- W empik go
Henryk - ebook
Henryk - ebook
Wojciech Karpiński przeprowadza pasjonujące śledztwo, odtwarzając powikłane losy tajemniczej i wpływowej postaci polskiej kultury XX wieku — Henryka Krzeczkowskiego (1921–1985). Oficer komunistycznego wywiadu i mentor młodych konserwatystów, wychowanek żydowskiego gimnazjum i członek redakcji katolickiego „Tygodnika Powszechnego” zmieniał nazwiska i fabularyzował swój życiorys, będąc przy tym człowiekiem prawym i konsekwentnym. Książka Karpińskiego w mistrzowski sposób przedstawia ukryte wątki tej niezwykłej biografii. Pozwala dociec, kim był Henryk Krzeczkowski, zrozumieć, na czym polegała siła jego oddziaływania i życiowa strategia, w której zmyślenie skrywało to, co głęboko prawdziwe.
„Henryk potrafił narzucić swą osobowość, styl myślenia i zachowania, choć czasem przecież nachodziła wątpliwość, czy pod kolejnymi maskami istnieje osobowość i jaka ona jest naprawdę. Umiał budować własną mitologię czy też dobrze projektował swoje duchowe drzewo genealogiczne. To są poważne sprawy. A on traktował siebie poważnie. W tym także jest podobny do Gombrowicza, którego nie lubił: wymyślnie żonglował maskami.
Podpis czerwonym atramentem „H. Krzeczkowski”. Nad nim przylepione wąskie pasmo białego papieru. Odlepiłem ostrożnie. Pod dwiema warstwami ukazało się inne nazwisko, przekreślone czerwonym atramentem, tym samym co podpis niżej. To wyłanianie się na wierzch przekreślonej i ukrywanej przeszłości było przejmujące”.
Wojciech Karpiński
WOJCIECH KARPIŃSKI ur. 1943. Autor książek o wielkich twórcach emigracyjnych: Książki zbójeckie; Herb wygnania. Zeszyty Literackie wydały również jego Portret Czapskiego; Pamięć Włoch; W Central Parku; Fajkę van Gogha; Amerykańskie cienie; Twarze; Obrazy Londynu; oraz książkę Henryk. Najnowszy tom to Szkice sekretne (Zeszyty Literackie, 2017). Wydał Wspomnienia Zbigniewa Karpińskiego oraz poszerzone wydanie Zbiegów okoliczności Konstantego A. Jeleńskiego. Ostatnio przygotowywał wystawę i katalog dzieł Krzysztofa Junga Peintures, dessins, photographies (Bibliothèque Polonaise de Paris, 2017) oraz katalog rysunków Krzysztofa Junga pokazywanych w Schwules Museum w Berlinie (2019).
Spis treści
I. Rozmowy na Czackiego II. Poszukiwania III. Druga śmierć Hermana Gernera (Poszukiwań ciąg dalszy) IV. Autoportrety Ilustracje Spis ilustracji Strona redakcyjna |
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64648-46-5 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozmowy na Czackiego
I. Poznałem Henryka Krzeczkowskiego latem 1967 roku w Warszawie. Niedawno zrobiłem magisterium na wydziale romanistyki, szykowałem się do pisania doktoratu. Siedziałem tego dnia w kawiarni hotelu Bristol z Wojtkiem Henslem, moim rówieśnikiem, z którym zaprzyjaźniłem się na obozie wojskowym. Zmarły w 1997 roku Wojciech Hensel, wtedy młody asystent na orientalistyce, po roku 1989 ambasador Polski w Ankarze, był świetnym tenisistą. Z Henrykiem spotykał się na kortach Legii. Henryk uczył też go angielskiego. Do naszego stolika przysiadł się na moment ów tajemniczy przyjaciel Wojtka. Znałem go z widzenia z koncertów w Filharmonii, ze wzmianek Wojtka, także z famy środowiskowej. Wiedziałem, że bywa w SPATiF-ie, klubie aktorów i literatów, razem z Pawłem Hertzem (bywali tam również regularnie moi rodzice). Wydawał mi się jednym z przedstawicieli literackiego środowiska Warszawy, do którego, na dystans, byłem nastawiony krytycznie.
Henryk Krzeczkowski powiedział kilka złośliwości pod adresem lewicowych intelektualistów francuskich (zupełnie jakby miało to mnie dotykać), coś tam mówił kąśliwie o Sartrze, rozmowa zeszła na Evelyna Waugh, którego powieści, zwłaszcza wczesne, czytałem wtedy z zachwytem (parę lat wcześniej naprowadził mnie na ich lekturę Konstanty Jeleński podczas naszych pierwszych spotkań w Paryżu). Rozmawiał tak, jakby przyjmował za rzecz oczywistą, że znam światy i ludzi, o których wspomina. Odsłaniał tylko fragment historii, o jej początek czy zakończenie nie wypadało pytać, jeśli miało się pozostać w konwencji, z wdziękiem przez niego narzucanej. Mówił błyskotliwie. Na odchodnym powiedział kilka miłych słów pod moim adresem i zaprosił do siebie, obiecując pożyczenie ostatniej powieści Evelyna Waugh.
Po kilku dniach zjawiłem się u niego na Czackiego, w domu zajmowanym przez ludzi związanych z wojskiem (interesowała mnie w Warszawie geografia i socjologia domów „specjalnych”). Wjeżdżało się windą do końca, potem jeszcze schody w górę na najwyższą kondygnację. Tam znajdowała się jego kawalerka. Gdy zjawiłem się u niego po raz pierwszy, był to niewielki pokój z kuchnią. Wkrótce Henryk przebudował mieszkanie. Kuchenkę przeniósł do łazienki, a kuchnię przerobił na maciupeńki „gabinet”. Poprosił mnie na dziewiątą wieczór, po kolacji, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Wyszedłem nad ranem. Wprawdzie co pewien czas dawałem znak, że może jest zbyt późno, ale gospodarz nie spieszył się z zakończeniem rozmowy. Bo mówił on, prawie cały czas. Nie był to jednak obsesyjny monolog. Czekał na reakcje słuchacza i zależnie od nich zmieniał temat wywodów. Była to pierwsza rozmowa z serii wielu, które nastąpiły w tamtych latach. Miały podobny rytuał. Odbywały się wieczorem, po kolacji. Trwały długo. Były interesujące, różniły się od rozmów, jakie zdarzało mi się wówczas prowadzić.
Aby jednak przekazać coś więcej o naszych rozmowach, powinienem powiedzieć, kim byłem, gdy zjawiłem się na ulicy Czackiego, naszkicować sposób rozmawiania, komunikowania się w tamtym okresie. Przyjaźń z Henrykiem, zafascynowanie jego osobowością, a także jego chęć do rozmów można rozjaśnić słowami Montaigne’a o ważnych spotkaniach w przyjaźni: bo to byłem ja, bo to był on — ja w tamtym momencie, on też w określonym miejscu swojej drogi.
Nie odbywałem z nikim (w Warszawie) takich rozmów, bo też w tym okresie nie prowadziłem rozmów pewnego typu. Jakby brakowało mi języka, jakbym przebywał za granicą — za granicą panującego wówczas języka, który właśnie nie dopuszczał, z mojego punktu widzenia, swobodnej i sensownej wymiany myśli. Pierwsze moje spotkanie z Henrykiem odbyło się na samym początku sierpnia 1967 roku. Ważne jest określenie momentu, bo czas wtedy zaczął szybciej płynąć, zarówno w moim życiu, jak i w polskim życiu publicznym, przynajmniej w bliskim mi środowisku warszawskiej inteligencji.
Od najmłodszych, chłopięcych lat było dla mnie oczywistością, że żyję w świecie podwójnego zniewolenia, przez obce mocarstwo i przez obcą ideologię. Język panujący wówczas w Polsce, w książkach, w gazetach, w filmach, wydawał mi się fałszywy, zarówno ten „oficjalny”, wyznaczany przez partyjną komunistyczną ideologię, jak i ten nieoficjalny, lekko opozycyjny wobec ortodoksji (to właśnie określałem, na własny użytek, mianem „ducha SPATiF-u”). Nie odnajdywałem bliskiego sobie języka w głośnych wtedy dziełach krajowych literatów. Książek na temat historii, zwłaszcza historii najnowszej, wydawanych w kraju, wówczas i jeszcze przez dobrych kilka lat, po prostu nie brałem do ręki. To samo dotyczyło ówczesnych „dyskusji” szyfrowanych, przebieranych w takie lub inne kostiumy. Te książki nie dotykały rzeczywistości, nie pomagały w rozmowie ze światem, nie mówiły o moim świecie, nie przyznawałem im atrybutu istnienia.
Ta niezgoda na akceptację oficjalnego i półoficjalnego języka nie oznaczała wewnętrznej niemoty. Istniały dzieła współczesne, utwory literackie, w których widziałem treści żywe, utwierdzające i usensowniające rzeczywistość. Miałem głębokie przeświadczenie, że żyję w czasach, gdy literatura polska, polskie słowo potrafi docierać do rzeczywistości z siłą niezrównaną. Wiedziałem, z własnego czytelniczego doświadczenia, że jest to jeden z najwspanialszych okresów jej rozwoju (może najwspanialszy).
Dzieła te, wydawane za granicą, nie miały prawa obywatelstwa w ojczyźnie. Nawet nazwiska ich twórców nie mogły być wymieniane. Starałem się uzyskać dostęp do tych publikacji. Pierwszą „książką zbójecką”, która wpadła mi w ręce, był Zniewolony umysł Czesława Miłosza czytany starszemu bratu przez ramię, było to wiosną 1956 roku, miałem wtedy niespełna trzynaście lat. Od listopada 1956 roku byłem nałogowym codziennym słuchaczem Wolnej Europy. W ostatniej klasie szkoły średniej, w roku 1960, dowiedziałem się w czasie wycieczki szkolnej, że wstęp do Biblioteki Narodowej jest swobodny i nie ma ograniczeń w dostępie do zbiorów. Zacząłem codziennie po szkole chodzić do Biblioteki Narodowej w Warszawie, aby mieć możliwie szeroki dostęp do interesujących mnie publikacji. Po dwóch tygodniach zaniepokojeni bibliotekarze powiedzieli mi, że to nie są lektury dla mnie.
Na studiach korzystałem z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Dość szybko zrozumiałem, że katalog na dole jest niepełny, brak w nim właśnie tych książek, które mnie ciekawiły. Trzeba było wejść dwa piętra w górę, gdzie nad czytelnią znajdował się pełny katalog alfabetyczny i rzeczowy. W katalogu alfabetycznym szukałem pod Miłosz, pod Gombrowicz, pod Czapski, pod Jeleński, pod Herling-Grudziński. Na początku studiów punktem mego zainteresowania w katalogu rzeczowym była szufladka „Emigracja polska po roku 1939”. Tam zaglądałem, aby się dowiedzieć, jakie przybyły do biblioteki nowości. Gdzieś koło roku 1965 tempo rejestrowania nowości wyraźnie uległo zwolnieniu, aż wreszcie koło roku 1968 zamarło zupełnie. Większość książek emigracyjnych, a wszystkie wydane w Bibliotece „Kultury” (zaglądałem też pod to hasło do katalogu na górze biblioteki) opatrzone były sygnaturami z literkami cim. — na cimelia trzeba było składać rewersy dzień wcześniej, o zamówione książki, schowane w szafce, należało prosić bibliotekarki. Byłem ostrożny i unikałem tytułów jawnie nieprawomyślnych. W ten sposób jednak przeczytałem szkice Czapskiego o malarstwie, powracałem do wierszy Miłosza, dopóki nie zdobyłem ich dla siebie. Bibliotekarki BUW na mój widok porozumiewawczo się uśmiechały.
Lektury, gdy są sekretne, może nawet są tym bardziej fascynujące, ale jeśli nie można o nich mówić, jeśli nie pomagają w publicznej rozmowie ze światem, są lekturami kalekimi. Głos, w którego wykształceniu mają pomóc, jeśli musi być zduszony, jeśli nie może się sprawdzić i rozwinąć w rozmowie, w jawnej wymianie ze światem, będzie głosem niepełnym.
Dane mi było na początku lat sześćdziesiątych wyjechać do Paryża. Za pierwszym i drugim pobytem poznałem ludzi, których podziwiałem z lektury: Konstantego Jeleńskiego, Józefa Czapskiego, Aleksandra Wata, potem innych. Mogłem z nimi swobodnie rozmawiać. Mogłem w czasie tych pobytów bez przeszkód czytać książki, które mnie interesowały (dostarczał mi je niezapomniany Zygmunt Hertz, minister spraw zagranicznych Wielkiego Xięstwa na Lafficie, który otaczał mnie serdeczną opieką, z pewną ironią patrząc na moją zachłanność).
W Warszawie starałem się w miarę możliwości nie stracić kontaktu z żywymi źródłami, nie przerwać tej rozmowy z sobą i z innymi. Nazywałem ten proces poszukiwaniem pokarmu, w znacznej części instynktowym. To mi smakuje, tego pragnę, to mnie wzmacnia, w tym znajduję potrzebne dla siebie ożywcze soki, to są antytoksyny, które umożliwiają poruszanie się w strefach skażonych, w świecie zatrutego pożywienia. Wiedziałem, że trzeba pewnej odwagi, aby zdobywać dostęp do ożywczych źródeł, wiedziałem, że trzeba być ostrożnym w wyjawianiu swoich poglądów, zainteresowań, preferencji.
W tym czasie zaprzyjaźniłem się z Andrzejem Rapaczyńskim, rozmawiałem z nim swobodnie, na tematy istotne dla mnie, znajdowaliśmy wspólny język. Andrzej tamtego lata otrzymał paszport na wyjazd do Francji, ja jeszcze czekałem na decyzję władz w tej sprawie. Mieliśmy się spotkać w Paryżu. Dałem Andrzejowi telefon do Józefa Czapskiego, do którego napisałem, że mój przyjaciel zjawi się we Francji (prowadziłem z Czapskim korespondencję z Warszawy, na adres bliskiej mu osoby w Paryżu, nie było to na pewno postępowanie ostrożne).
II. To właśnie przed wyjazdem do Paryża latem 1967 zjawiłem się w mieszkaniu Henryka Krzeczkowskiego. Byłem zapewne bardziej otwarty niż zazwyczaj. Znałem już ludzi, z którymi mogłem rozmawiać swobodnie. Byłem złakniony takich rozmów. Mechanizmy kontrolne uległy rozluźnieniu.
Niewielki, zawsze uporządkowany pokój, kanapa, na niej siadałem, fotel, prosty, funkcjonalny, miejsce Henryka. Niski stolik, na nim pojawiała się herbata (mieszanina earl grey i lapsang souchong, byłem zrazu zaskoczony jej przydymionym smakiem), na stoliku skórzane okrągłe pudełko na papierosy z wytłaczanymi złotymi florenckimi liliami, jedyny przedmiot luksusowy w tym spartańskim wnętrzu. Na wprost kanapy półki z książkami i szafa ścienna.
Książki zwróciły moją uwagę. Uderzały nie tyle ilością, ile starannością i oryginalnością doboru. Nie było „nowości” czy książek modnych. Na wprost kanapy pamiętam angielskie wydania: Iliada, Odyseja, Plutarch, Swift, Defoe, Sterne, Ulisses Joyce’a, Proust (W poszukiwaniu straconego czasu jako Remembrance of Things Past w przekładzie Scott Moncrieffa). Dużo tych ładnie oprawionych tomów z serii Everyman’s Library nosiło datę i miejsce nabycia: Rzym lata 1947–48, The Lion Bookshop, via del Babuino. Wiele tomów starej edycji Collected Works Williama Hazlitta w ciemnoniebieskiej oprawie. Książki po niemiecku: Goethe, Hölderlin, Heine, Platen, oprawne w brązową skórę pięć tomów pism zebranych Schopenhauera na biblijnym papierze, Tomasz Mann (dwunastotomowe enerdowskie wydanie w zielonej oprawie), Musil Człowiek bez właściwości. Były zbiory angielskich poetów, antologie The Oxford Book of English Verse, The Oxford Book of Italian Verse. Francuzów Henryk raczej nie lubił, czytał w tym języku z mniejszą swobodą, pamiętam jednak Chateaubrianda Mémoires d’outre-tombe w serii Bibliothèque de la Pléiade, a także cudowną biografię À la recherche du baron Corvo A. J. A. Symonsa właśnie we francuskim przekładzie (miałem ją w tym samym wydaniu i zapewne z tego samego źródła: szwajcarskie Les Amis du Livre, kierowane przez Zygmunta Kallenbacha, a finansowane przez Kongres Wolności Kultury, rozsyłało tę książkę). Dalej polscy klasyczni historycy: Szajnocha, Korzon, Marceli Handelsman monografia księcia Adama Czartoryskiego, opasłe tomy Najnowszej historii politycznej Polski Władysława Pobóg-Malinowskiego, dzieła Piłsudskiego, Dmowskiego, opus magnum Jana Kucharzewskiego Od białego caratu do czerwonego. Literatura polska to były tomy poezji i opowiadania Iwaszkiewicza, tomiki Pawła Hertza, Iłłakowiczówny... Niewiele książek o sztuce, gruby tom Bernarda Berensona The Italian Painters of the Renaissance, ale jednak znalazłem w jego bibliotece książki, które przydały mi się przy pisaniu Pamięci Włoch: tegoż Berensona Sketch for a Self-Portrait i Rumor and Reflection, niemieckie tłumaczenie włoskich renesansowych kronik Francesca Matarazzo, a także piękna edycja Wanderjahre in Italien Ferdinanda Gregoroviusa, poręczna, w jednym tomie, na biblijnym papierze (jeszcze wystąpi w tej opowieści o poznawaniu Henryka...). Zbiór płyt. Przed książkami Pismo Święte i Almanach Gotajski, ciemnozielony (hrabiowski), z późnych lat dwudziestych.
Ta sceneria stanowi ważną część mojej Warszawy w końcu lat sześćdziesiątych i przez całe lata siedemdziesiąte. W niej odbywały się nasze rozmowy. Zaczęły się od pożyczenia The Ordeal of Gilbert Pinfold Evelyna Waugh, pretekst pierwszej wizyty. Pożyczyłem też pamiętniki Harolda Actona, ciekawsze od żółciowych i depresyjnych wizji późnego Evelyna Waugh. Potem preteksty nie były potrzebne. Przychodziłem na rozmowy, zaintrygowany jego osobowością, ożywczą i pobudzającą. Czułem też, że te spotkania są także jemu przydatne, służą do czegoś w jego wewnętrznej pedagogice. Byłem ciekaw twarzy, która kryje się za jego grami, ale nie chciałem być zbyt dociekliwy, rozumiałem, że niedopowiedzenie, fantazja — to są elementy konwencji. Można podejrzliwością zniszczyć te wspaniałe budowle, ale wtedy stratny będę też ja.
Henryk uderzał oryginalną i dobrze przyswojoną kulturą. Dostrzegałem, że czyni znakomity użytek z przysłuchujących się naszym rozmowom książek z jego biblioteki, z przemyślanych i przetworzonych fantazją doświadczeń życia. Jakie było to życie? — chciałem wiedzieć i nie chciałem. Uczestniczyłem w dziele tworzenia, budowania siebie na moich oczach i także ku mojemu pouczeniu, a była to twórczość fascynująca.
O czym rozmawialiśmy? Trudno to dokładniej zdefiniować (dlatego drukowane teksty Henryka w najlepszym wypadku były tylko cieniem jego magicznych opowieści): nie o malarstwie (uważałem to za temat „dyskretny”, obcy zainteresowaniom moich przyjaciół, Henryk nie miał wyraźnych pasji w tym kierunku). Muzyką się bardzo interesował, ale prawie nie przypominam sobie rozmów na ten temat (nawet z Mycielskim głównie „wymownie milczał”). O poezji też nie. Padały często nazwiska Iwaszkiewicza, Iłłakowiczówny. Nie wydawało mi się, aby było to prawdziwe przeżycie, a nie wybór „towarzyski” jako sprzeciw wobec wyborów dokonywanych przez innych. O czym więc? Szybko się zorientował, że nie tylko nie szokuje mnie wypowiedziami krytycznymi wobec lewicy czy wobec ideologii i praktyki komunistycznej, lecz że mam na ten temat silne poglądy, odległe od jego minionej orientacji. Nie musiał też mnie namawiać na czytanie książek emigracyjnych: w przeciwieństwie do niego znałem już wtedy tych ludzi. Szerokim tematem naszych rozmów była polityka, w sensie pytania, jak zachować się w sytuacji, gdy zagrożona jest swoboda jednostki i organiczny (sensowny, suwerenny) rozwój zbiorowości.
Było też dużo śmiechu. Henryk był niewiarygodnie dowcipny, swobodny i uskrzydlający, jeżeli tylko był w sprzyjającym otoczeniu, a przyjęta przez niego konwencja nie spotykała się z oporem słuchających. Atmosfera była lekka, lecz gdzieś tam dotykały te rozmowy spraw ciężkich, poważnych, istotnych. Jak myśleć, jak widzieć świat — jak żyć, jak żyć lepiej, pełniej, odważniej? Nie, nie dawał rad, nie bezpośrednio — choć czasem to czynił, ale chyba nie wtedy oddziaływał najgłębiej.
Gdy tak mówił, o sobie, o swoim widzeniu świata, opisując jakieś półfantastyczne zdarzenia, ilustrujące tok wywodu (jak później nieraz dane mi było stwierdzić, zawsze prawie choćby pośrednio związane z realnymi wypadkami), dając zdroworozsądkowe rady, jak patrzeć na siebie, na innych, na dzieła kultury, gdy tak dywagował, powodował, że w moich oczach ten pokój, to skórzane florenckie pudełko, w którym trzymał papierosy, ten fotel, te książki, które mi się przyglądały z półek, wszystko to istniało życiem prawdziwym, intensywnym, lekko tajemniczym, nie poddawało się owej agresywnej szarości, którą zarażone było życie oficjalne i także nieoficjalne Warszawy, zsowietyzowanej Polski tamtych lat gomułkowskiej małej stabilizacji. Jak Szeherezada utrzymywał świat przy życiu swoimi fantastycznymi, a jednak realnymi (dodającymi rzeczywistości) opowieściami. Patrzyłem na florenckie skórzane pudełko, na książki, na fotel, na dymiącą angielską herbatę, często na szklankę whisky, patrzyłem przez to na Henryka, na tę jego twarz, która nie dawała się łatwo uchwycić, w każdym razie czułem to, nie można jej było uchwycić w linearną chronologię, w niezmienne biograficzne fakty — i taka właśnie, swobodna, dopominająca się ode mnie szczodrobliwości spojrzenia, życzliwego uczestnictwa w tym stwarzaniu siebie, taka właśnie twarz Henryka pomagała mi istnieć, być wiernym sobie, dotrzeć do prawdy osobowości, nieredukowanej do ciasnych, kaleczących definicji.
Rozmowy z nim były to podtrzymywane moim oczywistym zainteresowaniem monologi, ich tematyka była przez owo czynne zainteresowanie słuchacza określana. To Henryk głównie mówił. Ale to odpowiadało mojemu temperamentowi — i sytuacji. Wiedziałem, że nie powinienem się za bardzo przyglądać życiorysowi i fabułom. Przyjmowałem je z radością. Czasem może byłem zamknięty w sobie — czy było to wyrazem nieufności, wpisanej w sytuację i charakter? Po wielu latach, w końcu lat dziewięćdziesiątych, Paweł Hertz, człowiek, który wprowadził Henryka w literackie środowisko Warszawy, przypominał mi, że w sierpniu 1968 roku w czasie naszych spotkań w Sopocie dopytywałem się go o przeszłość Henryka. Wydaje mi się, że dokładnie pamiętam istotne dla mnie rozmowy z Pawłem Hertzem z sierpnia 1968, z okresu sowieckiej inwazji na Czechosłowację, nie pamiętam, aby Henryk i jego życiorys były ich tematem. W każdym razie jest ważne, że Paweł Hertz tak to widział. Jest znamienne, że nigdy prawie nie spotkaliśmy się we trzech, a nigdy nie rozmawialiśmy poważnie we trójkę. Pawła Hertza poznałem wcześniej niż Henryka, przez jego kuzyna Zygmunta Hertza, ale były to spotkania w innej konwencji niż rozmowy z Henrykiem, bez porównania więcej było dystansu. Henryk był bardziej migotliwy, miał w swojej palecie bogatszą gamę barw, ale też był bardziej płynny — nieuchwytny. Bo też jego żywiołem było mówione słowo, rodzaj przypowieści, nie pisanie, nie dzieło.
Przecież ufałem mu, wówczas, w tym czasie nieufności. Niedługo po naszym poznaniu przyszedł marzec 1968 roku, fala obrzydlistwa, która wylała się z ówczesnej partyjnej propagandy, jeszcze bardziej żrącej niż zazwyczaj. Mój brat znalazł się w więzieniu, niektórzy moi przyjaciele, wśród nich Andrzej Rapaczyński, wyjechali na emigrację, inni byli usuwani z pracy, sam nie miałem perspektyw na zostanie na uniwersytecie. Czas był ponury. Spotkania w pokoiku na Czackiego stanowiły jakby kartę wstępu do innego świata, gdzie sprawy, osoby, wydarzenia zyskują głębszy wymiar, stają się realniejsze. Były haustem świeżego powietrza w tamte dni.
W tym okresie, rok 1969, często chodziłem przez plac Defilad do Pałacu Kultury, gdzie miałem ostatnie zajęcia ze studentami romanistyki. Z okazji jakiejś tam komunistycznej rocznicy zawisł na Pałacu Kultury olbrzymi portret Lenina, panujący nad miastem. Jakby chroniąc się przed tą twarzą, pieczęcią sowieckiej dominacji, postanowiłem, że zanim przystąpię do ostatecznej redakcji pracy doktorskiej (o ewolucji bohatera w teatrze Racine’a), spiszę moje refleksje o Polsce, Rosji, komunizmie, przemyślenia z lektur Zdziechowskiego i Kucharzewskiego, Dostojewskiego i Żeromskiego, Miłosza i Wata. Powstał tekst skrajnie antykomunistyczny. Wystukałem go na maszynie w jednym egzemplarzu. Nazwałem W polskich oczach. Zaniosłem na Czackiego. Dałem Henrykowi do przeczytania. Nie mówiłem, kto jest autorem ani w jakim celu go pokazuję. Było to zrozumiałe bez słów. Uważałem, że Henryk przekaże go swoimi kanałami za granicę. Wiedziałem, że ledwie parę miesięcy wcześniej wysłał do „Kultury” tekst wspomnieniowy o Annie Kowalskiej, który ukazał się pod pseudonimem Mikołaj Sawulak (sam mi o tym powiedział). Niedługo po wręczeniu mu szkicu W polskich oczach wspomniał o pozytywnej reakcji Stefana Kisielewskiego. Nie bardzo było mi to w smak, Kisiel nie należał do osób dyskretnych, uwielbiał opowiadać nieprawomyślne historyjki.
W drugiej połowie maja 1970 Henryk powiedział mi, że szkic W polskich oczach otwiera bieżący numer „Kultury”. Redakcja zapowiada szeroką dyskusję z tym esejem, który został ogłoszony pod nazwiskiem... Tomasza Stalińskiego. Trzeba pamiętać, że ten pseudonim, pod którym ukazała się do tego czasu tylko powieść z życia najwyższych sfer partyjnych Widziane z góry, nie był wówczas rozszyfrowany i władze bezpieczeństwa bardzo się interesowały tajemnicą autorstwa. Powodem pomyłki było to, że przekazałem mój tekst Henrykowi niepodpisany. Kisiel wyekspediował go tym samym sposobem, w jaki przesyłał własne utwory drukowane na Zachodzie pod pseudonimem Tomasz Staliński. W kolejnym numerze „Kultury”, gdzie publikowano głosy dyskusyjne z moim szkicem, pojawiło się wyjaśnienie, że jego autorem jest Zenon Mielnicki (Zygmunt Hertz przyznał mi po latach, że to on wymyślił tego Zenona, na cześć ówczesnego partyjnego kacyka numer dwa). Dość się zaniepokoiłem powstałą sytuacją, mój brat Jakub przebywał w więzieniu oskarżany o kontakty z „Kulturą”, Henryk również czuł się nieswojo. Najbardziej jednak przestraszony był Stefan Kisielewski. Miało to dla mnie dobre skutki. Nie pozwalał sobie na żadne żarty, zabawy, wyzywające dwuznaczniki związane z tą sprawą. Z jego Dzienników można odgadnąć, jak głęboko skrywał swoje lęki. W każdym razie moje zaufanie do Henryka zostało „przygodą ze Stalińskim” potwierdzone i wzmocnione.
W tym też czasie nawiązała się i rozwinęła przyjaźń Henryka z Marcinem Królem. Namawiał nas do współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”, patronował naszemu cyklowi Sylwetki polityczne XIX wieku, zachęcał do różnego rodzaju prac intelektualnych, ale rzecz charakterystyczna, nigdy prawie nie prowadziliśmy owych rozmów na Czackiego we trzech. Henryk wyraźnie preferował spotkania w cztery oczy. Owszem, zdarzały się sympatyczne i zabawne biesiady w szerszym gronie, ale miały one charakter towarzyski. Pamiętam wspólne pobyty w Zakopanem i jego żywiołową radość, pamiętam uroczy pobyt u Marcina i Małgosi w chacie nad Szczawnicą.
Pamiętam dni spędzone we dwójkę w Budapeszcie. Wracałem z wycieczki nad Morze Czarne do Bułgarii. Wysiadłem w drodze powrotnej w Budapeszcie. Henryk był tam już zadomowiony, przyjechał kilka dni wcześniej. Miał swoją Stammkneipe. Rozpoznawał gości i opowiadał o nich fantastyczne historie. Chodziliśmy na dobre jedzenie do węgierskich restauracji, odwiedzaliśmy słynne budapeszteńskie tureckie łaźnie. I rozmawialiśmy, swobodnie i radośnie.
Bywały też i wówczas, w latach siedemdziesiątych, „spory” czy też różnice akcentów, czy też różny wybór „rozmowy ze światem” i współczesnością. Trzeba wziąć pod uwagę, że Henryk, gdyśmy się poznali, dopiero zaczynał publikować w „Tygodniku Powszechnym”. Gdy nas tam wprowadzał, sam wchodził w to środowisko od niedawna i został przyjęty nie bez podejrzliwości. Mgliście przypominam sobie spory o jakieś uwagi w „Tygodniku” o którymś tam zjeździe partii czy plenum (mój Boże, co to był za świat, jakie szczęście, że zniknął — już nawet ja nie pamiętam całej jego szarości).
Był w kraju osobowością wyjątkowo barwną. Jego świat wydawał się żywy. Słuchałem z uwagą przypowieści, podawanych lekko, z humorem, a dotykających rzeczy ważnych, głębokich — i uczyłem się, słyszałem go mówiącego, chciałem go usłyszeć (w olbrzymiej większości przypadków nie chciałem w ogóle słyszeć tego, co mówiono, nie przyznawałem temu atrybutu istnienia — jemu przyznawałem).
Jego rozmowy, snute w czasie nich opowieści, były ciekawsze od większości jego tekstów, także tych sekretnych, przeznaczonych za granicę, do „Kultury”, może tych szczególnie. Dawał mi je do czytania przed wysłaniem, w pokoju na Czackiego, sam przechodził do przerobionej kuchni, w której sypiał i miał biurko. Nie były mi bliskie te wróżenia z fusów, Pokusy i przestrogi czy też zbyt uogólnione Nocne rodaków rozmowy, jakże różne od naszych nocnych rozmów, barwnych, żywych, tak w moim odczuciu rzeczywistych. Chwaliłem te teksty, przede wszystkim za chęć utrwalenia myśli i wydrukowania ich za granicą, poza zasięgiem komunistycznej cenzury. Dziś się już zapomina, jak niewielu było wówczas chętnych do kontaktów z emigracją i publikowania na Zachodzie. Miałem wrażenie, że można ich było policzyć na palcach jednej ręki — i że zdarzało mi się czasem spotkać ich w ciągu jednego popołudnia między Narbutta, Maklakiewicza, Szucha, Aleją Przyjaciół, Czackiego... W pełni doceniałem, że Henryk był jednym z nich, zwłaszcza że jego droga do tej postawy była szczególnie kręta.
Kilka razy otwierał się w szkicach drukowanych. Kiedy? Wtedy, gdy nawiązywał do swej mglistej, lecz jakoś realnej przeszłości. Wtedy go słyszałem. Choćby w szkicu, jednym ze swoich najlepszych, „Ulisses” i wrażliwość nadwiślańska, gdy wspominał czytanie dzieła Joyce’a po raz pierwszy po wojnie: „Najlepsza nawet znajomość Ulissesa w oryginale nie budzi w czytelniku polskim potrzeby zaangażowania się w sprawy Joyce’a. Czytając tę powieść po raz pierwszy w odległych już latach powojennych z dala od kraju, widziałem w niej przede wszystkim znakomitą zabawę. Bawiła przemożna vis comica pisarza. Intrygowała konstrukcja, w której, nie znając jeszcze obfitej egzegezy Joyce’owskiej, na własną rękę tropiłem schemat Odysei. Wyłuskiwałem leitmotivy, tak jak się śledzi powracające zwroty muzyczne w Kawalerze srebrnej róży. Ależ tak, właśnie Ryszard Strauss przychodzi mi na myśl, bo przecież Ulisses też był jednym z wielkich pożegnań minionej belle époque. I nie sądziłem, że należy odczytywać go inaczej w Paryżu, Zurychu i Rzymie roku 1947, tak bardzo przypominających tubylcom rok 1922, kiedy to Joyce i Eliot ożywiali rozmowy w salonach literackich. Mnie, co prawda, rok 1947 niczego nie przypominał. Wręcz przeciwnie, uważałem, że «powrót do normalności» celebrowany w stolicach powojennej Europy zachodniej był przysłowiowym chowaniem głowy w piasek, że ta lekkomyślna część świata przygotowuje powtórkę międzywojennego epizodu”.
Ten fragment szkicu Henryka był dla mnie dziwnie żywy, bez względu na sądy zawarte w nim na temat powojennej i międzywojennej Europy, z którymi nie musiałem się zgadzać — i nie zgadzałem się, ale były one przecież wypowiadane w imieniu tego tajemniczego młodego człowieka, który przebywał wtedy w metropoliach zachodniej Europy, a od tego czasu zmienił się głęboko. I miały te zdania realne potwierdzenie w egzemplarzu Ulissesa kupionym w Rzymie w The Lion Bookshop w marcu 1948. Oglądałem ten tom u niego na półce w warszawskim pokoiku na Czackiego w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych XX wieku, przysłuchiwał się naszym rozmowom.
Podobnie w szkicu Sens przetrwania o pisarstwie Iwaszkiewicza Henryk ewokuje swoją przedwojenną lekturę Młyna nad Utratą. „Jeden bodaj pisarz wydawał mi się bliski Iwaszkiewiczowi. Może odległość w czasie spowodowała nakładanie się wrażeń, ale jestem prawie pewny, że w podobny sposób jak Młyn nad Utratą odczytywałem ukazujące się chyba tego właśnie lata szkice Bolesława Micińskiego, które później złożyły się na tomik w pięknie narysowanej szarej okładce: Podróże do piekieł. W opowiadaniu Iwaszkiewicza nad podwarszawską Krzywizną rozpościerało się blue, blue heaven, ale wisiał też dark, dark shadow. Tak jak u nas. Wróciłem właśnie znad morza uszczęśliwiony białą Gdynią, ale nie spodobała mi się brzydka i beztroska Warszawa, o którą zawadziłem po drodze. Teraz nie mogłem pojąć, skąd u tego «warszawskiego» pisarza niepokój, który u nas, na południowo-wschodnich kresach, był tak naturalny. Zacząłem czytać inne jego utwory. Zaczynałem rozumieć”.
Trzeci fragment, w którym usłyszałem jego żywy głos, sięgał głębiej i nie było w nim bezpośrednich nawiązań do biografii Henryka. Dotykał spraw zarazem ukrytych i zasadniczych: tajemnicy przetrwania, trwania w zmienności, sensownego życia. W eseju Ukryty Bóg pisarzy Henryk przytoczył na zakończenie cytat znaleziony w tomie Miguela de Unamuno (stał na półce w pokoiku na Czackiego): „Jeżeli prawdą jest — pisze Unamuno — jak niektórzy utrzymują, że Don Kichot zmarł, a Sanczo żyje, to jesteśmy uratowani. Po śmierci bowiem swego pana Sanczo sam zostanie błędnym rycerzem. Albo będzie czekał na innego obłąkanego rycerza, by znów pójść za nim. O co bowiem walczył Don Kichot? O chwałę, o życie, o przetrwanie — o Dulcyneę. Nie walczył o Izoldę, która jest wiecznie cielesna, ani o Beatrycze, która jest teologią, ani o Helenę, która jest kulturą. Walczył o Dulcyneę i zdobył ją, albowiem żyje”.
To jednak w rozmowach, zwłaszcza tych w cztery oczy, nie w pisaniu, gdy adresat nie był tak wyraźnie sprecyzowany i tok wywodów nie mógł być dostosowywany do jego reakcji, był Henryk najbardziej interesujący. Także w spotkaniach osobistych zdarzały się zgrzyty czy rozminięcia. Na początku lat siedemdziesiątych Henryk był w Zakopanem w Halamie, w Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u. Przebywał tam też mój ojciec. Był to czas, gdy mój brat Jakub siedział w więzieniu skazany w sprawie „taterników” za kontakty z „Kulturą”. Henryk bardzo podziwiał mojego ojca. Zaczął mu opowiadać, że Zygmunt to, Zosia tamto, Jerzy owo, nie znał tych ludzi, ale odzywał się tak, jakby to byli jego bliscy znajomi. Mój ojciec zrazu zapewne nie rozumiał, wobec Henryka zachowywał zawsze dystans, wiedział o nim tyle, że przychodzi do SPATiF-u z Pawłem Hertzem, kiedyś miał jakieś związki z wywiadem i był posądzany o nadal trwające związki ze służbami specjalnymi; orientował się też, ale mgliście, że się przyjaźnię z Henrykiem. Po powrocie powiedział: „dziwny jest ten twój przyjaciel” — to była najostrzejsza krytyka wobec moich znajomych, jaką kiedykolwiek od niego usłyszałem.
Inne takie rozminięcie nastąpiło podczas spotkania we czterech. Poszliśmy do Melodii, restauracji na Nowym Świecie naprzeciw gmachu KC — Marcin, ja oraz Henryk i Roman Zimand. Ci dwaj, starsi od nas o pokolenie, zdawali się toczyć tego wieczoru pojedynek o rząd naszych dusz. Henryk odnosił łatwe triumfy, robiąc aluzje do stalinowskiej przeszłości Zimanda, ale nie były to zwycięstwa zbyt eleganckie. Zimand nie zamazywał swojej przeszłości, głośno i otwarcie przyznawał się do własnych błędów.
Inne takie spotkanie, będące wyzwaniem dla mitomanii Henryka i przykre dla obserwującego, nastąpiło latem 1978. Byłem wtedy już od ośmiu miesięcy w Ameryce. Henryk, po latach odmów, otrzymał właśnie paszport na prywatny wyjazd na Zachód — i znalazł się po raz pierwszy, w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, w kraju anglojęzycznym (on, tak znakomicie czujący tę kulturę!). Tego lata przyjechali do Stanów na wakacje Zosia i Zygmunt Hertzowie, po raz pierwszy byli w Ameryce. Wyjechałem po nich na lotnisko. Odwiozłem do hotelu (zaprosił ich tam profesor Andrzej Brzeski, mieszkający w Kalifornii współpracownik i entuzjasta „Kultury”). Gdy Henryk dowiedział się o ich przyjeździe, poprosił, abym zaaranżował spotkanie. Umówiliśmy się na lunch. Rozmowa przebiegała dziwnie. Wyraźnie kody porozumienia były rozbieżne.
Jeszcze inne spięcie nastąpiło u mnie na Narbutta, były to moje imieniny (jak się potem okazało, ostatnie tam obchodzone) w kwietniu 1981. Spotkali się goście z różnych parafii. Pamiętam, że był Jerzy Jedlicki, Wiesław Chrzanowski, Krzysztof Michalski, Tim Garton Ash, byli także Adam Michnik i Henryk, siedzieli jakby po przekątnej pokoju, w bezpiecznej wydawałoby się odległości. W pewnym momencie Henryk powiedział głośno jakąś złośliwość pod adresem „dysydentów” czy coś podobnego, Adam ostro odpowiedział, być może padło wtedy inne nazwisko Henryka, który, zazwyczaj atakujący, zmienił się na twarzy, zamilkł, wycofał w siebie.
Gdzieś od roku 1976 także nasze rozmowy na tematy polityczne stawały się trudniejsze i mniej częste. Powstanie KOR-u przyjął z nieufnością. Wypowiadał tyrady przeciw „dysydentom”, „egzystencjom katylinarnym” (zbierał materiały do rozprawy o spisku Katyliny). Widział, że nie znajduje u mnie aprobaty dla tych poglądów. Szukał jej gdzie indziej. Krąg jego młodych rozmówców (słuchaczy) w tym okresie ewoluował, przesuwał się na prawo. Nie podzielałem opinii Henryka, ale doceniałem niezwykły wysiłek mobilizowania młodych umysłów do samodzielnego myślenia. Nasza przyjaźń pozostawała niezmieniona. Ceniłem sobie wizyty na Czackiego, nawet gdy inaczej czytaliśmy znaki ze świata i wskazówki z minionych doświadczeń.
W 1979 pojechał do Anglii, był w Londynie na zaproszenie Petera Heywortha, wybitnego angielskiego krytyka muzycznego, a w Cambridge spędził kilka miesięcy jako fellow w Churchill College na zaproszenie Lorda Snowa (którego powieści Henryk tłumaczył). W roku 1980 pojechał do Dubrownika, na seminarium współorganizowane przez ks. Tischnera i Krzysztofa Michalskiego, zatrzymał się w Wiedniu u blisko z nim zaprzyjaźnionej doktor Stefy Kolowratnik-Seniow, udał się znów do Cambridge do Churchill College czytać i pracować. Na ten okres wypadł pobyt w szpitalu w Cambridge, ale lekarze nie potrafili dokładniej zdiagnozować przyczyn dolegliwości.
Na jesieni 1981 wyjechał do Wiednia, do Szwajcarii i do Niemiec. Stan wojenny zastał go w Bielefeld, w okolicach Lasu Teutoburskiego, gdzie Herman niepotrzebnie zatrzymał rzymskie legiony, jak napisał mi w liście (też wyjechałem z Warszawy jesienią 1981 roku, stan wojenny zastał mnie w Stanach, a ponieważ znalazłem się na jedynej oficjalnej liście „internowanych ekstremistycznych działaczy «Solidarności» oraz innych nielegalnych organizacji”, nie miałem wahań, jak się zachowywać, i publicznie wypowiadałem się na temat sytuacji w Polsce).
Boże Narodzenie 1981 Henryk spędził w Rzymie, powrócił do Wiednia, stamtąd udał się znów do swojego college’u w Cambridge. W listach zaczęły się pojawiać suche wzmianki o lekarzach i szpitalu. Myślał o powrocie na Czackiego, chciał jednak nadal pracować w możliwie sprzyjających warunkach. Został zaproszony na uniwersytet w Bloomington, w stanie Indiana (były to skąpe stypendia), spędził pewien czas w Palo Alto w Kalifornii, jeździł do Waszyngtonu i do Nowego Jorku. W lecie 1984 powrócił przez Wiedeń do Warszawy, do pokoiku na Czackiego, już trawiony chorobą. Fizyczne kłopoty znosił z cierpliwością i odwagą. Został członkiem zespołu redakcyjnego „Tygodnika Powszechnego”. Jak zawsze toczył długie rozmowy o sprawach, które przejmowały go najgłębiej. Zmarł w Warszawie 28 grudnia 1985 roku. Pochowany został, zgodnie ze swoją wolą, na cmentarzu przy opactwie w Tyńcu.
O postawie Henryka w ostatnim okresie opowiadał mi Jacek Woźniakowski, który go odwiedzał w szpitalu i był pod olbrzymim wrażeniem tych spotkań. Dotąd mi się wydawało, że Jacek Woźniakowski może mieć krytyczny stosunek zwłaszcza do arystokratycznych opowieści Henryka; mnie mogły one ciekawić i bawić, podziwiałem ich artystyczną materię; Jacek, sam z tymi środowiskami związany, mógł być bardziej krytycznie nastawiony. Tymczasem rozmowy z Henrykiem w szpitalu zrobiły na Jacku wielkie wrażenie. Odczuł wyraźnie, że to, co dotychczas można było traktować jako efektowną maskę, wyraża głęboką prawdę duchowego oblicza.
III. Śmierć Henryka i dla mnie stanowiła rodzaj wyzwania, wracałem myślą do naszych rozmów, wróciłem do jego tekstów, zajrzałem do listów, chciałem napisać o nim, sprawiedliwie przekazać ów czar, który bił z jego twarzy, z rozmów w pokoiku na Czackiego, z książek, z florenckiego pudełka na papierosy. Było to mi potrzebne dla wewnętrznych rachunków z samym sobą. Nie potrafiłem zamknąć tego w spójny wywód. Zamiast tego wysłałem list do Marcina Króla, w którym starałem się uchwycić blaski i cieniste strony kontaktów z Henrykiem — napisałem, dlaczego nie potrafię o nim napisać:
Paryż, 5 stycznia 1986
Kochany Marcinie,
Wiadomość o śmierci Henryka, choć przecież spodziewana, poruszyła mnie głęboko. Chyba najtrafniej ująłeś jego miejsce na naszej „mapie” — naszej jako pewnej grupy, naszej, czyli każdego z nas, jego przyjaciół, z osobna — gdy powiedziałeś w niedawnej rozmowie, że można się było z nim kłócić, mógł denerwować, ale gdy spojrzeć wstecz — i wokół — był kolorową plamą na szarym tle. Był. Potrafił narzucić swą osobowość, styl myślenia i zachowania, choć czasem przecież nachodziła wątpliwość, czy pod kolejnymi maskami istnieje osobowość i jaka ona jest naprawdę. Właśnie. Jak to jest naprawdę? Do jakiego punktu można stawiać takie pytanie, a kiedy staje się brakiem otwartości i hojności serca? A także i jednocześnie: czy można tego pytania nie ponawiać, czy zaniechanie sądzenia (wewnętrznego i subiektywnego z definicji) nie jest objawem obojętności? Reguł powszechnych nie ma. Ale chyba trafnie zauważył Jacek Woźniakowski, który był u Henryka w szpitalu na kilka dni przed jego śmiercią i podziwiał jego zachowanie: pewne role bywają potraktowane tak głęboko, że stają się osobowością, są prawdą osobowości. Gdy Henryk
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.