- W empik go
Hektor Servadac. Przygody w podróży po światach słonecznych. Hector Servadac. Voyages et aventures à travers le monde solaire - ebook
Hektor Servadac. Przygody w podróży po światach słonecznych. Hector Servadac. Voyages et aventures à travers le monde solaire - ebook
„Archipelag w płomieniach” (inna wersja tytułu polskiego przekładu to „Archipelag w ogniu”) - powieść Juliusza Verne'a z cyklu „Niezwykłe podróże”. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. „Archipelag...”
Hector Servadac, Francuz pochodzący z Saint-Trelody w departamencie Żyronda, to bohater tytułowy i główny. Akcja rozpoczyna się pod koniec grudnia. Wtedy to kapitan i ordynans dostrzegają dziwne zjawiska, takie jak zmiana miejsc wschodu i zachodu słońca, zmniejszone przyciąganie, skrócenie długości dnia, spadek temperatury wrzenia itp. Wizja lokalna prowadzi kapitana do jednego wniosku: nieznany kataklizm spowodował, że podległy jego władzy teren stał się wyspą, a Ziemia została wytrącona ze swej orbity... (http://pl.wikipedia.org/wiki/Hector_Servadac)
Il s'agit d'un roman tout à fait fantaisiste où l'auteur extrapole à partir d'une hypothèse la rencontre de la Terre avec une comète, les conséquences à la fois les plus inattendues et les plus rigoureusement logiques de la situation créée.
C'est l'un des ouvrages les plus drôles et hallucinés de Jules Verne. Les "Galliens" (Terriens temporairement expatriés sur la comète Gallia, nom donné par son inventeur, le Professeur Palmyrin Rosette) subissent une diminution de l'attraction terrestre, voient un satellite s'accrocher à leur planète ou encore les journées raccourcir (de 24 à 6 heures), les années se modifier, le calendrier "gallien" supplanter le grégorien, etc.
En raison des hypothèses astronomiques qu'il suppose connues, ce roman est davantage destiné à un public adulte, même si les morceaux de bravoure des deux héros, le capitaine et son ordonnance, bondissant à cause de la légèreté de leurs montures à travers les paysages de Gallia, donnent un ton léger au récit et abordable pour un lectorat plus jeune. Hector Servadac et quelques autres terriens, dont le professeur Palmyrin Rosette, se retrouvent sur une comète qui vient d'effleurer la Terre, cueillant au passage quelques habitants, un peu d'atmosphère et de l'eau. Ils entreprennent alors un long voyage de deux ans dans le système solaire... (http://fr.wikipedia.org/wiki/Hector_Servadac)
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-432-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Rozdział I. Hrabia: „Oto moja karta.” – kapitan: „Oto moja.”
– Nie, kapitanie, nie mam usposobienia ustąpić panu miejsca!
– Ubolewam nad tem, panie hrabio, ale usposobienie pana nie zmieni mojego.
– Czy tak?
– Tak.
– Muszę jednak zrobić panu uwagę, że pod względem daty jestem niezaprzeczenie starszy!
– A ja odpowiem, że w podobnej materyi starszeństwo nie może nadawać żadnego prawa.
– Potrafię zmusić pana do ustąpienia mi, panie kapitanie.
– Nie zdaje mi się, panie hrabio.
– Sądzę, że szpada...
– Ani nawet pistolet...
– Oto moja karta!
– Oto moja!
Po tych słowach, które sypały się jak ciosy przy fechtunku, dwie karty wizytowe zostały wymienione między dwoma przeciwnikami.
– Na jednej było wypisane:
HEKTOR SERVADAC.
kapitan sztabu głównego.
Mostaganem.
Na drugiej:
HRABIA WASILI TIMASZEW.
Na pokładzie galioty Dobryna.
W chwili rozstawania się zapytał hrabia:
– Gdzie moi świadkowie znajdą świadków pana?
– Dziś o godzinie drugiej, jeżeli pan życzy sobie – odrzekł Hektor Servadac – w sztabie głównym.
– W Mostaganem?
– W Mostaganem.
To wyrzekłszy, kapitan Servadac i hrabia Timaszew, grzecznie się sobie ukłonili.
Ale w chwili gdy mieli już rozstać się, hrabia zrobił jeszcze jedną uwagę.
– Kapitanie – powiedział – sądzę że wypada zachować w tajemnicy prawdziwą przyczynę naszego pojedynku.
– I ja jestem tego zdania – odrzekł kapitan.
– Żadne nazwisko nie będzie wymienione
– Żadne.
– W takim razie powód?
– Powód. Spór muzyczny, jeżeli pan chcesz.
– Doskonale – odrzekł hrabia – Ja trzymałem za Wagnerem – co w samej rzeczy leży w mojem przekonaniu.
– A ja za Rossinim – znowu leży w mojem – odrzekł uśmiechając się kapitan Servadac.
Potem hrabia i oficer sztabu głównego, raz jeszcze ukłoniwszy się sobie, rozeszli się ostatecznie.
Ta scena wyzwania odbyła się koło południa, na krańcu małego przylądka algierskiego wybrzeża między Tenez a Mostaganem, w odległości około trzech kilometrów od ujścia Chelifu. Przylądek ten wznosi się nad wodą na jakie dwadzieścia metrów, a błękitne wody morza Śródziemnego omywają jego stopy i skały nadbrzeżne, poczerwieniałe od niedokwasu żelaza. Było to 31 grudnia. Słońce, zwykle ukośnemi swemi promieniami złocące wszystkie wyniosłości wybrzeża, w tej chwili osłonięte było gęstą zasłoną chmur. Oprócz tego mgła zalegała morze i ląd. Mgła ta, z niewyjaśnionych powodów osłaniająca kulę ziemską od dwóch przeszło miesięcy, utrudniała komunikacyę między rozmaitemi miejscowościami. Ale na to nie było rady.
Hrabia Wasili Timaszew, rozstawszy się z oficerem sztabu głównego, poszedł ku łodzi o czterech wioślarzach, czekającej na niego w małej zatoce przy brzegu. Jak tylko usiadł w niej, lekki statek odbił od brzegu, zmierzając ku galiocie, która ze zwiniętymi żaglami czekała w odległości kilku węzłów.
Co do kapitana Servadac, ten skinieniem przywołał żołnierza, stojącego o dwadzieścia kroków. Żołnierz, trzymający pysznego arabskiego rumaka, przybliżył się, nie wyrzekłszy ani słowa. Kapitan Servadac zręcznie wskoczył na siodło i zwrócił się ku Mostaganem, wraz z ordynansem, jadącym za nim na koniu nie mniej bystrym.
Było pół do pierwszej, gdy dwaj jezdcy przejechali Chelif po moście niedawno zbudowanym. Uderzyło trzy kwandranse na drugą w chwili, gdy konie ich, białą pianą pokryte, wpadły w bramę Mascara, jedną z pięciu wejść do opasanego murem miasta.
W owym roku Mostaganem liczył około piętnastu tysięcy mieszkańców, w tej liczbie trzy tysiące Francuzów. Zawsze była to jeszcze stolica wojskowej poddywizyi. Wyrabiały się tam jeszcze smaczne ciasta, cenne tkaniny, wyszywane płachty i przedmioty z wyciskanej skóry. Ztamtąd wywoziło się do Francyi zboże, bawełna, wełna, bydło, figi, rodzynki. Ale w owej epoce napróżno szukałby kto śladów dawnej przystani, w której niegdyś statki nie mogły utrzymać się przy wietrze zachodnim, lub północno-zachodnim. Mostaganem posiadał obecnie port dobrze osłonięty, pozwalający korzystać ze wszystkich bogatych produktów Miny i Chelifu górnego.
Dzięki właśnie owemu bezpiecznemu schronieniu galiota, Dobryna zamierzyła przezimować w tem miejscu, gdzie brzegi same nie przedstawiają żadnej osłony. Tam też od dwóch miesięcy widzieć można było powiewającą jej banderę, a na wielkim maszcie chorągiewkę francuskiego yacht-klubu z literami M. C. W. T.
Jak tylko wjechali w obręb miasta, kapitan Servadac zwrócił ku dzielnicy wojskowej Matmore. Tam wkrótce spotkał batalionowego dowódcę 2go pułku strzelców i kapitana 8go pułku artyleryi, – dwóch kolegów, na których mógł liczyć.
Oficerowie ci z powagą wysłuchali żądania Hektora Servadac, by służyć mu za sekundantów w przyszłej rozprawie, ale nie mogli nie uśmiechnąć się lekko, gdy przytoczył im jako powód spotkania prosty spór muzykalny z hrabią Timaszewem.
– Może to da się ułożyć? zauważył oficer od strzelców.
– Nie trzeba nawet próbować, odrzekł Hektor Servadac.
– Jakie niewinne ustępstwa ... dorzucił kapitan artyleryi.
– Żadne ustępstwo nie jest możebnem między Wagnerem a Rossinim, odpowiedział z powagą oficer głównego sztabu. Albo jeden, albo drugi. Zresztą Rossini jest obrażony w tej sprawie. Ten szalony Wagner popisał o nim niedorzeczności; chcę pomścić się za Rossiniego.
– Zresztą, rzekł oficer od strzelców, pchnięcie szpadą nie zawsze bywa śmiertelne.
– Zwłaszcza jeżeli kto jest tak mocno zdecydowany jak ja, do nie otrzymania go, od rzekł kapitan Servadac.
Po tej odpowiedzi nie pozostawało dwom oficerom jak tylko udać się do sztabu głównego, gdzie punkt o drugiej mieli spotkać świadków hrabiego.
Niech nam tu wolno będzie dodać, że ani dowódca strzelców, ani kapitan artyleryj wcale nie byli wprowadzeni w błąd słowami swego kolegi jaki był istotny powód tego, że uciekał się on do broni? Być może, iż domyślali się, ale nie mogli nic lepszego zrobić, jak tylko przyjąć pretekst, który podobało się kapitanowi Servadac podać im.
We dwie godziny potem powrócili, porozumiawszy się z sekundantami hrabiego i ułożywszy warunki pojedynku. Hrabia Timaszew zgodził się na szpady.
Dwaj przeciwnicy mieli spotkać się nazajutrz,1go stycznia, o godzinie dziewiątej rano na wybrzeżu o trzy kilometry od ujścia Chelifu.
– A więc do jutra, godzina dziewiąta! rzekł oficer od strzelców.
– Najpunktualniej! odpowiedział Hektor Servadac.
Następnie dwaj oficerowie szczerze uścisnęli rękę przyjaciela i powrócili do kawiarni Zulma grać w pikietę.
Kapitan Servadac bezzwłocznie opuścił miasto.
Od kilkunastu dni Hektor Servadac nie mieszkał już w lokalu swoim przy Placu Broni. Mając poleconą sobie robotę topograficzną, osiedlił się w gurbi na wybrzeżu Mostaganem, w odległości ośmiu kilometrów od Chelifu, a jedynym jego towarzyszem był ordynans. Nie bardzo to było wesoło i kto inny na miejscu kapitana głównego sztabu, poczytałby wygnanie swoje na to niemiłe stanowisko za pokutę.
Poszedł tedy drogą ku gurbi, dobierając rymy i usiłując dopasować wyrazy jedne do drugich w formie nieco zastarzałej tak zwanego ronda. Owo zamierzone rondo – nie ma co ukrywać – było wystosowane do pewnej młodej wdowy, którą miał nadzieję poślubić; starał się zaś dowieść w niem, że kto ma szczęście kochania osoby tak zasługującej na wszelki szacunek, ten powinien kochać „najprościej w świecie.” Zresztą czy aforyzm ten był prawdziwy, czy nie, to najmniej obchodziło kapitana Servadac, który rymował poniekąd byle rymować.
– Tak, tak! pomrukiwał, podczas gdy ordynans kłusował w milczeniu obok niego, rondo, dobrze obmyślane, zawsze sprawia efekt! Na algierskiem wybrzeżu ronda są rzadkością; trzeba więc spodziewać się, że moje będzie najlepiej przyjęte!
I poeta – kapitan tak zaczął:
Jeśli się prawdziwie kocha,
To jak najprościej...
Tak jest! najprościej, to jest uczciwie i w widokach małżeństwa, to pewnik!... Do licha! to nie rymuje! Niedogodne to rymy na „ocha.” Dziwny miałem pomysł wstawiania ich do rondu! Hej Ben-Zuf!
Tak się nazywał ordynans kapitana.
– Jestem panie kapitanie, odrzekł Ben-Zuf.
– Czyś pisał kiedy wiersze?
– Nie, panie kapitanie, ale widziałem jak się to robi.
– Któż to robił?
– Asystent w budzie kobiety jasnowidzącej, pewnego wieczora podczas zabawy na Montmartre.
I zapamiętałeś te wiersze asystenta?
– A oto one panie kapitanie:
Wejdźcie! tu uroku szczyt!
A wyjdziecie zachwyceni;
Poznacie miłości spryt
Która ziemię w raj zamieni!
– Do licha! ależ to szkaradne, te twoje wiersze!
– Bo nie obwinięte dokoła cukierka, panie kapitanie! Gdyby nie to, byłyby warte tyle co każde inne.
Milcz, Ben-Zuf! zawołał Hektor Servadac. Milcz! mam nakoniec trzeci i czwarty rym!
Jeśli się poprawdzie kocha,
To jak najprościej...
Przysięgom ufaj trocha,
A bardzo miłości.
Ale wszystkie poetyczne u siłowania kapitana Servadac nie mogły doprowadzić go dalej, i gdy o godzinie szóstej powrócił do gurbi, miał tylko ten czterowiersz gotowy.
Rozdział II. W którem podaje się fizyczna i moralna fotografia kapitana Servadac i jego ordynansa Ben-Zuf.
Owego roku i pod tą datą, można było czytać w spisach stanu służby ministerstwa wojny:
„Servadac (Hektor) urodzony 19 lipca 18... r. w Saint-Trélody, w kantonie i okręgu Lespare w departamencie Girondy.
Majątek: Tysiąc dwieście franków renty.
Czas trwania służby: 14 lat, 3 miesiące, 5 dni.
Szczegóły służby i kampanii: Szkoła St. Cyr. 2 lata. Szkoła aplikacyi: 2 lata. W pułku 87 liniowym: 2 lata. W pułku 3im strzelców: 2 lata. Algier 7 lat. Kampania w Sudanie. Kampania w Japonii.
Stanowisko: kapitan sztabu głównego w Mostaganem.
Dekoracye: kawaler legii honorowej od dnia 13 marca 18... r.
Hektor Servadac miał trzydzieści lat. Sierota, bez rodziny, prawie bez majątku, nie żądny sławy, ani pieniędzy, cokolwiek szalona pałka, pełen zdrowego naturalnego rozsądku, zawsze gotów do ataku i obrony, serca szlachetnego, odwagi wypróbowanej, widocznie protegowany przez bóstwo bitew, któremu nie szczędził kłopotów, nie uparty jak na dziecko, które w ciągu dwudziestu miesięcy karmiła dorodna wieśniaczka z Medoc, prawdziwy potomek tych bohaterów, którzy kwitnęli w czasach rycerskich – takim był pod względem moralnym kapitan Servadac, jeden z tych miłych ludzi, których natura zdaje się przeznaczać do rzeczy nadzwyczajnych i których opiekunkami w kolebce jeszcze były boginie przygód i powodzenia.
Pod względem fizycznym Hektor Servadac był bardzo miłym oficerem: pięć stóp sześć cali, wysmukły, zgrabny, włosy czarne kędzierzawe z natury, wąs pięknie podkręcony, oczy szafirowe, spojrzenie otwarte, słowem stworzony na to by się podobać i można powiedzieć podobający się, chociaż nie mający takiej miny by się tego domyślał.
Przyznać trzeba, że kapitan Servadac – co zresztą sam on chętnie przyznawał – nie był nad miarę uczonym. „My nie świętujemy” zwykli mówić oficerowie artyleryi, chcąc tem wyrazić, że nie narzekają nigdy na robotę. Hektor Servadac chętnie „świętował” będąc z natury o tyle próżniakiem, o ile lichym poetą; ale przy łatwości obejmowania wszystkiego i przyswajania sobie, zdołał wyjść ze szkoły z dobrym stopniem i wstąpić do głównego sztabu. Zresztą dobrze rysował i doskonale jeździł konno. Stan służby jego wskazywał, że kilkakrotnie był wymieniany w rozkazie dziennym i z wszelką słusznością.
Przytaczano o nim rys następny:
Pewnego dnia prowadził przykopem kompanię strzelców pieszych. W pewnem miejscu grzbiet wału ochronnego, podziurawiony pociskami, osunął się i niemiał już dostatecznej wysokości dla osłaniania żołnierzy od świszczących granatów. Ci zawahali się. Natenczas kapitan Servadac wszedł na wał, potem położywszy się w wyłomie, który ciało jego całkiem zapełniało, powiedział:
– Teraz przechodźcie.
I kompania przeszła wśród gradu kul, z których żadna niedosięgła oficera sztabu głównego.
Od czasu wyjścia ze szkoły aplikacyjnej, z wyjątkiem dwóch kampanii (Sudan i Japonia), Hektor Servadac ciągle był przykomenderowany w Algierze. W obecnej chwili pełnił obowiązki oficera sztabu głównego w poddywizyi Mostaganem. Mając sobie specyalnie powierzone roboty topograficzne w miejscowości między Tenez a ujściem Chelifu, mieszkał w gurbi, zaledwie go osłaniającej. Ale nie był człowiekiem, któregoby to niepokoiło. Lubił żyć na otwartem powietrzu, z całym zapasem swobody, jaką tylko oficer posiadać może. To krocząc piechotą po piaskach nadbrzeżnych, to konno przebiegając miejscowość, nie przyspieszał on nad miarę pracy, którą mu powierzono.
Życie takie, na pół niezależne, podobało się mu. Zresztą zajęcia jego nie pochłaniały mu do takiego stopnia czasu, by dwa, trzy razy na tydzień nie wsiadł na kolej żelazną i nie figurował czy to na przyjęciu u generała w Oranie, czy na zabawach u gubernatora w Algierze.
Podczas jednej właśnie z takich zabaw ukazała mu się pani L..., dla której przeznaczone było owo sławne rondo, którego tylko pierwsze cztery wiersze zrodziły się. Była to wdowa po pułkowniku, kobieta młoda, bardzo piękna, nader skromna, nawet nieco wyniosła, nie zwracająca, albo nie chcąca zwracać uwagi na nadskakiwania, których była przedmiotem. To też kapitan Servadac nie ośmielał się jeszcze oświadczać. Wiedział że ma rywalów, a między innymi, jak widzieliśmy, hrabiego Timaszewa. Ta to właśnie rywalizacya podała w rękę broń obu przeciwnikom, gdy tymczasem wdowa bynajmniej tego nie podejrzywała. Zresztą, jak wiadomo, nazwisko jej, przez wszystkich szanowane, nie było nawet wymienione.
Z kapitanem Hektorem Servadac mieszkał w gurbi ordynans jego Ben-Zuf.
Ten Ben-Zuf duszą i ciałem oddany był oficerowi, którego miał honor „czyścić”. Między obowiązkami adjutanta generał-gubernatora Algieru a ordynansa kapitana Servadac Ben-Zuf nie wahałby się ani chwili. Ale jeżeli nie miał żadnej ambicyi osobistej w tem, co go samego dotyczyło, inaczej rzecz się miała z jego oficerem i co rana rozpatrywał, czy w nocy nie wyrosło cokolwiek szpinaku na lewem ramieniu munduru kapitana sztabu głównego.
Owo nazwisko Ben-Zuf pozwoliłoby przypuszczać, że dzielny żołnierz był algierskim krajowcem. Bynajmniej. Było to tylko przezwisko. A teraz, dlaczego tego ordynansa nazywano Zuf, kiedy miał imię Wawrzyniec? dlaczego Ben, kiedy był z Paryża, a nawet z Montmatre? Jestto jedna z tych anomalii, których najuczeńsi etymologowie wyjaśnić nie zdołają.
Owoż Ben-Zuf nie tylko był z Montmartre, ale i urodził się na wzgórzu tego nazwiska: ujrzawszy światło dzienne między wieżą Solferino a młynem Galette. Owóż kto ma szczęście urodzić się w warunkach tak wyjątkowych, ten naturalnie uczuwa dla swego wzgórza rodzinnego uwielbienie bez zastrzeżeń i nie widzi nic wspanialszego pod słońcem. To też w oczach ordynansa jedno tylko Montmartre było górą na seryo w całym świecie, a dzielnicę tego nazwiska poczytywał on za skład wszystkich cudów kuli ziemskiej. Ben-Zuf podróżował. Powiadał on, że nie widział nigdy w żadnym kraju góry takiej jak Montmartre; widział może większe, ale nie zawodnie mniej urozmaicone. Bo czyż w samej rzeczy nie ma Montmartre kościoła, który wart tyle co katedra w Burgos, kamieniołomów, nie ustępujących bynajmniej kamieniołomom Penteliku, wodozbioru, którego pozazdrościłoby morze Śródziemne, młyna, który nie poprzestając na mieleniu mąki pospolitej, wyrabia jeszcze sławne placki, wieży Solferino, trzymającej się prościej, aniżeli wieża w Pizie, szczątków lasu, który był najdoskonalej dziewiczym przed inwazyą Celtów, i nakoniec góry, prawdziwej góry, której tylko zazdrośnicy ośmielili się nadać upokarzającą nazwę „pagórka?” Prędzej porąbanoby Ben-Zufa w kawałki, aniżeliby zniewolono do wyznania, że góra ta nie miała pięciu tysięcy metrów wysokości.
Gdzież można spotkać na całym świecie tyle cudów, zebranych w jednym punkcie?
– Nigdzie! odpowiadał Ben-Zuf każdemu, kto usiłował utrzymywać, że zdanie jego było trochę przesadne.
Zresztą była to manja niewinna! W każdym razie Ben-Zuf miał jedno tylko życzenie: powrócić na Montmartre do swego wzgórza i zakończyć żywot tam gdzie zaczął – rozumie się ze swoim kapitanem. To też Hektor Servadac miał ciągle uszy nabite niezrównanemi pięknościami nagromadzonemi w XVIlI okręgu Paryża i począł uczuwać wstręt do nich.
Jednak Ben-Zuf nie tracił nadziei, że nawróci swego kapitana – postanowiwszy zresztą nigdy go nie opuszczać. Czas służby jego skończył się. Już nawet miał dwie kapitulacye i miał wystąpić z wojska w dwudziestym ósmym roku, prostym strzelcem konnym pierwszej klasy 8go pułku, gdy podniesiony został do godności ordynansa Hektora Servadac. Odbył kampanię ze swoim oficerem. Bił się przy jego boku w wielu potyczkach i nawet tak odważnie, iż przedstawiony był do krzyża; ale go nie przyjął, ażeby pozostać ordynansem swego kapitana Jeżeli Hektor Servadac uratował Ben-Zufowi życie w Japonii, to Ben Zuf odwdzięczył mu tem samem w Sudanie. Są to rzeczy, o których się nie zapomina.
Koniec końcem, oto dla czego Ben-Zuf oddawał na usługi kapitana głównego sztabu dwie ręce „na twardo zahartowane”, jak się wyrażają w języku metalurgicznym: zdrowie żelazne, oswojone ze wszystkimi klimatami, krzepkość fizyczną, która dałaby mu prawo nazywania się „przedmurzem Mont-martre” i nakoniec serce i poświęcenie na wszystko gotowe.
Dodać trzeba, że jeżeli Ben-Zuf nie był „poetą”. tak jak jego kapitan, to mógł uchodzić przynajmniej za żywą encyklopedyę dowcipów i kalamburów żołnierskich. Pod tym względem mógł pouczyć niejednego, a bystra pamięć tuzinami poddawała mu koncepta.
Kapitan Servadac znał się na wartości tego człowieka. Przepuszczał mu wiele wybryków, które zresztą niczem nie naruszony dobry humor ordynansa czynił znośnymi, a przy sposobności umiał mu powiedzieć coś takiego, co jeszcze bardziej zespolało służącego z panem.
Razu pewnego, naprzykład, gdy Ben-Zuf, dosiadłszy swego fantastycznego konika, kłusował „moralnie” po XVIII. okręgu, kapitan powiedział mu:
– Wiesz, Ben-Zuf, że jedno z drugiem gdyby wzgórze Mont-martre było tylko o cztery tysiące siedmset pięć metrów wyższe, to byłoby tak wysokie jak Mont Blanc!
Przy tej uwadze oczy Ben-Zufa mignęły jak błyskawice i od tej chwili jego wzgórze i jego kapitan zespoliły mu się w sercu.Hector Servadac. Voyages et aventures à travers le monde solaire
Première partie
Chapitre I. Le comte: «Voici ma carte.» – Le capitaine: «Voici la mienne.»
«Non, capitaine, il ne me convient pas de vous céder la place!
– Je le regrette, monsieur le comte, mais vos prétentions ne modifieront pas les miennes!
– Vraiment?
– Vraiment.
– Je vous ferai cependant remarquer que je suis, incontestablement, le premier en date!
– Et moi, je répondrai que, en pareille matière, l’ancienneté ne peut créer aucun droit.
– Je saurai bien vous forcer à me céder la place, capitaine.
– Je ne le crois pas, monsieur le comte.
– J’imagine qu’un coup d’épée...
– Pas plus qu’un coup de pistolet...
– Voici ma carte!
– Voici la mienne!»
Après ces paroles, qui partirent comme des ripostes d’escrime, deux cartes furent échangées entre les deux adversaires.
L’une portait:
Hector Servadac,
Capitaine d’état-major.
Mostaganem.
L’autre:
Comte Wassili Timascheff,
À bord de la goélette Dobryna.
Au moment de se séparer:
«Où mes témoins rencontreront-ils les vôtres? demanda le comte Timascheff.
– Aujourd’hui, à deux heures, si vous le voulez bien, répondit Hector Servadac, à l’État-Major.
– À Mostaganem?
– À Mostaganem.»
Cela dit, le capitaine Servadac et le comte Timascheff se saluèrent courtoisement.
Mais, au moment où ils allaient se quitter, une dernière observation fut faite par le comte Timascheff.
«Capitaine, dit-il, je pense qu’il convient de tenir secrète la véritable cause de notre rencontre?
– Je le pense aussi, répondit Servadac.
– Aucun nom ne sera prononcé!
– Aucun.
– Et alors le prétexte?
– Le prétexte? – Une discussion musicale, si vous le voulez bien, monsieur le comte.
– Parfaitement, répondit le comte Timascheff. J’aurai tenu pour Wagner, – ce qui est dans mes idées!
– Et moi, pour Rossini, – ce qui est dans les miennes», répliqua en souriant le capitaine Servadac.
Puis, le comte Timascheff et l’officier d’état-major, s’étant salués une dernière fois, se séparèrent définitivement.
Cette scène de provocation venait de se passer, vers midi, à l’extrémité d’un petit cap de cette partie de la côte algérienne comprise entre Tenez et Mostaganem, et à trois kilomètres environ de l’embouchure du Chéliff. Ce cap dominait la mer d’une vingtaine de mètres, et les eaux bleues de la Méditerranée venaient mourir à ses pieds, en léchant les roches de la grève, rougies par l’oxyde de fer. On était au 31 décembre. Le soleil, dont les obliques rayons semaient ordinairement de paillettes éblouissantes toutes les saillies du littoral, était alors voilé par un opaque rideau de nuages. De plus, d’épaisses brumes couvraient la mer et le continent. Ces brouillards, qui, par une circonstance inexplicable, enveloppaient le globe terrestre depuis plus de deux mois, ne laissaient pas de gêner les communications entre les divers continents. Mais à cela, il n’y avait rien à faire.
Le comte Wassili Timascheff, en quittant l’officier d’état-major, se dirigea vers un canot, armé de quatre avirons, qui l’attendait dans une des petites criques de la côte. Dès qu’il y eut pris place, la légère embarcation déborda, afin de rallier une goélette de plaisance qui, sa brigantine bordée et sa trinquette traversée au vent, l’attendait à quelques encablures.
Quant au capitaine Servadac, il appela d’un signe un soldat, resté à vingt pas de lui. Ce soldat, tenant en main un magnifique cheval arabe, s’approcha sans prononcer une parole. Le capitaine Servadac, s’étant lestement mis en selle, se dirigea vers Mostaganem, suivi de son ordonnance, qui montait un cheval non moins rapide que le sien.
Il était midi et demi lorsque les deux cavaliers passèrent le Chéliff, sur le pont que le génie avait construit récemment. Une heure trois quarts sonnaient au moment où leurs chevaux, blancs d’écume, s’élançaient à travers la porte de Mascara, l’une des cinq entrées ménagées dans l’enceinte crénelée de la ville.
En cette année-là, Mostaganem comptait environ quinze mille habitants, dont trois mille Français. C’était toujours un des chefs-lieux d’arrondissement de la province d’Oran et aussi un chef-lieu de subdivision militaire. Là se fabriquaient encore des pâtes alimentaires, des tissus précieux, des sparteries ouvrées, des objets de maroquinerie. De là s’exportaient pour la France des grains, des cotons, des laines, des bestiaux, des figues, des raisins. Mais, à cette époque, on eût vainement cherché trace de l’ancien mouillage sur lequel, autrefois, les navires ne pouvaient tenir par les mauvais vents d’ouest et de nord-ouest. Mostaganem possédait actuellement un port bien abrité, qui lui permettait d’utiliser tous les riches produits de la Mina et du bas Chéliff.
C’était même grâce à ce refuge assuré que la goélette Dobryna avait pu se risquer à hiverner sur cette côte, dont les falaises n’offrent aucun abri. Là, en effet, depuis deux mois, on voyait flotter à sa corne le pavillon russe, et, en tête de son grand mât, le guidon du Yacht Club de France, avec ce signal distinctif: M.C.W.T.
Le capitaine Servadac, dès qu’il eut franchi l’enceinte de la ville, gagna le quartier militaire de Matmore. Là, il ne tarda pas à rencontrer un commandant du 2e tirailleurs et un capitaine du 8e d’artillerie, – deux camarades sur lesquels il pouvait compter.
Ces officiers écoutèrent gravement la demande que leur fit Hector Servadac de lui servir de témoins dans l’affaire en question, mais ils ne laissèrent pas de sourire légèrement, lorsque leur ami donna pour le véritable prétexte de cette rencontre une simple discussion musicale intervenue entre lui et le comte Timascheff.
«Peut-être pourrait-on arranger cela? fit observer le commandant du 2e tirailleurs.
– Il ne faut même pas l’essayer, répondit Hector Servadac.
– Quelques modestes concessions!... reprit alors le capitaine du 8e d’artillerie.
– Aucune concession n’est possible entre Wagner et Rossini, répondit sérieusement l’officier d’état-major. C’est tout l’un ou tout l’autre. Rossini, d’ailleurs, est l’offensé dans l’affaire. Ce fou de Wagner a écrit de lui des choses absurdes, et je veux venger Rossini.
– Au surplus, dit alors le commandant, un coup d’épée n’est pas toujours mortel!
– Surtout lorsqu’on est bien décidé, comme moi, à ne point le recevoir», répliqua le capitaine Servadac.
Sur cette réponse, les deux officiers n’eurent plus qu’à se rendre à l’État-Major, où ils devaient rencontrer, à deux heures précises, les témoins du comte Timascheff.
Qu’il soit permis d’ajouter que le commandant du 2e tirailleurs et le capitaine du 8e d’artillerie ne furent point dupes de leur camarade. Quel était le motif, au vrai, qui lui mettait les armes à la main? ils le soupçonnaient peut-être, mais n’avaient rien de mieux à faire que d’accepter le prétexte qu’il avait plu au capitaine Servadac de leur donner.
Deux heures plus tard, ils étaient de retour, après avoir vu les témoins du comte et réglé les conditions du duel. Le comte Timascheff, aide de camp de l’empereur de Russie, comme le sont beaucoup de Russes à l’étranger, avait accepté l’épée, l’arme du soldat.
Les deux adversaires devaient se rencontrer le lendemain, 1er janvier, à neuf heures du matin, sur une portion de la falaise, située à trois kilomètres de l’embouchure du Chéliff.
«À demain donc, heure militaire! dit le commandant.
– Et la plus militaire de toutes les heures», répondit Hector Servadac.
Là-dessus, les deux officiers serrèrent vigoureusement la main de leur ami et retournèrent au café de la Zulma pour y faire un piquet en cent cinquante sec.
Quant au capitaine Servadac, il rebroussa chemin et quitta immédiatement la ville.
Depuis une quinzaine de jours, Hector Servadac ne demeurait plus à son logement de la place d’Armes. Chargé d’un levé topographique, il habitait un gourbi sur la côte de Mostaganem, à huit kilomètres du Chéliff, et n’avait pas d’autre compagnon que son ordonnance. Ce n’était pas très gai, et tout autre que le capitaine d’état-major eût pu considérer son exil dans ce poste désagréable comme une pénitence.
Il reprit donc le chemin du gourbi, en chassant quelques rimes qu’il essayait d’ajuster les unes aux autres sous la forme un peu surannée de ce qu’il appelait un rondeau. Ce prétendu rondeau – il est inutile de le cacher – était à l’adresse d’une jeune veuve, qu’il espérait bien épouser, et il tendait à prouver que, lorsqu’on a la chance d’aimer une personne aussi digne de tous les respects, il faut aimer «le plus simplement du monde». Que cet aphorisme fût vrai ou non, d’ailleurs, c’était le moindre des soucis du capitaine Servadac, qui rimait un peu pour rimer.
«Oui! oui! murmurait-il, pendant que son ordonnance trottait silencieusement à son côté, un rondeau bien senti fait toujours son effet! Ils sont rares, les rondeaux, sur la côte algérienne, et le mien n’en sera que mieux reçu, il faut l’espérer!»
Et le poète-capitaine commença ainsi:
En vérité! lorsque l’on aime,
C’est simplement...
«Oui! simplement, c’est-à-dire honnêtement et en vue du mariage, et moi qui vous parle... Diable! cela ne rime plus! Pas commodes ces rimes en «ème»! Singulière idée que j’ai eue d’aligner mon rondeau là-dessus! Hé! Ben-Zouf!»
Ben-Zouf était l’ordonnance du capitaine Servadac.
«Mon capitaine, répondit Ben-Zouf.
– As-tu fait des vers quelquefois?
– Non, mon capitaine, mais j’en ai vu faire!
– Et par qui?
– Par le pitre d’une baraque de somnambule, un soir, à la fête de Montmartre.
– Et tu les as retenus, ces vers de pitre?
– Les voici, mon capitaine:
Entrez! C’est le bonheur suprême,
Et vous en sortirez charmé!
Ici l’on voit celle qu’on aime,
Et celle que l’on est aimé!
– Mordioux! Ils sont détestables, tes vers!
– Parce qu’ils ne sont pas enroulés autour d’un mirliton, mon capitaine! Sans cela, ils en vaudraient bien d’autres!
– Tais-toi, Ben-Zouf! s’écria Hector Servadac. Tais-toi! Je tiens enfin ma troisième et ma quatrième rime!»
En vérité! lorsque l’on aime,
C’est simplement...
Et fiez-vous à l’amour même
Plus qu’au serment!
Mais tout l’effort poétique du capitaine Servadac ne put le mener au-delà, et quand, à six heures, il fut de retour au gourbi, il ne tenait encore que son premier quatrain.
Chapitre II. Dans lequel on photographie physiquement et moralement le capitaine Servadac et son ordonnance Ben-Zouf.
Cette année-là et à cette date, on pouvait lire sur ses états de service, au ministère de la Guerre:
«Servadac (Hector), né le 19 juillet 18.., à Saint-Trélody, canton et arrondissement de Lespare, département de la Gironde.
«Fortune: Douze cents francs de rente.
«Durée des services: 14 ans 3 mois 5 jours.
«Détail des services et des campagnes: École de Saint-Cyr: 2 ans. École d’application: 2 ans. Au 87e de ligne: 2 ans. Au 3e chasseurs: 2 ans. Algérie: 7 ans. Campagne du Soudan. Campagne du Japon.
«Position: Capitaine d’état-major à Mostaganem.
«Décorations: Chevalier de la Légion d’honneur du 13 mars 18..»
Hector Servadac avait trente ans. Orphelin, sans famille, presque sans fortune, ambitieux de gloire sinon d’argent, quelque peu cerveau brûlé, plein de cet esprit naturel toujours prêt à l’attaque comme à la riposte, cœur généreux, courage à toute épreuve, visiblement le protégé du Dieu des batailles, auquel il n’épargnait pas les transes, pas hâbleur pour un enfant de l’Entre-deux-Mers qu’avait allaité pendant vingt mois une vigoureuse vigneronne du Médoc, véritable descendant de ces héros qui fleurirent aux époques de prouesses guerrières, tel était, au moral, le capitaine Servadac, l’un de ces aimables garçons que la nature semble prédestiner aux choses extraordinaires, et qui ont eu pour marraines à leur berceau la fée des aventures et la fée des bonnes chances.
Au physique, Hector Servadac était un charmant officier: cinq pieds six pouces, élancé, gracieux, chevelure noire à frisons naturels, jolies mains, jolis pieds, moustache galamment troussée, yeux bleus avec un regard franc, en un mot fait pour plaire, et, on peut le dire, plaisant sans avoir trop l’air de s’en douter.
Il faut convenir que le capitaine Servadac – il l’avouait volontiers – n’était pas plus savant qu’il ne fallait. «Nous ne sabotons pas, nous autres», disent les officiers d’artillerie, entendant par là qu’ils ne boudent jamais à la besogne. Hector Servadac, lui, «sabotait» volontiers, étant aussi naturellement flâneur que détestable poète; mais, avec sa facilité à tout apprendre, à tout s’assimiler, il avait pu sortir de l’école dans un bon rang et entrer dans l’état-major. Il dessinait bien, d’ailleurs; il montait admirablement à cheval, et l’indomptable sauteur du manège de Saint-Cyr, le successeur du fameux Oncle Tom, avait trouvé en lui son maître. Ses états de service mentionnaient qu’il avait été plusieurs fois porté à l’ordre du jour, et ce n’était que justice.
On citait de lui ce trait:
Un jour, il conduisait dans la tranchée une compagnie de chasseurs à pied. À un certain endroit, la crête de l’épaulement, criblée d’obus, avait cédé et n’offrait plus une hauteur suffisante pour couvrir les soldats contre la mitraille qui sifflait drue. Ceux-ci hésitèrent. Le capitaine Servadac monta alors sur l’épaulement; puis, se couchant en travers de la brèche, que son corps bouchait tout entière:
«Passez maintenant», dit-il.
Et la compagnie passa au milieu d’une grêle de balles, dont pas une n’atteignit l’officier d’état-major.
Depuis sa sortie de l’École d’application, à l’exception de deux campagnes qu’il fit (Soudan et Japon), Hector Servadac fut toujours détaché en Algérie. À cette époque, il remplissait les fonctions d’officier d’état-major à la subdivision de Mostaganem. Spécialement chargé de travaux topographiques sur cette portion du littoral comprise entre Tenez et l’embouchure du Chéliff, il habitait un gourbi qui l’abritait tant bien que mal. Mais il n’était pas homme à s’inquiéter de si peu. Il aimait à vivre en plein air, avec toute la somme de liberté qu’un officier peut avoir. Tantôt arpentant à pied les sables de la grève, tantôt parcourant à cheval les crêtes des falaises, il ne hâtait pas outre mesure le travail dont il était chargé.
Cette vie, à demi indépendante, lui allait. D’ailleurs, ses occupations ne l’absorbaient pas au point qu’il lui fût interdit de prendre le chemin de fer deux ou trois fois par semaine, et de figurer, soit aux réceptions du général à Oran, soit aux fêtes du gouverneur à Alger.
Ce fut même dans une de ces occasions que lui apparut Mme de L..., à laquelle était destiné le fameux rondeau dont les quatre premiers vers venaient seulement d’éclore. C’était la veuve d’un colonel, jeune femme, très belle, très réservée, un peu hautaine même, ne remarquant pas ou ne voulant pas remarquer les hommages dont elle était l’objet. Aussi le capitaine Servadac n’avait-il pas encore osé se déclarer. Il se connaissait des rivaux, et entre autres, on vient de le voir, le comte Timascheff. C’était même cette rivalité qui allait mettre les deux adversaires les armes à la main, et cela, sans que la jeune veuve s’en doutât en aucune façon. D’ailleurs, on le sait, son nom, respecté de tous, n’avait pas été prononcé.
Avec le capitaine Hector Servadac demeurait au gourbi son ordonnance Ben-Zouf.
Ce Ben-Zouf était dévoué corps et âme à l’officier qu’il avait l’honneur de «brosser». Entre les fonctions d’aide de camp du gouverneur général de l’Algérie et celles d’ordonnance du capitaine Servadac, Ben-Zouf n’eût pas hésité, même un instant. Mais, s’il n’avait aucune ambition personnelle en ce qui le concernait, c’était autre chose à l’endroit de son officier, et, chaque matin, il regardait si, pendant la nuit, il n’avait pas poussé quelques graines d’épinard sur l’épaule gauche de l’uniforme du capitaine d’état-major.
Ce nom de Ben-Zouf pourrait donner à croire que le brave soldat était indigène de l’Algérie. Pas le moins du monde. Ce nom n’était qu’un surnom. Maintenant pourquoi, ce brosseur, le nommait-on Zouf, puisqu’il s’appelait Laurent? pourquoi Ben, puisqu’il était de Paris et même de Montmartre? c’est une de ces anomalies que les plus savants étymologistes eux-mêmes n’arriveraient pas à expliquer.
Or, non seulement Ben-Zouf était de Montmartre, mais il était originaire de la célèbre butte de ce nom, ayant vu le jour entre la tour Solférino et le moulin de la Galette. Or, lorsqu’on a eu le bonheur de naître dans ces conditions exceptionnelles, il est bien naturel qu’on éprouve pour sa butte natale une admiration sans réserve et qu’on ne voie rien de plus magnifique au monde. Aussi, aux yeux du brosseur, Montmartre était-elle la seule montagne sérieuse qu’il y eût dans l’univers, et, le quartier de ce nom, le regardait-il comme un composé de toutes les merveilles du globe. Ben-Zouf avait voyagé. À l’entendre, il n’avait jamais vu, en n’importe quel pays, que des Montmartres, plus grands peut-être, mais à coup sûr moins pittoresques. Montmartre, en effet, n’a-t-il pas une église qui vaut la cathédrale de Burgos, des carrières qui ne le cèdent point à celles du Pentélique, un bassin dont la Méditerranée serait jalouse, un moulin qui ne se contente pas de produire une vulgaire farine, mais des galettes renommées, une tour Solférino qui se tient plus droite que la tour de Pise, un reste de ces forêts qui étaient parfaitement vierges avant l’invasion des Celtes, et enfin une montagne, une véritable montagne, à laquelle des envieux seuls osaient donner l’humiliante qualification de «butte»? On eût haché Ben-Zouf en morceaux plutôt que de lui faire avouer que cette montagne ne mesurait pas cinq mille mètres de hauteur!
Où rencontrerait-on donc, dans le monde entier, tant de merveilles réunies sur un seul point?
«Nulle part!» répondait Ben-Zouf à quiconque s’avisait de trouver son opinion légèrement exagérée.
Innocente manie, après tout! Quoi qu’il en soit, Ben-Zouf n’avait qu’une seule aspiration, revenir à Montmartre, sur la butte, et finir ses jours là où ils avaient commencé, – avec son capitaine, cela va sans dire. Aussi Hector Servadac avait-il les oreilles sans cesse rebattues des beautés sans pareilles accumulées dans le XVIIIe arrondissement de Paris, et commençait-il à le prendre en horreur.
Cependant, Ben-Zouf ne désespérait pas de convertir son capitaine, – bien décidé, d’ailleurs, à ne le jamais quitter. Son temps était fini. Il avait même fait deux congés et allait abandonner le service à l’âge de vingt-huit ans, lui simple chasseur à cheval de première classe au 8e régiment, quand il fut élevé à la position d’ordonnance d’Hector Servadac. Il fit campagne avec son officier. Il se battit à ses côtés en plusieurs circonstances, et si courageusement même qu’il fut porté pour la croix; mais il la refusa, afin de rester l’ordonnance de son capitaine. Si Hector Servadac sauva la vie à Ben-Zouf au Japon, Ben-Zouf lui rendit la pareille pendant la campagne du Soudan. Ce sont là de ces choses qui ne s’oublient jamais.
Bref, voilà pourquoi Ben-Zouf mettait au service du capitaine d’état-major deux bras «trempés de tout leur dur», comme on dit en langue métallurgique, une santé de fer, forgée sous tous les climats, une vigueur physique qui lui eût donné droit à s’appeler le «rempart de Montmartre», et enfin, avec un cœur à tout oser, un dévouement à tout faire.
Il faut ajouter que si Ben-Zouf n’était pas «poète», comme son capitaine, il pouvait du moins passer pour une encyclopédie vivante, un ana inépuisable de toutes les calembredaines et coq-à-l’âne du troupier. Sur ce chapitre-là, il en eût remontré à quiconque, et son imperturbable mémoire lui fournissait des flons-flons à la douzaine.
Le capitaine Servadac savait ce que valait l’homme. Il l’appréciait, il lui passait bien des manies que l’inaltérable bonne humeur de l’ordonnance rendait d’ailleurs supportables, et, à l’occasion, il savait lui dire de ces choses qui cimentent un serviteur à son maître.
Une fois, entre autres, que Ben-Zouf, ayant enfourché son dada, caracolait «moralement» dans le XVIIIe arrondissement:
«Ben-Zouf, lui dit le capitaine, sais-tu bien, après tout, que si la butte Montmartre avait seulement quatre mille sept cent cinq mètres de plus, elle serait aussi haute que le mont Blanc?»
À cette observation, les yeux de Ben-Zouf avaient lancé deux éclairs, et, depuis ce jour, sa butte et son capitaine s’étaient indistinctement confondus dans son cœur.