- W empik go
Henryka. Henriette - ebook
Henryka. Henriette - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française.
François Edouard Joachim Coppe (1842-1908) - poeta, dramaturg i powieściopisarz francuski. Coppe był popularny i sentymentalnym piewcą Paryża i jego przedmieść. Jego twórczość - pełna pięknych malarskich opisów, pełna jest nostalgii i przesycona romantyzmem. Przykładem jego znakomitego pióra jest także i niniejsza nowela.
François Édouard Joachim Coppée (1842-1908) - dramaturge et romancier français. Coppée fut le poète populaire et sentimental de Paris et de ses faubourgs, des tableaux de rue intimistes du monde des humbles. Poète du souvenir d'une première rencontre amoureuse (« Septembre, au ciel léger »), de la nostalgie d'une autre existence (« Je suis un pâle enfant du vieux Paris ») ou de la beauté du crépuscule (« Le crépuscule est triste et doux »), il rencontra un grand succès populaire. (http://fr.wikipedia.org/wiki/François_Coppée)
Kategoria: | Francuski |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-181-6 |
Rozmiar pliku: | 696 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Kiedy proboszcz dał ostatnie błogosławieństwo i pokropił ciało wodą święconą, przyjaciele i znajomi nieboszczyka a wielkoświatowcy paryscy, wyszedłszy z kościoła, zgromadzili się na placu Świętego Tomasza z Akwinu, tworząc niewielkie grupy, i zaczęli swobodnie gawędzić, uszczęśliwieni, że po mszy, nieskończenie długiej, mogli nareszcie z duszącej atmosfery kadzideł wydostać się na świeże, ostre powietrze, ożywione promieniami marcowego słońca.
— Ten biedny Bernard.... Jednakże to nieprzyjemnie w czterdziestym drugim roku życia zwinąć swoje manatki!
— Zapewne. Ale też przyznaj, że się wcale nie szanował. On to dopiero umiał hulać! co?
— Wydeptał ścieżkę na kobiercu schodów Bignon.
— Podobno umarł z wyniszczenia?....
— Przetrawił się, spopielił!.... Karty, kobiety, wino.... Życie iście szatańskie... Czy nie nadszarpnął cokolwiek majątku?
— Bynajmniej. Niedawno odziedziczył właśnie po jakiejś starej ciotce sześćkroć sto tysięcy franków. Zdaje się nawet, że zostawił znaczną fortunę żonie i synowi.
— W takim razie piękna pani Bernard wkrótce wyjdzie za mąż.
— Kto wie? Może i nie, ze względu na syna. Podobno ubóstwia swego malca.
W ogóle, nie bardzo żałowano tego nieboszczyka pierwszej klasy, chowanego z całym możliwym przepychem pogrzebowym, na jaki się składają: msza śpiewana, kwiaty nicejskie, kagańce o zielonych płomykach wkoło katafalku i najwspanialszy, jaki być może, mistrz ceremonii! Mężczyzna ogromny, z grobowym wyrazem twarzy, białymi faworytami, jak stary par angielski, człowiek nieoceniony, używany przez zarząd pogrzebowy w ważnych tylko chwilach, a który, jeśli chcecie nawet, grał niegdyś na prowincjonalnych scenach szlachetnych ojców!
Mimo całej tej okazałości, nieboszczyk pan Bernard des Vignes, deputowany i członek rady głównej w Mayenne, dawny oficer dragonów, kawaler Legii honorowej itd., był oceniany wedle swych zasług przez ludzi, mających z nim bliższe zetknięcie, a którym czarne ubranie i czarne rękawiczki, jakie przywdzieli na ten obrzęd, nie przeszkadzały wypowiadać półgłosem zdań niezupełnie pochlebnych.
Bo też w istocie zmarły był hulaką najzwyczajniejszym, bez wdzięku, bez elegancji, prawdziwym parafianinem, mimo piętnastu lat spędzonych w Paryżu. Nic pospolitszego nad jego dzieje. Bogaty, w dwudziestym ósmym roku życia poślubił córkę senatora korsykańskiego, osobistego przyjaciela Napoleona III, uroczą pannę Antonini, której piękność trausteweranki zachwycała w swoim czasie Tuileries i Compiègnes. Przez jakiś czas kochał ją po swojemu. Potem nagle ogarnęła go niedorzeczna i nieuzasadniona zazdrość o żonę, podał się o uwolnienie ze stopnia porucznika dragonów cesarzowej, zakopał w swoich dobrach, gdzie nabrał prostaczych zwyczajów, nie zdejmował prawie myśliwskich butów i palił przy obiedzie fajkę, wychylając przy czarnej kawie niezliczoną ilość kieliszków likieru. Urodził mu się syn, jedyna pociecha pani Bernard, zaniedbanej wkrótce przez tego rozpustnika garnizonowego, który już w dwa lata po ślubie robił częste wycieczki do Paryża, aby się nurzać w wielkomiejskim błocie, lub na wsi, na polowaniu, oddawać się swawoli, poprzestając na spożyciu jajecznicy na brudnej ławie, w pierwszej lepszej chacie.
Pierwszy wystrzał armatni podczas wojny 1870 roku odbił się jednakże echem w duszy tego brutalnego hulaki i przypomniał mu, że był niegdyś żołnierzem. Jako dowódca ruchawki, bił się dzielnie, zyskał ranę i krzyż, a na wyborach był wysłany do Izby ze swego departamentu. Ale jako istota bezmyślna, trzymał się zawsze większości. Z reakcjonisty stał się oportunistą, przerzucał się kolejno z lewicy do prawicy, przemawiał tylko wtedy, kiedy żądał zamknięcia posiedzenia, mimo tego, zawsze był na nowo wybierany. Zmuszony zajęciami do ciągłego przebywania w Paryżu, puścił cugle swemu temperamentowi i oddał się ostatecznej rozpuście.
Wtedy to pani Bernard została zupełnie zaniedbaną i widywała rzadko i tylko przy obiedzie tego męża, którego nie kochała nigdy, a teraz nim gardziła. Zbyt uczciwa, by się mścić, zbyt dumna, by się żalić, unikała towarzystwa i prawie wiecznie sama w obszernym swym mieszkaniu przy ulicy Malaquais, poświęciła się wyłącznie wychowaniu syna, który, jako przychodni, uczęszczał na kursy do liceum Ludwika Wielkiego i odznaczał się niezwykłą i przedwcześnie rozwiniętą inteligencją. Należała do rzędu tych matek, które uczą się greckiego i łaciny, żeby poprawiać ćwiczenia swych dzieci i przesłuchać ich lekcji. Mówiono o niej z uwielbieniem; bo te kilka kobiet, z którymi była połączona ściślejszymi stosunkami przyjaźni, nie mogły być zazdrosne o ukrywającą się piękność, piękność nietkniętą jednak biegiem czasu, której trzydziestka nadała pełną życia bladość wytwornego marmuru i na której ani wiek, ani smutek, nie zostawiły najmniejszego śladu. Jej niedolę, znoszoną z taką odwagą i godnością, podawano wszędzie jako przykład, a oszczerstwo i złośliwość paryska nawet półuśmiechem nie podkreślała nazwiska pułkownika de Voris, współtowarzysza jej męża, którego uczucia dla pani Bernard des Vignes, nacechowane najwyższą czcią, ośmielały się objawiać rzadkimi bardzo odwiedzinami.
Nareszcie skończyły się długie męczarnie biednej kobiety. Bernard, gruby Bernard, jak go nazywali jego klubowi przyjaciele, został zabity silniejszą niż zwykle niestrawnością, spowodowaną przejedzeniem się truflami, i na progu świątyni, przy wspaniałej trumnie, na którą czekał karawan, utworzył się tłum dla wysłuchania mowy pogrzebowej.
Ale, kiedy na kazalnicy wygłaszano kłamstwa, „dobry Francuz, niezwyciężony żołnierz, światły patriota,” wszyscy ci światowcy, znudzeni nieboszczykiem, którym się już za wiele zajmowano, myśleli co najwyżej — jeśli w ogóle o czymkolwiek myśleli — o pięknej i bogatej wdowie, wolnej nareszcie; a kiedy obrzęd się skończył i zgromadzeni zaczęli się rozchodzić, setki razy przy pożegnaniu dało się słyszeć to zdanie:
— Piękna pani Bernard, od dziś za rok niespełna, wyjdzie za mąż.... Czy chcesz się założyć?
II.
W kilka tygodni po pogrzebie, pani Bernard des VignesHenriette
I.
Quand le curé eut donné l’absoute et quand les amis et connaissances du défunt, sortis les premiers de l’église après avoir jeté l’eau bénite, se furent formés en petits groupes sur la place Saint-Thomas d’Aquin, des conversations s’engagèrent entre ces hommes du monde, heureux de respirer l’air vif, au clair soleil de mars, après l’ennui d’une messe interminable, dans l’atmosphère suffocante de l’encens et du calorifère.
— Ce pauvre Bernard... C’est dur, tout de même... Boucler sa malle à quarante-deux ans!
— Sans doute. Mais il ne s’est pas assez ménagé, convenez-en. En voilà un qui aura fait la fête, hein!...
— Et dit souvent: «J’en donne», à l’écarté.
— Et usé le tapis de l’escalier de Bignon.
— Il y a eu de l’albuminerie dans son affaire, n’est-ce pas?
— Une vie brûlée, quoi!... Le jeu, les femmes, la bonne chère... L’équipage du diable... Est-ce qu’il n’était pas un peu ruiné?
— Pas du tout. Il venait encore de réaliser une vieille tante de cinq à six cent mille francs. Il doit, au contraire, laisser à sa veuve et à son fils une très jolie fortune.
— Alors, la belle madame Bernard se remariera.
— Qui sait? Peut-être pas, à cause du petit. Il paraît qu’elle adore son fils.
En somme, on regrettait peu ce mort de première classe, porté en terre avec tout le luxe dont sont capables les Pompes funèbres: messe chantée, fleurs de Nice, torchères à flamme verte autour du catafalque. Et le plus beau maître des cérémonies! Oh! un gaillard superbe, avec l’air de morgue et les favoris blancs d’un vieux pair d’Angleterre, un homme précieux que l’administration ne sortait que dans les grands jours et qui avait joué autrefois les pères-nobles en province, s’il vous plaît! Mais, malgré tout cet apparat, le défunt, M. Bernard des Vignes, député et membre du conseil général de la Mayenne, ancien officier de cavalerie, chevalier de la Légion d’honneur, etc., était traité selon ses mérites dans les entretiens échangés à voix basse, derrière les mains gantées de noir.
Et, de fait, il n’avait été qu’un viveur vulgaire, sans grâce, sans élégance, resté provincial malgré ses quinze ans de Paris. Rien de plus banal que son histoire. Riche, il épousait à vingt-huit ans la fille d’un sénateur corse, ami personnel de Napoléon III, l’admirable Mlle Antonini, dont la beauté de transtévérine faisait alors sensation aux Tuileries et à Compiègne. Pendant quelque temps, il l’aimait, à sa manière. Puis, tout à coup, sottement et injustement jaloux de sa femme, il démissionnait de son grade de lieutenant aux dragons de l’Impératrice, s’enfouissait dans ses terres, y prenait de lourdes habitudes, ne quittait plus ses bottes de chasse et fumait sa pipe à table, après le café, en sirotant des petits verres. Un fils lui naissait, seule consolation de M me Bernard, bientôt négligée par l’ancien libertin de garnison, qui, après deux ans de ménage, allait souvent à Paris tirer une bordée de matelot, et qui, dans ses sorties de chasse, tout en déjeunant d’une rustique omelette sur un coin de table, prenait la taille des filles de ferme.
Le premier coup de canon de la guerre de 1870 éveilla pourtant un écho dans l’âme de ce grossier jouisseur et lui rappela qu’il avait été soldat. Commandant de mobiles, il se battit avec crânerie, attrapa une blessure et la croix, et, aux élections, fut envoyé à la Chambre par son département. En grosse bête qu’il était, il suivit les majorités. De réactionnaire, il devint tour à tour centre droit, centre gauche, opportuniste, n’ouvrit jamais la bouche que pour demander la clôture, fut toujours réélu. Mais, contraint par ses fonctions d’habiter Paris, il lâcha les rênes à son tempérament et se rua dans le plaisir.
M me Bernard fut alors tout à fait abandonnée et ne vit plus que rarement et à peine, aux heures des repas, ce mari qu’elle n’avait jamais aimé et qu’à présent elle méprisait. Trop honnête pour se venger, trop fière pour se plaindre, elle fuyait le monde, et, presque toujours seule dans son vaste appartement du quai Malaquais, elle se consacrait tout entière à son fils, qui suivait, comme externe, les cours du lycée Louis-le-Grand et donnait déjà les signes d’une intelligence singulièrement précoce. Elle était de ces mères qui apprennent le grec et le latin pour corriger les devoirs de leur enfant et lui faire réciter ses leçons. On parlait d’elle avec admiration; car les quelques femmes admises dans son intimité, n’avaient aucun sujet de jalousie contre cette beauté qui se cachait, beauté demeurée intacte cependant, sur laquelle la trentaine avait mis la chaude pâleur d’un beau marbre et que le temps ni le chagrin n’avaient marquée d’un seul coup d’ongle. Ce malheur, subi avec tant de courage et de dignité, était cité partout comme un exemple, et la médisance parisienne ne soulignait même pas d’un sourire le nom du colonel de Voris, un camarade de promotion du mari, dont le sentiment respectueux pour M me Bernard des Vignes osait à peine se manifester par de timides visites.
Enfin, il était fini, le long supplice de cette pauvre femme. Bernard, le gros Bernard, comme l’appelaient ses amis du club, n’avait pu résister à sa dernière indigestion de truffes; et, sur le seuil de l’église, autour du volumineux cercueil qu’attendait le fourgon des Pompes funèbres, on formait le cercle, pour écouter les discours.
Mais, tandis que défilaient les mensonges oratoires, «bon Français, intrépide soldat, patriote éclairé», tous ces mondains, importunés par ce mort dont il était trop longtemps question, pensaient tout au plus— s’ils pensaient à quelque chose— à la belle et riche veuve, enfin libre; et, lorsque la cérémonie fut terminée et que l’assistance se dispersa, cette phrase fut maintes fois prononcée dans les dialogues d’adieux:
— La belle madame Bernard se remariera avant un an d’ici... Voulez-vous le parier?
II.
Quelques semaines après l’enterrement, M me Bernard des Vignes