- W empik go
Henryś Skowronek: opowiadanie - ebook
Henryś Skowronek: opowiadanie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 184 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Henryk Pestalozzi, o którym wspominam często w historyi Henrysia Skowronka, urodził się w Szwajcaryi 1746 r., a więc 160 lat temu, jako syn ubogiego lekarza, który umarł, kiedy Henryk był jeszcze dzieckiem. Wychowany przez słabowitą matkę, doznał nieraz biedy, to go też zapewne nauczyło rozumieć nędzę i sieroctwo innych dzieci. Razem z żoną pracował potem nad poprawą małych żebraków, brał ich do swego domu, wychowywał i przyzwyczajał do pracy. Pisał też Pestalozzi powiastki i piosenki, pisał zwłaszcza o tem, jak należy dzieci uczyć i że najlepszym nauczycielem jest wielka miłość dla wszystkich biedaków, którzy najczęściej dlatego źle robią, bo niema ich kto kierować ku dobremu. Rząd szwajcarski pomógł Pestalozzemu w założeniu wielkiego domu wychowawczego dla dzieci żebraków, ale wybuchła wielka wojna, i zburzono mu jego szkołę. Nie zniechęcał się tem, po wojnie założył jeszcze większą, która stała się tak sławną, że różni uczeni i różni książęta panujący przyjeżdżali z całej Europy, żeby tę szkołę zwiedzać.
Umarł Pestalozzi 1827 r., chociaż jednak od tak dawna nie żyje, imię jego staje się coraz głośniejszem, bo coraz więcej ludzi zaczyna rozumieć, że trzeba wszystkie ubogie dzieci uczyć pracy, wszystkim pomódz do zostania uczciwymi i cnotliwymi obywatelami ojczyzny.
W Niemczech i Szwajcaryi powstało dużo szkół ludowych, które nazwano szkołami Pestalozzego dla uczczenia szlachetnego nauczyciela, ja także pragnę, aby nazwisko jego znane było w Polsce, szkoły założyć nie mogę, więc przynajmniej napisałam powiastkę o Henrysiu Skowronku, którego Henryk Pestalozzi, choć dawno już wtedy nie żył, nauczył swoim przykładem, jak trzeba pracować i jak żyć uczciwie. Powiastki tej nie wymyśliłam sama, czytałam kiedyś bardzo podobną i chciałam ją naśladować. Oby wam się podobała i zachęciła ubogie dzieci do wytrwania w dobrem!
Zofia Bukowiecka.
Była zima, jedna z tych srogich zim, które zostają długo w pamięci biedaków. Listopad straszył przymrozkami, co będzie w grudniu i styczniu? Wiatr jeszcze nie wszystkie liście zdarł z drzew, a sadzawka w Saskim ogrodzie pokryła się już grubą skorupą lodu, i dorożkarze bili w ręce, bo zgrabiały im dłonie od zimna.
– Co będzie? co będzie? – pytali ze strachem biedacy.
Biedakiem, prawdziwym biedakiem był Jakób Skowronek, wyrobnik, ojciec pięciorga dzieci, z których najstarszy, Henryś, miał dopiero dziesięć lat, a wiek najmłodszego w kołysce liczono na miesiące.
Pięcioro to liczna gromadka! pięć ust wyżywić, pięciu malcom sprawić ubranie – trudna sprawa dla wyrobnika, który rzadko ma pewny zarobek, przytem Jakób, wyznać to muszę ze wstydem, nie należał wcale do pracowitych i mało się troszczył o swoich malców, a matka tych malców umarła.
Bóg wziął do siebie panią Skowronkową, żeby odpoczęła po pracy i trudach, ale osierocona gromadka była od tego czasu bardzo opuszczona. Bo matka najlepiej dziecku dogodzi, nawet taka biedna matka. Skowronkowa posługiwała u bogatych lokatorów, prała ich bieliznę, a za zarobione pieniądze kupiła zawsze trochę kartofli lub kaszy, żeby mieć z czego ugotować dzieciom gorącej zupy na obiad. Przytem myła i czesała swoich malców, łatała ich podarte sukienki, a dwoje najstarszych, Henrysia i Anusię, posyłała do szkółki, bo, choć sama nie umiała czytać wiedziała, że bez nauki źle ludziom na świecie.
Ale odkąd wyniesiono z suteryny trumnę Skowronkowej, nie było komu zadbać o opuszczone dzieciaki. – Jakób zarobione pieniądze przepijał z desperacyi w szynku, a głodni malcy żebrali chleba. Henryś i Anusia chodzili wprawdzie rano do szkoły, lecz przez resztę dnia włóczyli się razem z młodszą siostrzyczką, Ludwinią, po ulicach i wyciągali ręce, prosząc o jałmużnę. W suterynie zostawał tylko maleńki i jego opiekunka, trzechletnia Rózia. Tak, Rózia miała dopiero trzy lata, a nikt jej nie bawił, owszem, ona to musiala kołysać braciszka, ona także karmiła dziecko, to znaczy, że kładła mu w buzię woreczek, w którym był pokruszony chleb razowy. Maleńki krzywił się, wypychał języczkiem gałgan z ust, bo pamiętał, że mleko matczynej piersi było daleko smaczniejsze, niż kwaśne, czarne okruchy..
Rózi przykrzyło się w mieszkaniu, nudno to spędzać dni przy kołysce maleńkiego, który krzyczał, gdy bolał go brzuszek. Przytem suteryna była bardzo zimna, w piecu nie palono wcale, Rózia siedziała też całemi godzinami skurczona w kącie izdebki, a najchętniej wsuwała się, jak mały psiaczek, w siennik starszego rodzeństwa w słomie, gdzie było jej cieplej i zaciszniej.
Dopiero wieczorem wracały do domu starsze dzieci Skowronka i dzieliły się między sobą kromkami chleba, wyżebranemi na mieście, a pieniądze, otrzymane z jałmużny, oddawały ojcu. Wyrobnik kupował bułkę chleba na śniadanie dla malców, sam zaś szedł do szynku, żeby przepić resztę groszy, nie dbając wcale o swoje sieroty. Najbiedniejsza z nich wszystkich była Anusia, kaszlała, bo zaziębiła się na ulicy, kulała, bo odmroziła nogi, chodząc boso po bruku. Nie miała ani pończoch, ani trzewików, a choć owijała stopy gałganami, puchły one coraz bardziej. To też Anusia chodziła skrzywiona i smutna, nie lubiła szkoły, nie lubiła żebraniny, byłaby najchętniej właziła na cały dzień do siennika, jak Rózia, bo w sienniku odpoczęłyby jej nogi.
Gorzej jeszcze działo się z młodszą siostrzyczką, Ludwinią. Ta miała zdrowe nogi, ale za to bolały ją bardzo oczy, widziała tak mało, że musiała się trzymać ściany domów, żeby nie wpaść do rynsztoka. Ojciec powinien był zaprowadzić córkę do doktora. Jakób Skowronek nie myślał jednak o tem wcale, Ludwinia więc radziła sobie sama, zawiązywała oczy brudnym gałganem, co, iak wiadomo, nie jest dobrem lekarstwem na spuchnięte i czerwone powieki.
W ubogiem gnieździe wyrobnika zdrowym i zadowolonym był tylko najstarszy Henryś. Cierpiał on biedę, jak i inni, ale zuch z natury, znosił chłód i głód, a nie tracił miny, bo tak czynić winni dzielni chłopcy. Henryś obiecał matce, że będzie chodził do szkoły, i dotrzymał słowa, jak przystało na prawdziwego obywatela, który zna swoją godność, uczył się nawet dobrze, chociaż książek pożyczać musiał od kolegów, ale resztę dnia spędzał na płataniu figlów i żebractwie. Nie przyszło mu nawet na myśl, że chłopiec dziesięcioletni może już pracować i pomagać młodszemu rodzeństwu zamiast wyciągać rękę na ulicy, jak stary dziad kaleka. Henryś nie lubił żebrać, wstydził się piszczeć i prosić o jałmużnę, ale pamiętał dobrze twardy ojcowski kułak, wiedział biedak nawet, jak kij smakuje, i z obawy przed kijem wyciągał chudą rączynę, żeby choć kilka groszy przynieść do domu.
Zdarzyło się raz, że, żebrząc tak, od drzwi do drzwi, wszedł Henryś do jakiejś kuchni, kie – dy kucharka odcedzała garnek kartofli. Była miłosierna, a nie miała chleba pod ręką, rzuciła więc w czapkę chłopca sześć gorących ziemniaków, a on je porwał, schował pod kurtkę, żeby nie wystygły, i co tchu w piersiach pobiegł do domu.
Zdaleka już usłyszał płacz Rózi, próbowała ona wyjść na schody, bo w sienniku było zimno od wilgotnej ściany, po której płynęła woda.
– Cicho, nie bucz! przyniosłem ci właśnie coś dobrego – zawołał Henryś. Chwycił dziewczynkę, sprowadził do suteryny i wetknął jej w rączki dwa gorące kartofle.
– Co to? co to? – pytała Rózia. – Cieple, o o o! jakie cieple! – powtarzała, śmiejąc się z radości. Przekładała kartofle z rączki do rączki, dotykała niemi buzi, nawet skostniałych nóżek, umorusała je przytem porzędnie, bo sama była czarna, jak murzynek. Dopiero kiedy wystygły, włożyła kartofle do ust i jadła je powoli, żeby nacieszyć się każdą okruszyną.
Henryś stanął tymczasem nad kołyską braciszka. Maleńki leżał na brudnej i podartej pościeli, a ta pościel, nigdy nie odmieniana, tak brzydko pachniała, że trudno było przybliżyć do niej nos. Biedny najmłodszy Skowronek wyglądał też zupełnie, jak wyglądają maleńkie ptaszki, zanim porosną w piórka. Miał dużą głowę na bardzo chudej szyjce, chude rączki i nóżki, jak patyczki, a przytem duży brzuszek, wydęty od chleba razowego. W takim brzuszku pokarm nie przerabia się na krew, to też maleńki był blady, a nawet żółty, zupełnie jak świeca woskowa w kościele.