­ko nań pa­trza­no, aby się z nim nie spo­tkać.

Oso­bli­wie w jed­nej z prze­ciw­nych lóż pierw­sze­go pię­tra prak­ty­ko­wa­no taką ma­sko­wa­ną, bo­jaź­li­wą ale upo­rną ob­ser­wa­cję. Sie­dzia­ły tam dwie kom­tes­sy i jed­na ba­ro­no­wa. Kom­tes­sy na przo­dzie, ba­ro­no­wa z tylu, ze wzglę­dów szla­chec­kiej ran­gi za­pew­ne. Kom­tes­sy były bar­dzo sta­re i bar­dzo nie­ład­ne, a ba­ro­no­wa była bar­dzo nie­ład­na i bar­dzo sta­ra, a wszyst­kie trzy były wi­docz­nie bar­dzo cie­ka­we i bar­dzo ga­da­tli­we. Go chwi­la jed­na szep­ta­ła coś dru­giej do ucha, a ruch ich ufon­ta­zio­wa­nych głów przy wza­jem­nem nad­sta­wia­niu uszu był tak re­gu­lar­ny i szyb­ki, że przy­po­mi­nał ja­kąś bar­dzo dow­cip­nie skom­bi­no­wa­ną ma­szy­nę.

Mie­dzy temi trze­ma twa­rza­mi po­ja­wia­ła się z ciem­nej per­spek­ty­wy loży trze­cia, męz­ka, po­marsz­czo­na, zgrzy­bia­ła i gład­ko ogo­lo­na, któ­rej bla­de, bez­zęb­ne usta po­ru­sza­ły się z taką szyb­ko­ścią, że spra­wia­ły mały za­wrót gło­wy, a na któ­rej naj­wy­raź­niej wi­dać było, że jej wła­ści­ciel wpro­sił się do loży i że był bez­płat­nym wi­dzem "do­bro­czyn­ne­go przed­sta­wie­nia.."

Ale za go­ścin­ność od­pła­cał się trzem pa­niom bar­dzo hoj­nie, bo opo­wia­dał im ja­kieś wiel­ce cie­ka­we rze­czy. Opo­wia­dał im coś o tym za­gad­ko­wym mło­dym czło­wie­ku i dla tego też i my po­spie­szy­my pod­słu­chać tę roz­mo­wę.

– Więc po­wia­dasz pan, pa­nie Nor­ber­cie – po­czę­ła jed­na z pań – że już po nim!…

I mach­nę­ła zna­czą­co su­chą, wy­chu­dłą dło­nią.

– Kom­plet­ny ban­krut – po­spie­szył z od­po­wie­dzią pan Nor­bert – przed dwo­ma dnia­mi od­dał cały ma­ją­tek za dłu­gi, nie zo­stał mu ani sze­ląg…

– No i pa­trz­cie – ode­zwa­ła się ba­ro­no­wa – a taką ma do­brą minę!

– To praw­dzi­wy skan­dal – rzekł na to p. Nor­bert – pa­trz­cie pa­nie, z jaką on dumą i ef­fron­ter­ją pa­trzy na wszyst­kich! Trze­ba być bez­wstyd­nym, aby tak fan­fa­ro­no­wać! Czło­wiek bez ju­tra, czło­wiek, co nie miał­by już czem za­pła­cić fia­kra, gdy­by nie chciał wra­cać pie­cho­tą z te­atru do domu! To praw­dzi­wy skan­dal!

– I co go tak do resz­ty zruj­no­wa­ło?

– Naj­pierw jego sza­leń­stwo. To wa­ry­at był za­wsze. Nie miał nig­dy wiel­kie­go ma­jąt­ku, a wy­rzu­cał pie­nią­dze jak Na­bob in­dyj­ski! Grał pierw­szą rolę, do­ga­dzał swej fan­ta­zji, któ­ra tro­chę za buj­ną była, i przy­szło, co przyjść mu­sia­ło! Ale to taka fa­mil­ja. A stryj jego? Przed dwo­ma mie­sią­ca­mi wró­cił zgra­ny do nit­ki z za­gra­ni­cy, przy­był ob­szar­pa­ny, odar­ty i głod­ny jak że­brak, ale bra­ta­nek po­ra­to­wał go już nie wiem po raz któ­ry, nie wie­dząc że sam tak ry­chło zmie­ni się w nę­dza­rza pra­wie!…

– Cóż on te­raz po­cznie! Za­pew­ne ma ja­kie ta­len­ta i bę­dzie za­ra­biał…

– Ale on nic nie umie! Co za­ro­bi czło­wiek, quin'est bon, qu'd fa­ire des bo­ute­il­les vi­des avec des bo­ute­il­les ple­ines.

– Sły­sza­łam – ode­zwa­ła się jed­na z pań – że ja­kaś awan­tu­rę zro­bił tu temi dnia­mi!

– Ale czy jed­ną! hra­bi­no – pod­chwy­cił szyb­ko p. Nor­bert – to sza­lo­ny czło­wiek, ra­biat, mor­der­ca. Kie­dy był zmu­szo­ny jed­nem po­su­nię­ciem pió­ra zrzec się ca­łe­go ma­jąt­ku, zo­sta­ła mu jesz­cze ja­kaś sum­ka go­tów­ki. Za­raz wy­pra­wił suta ko­la­cyj­kę ka­wa­ler­ską, or­gię ba­chanc­ką, na któ­rej…

– Były za­pew­ne i ko­bie­ty! Ach! nie opo­wia­daj wszyst­kie­go pa­nie Nor­ber­cie – za­wo­ła­ła skrom­nie ba­ro­no­wa – to ja­kaś skan­da­licz­na hi­stor­ja…

– Naj­skan­da­licz­niej­szy był ko­niec. Po nie­wiem już ilu kie­lisz­kach szam­pa­na po­czął pra­wić swym to­wa­rzy­szom naj­okrop­niej­sze im­per­ty­nen­cje. Każ­de­mu pal­nął upo­ka­rza­ją­ce ka­za­nie i zmu­sił za­raz na­za­jutrz trzech do po­je­dyn­ku: Au­gu­sta, Ar­tu­ra i Ka­mi­la.

– Okrop­nie!

– Au­gust stchó­rzył na pla­cu i musi te­raz bie­da­czy­sko od­by­wać po­dróż, aby znik­nąć z oczów na czas ja­kiś, Ar­tu­ro­wi strza­skał kulą ra­mię, a Ka­mil bied­ny stra­cił pół, ale to li­te­ral­nie pół nosa od sza­bli tego sza­leń­ca!

– Mógł stra­cić; miał z cze­go! – rze­kła zło­śli­wie ba­ro­no­wa – Ka­mil miał tyle nosa!

Pan Nor­bert uśmiech­nął się grzecz­nie na ten dow­cip i opo­wia­dał da­lej:

– Po­tem uga­niał cały dzień na swym wierz­chow­cu, prze­pysz­nym ara­bie, za któ­re­go ofia­ro­wał mu był przed chwi­lą hra­bia Se­we­ryn dwa ty­sią­ce du­ka­tów. Gdy wra­cał z tej sza­lo­nej go­ni­twy, zlazł przed ro­gat­ka z ko­nia, do­był re­wol­we­ru, pal­nął ko­nio­wi w łeb kulą i wró­cił pie­cho­tą do mia­sta. Po dro­dze ob­ło­żył szpi­cru­tem ja­kie­goś ma­jo­ra, jak po­wia­da za to, że miał uszy kła­pia­ste, któ­rych on od dzie­ciń­stwa nie lu­bił…

– A to strasz­ny sza­le­niec!

– Nie do uwie­rze­nia, co wy­ra­biał. Chciał być dzi­siaj ko­niecz­nie w te­atrze a była tyl­ko jed­na loża, wła­śnie vis á vis tej, któ­rą ma pani Syl­wia…

– Pani Syl­wia! – szep­nę­ły od razu wszyst­kie trzy eme­ry­to­wa­ne gra­cje – więc ona jest w te­atrze!

– Jest, i dla tego tak mu cho­dzi­ło o tę lożę. Ale ten sam po­wód miał i ksią­żę Ne­ron. Po­czę­li się li­cy­to­wać o bi­let, i ku­pił go za 500 reń­skich, bo ksią­żę stchó­rzył i przed wy­so­ką sumą i przed sza­lo­ną miną tego oprysz­ka…

– Dzię­ki Bogu – wes­tchnę­ła jed­na hra­bi­na – że to wie­czór dla ubo­gich!

– A cóż pani Syl­wia?… – za­py­ta­ła dru­ga.

– Pani Syl­wia nie ko­cha go, i to go wła­śnie do owej fur­ji przy­pro­wa­dza.

Więc ona jest w te­atrze i sie­dzi na­prze­ciw nie­go – szep­nę­ły zno­wu chó­rem damy – jak też wy­glą­da?

I trzy chu­de po­marsz­czo­ne szy­je wy­cią­gnę­ły się z loży.

Pój­dzie­my za kie­run­kiem spoj­rzeń cie­ka­wych dam i za­gląd­nie­my do wska­za­nej loży.

Na tle ciem­nem loży ry­so­wa­ło się po­pier­sie ko­bie­ty, któ­rej pięk­ność była w ca­łem zna­cze­niu tego sło­wa im­po­nu­ją­cą. Ko­bie­ta ta mo­gła mieć lat dwa­dzie­ścia kil­ka, a była w owym sta­nie naj­zu­peł­niej­sze­go, naj­roz­kosz­niej­sze­go roz­wo­ju, ja­kie się spo­ty­ka tyl­ko u mło­dych mę­ża­tek.

Twarz jej była cery wiel­ce bia­łej i de­li­kat­nej, ale ude­rza­ła za­ra­zem wy­ra­zem… zdro­wia i ży­cia. Rysy twa­rzy nie były może skoń­cze­nie pięk­ne, ale nie­po­spo­li­te i wy­bit­ne. Był w nich po­wab ja­kiś nie uję­ty a olśnie­wa­ją­cy. Nad czo­łem prze­ślicz­nie skle­pio­nem zwi­ja­ły się bo­ga­te splo­ty buj­nych, pół­ciem­nych wło­sów, oczy duże pa­ła­ły ogniem na­mięt­nym, try­ska­ły siłą tem­pe­ra­men­tu, choć je tro­che tłu­mi­ła… lek­ka mgła ma­rze­nia i obo­jęt­no­ści czy prze­sy­tu. No­sek jej był wiel­ce po­wab­ne­go choć nie kla­sycz­ne­go za­kro­ju, cu­dow­ne usta mó­wi­ły mil­cząc.

Ko­bie­ta ta roz­par­ta nie­dba­le w krze­śle pa­trzy­ła obo­jęt­nym wzro­kiem na sce­nę lub roz­ma­wia­ła z zna­jo­my­mi męż­czy­zna­mi, któ­rzy ją czę­sto od­wie­dza­li w loży. Naj­czę­ściej oczy jej nie pa­trzy­ły nig­dzie, to­nę­ły gdzieś w próż­ni, w po­wie­trzu… pójść za ich spoj­rze­niem było nie­po­dob­na. To do­da­wa­ło im osob­ne­go uro­ku.Ów mło­dy męż­czy­zna z tak dziw­nie wzbu­rzo­ną a tak wy­zy­wa­ją­cą twa­rzą spo­glą­dał usta­wicz­nie na tę pięk­ną ko­bie­tę. Gdy pa­trzył na nią, moż­na było wi­dzieć, jak twarz jego bar­dziej jesz­cze grać za­czy­na­ła wzru­sze­niem, na­mięt­no­ścią, gniew­ną roz­pa­czą na­wet. Nie­raz wzrok jego prze­ni­ka­ją­cy, ogni­sty i pra­wie strasz­ny tkwił ca­łe­mi mi­nu­ta­mi w pięk­nej twa­rzy. Zda­wa­ło się, że taki wzrok nie­prze­par­tą swą ma­gne­tycz­ną siłą zmu­si oso­bę, na któ­rą pa­trzy, aby się zwró­ci­ła oczy­ma ku nie­mu.

Tym ra­zem ma­gne­tyzm ten był bez­sil­nym. Pani Syl­wia nie wi­dzia­ła wca­le sie­dzą­ce­go na­prze­ciw męż­czy­zny, nie uwa­ża­ła go; oczy jej, któ­re zda­wa­ły się być wszę­dzie, nie spo­czę­ły nig­dy na jego loży. Może go wi­dzieć nie chcia­ła.

W tym nie­mem pra­wie, bo tyl­ko na ci­chych szep­tach i spoj­rze­niach opar­tem wi­do­wi­sku, któ­re się od­by­wa­ło w te­atrze po za sce­ną, od­gry­wa­ło rolę swo­ją tak­że pew­ne in­dy­wi­du­um, od­dzie­lo­ne zda się całą prze­pa­ścią to­wa­rzy­skiej róż­ni­cy od osób opi­sa­nych.

Do gry spoj­rzeń w re­gio­nie lóż wmie­sza­ła się para si­wych, du­żych i by­strych oczu z re­gio­nu naj­wyż­sze­go, z ga­ler­ji. Ta para oczów pa­trzy­ła się upo­rnie na mło­de­go męż­czy­znę w loży, z za­ję­ciem spo­koj­nem i peł­nem pew­no­ści.

Wśród tłu­mu sza­racz­ko­wej pu­blicz­no­ści na ga­ler­ji wy­róż­nia­ło się od razu ja­kieś in­dy­wi­du­um wy­so­kie, krę­pe, bro­da­te i po swo­je­mu ory­gi­nal­ne. Był to męż­czy­zna w śred­nim wie­ku, ubra­ny w blu­zę wy­pło­wia­łą i naj­dzi­wacz­niej po­gię­ty ka­pe­lusz wło­ski, któ­ry z fan­ta­zją prze­chy­lał mu się na pra­we ucho. Twarz jego ko­ści­sta, ogo­rza­ła, była wy­bit­nie mar­ko­wa­ną, tak że na­wet z dołu mimo znacz­nej od­le­gło­ści ga­ler­ji moż­na było za­jąc się jej ry­sa­mi. Buj­ny, zdzi­cza­ły za­rost ocie­niał twarz tego wi­dza, a z pod gę­stej bro­dy wy­glą­da­ła naga, sze­ro­ka, po her­ku­le­sow­sku mu­sku­lar­na szy­ja, uję­ta tyl­ko w sze­ro­ki, wy­ło­żo­ny koł­nierz czer­wo­nej ko­szu­li. Czło­wiek ten wy­glą­dał na ujeż­dża­cza lub akro­ba­tę.

Spo­glą­dał on czę­sto na rą­bek kur­ty­ny, jak­by pra­gnął, aby się pręd­ko spu­ści­ła. Na­resz­cie do­cze­kał się tego, akt się skoń­czył – a w tej­że chwi­li znik­nął bro­dacz w czer­wo­nej ko­szu­li z swe­go miej­sca na ga­ler­ji.

W kil­ka chwil po­tem moż­na było za­uwa­żać, jak oczy pra­wie ca­łej pu­blicz­no­ści zwró­ci­ły się na­gle do loży owe­go mło­de­go czło­wie­ka z twa­rzą tak dziw­nie wzbu­rzo­ną i z dum­na de­spe­rac­ką. Po­sy­pa­ły się spoj­rze­nia na jego lożę – skie­ro­wał się ku niej rój cały lor­ne­tek. Bo tez istot­nie moż­na się było zdzi­wić. Po za ple­cy­ma mło­de­go czło­wie­ka po­ja­wi­ła się bar­czy­sta, wy­so­ka po­stać bro­da­cza w czer­wo­nej ko­szu­li, któ­ry nie tyl­ko nie zdjął ka­pe­lu­sza wcho­dząc do loży, ale go jesz­cze dzi­wacz­niej na bok za­sa­dził.

Mło­dy męż­czy­zna ło­wił w tej chwi­li tak roz­pacz­li­wie spoj­rze­nie pięk­nej ko­bie­ty z loży na­prze­ciw po­ło­żo­nej, a tak był roz­ją­trzo­ny i wzbu­rzo­ny, że nie sły­szał na­wet, iż ktoś wszedł do jego loży.

Czło­wiek w czer­wo­nej ko­szu­li stał chwil­kę spo­koj­nie, jak­by nie chciał prze­szka­dzać, i spo­gląd­nął wzro­kiem śmia­łym i pew­nym na salę te­atral­ną – po­tem po­stą­pił bli­żej i pod­nió­sł­szy swą sze­ro­ką, dużą dłoń, po­ło­żył ją na ra­mie­niu mło­de­go męż­czy­zny…

Do­tknię­ty dło­nią zwró­cił się szyb­ko i spoj­rzał gniew­nym i zdzi­wio­nym za­ra­zem wzro­kiem na swe­go ory­gi­nal­ne­go go­ścia…

Ory­gi­nał w czer­wo­nej ko­szu­li nie zmię­szał się tem nie­go­ścin­nem po­wi­ta­niem, ale zmie­rzył spo­koj­nym, ba­daw­czym wzro­kiem mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry znie­cier­pli­wio­ny i roz­gnie­wa­ny po­ufa­ło­ścią nie­zna­jo­me­go, chciał już wy­buch­nąć gło­śno nie­chę­cią. Ale wła­śnie owo spo­koj­ne, peł­ne pew­no­ści spoj­rze­nie, z ja­kiem się spo­tkał, dziw­ną siłą po­wstrzy­ma­ło go za­raz w pierw­szym im­pe­cie.

– Kto pan je­steś, cze­go żą­dasz? – za­py­tał ła­god­niej nie­co niż za­mie­rzał, ale za­wsze szorst­ko mło­dy czło­wiek. – Omy­li­łeś się pan za­pew­ne…

– Wszak­że mó­wię z pa­nem Ama­de­uszem Or­daw­skim?… – od­po­wie­dział spo­koj­nym gło­sem nie­zna­jo­my.

Mło­dy czło­wiek ski­nął w od­po­wiedź gło­wą a po­tem spoj­rzał nie­cier­pli­wie na swe­go go­ścia, jak­by go wzy­wał do szyb­kie­go uspra­wie­dli­wie­nia się z tak nie­sto­sow­nej wi­zy­ty.

Nie­zna­jo­my w czer­wo­nej ko­szu­li przy­pa­try­wał mu się tym­cza­sem pil­nie i z za­ję­ciem.

– Cóż u li­cha! – wy­buch­nął Ama­de­usz, bo od­tąd już tak na­zy­wać go mo­że­my – czy mnie pan przy­sze­dłeś ogląd­nąć!…

– Za­czą­łem wpraw­dzie od tego – od­po­wie­dział z lek­kim uśmie­chem nie­zna­jo­my – ale to nie je­dy­ny cel mych od­wie­dzin, choć cie­ka­wą jest rze­czą wi­dzieć tak mło­de­go czło­wie­ka..

Ama­de­usz tup­nął nogą o pod­ło­gę loży i mars wy­stą­pił mu na czo­ło.

– Tak mło­de­go czło­wie­ka – koń­czył z nie­wzru­szo­ną fleg­mą nie­zna­jo­my – któ­ry tak pręd­ko skwi­to­wał się ze świa­tem i zna­lazł się na­gle bez ju­tra…

Ama­de­usz osłu­piał na sło­wa nie­zna­jo­me­go, któ­ry na wzrok jego roz­sro­żo­ny od­po­wia­dał cią­gle spo­koj­ną miną i uśmie­chem na pół żar­to­bli­wym, na pół szy­der­czym…

– Wy­chodź pan na­tych­miast! – za­wo­łał po chwi­li, tłu­miąc głos i ha­mu­jąc obu­rze­nie.

– Ależ po­wo­li… po­wo­li… pa­nie Ama­de­uszu… – od­po­wie­dział gość nie­zmię­sza­ny – zo­sta­niesz lwem dnia, nie po­trze­bu­jąc expen­so­wać się na skan­dal w te­atrze… Żart na bok" mam do pana in­te­res.

– Tu nie pora i nie miej­sce do in­te­re­sów, a pań­skie na­tręc­two jest nie­sły­cha­nem!

– Są, mój pa­nie Ama­de­uszu, in­te­re­sa – od­po­wie­dział nie­zna­jo­my to­nem naj­spo­koj­niej­szym, któ­ry naj­bar­dziej zda­wał się ją­trzyć mło­de­go czło­wie­ka – są in­te­re­sa, na któ­re za­wsze pora i miej­sce… Zresz­tą gdzie cię szu­kać i gdzie z tobą mó­wić, kie­dy zda­jesz się być na wy­lo­cie gdzieś na ko­niec świa­ta… albo… albo i da­lej…

Ostat­nie te sło­wa wy­rzekł nie­zna­jo­my z iro­nicz­nym na­ci­skiem i spoj­rzał zna­czą­cym wzro­kiem na Ama­de­usza.

– Je­steś dziec­kiem szczę­ścia, fa­wo­ry­tem śle­pe­go przy­pad­ku, piesz­czosz­kiem ha­zar­du, pa­nie Ama­de­uszu… – cią­gnął da­lej nie­zna­jo­my nie da­jąc przyjść do sło­wa zdu­mio­ne­mu. Skoń­czy­łeś, a z nie­ba spa­da ci po­czą­tek, prze­hu­la­łeś wczo­raj a ono do cie­bie wra­ca, nie mia­łeś już ju­tra a przy­no­szą ci je nie­spo­dzia­nie…

Ama­de­usz pa­trzał na mó­wią­ce­go jak na sza­leń­ca.

– Dzi­wią cię te ar­gu­men­ta moje – pra­wił tym­cza­sem da­lej bro­dacz w czer­wo­nej ko­szu­li – mam sil­niej­sze w kie­sze­ni… Ale patrz, jak nas ob­ser­wu­ją ze­wsząd, uwa­żam, że za­czy­nam ci być nie­bez­piecz­nym… Moja oso­ba spra­wia wię­cej sen­za­cji niż ty… Wyjdź­my chy­ba, nie stra­cisz na­tem nic, moge ci za­rę­czyć… Sztu­ka nud­na, a pu­blicz­ność jesz­cze nud­niej­sza… Chodź­my pa­nie Ama­de­uszu, bo nie mam cza­su, Lwów nie był mi wca­le po dro­dze, z grzecz­no­ści pod­ją­łem się tyl­ko po­le­ce­nia do cie­bie.

– Ale któż pan je­steś, po­wiedz na­re­ście!

– Je­stem po­słan­ni­kiem czło­wie­ka, któ­ry ka­zał cię prze­pro­sić, że taką dzi­ką fi­gu­rą jak ja się wy­rę­cza, ale nie mógł zro­bić in­a­czej, bo so­bie w łeb strze­lił…

– Mó­wisz pan sa­me­mi za­gad­ka­mi… Ta cała mi­sty­fi­ka­cja za­czy­na mnie nu­dzić… Któż tedy do li­cha mógł ci dać po­le­ce­nie do mnie?…

– Twój stryj, pa­nie Ama­de­uszu, pan Krzysz­tof. Ama­de­usz zbladł na­gle. Wia­do­mość, udzie­lo­na mu przez nie­zna­jo­me­go spra­wi­ła na nim ogrom­ne wra­że­nie.

– Na Boga! – za­wo­łał drżą­cym gło­sem – więc mój stryj ode­brał so­bie ży­cie!

Nie­zna­jo­my po­twier­dził mil­cze­niem.

– Jak to się sta­ło, kie­dy, dla­cze­go? mów pan! – za­wo­łał Ama­de­usz z na­ci­skiem praw­dzi­we­go uczu­cia.

– Opo­wiem ci za­raz – od­rzekł nie­zna­jo­my – ale przedew­szyst­kiem wyjdź­my z te­atru… Od go­dzi­ny nie miesz­kasz pan nig­dzie, wiem o tem… Ale noc jest prze­ślicz­na, ja­sna i cie­pła, mo­że­my po­mó­wić pod otwar­tem nie­bem…

Ama­de­usz chwy­cił za ka­pe­lusz i wy­szedł za nie­zna­jo­mym.

Otrzy­ma­na wieść spra­wi­ła na mło­dym czło­wie­ku wra­że­nie bo­le­sne i głę­bo­kie. Z twa­rzy jego, do­tąd tak but­nej a roz­go­rącz­ko­wa­nej, tak dum­nej a de­spe­rac­kiej, znikł wy­raz gwał­tow­no­ści bez śla­du, oczy zła­god­nia­ły mu smut­nem wzru­sze­niem…

Nie­zna­jo­my uwa­żał to i zda­wał się pa­trzyć z współ­czu­ciem i sa­tys­fak­cją za­ra­zem na swe­go mło­de­go to­wa­rzy­sza.

Gdy się zna­leź­li na uli­cy, Ama­de­usz chwy­cił za ra­mię nie­zna­jo­me­go.

– Mów tedy, słu­cham cię… Nie­spo­dzie­wa­łem się, abym dziś jesz­cze do­znał wra­że­nia, któ­re­by ka­za­ło mi za­po­mnieć o wszyst­kiem i do­wio­dło, że ja, któ­ry wszyst­ko stra­ci­łem, mia­łem jesz­cze jed­na stra­tę do po­nie­sie­nia… Ale to już stra­ta ostat­nia… Bied­ny Krzysz­tof… on je­den mnie ko­chał i ro­zu­miał, i ja go szcze­rze ko­cha­łem… Mów, gdzie za­szła ta ka­ta­stro­fa i kie­dy?…

– Przed dwo­ma ty­go­dnia­mi, w Hom­bur­gu…

– W Hom­bur­gu… – po­wtó­rzył Ama­de­usz – więc skoń­czył, jak żył, wiecz­na ofia­ra swej na­mięt­no­ści i ha­zar­du…

– Tak jest, skoń­czył jak żył – po­wtó­rzył nie­zna­jo­my – bo tacy lu­dzie nie umie­ra­ją na­tu­ral­ną śmier­cią… Za­bi­ja­ją ich lub za­bi­ja­ją się sami…

– Przy­po­mi­nam so­bie te sło­wa, mó­wił to sam do mnie o so­bie…

– A do mnie mó­wił je tak­że o to­bie, pa­nie Ama­de­uszu – do­dał nie­zna­jo­my.

Ama­de­usz wes­tchnął i mil­czał.

Po chwi­li prze­cie­ra­jąc dło­nią swe czo­ło rzekł:

– Słu­cham cię.

– Nie daw­no, przed kil­ku za­le­d­wie mie­sią­ca­mi – po­czął nie­zna­jo­my – wi­dzia­łeś się z twym stry­jem…

Ama­de­usz po­chy­lił gło­wą po­ta­ku­ją­co.

– Krzysz­tof przy­szedł wte­dy do cie­bie jako nę­dzarz pra­wie…

– To nie na­le­ży do rze­czy – prze­rwał Ama­de­usz.

– Owszem na­le­ży, bądź tyl­ko cier­pli­wym. Sro­dze go był wte­dy zmal­tre­to­wał los, z któ­rym wiecz­ny pod­jazd pro­wa­dził… For­tu­na wy­rzu­ci­ła go na bruk z swe­go naj­nie­go­dziw­sze­go młyn­ka, ob­szar­pa­ne­go, ob­dar­te­go, głod­ne­go na­wet.. Wszyst­ko co miał, stra­cił i prze­grał… Mniej wię­cej znaj­do­wał się w ta­kiej sa­mej po­zy­cji, jak ty dziś, pa­nie Ama­de­uszu… Nie było mnie wte­dy przy nim, ale gdy się do­wie­dzia­łem o tem, by­łem pew­nym, że bied­ny Krzysz­tof w łeb so­bie pal­nie… Lu­bi­łem go bar­dzo i przy­jem­nie mi było, żem się omy­lił… Krzysz­tof wró­cił do kra­ju, sam nie wiem, o ja­kich środ­kach… Przy­był tu i od­szu­kał cie­bie…

– Lecz cóż da­lej, cóż da­lej!…

– Pan znaj­do­wa­łeś się wów­czas już sam na schył­ku – cią­gnął da­lej spo­koj­nie nie­zna­jo­my, nie zwa­ża­jąc na nie­cier­pli­wość Ama­de­usza – ale uczy­ni­łeś dlań co mo­głeś, owszem sto razy wię­cej niż mo­głeś… Wró­cił na­po­wrót z pie­niądz­mi za gra­ni­cę i swo­im zwy­cza­jem uwi­jał się mię­dzy ban­ka­mi gier. W tym cza­sie raz się z nim tyl­ko spo­tka­łem. Było to w Wies­ba­den. Przy­po­mi­nam so­bie, mó­wio­no wła­śnie wie­le o ja­kimś Niem­cu, co zgraw­szy się do nit­ki, ode­brał so­bie ży­cie, zo­sta­wia­jąc całą ro­dzi­nę swo­ją w naj­ostat­niej­szej nę­dzy. Krzysz­tof rzekł do mnie wów­czas na pół żar­to­bli­wie – ale kie­dyż on mó­wił ser­jo? – na­stę­pu­ją­ce sło­wa:

– Jacy ci lu­dzie głu­pi… Ten Nie­miec gnie­wa mnie praw­dzi­wie… Czło­wiek ro­zum­ny, któ­ry się po­świę­cił ha­zar­do­wi, nie strze­la so­bie wte­dy w łeb, kie­dy prze­grał, ale wte­dy, kie­dy wy­grał…

– Je­stem tedy spo­koj­ny o cie­bie – od­par­łem tym sa­mym to­nem żar­to­bli­wym. I istot­nie mo­głem być spo­koj­nym, bo grał za­wsze naj­nie­roz­trop­niej i naj­niesz­czę­śli­wiej w świe­cie. Roz­sta­łem się z nim, bo mia­łem inny cel po­dró­ży. By­łem wła­śnie w Ber­li­nie, kie­dy otrzy­mu­ję na­gle list od Krzysz­to­fa. Mniej wię­cej taka była jego osno­wa: Nie­sły­cha­ne sta­ły się rze­czy, mój dzi­ki ory­gi­na­le! Wy­staw so­bie, ten bied­ny mar­kiz wło­ski, któ­re­mu po­ży­czy­łem przed trze­ma laty, gdy wszyst­ko prze­grał co miał, kil­ka ty­się­cy du­ka­tów, po­ja­wił się tu w Hom­bur­gu i od­dał mi pie­nią­dze! Do­daw­szy je do tych, któ­re­mi po­ra­to­wał mnie po­czci­wy Ama­de­uszek, roz­po­czą­łem strasz­li­wą kam­pan­ję – i oto wy­gry­wa­łem, wy­gry­wa­łem bez koń­ca. Wy­gra­na ro­sła sza­le­nie… aż wczo­raj, wczo­raj, wy­obraź so­bie roz­bi­łem bank, ale to roz­bi­łem w puch… Wier­ny za­sa­dzie, nim ten list od­bie­rzesz, strze­lę so­bie w łeb. Przy­jeż­dżaj pro­szę cię na­tych­miast, zgłoś się do na­sze­go wspól­ne­go zna­jo­me­go Ar­tu­ra, któ­ry tu bawi i bądź eg­ze­ku­to­rem mego te­sta­men­tu..

– To były mniej wię­cej sło­wa li­stu – cią­gnął da­lej nie­zna­jo­my – wy­pusz­czam z nie­go nie­któ­re eks­pek­to­ra­cje, któ­re do mnie się sto­so­wa­ły i mnie tyl­ko ob­cho­dzą. Przy­je­cha­łem za­raz do Hom­bur­ga, uda­łem się do wska­za­nej oso­by i do­wie­dzia­łem się, że Krzysz­tof już nie żyje a na­wet już po­cho­wa­ny. Pod po­zo­rem, że ma od­być krót­ką po­dróż zo­sta­wił u wspo­mnia­nej oso­by pa­pie­ry i wszyst­kie pie­nią­dze, z po­le­ce­niem, aby je mnie wy­da­no. Ale za­raz na dru­gi dzień po znik­nię­ciu zna­le­zio­no jego cia­ło w oko­li­cy. Ode­brał so­bie ży­cie wy­strza­łem z pi­sto­le­tu.

Ama­de­usz słu­chał opo­wia­da­nia z bo­le­snem za­ję­ciem.

– Go za sza­leń­stwo, Boże mój!… – szep­nął drżą­cym i wzru­szo­nym gło­sem.

– Ode­bra­łem pie­nią­dze i pa­pie­ry i wy­peł­niam woię mego przy­ja­cie­la – mó­wił da­lej nie­zna­jo­my. – Tak jest mego przy­ja­cie­la, bo ko­cha­łem go i on mnie ko­chał.

Zda­wa­ło się, że roz­rzew­nie­nie opa­no­wa­ło przy tych sło­wach nie­zna­jo­me­go. Ale trwa­ło to tyl­ko jed­ną, prze­lot­ną chwil­kę. Gło­sem spo­koj­nym, pra­wie chłod­nym mó­wił da­lej:

– Ja­kie­go ro­dza­ju były ostat­nie roz­po­rzą­dze­nia Krzysz­to­fa, ja­kie mi dał in­for­ma­cje, jaką w ogó­le zo­sta­wił spu­ści­znę, to cię nie ob­cho­dzi, pa­nie Ama­de­uszu, a choć­byś był cie­ka­wym, na nic­by ci się to nie zda­ło. Jest to spra­wa mię­dzy mną a nie­bosz­czy­kiem, i ni­cze­go się w niej nie do­wiesz ode­mnie…

Ama­de­usz zda­wał się być za­to­pio­nym w smut­nych my­ślach i mil­czał cią­gle.

– Ale nie­bosz­czyk stryj twój – mó­wił zno­wu nie­zna­jo­my – zo­sta­wił tak­że po­le­ce­nie, któ­re cie­bie ob­cho­dzi. Mam list dla cie­bie…

– Gdzież jest, daj mi go pan na­tych­miast… – za­wo­łał nie­cier­pli­wie Ama­de­usz.

– A oprócz li­stu mam ci wy­pła­cić tak­że dług, któ­ry stryj za­cią­gnął u cie­bie, no­ta­be­ne z pro­cen­ta­mi, któ­ry ka­pi­ta­lik ten przy­niósł. Pro­cen­ta te wy­no­szą trzy­dzie­ści razy tyle, ile wy­no­si­ła po­ży­czo­na suma. Mam ci, pa­nie Ama­de­uszu, wy­pła­cić: trzy­kroć sto ty­się­cy – zł… reń­skich go­tów­ką…

Wy­ma­wia­jąc te sło­wa a mia­no­wi­cie sumę pie­nię­dzy po­wol­nie i z na­ci­skiem, nie­zna­jo­my spo­gląd­nął ba­daw­czo na Ama­de­usza.

Ama­de­usz miał wpraw­dzie minę zdzi­wio­ną, ale z twa­rzy jego me znik­nął wy­raz smut­ku i współ­czu­cia.

– Skoń­czy­łem – ode­zwał się nie­zna­jo­my – a je­że­li ci to nie zro­bi róż­ni­cy, skoń­czy­my na­tych­miast in­te­res. Chciał­bym ju­tro ra­niut­ko wy­je­chać…

Ama­de­usz mil­czał i po chwi­li do­pie­ro bu­dząc się z za­du­my od­po­wie­dział:

– Wszyst­ko, co mi pan te­raz po­wie­dzia­łeś, jak sen wy­glą­da… Istot­nie nie wiem, czy ma­rzę czy mó­wię na ja­wie z pa­nem, któ­ry sta­jesz przedem­ną jak w fan­ta­stycz­nej baj­ce…. Mó­wi­łeś mi, że przy­no­sisz mi nie­spo­dzie­wa­ne ju­tro. Nie wiem czy to ju­tro przy­jąć moge…. Je­stem za­nad­to pod wra­że­niem wia­do­mo­ści, któ­re mi pan przy­no­sisz…

– Bę­dziesz miał czas ochło­nąć z tych wra­żeń – od­parł nie­zna­jo­my – ja nie mam dziś cza­su czy­nić na panu ob­ser­wa­cji psy­cho­lo­gicz­nych. Ża­łu­ję na­wet tego, bo lu­bię je… zresz­tą co mnie ob­cho­dzi, ie ci się całe zaj­ście wy­da­je tak fan­ta­stycz­nem. Wi­dzia­łem fan­ta­stycz­niej­sze….

– Ale po­wie­dzie mi pan przy­najm­niej – za­py­tał Ama­de­usz – jak się na­zy­wasz, kto je­steś?…

– Roch.

– To imię tyl­ko.

– Imię albo na­zwi­sko, jak ci się po­do­ba…

– Ależ mój pa­nie – do­dał Ama­de­usz – uwzią­łeś się nie­li­to­ści­wie, do ca­łe­go swe­go awan­tur­ni­cze­go po­sel­stwa do­da­wać jesz­cze wię­cej mi­stycz­nych po­zo­rów. Wy­znaj sam czy mi wy­star­cza…

– Na­zwi­sko, któ­re ci wy­mie­ni­łem? – prze­rwał nie­zna­jo­my – je­że­li tyl­ko ono mnie wy­star­cza­ło i za­wsze wy­star­cza, cze­muż­by nie wy­star­czy­ło to­bie? Oso­ba moja nie zna­czy nic w tej ca­łej dziw­nej hi­stor­ji, je­że­li ci się ją tak na­zwać po­do­ba. Je­stem pro­stym po­śred­ni­kiem, speł­niam ostat­nią wolę mego przy­ja­cie­la, na­zy­wam się Roch, nie mam cza­su, po­wie­dzia­łem ci wszyst­ko, za­czy­nam się nu­dzić i pro­szę za mną, bo tu miesz­kam…

Ama­de­usz, któ­ry do­tąd szedł ma­chi­nal­nie za nie­zna­jo­mym, uj­rzał te­raz że zna­lazł się przed jed­nym z po­spo­lit­szych ho­te­lów. Chciał jesz­cze coś mó­wić, ale nie­zna­jo­my wziął go pod ra­mię i po­pro­wa­dził z sobą.

Wy­szli na pierw­sze pię­tro a nie­zna­jo­my otwo­rzył drzwi do jed­ne­go z po­ko­jów, i wszedł­szy do środ­ka za­pa­lił świe­cę.

Na sto­le i na zie­mi le­ża­ły skrom­ne przy­bo­ry po­dróż­ne: płaszcz, pla­id, tor­ba, re­wol­wer w fu­te­ra­le i nie duży skó­rza­ny ku­fe­rek. Nie­zna­jo­my pro­sił Ama­de­usza, aby usiadł, a sam wy­do­był z za­na­drza ogrom­ny pu­la­res. Wy­cią­gnął z po­śród mnó­stwa pa­pie­rów list je­den i wrę­czył go Ama­de­uszo­wi.

Ama­de­usz szyb­ko roz­ła­mał pie­cząt­kę i po­czął czy­tać. List był krót­ki, dzi­wacz­ny, a na­wet we­so­ły i jo­wial­ny, lecz nie za­wie­rał żad­nych no­wych szcze­gó­łów. Stryj Krzysz­tof od­wo­ły­wał się w nim do swe­go po­uf­ni­ka i przy­ja­cie­la – Ro­cha, jak się wy­ra­żał: "be­styi dzi­kiej, ory­gi­nal­nej, ale po­czci­wej i bar­dzo cie­ka­wej".

– Czy­taj pan uważ­nie – ode­zwał się Roch – prze­wra­ca­jąc mię­dzy pa­pie­ra­mi ol­brzy­mie­go swe­go port­fe­lu. – Ten wa­ry­at sta­ry umiał pi­sać cie­ka­we li­sty. Mam ich całą kol­lek­cję. W domu od­czy­taj go raz jesz­cze. Krzysz­tof umiał pi­sać mię­dzy wier­sza­mi. Cóż z tego! Był to naj­głup­szy ro­zum­ny czło­wiek, któ­re­go zna­łem…

– Pro­szę te­raz bli­żej – ode­zwał się po chwi­li mil­cze­nia Roch – masz tu pie­nią­dze. Zmie­ni­łem je na we­xle naj­lep­szych do­mów. Je­den masz na dom ban­ko­wy tu­tej­szy, trzy na domy za­gra­nicz­ne…

Ama­de­usz wziął we­xle ma­chi­nal­nie z rak nie­zna­jo­me­go.

– Tyl­ko je ogląd­nij do­brze pa­nie Amu­de­uszu – na­po­mi­nał ten­że – bo pod­pi­szesz mi kwit na ode­bra­ną sumę…

I pod­su­wa­jąc mu kart­kę małą pa­pie­ru, po­dał mu ołó­wek. Ama­de­usz, któ­ry w ca­łem tem dziw­nem zaj­ściu prze­sta­wał so­bie już zda­wać spra­wę z tego, co sły­szał i co mu ro­bić ka­za­no, pod­pi­sał rzu­ciw­szy okiem po­bież­nie na kart­kę.

Nie­zna­jo­my scho­wał kwit pod­pi­sa­ny i rzekł do mło­de­go czło­wie­ka:

– A te­raz, pa­nie Ama­de­uszu, że­gnam cię…

– Jak to, wiec nic mi pan już nie po­wiesz ani o stry­ju, ani o so­bie, ani o ca­łej tej hi­stor­ji, któ­ra, po­wta­rzam, snem mi się ist­nym wy­da­je?…

– Nic. Mógł­bym ci tyl­ko wy­cią­gnąć z niej mo­rał pięk­ny… Ale nie wie­rzę w sku­tecz­ność mo­ra­łów. Do­świad­cze­nia nie moż­na an­ty­cy­po­wać… Idź, śnij co chcesz i rób co chcesz… Do­bra­noc!

– Ależ tak być nie może! – za­wo­łał znie­cier­pli­wio­ny Ama­de­usz – Je­steś pan bar­dziej za­gad­ko­wym niż po­sel­stwo two­je, niż los, któ­ry cię tu spro­wa­dza, w tej chwi­li wła­śnie, kie­dy ja…

– Ale wiem, wiem o wszyst­kiem, znam hi­stor­ję two­ją do­kład­niej niź ty sam…

– To nie­po­dob­na!

– Do­bra­noc!

– Do ju­tra tedy, a ju­tro zo­ba­czy­my się prze­cież?

– Nie. Sko­ro świt wy­jeż­dżam.

– Gdzież pana mam szu­kać?

– Po co?

– Czyż nie spo­tka­my się już nig­dy w ży­ciu?

– Może.

Od­po­wia­da­jąc krót­ko i z lek­kim uśmie­chem iro­nicz­nej ja­kiejś sa­tys­fak­cji, nie­zna­jo­my wziął świe­cę ze sto­ła i sta­nąw­szy przy drzwiach otwo­rzył je Ama­de­uszo­wi.

Ama­de­usz chciał się oprzeć jesz­cze, chciał co mó­wić, ale wzrok nie­zna­jo­me­go zda­wał się co­raz na­tar­czy­wiej na­le­gać, aby się usu­nął. Prze­kro­czył tedy próg a nie­zna­jo­my wziął go za rękę, uści­snął ją, a po­tem drzwi gło­śno za­mknął i za­ry­glo­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: