- W empik go
Hazardy: powieść współczesna - ebook
Hazardy: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 401 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W teatrze było pełno. Grano nową sztukę a grano ją na cel dobroczynny, wzięty tym razem w opiekę przez najarystokratyczniejsze koła stolicy. Najwykwintniejsze towarzystwo zajęło loże – a demokratyczny parkiet nie dał się także zawstydzić. Roił się od niezliczonych widzów, którzy z prawdziwie katońską wytrwałością znosili parną i duszną atmosferę sali.
Bardzo to było modnie, być tego wieczora w teatrze! Bardziej nawet modnie niż miłosiernie. Miłosierdzie dla ubogich było tym razem koniecznością dobrego tonu. Tak trudno było dostać biletów! Dwie księżny i cztery hrabiny przedawały je same przy kasie! Obecność w teatrze nadawała patent wyższego "szyku", a samo przedstawienie podwójnie było ciekawe!
Były bowiem tego wieczora dwa spektakle. Jeden na scenie, drugi między widzami. Można było podziwiać najwytworniejsze towarzystwo, najpiękniejsze damy, najprzepyszniejsze toalety – poić się widokiem ognistych oczów i błyszczących brylantów, pięście ucho fałszywą deklamacją bohaterki na scenie i słodkim szeptem bohaterek po lożach.
Pierwsza bohaterka na scenie była tego wieczora wyjątkowo ostatnią. Nikt nie patrzył na nią, nikt nie słuchał biedaczki. Najtragiczniejsze jej pozy i najczulsze modulacje głosu nie mogły wytrzymać rywalizacji z zajęciem, które wzbudzała widokiem swym barwnym i świetnym sama publiczność.
Było tego wieczora dużo satysfakcji dla oka, dużo przyjernności dla dobroczynnego serca i dużo dochodu dla ubogich…
Wśród takiej olśniewającej świetności i barwności towarzystwa trudno było tak prędko zwrócić na siebie uwagę jednostce, zwłaszcza jeżeli jednostka ta nie była dama strojna w najczarowniejsze wdzięki urody i w najbogatszy przepych stroju. A przecież każde bystrzejsze oko, każdego widza z zmysłem spostrzegawczym musiała uderzyć twarz jedna ujęta w ramy parterowej loży.
Była to twarz tak wybitna swym wyrazem, tak jakiemś odmiennem, jaskrawem piętnem różniąca się od reszty pogodnych i uśmiechniętych albo przynajmniej spokojnych fizjognomij – że niepodobna było nie spo – strzedz jej od razu, a spostrzegłszy nie obserwowaćjej dłużej.
Twarz ta była piękna, a należała do młodego mężczyzny. Blada, ocieniona bujnym, z fantazją i w nieładzie podgarniętym włosem, więziła wyrazem przenikającym, patrzyła oczyma gorejącemi, pełnemi tajemniczej głębi i zagadki, drgała uśmiechem oryginalnym, prawie strasznym…
Miała w sobie coś rozpacznego i wyzywającego zarazem, urągało z niej jakieś szyderstwo, pałała gorączka, maskowana dziwna zawziętością i zuchwałą butą. Zdawało się, że ten człowiek chciał brawować swoją twarzą publiczność całą, tak przyzwoitą, tak piękną, tak modną, tak wystrojoną i tak gładko strychulcem dobrego tonu zniwelowaną…
Parter nie od razu zauważał tego pięknego, młodego mężczyznę z takim oryginalnym wyrazem twarzy, ale z lóż przypatrywano mu się ciekawie. Poznać nawet można było łatwo, że go znano, że coś o nim szczególnego wiedziano, bo mnóstwo spojrzeń, maskowanych binoklami, zwracało się ku niemu. Na niektórych twarzach, a nawet na bardzo pięknych niewieścich, widać było przy tem wyraz pewnej sympatji, a niektóre przecudne oczka oblewały go takiem spojrzeniem współczucia, że nie jeden lew z wymuskaną grzywą pozazdrościć mu mógł tego szczęścia.
Ale to właśnie zdawało się niecierpliwić a nawet gniewać młodego mężczyznę. Ile razy bowiem spotkał się z takiem spojrzeniem, przybierał zawsze minę jeszcze dumniejszą, jeszcze bardziej wyzywającą, stanowczo niegrzeczną i effroncka nawet. Osobliwie uśmiechem szyderczym straszył wszystkich, tak że ukradkiem tylko nań patrzano, aby się z nim nie spotkać.
Osobliwie w jednej z przeciwnych lóż pierwszego piętra praktykowano taką maskowaną, bojaźliwą ale uporną obserwację. Siedziały tam dwie komtessy i jedna baronowa. Komtessy na przodzie, baronowa z tylu, ze względów szlacheckiej rangi zapewne. Komtessy były bardzo stare i bardzo nieładne, a baronowa była bardzo nieładna i bardzo stara, a wszystkie trzy były widocznie bardzo ciekawe i bardzo gadatliwe. Go chwila jedna szeptała coś drugiej do ucha, a ruch ich ufontaziowanych głów przy wzajemnem nadstawianiu uszu był tak regularny i szybki, że przypominał jakąś bardzo dowcipnie skombinowaną maszynę.
Miedzy temi trzema twarzami pojawiała się z ciemnej perspektywy loży trzecia, męzka, pomarszczona, zgrzybiała i gładko ogolona, której blade, bezzębne usta poruszały się z taką szybkością, że sprawiały mały zawrót głowy, a na której najwyraźniej widać było, że jej właściciel wprosił się do loży i że był bezpłatnym widzem "dobroczynnego przedstawienia.."
Ale za gościnność odpłacał się trzem paniom bardzo hojnie, bo opowiadał im jakieś wielce ciekawe rzeczy. Opowiadał im coś o tym zagadkowym młodym człowieku i dla tego też i my pospieszymy podsłuchać tę rozmowę.
– Więc powiadasz pan, panie Norbercie – poczęła jedna z pań – że już po nim!…
I machnęła znacząco suchą, wychudłą dłonią.
– Kompletny bankrut – pospieszył z odpowiedzią pan Norbert – przed dwoma dniami oddał cały majątek za długi, nie został mu ani szeląg…
– No i patrzcie – odezwała się baronowa – a taką ma dobrą minę!
– To prawdziwy skandal – rzekł na to p. Norbert – patrzcie panie, z jaką on dumą i effronterją patrzy na wszystkich! Trzeba być bezwstydnym, aby tak fanfaronować! Człowiek bez jutra, człowiek, co nie miałby już czem zapłacić fiakra, gdyby nie chciał wracać piechotą z teatru do domu! To prawdziwy skandal!
– I co go tak do reszty zrujnowało?
– Najpierw jego szaleństwo. To waryat był zawsze. Nie miał nigdy wielkiego majątku, a wyrzucał pieniądze jak Nabob indyjski! Grał pierwszą rolę, dogadzał swej fantazji, która trochę za bujną była, i przyszło, co przyjść musiało! Ale to taka familja. A stryj jego? Przed dwoma miesiącami wrócił zgrany do nitki z zagranicy, przybył obszarpany, odarty i głodny jak żebrak, ale bratanek poratował go już nie wiem po raz który, nie wiedząc że sam tak rychło zmieni się w nędzarza prawie!…
– Cóż on teraz pocznie! Zapewne ma jakie talenta i będzie zarabiał…
– Ale on nic nie umie! Co zarobi człowiek, quin'est bon, qu'd faire des bouteilles vides avec des bouteilles pleines.
– Słyszałam – odezwała się jedna z pań – że jakaś awanturę zrobił tu temi dniami!
– Ale czy jedną! hrabino – podchwycił szybko p. Norbert – to szalony człowiek, rabiat, morderca. Kiedy był zmuszony jednem posunięciem pióra zrzec się całego majątku, została mu jeszcze jakaś sumka gotówki. Zaraz wyprawił suta kolacyjkę kawalerską, orgię bachancką, na której…
– Były zapewne i kobiety! Ach! nie opowiadaj wszystkiego panie Norbercie – zawołała skromnie baronowa – to jakaś skandaliczna historja…
– Najskandaliczniejszy był koniec. Po niewiem już ilu kieliszkach szampana począł prawić swym towarzyszom najokropniejsze impertynencje. Każdemu palnął upokarzające kazanie i zmusił zaraz nazajutrz trzech do pojedynku: Augusta, Artura i Kamila.
– Okropnie!
– August stchórzył na placu i musi teraz biedaczysko odbywać podróż, aby zniknąć z oczów na czas jakiś, Arturowi strzaskał kulą ramię, a Kamil biedny stracił pół, ale to literalnie pół nosa od szabli tego szaleńca!
– Mógł stracić; miał z czego! – rzekła złośliwie baronowa – Kamil miał tyle nosa!
Pan Norbert uśmiechnął się grzecznie na ten dowcip i opowiadał dalej:
– Potem uganiał cały dzień na swym wierzchowcu, przepysznym arabie, za którego ofiarował mu był przed chwilą hrabia Seweryn dwa tysiące dukatów. Gdy wracał z tej szalonej gonitwy, zlazł przed rogatka z konia, dobył rewolweru, palnął koniowi w łeb kulą i wrócił piechotą do miasta. Po drodze obłożył szpicrutem jakiegoś majora, jak powiada za to, że miał uszy kłapiaste, których on od dzieciństwa nie lubił…
– A to straszny szaleniec!
– Nie do uwierzenia, co wyrabiał. Chciał być dzisiaj koniecznie w teatrze a była tylko jedna loża, właśnie vis á vis tej, którą ma pani Sylwia…
– Pani Sylwia! – szepnęły od razu wszystkie trzy emerytowane gracje – więc ona jest w teatrze!
– Jest, i dla tego tak mu chodziło o tę lożę. Ale ten sam powód miał i książę Neron. Poczęli się licytować o bilet, i kupił go za 500 reńskich, bo książę stchórzył i przed wysoką sumą i przed szaloną miną tego opryszka…
– Dzięki Bogu – westchnęła jedna hrabina – że to wieczór dla ubogich!
– A cóż pani Sylwia?… – zapytała druga.
– Pani Sylwia nie kocha go, i to go właśnie do owej furji przyprowadza.
Więc ona jest w teatrze i siedzi naprzeciw niego – szepnęły znowu chórem damy – jak też wygląda?
I trzy chude pomarszczone szyje wyciągnęły się z loży.
Pójdziemy za kierunkiem spojrzeń ciekawych dam i zaglądniemy do wskazanej loży.
Na tle ciemnem loży rysowało się popiersie kobiety, której piękność była w całem znaczeniu tego słowa imponującą. Kobieta ta mogła mieć lat dwadzieścia kilka, a była w owym stanie najzupełniejszego, najrozkoszniejszego rozwoju, jakie się spotyka tylko u młodych mężatek.
Twarz jej była cery wielce białej i delikatnej, ale uderzała zarazem wyrazem… zdrowia i życia. Rysy twarzy nie były może skończenie piękne, ale niepospolite i wybitne. Był w nich powab jakiś nie ujęty a olśniewający. Nad czołem prześlicznie sklepionem zwijały się bogate sploty bujnych, półciemnych włosów, oczy duże pałały ogniem namiętnym, tryskały siłą temperamentu, choć je troche tłumiła… lekka mgła marzenia i obojętności czy przesytu. Nosek jej był wielce powabnego choć nie klasycznego zakroju, cudowne usta mówiły milcząc.
Kobieta ta rozparta niedbale w krześle patrzyła obojętnym wzrokiem na scenę lub rozmawiała z znajomymi mężczyznami, którzy ją często odwiedzali w loży. Najczęściej oczy jej nie patrzyły nigdzie, tonęły gdzieś w próżni, w powietrzu… pójść za ich spojrzeniem było niepodobna. To dodawało im osobnego uroku.Ów młody mężczyzna z tak dziwnie wzburzoną a tak wyzywającą twarzą spoglądał ustawicznie na tę piękną kobietę. Gdy patrzył na nią, można było widzieć, jak twarz jego bardziej jeszcze grać zaczynała wzruszeniem, namiętnością, gniewną rozpaczą nawet. Nieraz wzrok jego przenikający, ognisty i prawie straszny tkwił całemi minutami w pięknej twarzy. Zdawało się, że taki wzrok nieprzepartą swą magnetyczną siłą zmusi osobę, na którą patrzy, aby się zwróciła oczyma ku niemu.
Tym razem magnetyzm ten był bezsilnym. Pani Sylwia nie widziała wcale siedzącego naprzeciw mężczyzny, nie uważała go; oczy jej, które zdawały się być wszędzie, nie spoczęły nigdy na jego loży. Może go widzieć nie chciała.
W tym niemem prawie, bo tylko na cichych szeptach i spojrzeniach opartem widowisku, które się odbywało w teatrze po za sceną, odgrywało rolę swoją także pewne indywiduum, oddzielone zda się całą przepaścią towarzyskiej różnicy od osób opisanych.
Do gry spojrzeń w regionie lóż wmieszała się para siwych, dużych i bystrych oczu z regionu najwyższego, z galerji. Ta para oczów patrzyła się upornie na młodego mężczyznę w loży, z zajęciem spokojnem i pełnem pewności.
Wśród tłumu szaraczkowej publiczności na galerji wyróżniało się od razu jakieś indywiduum wysokie, krępe, brodate i po swojemu oryginalne. Był to mężczyzna w średnim wieku, ubrany w bluzę wypłowiałą i najdziwaczniej pogięty kapelusz włoski, który z fantazją przechylał mu się na prawe ucho. Twarz jego koścista, ogorzała, była wybitnie markowaną, tak że nawet z dołu mimo znacznej odległości galerji można było zając się jej rysami. Bujny, zdziczały zarost ocieniał twarz tego widza, a z pod gęstej brody wyglądała naga, szeroka, po herkulesowsku muskularna szyja, ujęta tylko w szeroki, wyłożony kołnierz czerwonej koszuli. Człowiek ten wyglądał na ujeżdżacza lub akrobatę.
Spoglądał on często na rąbek kurtyny, jakby pragnął, aby się prędko spuściła. Nareszcie doczekał się tego, akt się skończył – a w tejże chwili zniknął brodacz w czerwonej koszuli z swego miejsca na galerji.
W kilka chwil potem można było zauważać, jak oczy prawie całej publiczności zwróciły się nagle do loży owego młodego człowieka z twarzą tak dziwnie wzburzoną i z dumna desperacką. Posypały się spojrzenia na jego lożę – skierował się ku niej rój cały lornetek. Bo tez istotnie można się było zdziwić. Po za plecyma młodego człowieka pojawiła się barczysta, wysoka postać brodacza w czerwonej koszuli, który nie tylko nie zdjął kapelusza wchodząc do loży, ale go jeszcze dziwaczniej na bok zasadził.
Młody mężczyzna łowił w tej chwili tak rozpaczliwie spojrzenie pięknej kobiety z loży naprzeciw położonej, a tak był rozjątrzony i wzburzony, że nie słyszał nawet, iż ktoś wszedł do jego loży.
Człowiek w czerwonej koszuli stał chwilkę spokojnie, jakby nie chciał przeszkadzać, i spoglądnął wzrokiem śmiałym i pewnym na salę teatralną – potem postąpił bliżej i podniósłszy swą szeroką, dużą dłoń, położył ją na ramieniu młodego mężczyzny…
Dotknięty dłonią zwrócił się szybko i spojrzał gniewnym i zdziwionym zarazem wzrokiem na swego oryginalnego gościa…
Oryginał w czerwonej koszuli nie zmięszał się tem niegościnnem powitaniem, ale zmierzył spokojnym, badawczym wzrokiem młodego człowieka, który zniecierpliwiony i rozgniewany poufałością nieznajomego, chciał już wybuchnąć głośno niechęcią. Ale właśnie owo spokojne, pełne pewności spojrzenie, z jakiem się spotkał, dziwną siłą powstrzymało go zaraz w pierwszym impecie.
– Kto pan jesteś, czego żądasz? – zapytał łagodniej nieco niż zamierzał, ale zawsze szorstko młody człowiek. – Omyliłeś się pan zapewne…
– Wszakże mówię z panem Amadeuszem Ordawskim?… – odpowiedział spokojnym głosem nieznajomy.
Młody człowiek skinął w odpowiedź głową a potem spojrzał niecierpliwie na swego gościa, jakby go wzywał do szybkiego usprawiedliwienia się z tak niestosownej wizyty.
Nieznajomy w czerwonej koszuli przypatrywał mu się tymczasem pilnie i z zajęciem.
– Cóż u licha! – wybuchnął Amadeusz, bo odtąd już tak nazywać go możemy – czy mnie pan przyszedłeś oglądnąć!…
– Zacząłem wprawdzie od tego – odpowiedział z lekkim uśmiechem nieznajomy – ale to nie jedyny cel mych odwiedzin, choć ciekawą jest rzeczą widzieć tak młodego człowieka..
Amadeusz tupnął nogą o podłogę loży i mars wystąpił mu na czoło.
– Tak młodego człowieka – kończył z niewzruszoną flegmą nieznajomy – który tak prędko skwitował się ze światem i znalazł się nagle bez jutra…
Amadeusz osłupiał na słowa nieznajomego, który na wzrok jego rozsrożony odpowiadał ciągle spokojną miną i uśmiechem na pół żartobliwym, na pół szyderczym…
– Wychodź pan natychmiast! – zawołał po chwili, tłumiąc głos i hamując oburzenie.
– Ależ powoli… powoli… panie Amadeuszu… – odpowiedział gość niezmięszany – zostaniesz lwem dnia, nie potrzebując expensować się na skandal w teatrze… Żart na bok" mam do pana interes.
– Tu nie pora i nie miejsce do interesów, a pańskie natręctwo jest niesłychanem!
– Są, mój panie Amadeuszu, interesa – odpowiedział nieznajomy tonem najspokojniejszym, który najbardziej zdawał się jątrzyć młodego człowieka – są interesa, na które zawsze pora i miejsce… Zresztą gdzie cię szukać i gdzie z tobą mówić, kiedy zdajesz się być na wylocie gdzieś na koniec świata… albo… albo i dalej…
Ostatnie te słowa wyrzekł nieznajomy z ironicznym naciskiem i spojrzał znaczącym wzrokiem na Amadeusza.
– Jesteś dzieckiem szczęścia, faworytem ślepego przypadku, pieszczoszkiem hazardu, panie Amadeuszu… – ciągnął dalej nieznajomy nie dając przyjść do słowa zdumionemu. Skończyłeś, a z nieba spada ci początek, przehulałeś wczoraj a ono do ciebie wraca, nie miałeś już jutra a przynoszą ci je niespodzianie…
Amadeusz patrzał na mówiącego jak na szaleńca.
– Dziwią cię te argumenta moje – prawił tymczasem dalej brodacz w czerwonej koszuli – mam silniejsze w kieszeni… Ale patrz, jak nas obserwują zewsząd, uważam, że zaczynam ci być niebezpiecznym… Moja osoba sprawia więcej senzacji niż ty… Wyjdźmy chyba, nie stracisz natem nic, moge ci zaręczyć… Sztuka nudna, a publiczność jeszcze nudniejsza… Chodźmy panie Amadeuszu, bo nie mam czasu, Lwów nie był mi wcale po drodze, z grzeczności podjąłem się tylko polecenia do ciebie.
– Ale któż pan jesteś, powiedz nareście!
– Jestem posłannikiem człowieka, który kazał cię przeprosić, że taką dziką figurą jak ja się wyręcza, ale nie mógł zrobić inaczej, bo sobie w łeb strzelił…
– Mówisz pan samemi zagadkami… Ta cała mistyfikacja zaczyna mnie nudzić… Któż tedy do licha mógł ci dać polecenie do mnie?…
– Twój stryj, panie Amadeuszu, pan Krzysztof. Amadeusz zbladł nagle. Wiadomość, udzielona mu przez nieznajomego sprawiła na nim ogromne wrażenie.
– Na Boga! – zawołał drżącym głosem – więc mój stryj odebrał sobie życie!
Nieznajomy potwierdził milczeniem.
– Jak to się stało, kiedy, dlaczego? mów pan! – zawołał Amadeusz z naciskiem prawdziwego uczucia.
– Opowiem ci zaraz – odrzekł nieznajomy – ale przedewszystkiem wyjdźmy z teatru… Od godziny nie mieszkasz pan nigdzie, wiem o tem… Ale noc jest prześliczna, jasna i ciepła, możemy pomówić pod otwartem niebem…
Amadeusz chwycił za kapelusz i wyszedł za nieznajomym.
Otrzymana wieść sprawiła na młodym człowieku wrażenie bolesne i głębokie. Z twarzy jego, dotąd tak butnej a rozgorączkowanej, tak dumnej a desperackiej, znikł wyraz gwałtowności bez śladu, oczy złagodniały mu smutnem wzruszeniem…
Nieznajomy uważał to i zdawał się patrzyć z współczuciem i satysfakcją zarazem na swego młodego towarzysza.
Gdy się znaleźli na ulicy, Amadeusz chwycił za ramię nieznajomego.
– Mów tedy, słucham cię… Niespodziewałem się, abym dziś jeszcze doznał wrażenia, któreby kazało mi zapomnieć o wszystkiem i dowiodło, że ja, który wszystko straciłem, miałem jeszcze jedna stratę do poniesienia… Ale to już strata ostatnia… Biedny Krzysztof… on jeden mnie kochał i rozumiał, i ja go szczerze kochałem… Mów, gdzie zaszła ta katastrofa i kiedy?…
– Przed dwoma tygodniami, w Homburgu…
– W Homburgu… – powtórzył Amadeusz – więc skończył, jak żył, wieczna ofiara swej namiętności i hazardu…
– Tak jest, skończył jak żył – powtórzył nieznajomy – bo tacy ludzie nie umierają naturalną śmiercią… Zabijają ich lub zabijają się sami…
– Przypominam sobie te słowa, mówił to sam do mnie o sobie…
– A do mnie mówił je także o tobie, panie Amadeuszu – dodał nieznajomy.
Amadeusz westchnął i milczał.
Po chwili przecierając dłonią swe czoło rzekł:
– Słucham cię.
– Nie dawno, przed kilku zaledwie miesiącami – począł nieznajomy – widziałeś się z twym stryjem…
Amadeusz pochylił głową potakująco.
– Krzysztof przyszedł wtedy do ciebie jako nędzarz prawie…
– To nie należy do rzeczy – przerwał Amadeusz.
– Owszem należy, bądź tylko cierpliwym. Srodze go był wtedy zmaltretował los, z którym wieczny podjazd prowadził… Fortuna wyrzuciła go na bruk z swego najniegodziwszego młynka, obszarpanego, obdartego, głodnego nawet.. Wszystko co miał, stracił i przegrał… Mniej więcej znajdował się w takiej samej pozycji, jak ty dziś, panie Amadeuszu… Nie było mnie wtedy przy nim, ale gdy się dowiedziałem o tem, byłem pewnym, że biedny Krzysztof w łeb sobie palnie… Lubiłem go bardzo i przyjemnie mi było, żem się omylił… Krzysztof wrócił do kraju, sam nie wiem, o jakich środkach… Przybył tu i odszukał ciebie…
– Lecz cóż dalej, cóż dalej!…
– Pan znajdowałeś się wówczas już sam na schyłku – ciągnął dalej spokojnie nieznajomy, nie zważając na niecierpliwość Amadeusza – ale uczyniłeś dlań co mogłeś, owszem sto razy więcej niż mogłeś… Wrócił napowrót z pieniądzmi za granicę i swoim zwyczajem uwijał się między bankami gier. W tym czasie raz się z nim tylko spotkałem. Było to w Wiesbaden. Przypominam sobie, mówiono właśnie wiele o jakimś Niemcu, co zgrawszy się do nitki, odebrał sobie życie, zostawiając całą rodzinę swoją w najostatniejszej nędzy. Krzysztof rzekł do mnie wówczas na pół żartobliwie – ale kiedyż on mówił serjo? – następujące słowa:
– Jacy ci ludzie głupi… Ten Niemiec gniewa mnie prawdziwie… Człowiek rozumny, który się poświęcił hazardowi, nie strzela sobie wtedy w łeb, kiedy przegrał, ale wtedy, kiedy wygrał…
– Jestem tedy spokojny o ciebie – odparłem tym samym tonem żartobliwym. I istotnie mogłem być spokojnym, bo grał zawsze najnieroztropniej i najnieszczęśliwiej w świecie. Rozstałem się z nim, bo miałem inny cel podróży. Byłem właśnie w Berlinie, kiedy otrzymuję nagle list od Krzysztofa. Mniej więcej taka była jego osnowa: Niesłychane stały się rzeczy, mój dziki oryginale! Wystaw sobie, ten biedny markiz włoski, któremu pożyczyłem przed trzema laty, gdy wszystko przegrał co miał, kilka tysięcy dukatów, pojawił się tu w Homburgu i oddał mi pieniądze! Dodawszy je do tych, któremi poratował mnie poczciwy Amadeuszek, rozpocząłem straszliwą kampanję – i oto wygrywałem, wygrywałem bez końca. Wygrana rosła szalenie… aż wczoraj, wczoraj, wyobraź sobie rozbiłem bank, ale to rozbiłem w puch… Wierny zasadzie, nim ten list odbierzesz, strzelę sobie w łeb. Przyjeżdżaj proszę cię natychmiast, zgłoś się do naszego wspólnego znajomego Artura, który tu bawi i bądź egzekutorem mego testamentu..
– To były mniej więcej słowa listu – ciągnął dalej nieznajomy – wypuszczam z niego niektóre ekspektoracje, które do mnie się stosowały i mnie tylko obchodzą. Przyjechałem zaraz do Homburga, udałem się do wskazanej osoby i dowiedziałem się, że Krzysztof już nie żyje a nawet już pochowany. Pod pozorem, że ma odbyć krótką podróż zostawił u wspomnianej osoby papiery i wszystkie pieniądze, z poleceniem, aby je mnie wydano. Ale zaraz na drugi dzień po zniknięciu znaleziono jego ciało w okolicy. Odebrał sobie życie wystrzałem z pistoletu.
Amadeusz słuchał opowiadania z bolesnem zajęciem.
– Go za szaleństwo, Boże mój!… – szepnął drżącym i wzruszonym głosem.
– Odebrałem pieniądze i papiery i wypełniam woię mego przyjaciela – mówił dalej nieznajomy. – Tak jest mego przyjaciela, bo kochałem go i on mnie kochał.
Zdawało się, że rozrzewnienie opanowało przy tych słowach nieznajomego. Ale trwało to tylko jedną, przelotną chwilkę. Głosem spokojnym, prawie chłodnym mówił dalej:
– Jakiego rodzaju były ostatnie rozporządzenia Krzysztofa, jakie mi dał informacje, jaką w ogóle zostawił spuściznę, to cię nie obchodzi, panie Amadeuszu, a choćbyś był ciekawym, na nicby ci się to nie zdało. Jest to sprawa między mną a nieboszczykiem, i niczego się w niej nie dowiesz odemnie…
Amadeusz zdawał się być zatopionym w smutnych myślach i milczał ciągle.
– Ale nieboszczyk stryj twój – mówił znowu nieznajomy – zostawił także polecenie, które ciebie obchodzi. Mam list dla ciebie…
– Gdzież jest, daj mi go pan natychmiast… – zawołał niecierpliwie Amadeusz.
– A oprócz listu mam ci wypłacić także dług, który stryj zaciągnął u ciebie, notabene z procentami, który kapitalik ten przyniósł. Procenta te wynoszą trzydzieści razy tyle, ile wynosiła pożyczona suma. Mam ci, panie Amadeuszu, wypłacić: trzykroć sto tysięcy – zł… reńskich gotówką…
Wymawiając te słowa a mianowicie sumę pieniędzy powolnie i z naciskiem, nieznajomy spoglądnął badawczo na Amadeusza.
Amadeusz miał wprawdzie minę zdziwioną, ale z twarzy jego me zniknął wyraz smutku i współczucia.
– Skończyłem – odezwał się nieznajomy – a jeżeli ci to nie zrobi różnicy, skończymy natychmiast interes. Chciałbym jutro raniutko wyjechać…
Amadeusz milczał i po chwili dopiero budząc się z zadumy odpowiedział:
– Wszystko, co mi pan teraz powiedziałeś, jak sen wygląda… Istotnie nie wiem, czy marzę czy mówię na jawie z panem, który stajesz przedemną jak w fantastycznej bajce…. Mówiłeś mi, że przynosisz mi niespodziewane jutro. Nie wiem czy to jutro przyjąć moge…. Jestem zanadto pod wrażeniem wiadomości, które mi pan przynosisz…
– Będziesz miał czas ochłonąć z tych wrażeń – odparł nieznajomy – ja nie mam dziś czasu czynić na panu obserwacji psychologicznych. Żałuję nawet tego, bo lubię je… zresztą co mnie obchodzi, ie ci się całe zajście wydaje tak fantastycznem. Widziałem fantastyczniejsze….
– Ale powiedzie mi pan przynajmniej – zapytał Amadeusz – jak się nazywasz, kto jesteś?…
– Roch.
– To imię tylko.
– Imię albo nazwisko, jak ci się podoba…
– Ależ mój panie – dodał Amadeusz – uwziąłeś się nielitościwie, do całego swego awanturniczego poselstwa dodawać jeszcze więcej mistycznych pozorów. Wyznaj sam czy mi wystarcza…
– Nazwisko, które ci wymieniłem? – przerwał nieznajomy – jeżeli tylko ono mnie wystarczało i zawsze wystarcza, czemużby nie wystarczyło tobie? Osoba moja nie znaczy nic w tej całej dziwnej historji, jeżeli ci się ją tak nazwać podoba. Jestem prostym pośrednikiem, spełniam ostatnią wolę mego przyjaciela, nazywam się Roch, nie mam czasu, powiedziałem ci wszystko, zaczynam się nudzić i proszę za mną, bo tu mieszkam…
Amadeusz, który dotąd szedł machinalnie za nieznajomym, ujrzał teraz że znalazł się przed jednym z pospolitszych hotelów. Chciał jeszcze coś mówić, ale nieznajomy wziął go pod ramię i poprowadził z sobą.
Wyszli na pierwsze piętro a nieznajomy otworzył drzwi do jednego z pokojów, i wszedłszy do środka zapalił świecę.
Na stole i na ziemi leżały skromne przybory podróżne: płaszcz, plaid, torba, rewolwer w futerale i nie duży skórzany kuferek. Nieznajomy prosił Amadeusza, aby usiadł, a sam wydobył z zanadrza ogromny pulares. Wyciągnął z pośród mnóstwa papierów list jeden i wręczył go Amadeuszowi.
Amadeusz szybko rozłamał pieczątkę i począł czytać. List był krótki, dziwaczny, a nawet wesoły i jowialny, lecz nie zawierał żadnych nowych szczegółów. Stryj Krzysztof odwoływał się w nim do swego poufnika i przyjaciela – Rocha, jak się wyrażał: "bestyi dzikiej, oryginalnej, ale poczciwej i bardzo ciekawej".
– Czytaj pan uważnie – odezwał się Roch – przewracając między papierami olbrzymiego swego portfelu. – Ten waryat stary umiał pisać ciekawe listy. Mam ich całą kollekcję. W domu odczytaj go raz jeszcze. Krzysztof umiał pisać między wierszami. Cóż z tego! Był to najgłupszy rozumny człowiek, którego znałem…
– Proszę teraz bliżej – odezwał się po chwili milczenia Roch – masz tu pieniądze. Zmieniłem je na wexle najlepszych domów. Jeden masz na dom bankowy tutejszy, trzy na domy zagraniczne…
Amadeusz wziął wexle machinalnie z rak nieznajomego.
– Tylko je oglądnij dobrze panie Amudeuszu – napominał tenże – bo podpiszesz mi kwit na odebraną sumę…
I podsuwając mu kartkę małą papieru, podał mu ołówek. Amadeusz, który w całem tem dziwnem zajściu przestawał sobie już zdawać sprawę z tego, co słyszał i co mu robić kazano, podpisał rzuciwszy okiem pobieżnie na kartkę.
Nieznajomy schował kwit podpisany i rzekł do młodego człowieka:
– A teraz, panie Amadeuszu, żegnam cię…
– Jak to, wiec nic mi pan już nie powiesz ani o stryju, ani o sobie, ani o całej tej historji, która, powtarzam, snem mi się istnym wydaje?…
– Nic. Mógłbym ci tylko wyciągnąć z niej morał piękny… Ale nie wierzę w skuteczność morałów. Doświadczenia nie można antycypować… Idź, śnij co chcesz i rób co chcesz… Dobranoc!
– Ależ tak być nie może! – zawołał zniecierpliwiony Amadeusz – Jesteś pan bardziej zagadkowym niż poselstwo twoje, niż los, który cię tu sprowadza, w tej chwili właśnie, kiedy ja…
– Ale wiem, wiem o wszystkiem, znam historję twoją dokładniej niź ty sam…
– To niepodobna!
– Dobranoc!
– Do jutra tedy, a jutro zobaczymy się przecież?
– Nie. Skoro świt wyjeżdżam.
– Gdzież pana mam szukać?
– Po co?
– Czyż nie spotkamy się już nigdy w życiu?
– Może.
Odpowiadając krótko i z lekkim uśmiechem ironicznej jakiejś satysfakcji, nieznajomy wziął świecę ze stoła i stanąwszy przy drzwiach otworzył je Amadeuszowi.
Amadeusz chciał się oprzeć jeszcze, chciał co mówić, ale wzrok nieznajomego zdawał się coraz natarczywiej nalegać, aby się usunął. Przekroczył tedy próg a nieznajomy wziął go za rękę, uścisnął ją, a potem drzwi głośno zamknął i zaryglował.