Herbatka o piątej! - ebook
Herbatka o piątej! - ebook
Wyprawy Billa Brysona to najlepsza rozrywka pod słońcem. Najnowszym reportażem autor broni tytuł mistrza literatury podróżniczej... i króla ciętego dowcipu!
Herbatka o piątej! to uroczy i zabawny, ale i uszczypliwy pean miłosny na cześć Wielkiej Brytanii. Ukazuje się niemal dwadzieścia lat po bestsellerowym klasyku literatury podróżniczej - Zapiskach z małej wyspy - w którym Bill Bryson opisał swój pierwszy gorący romans z przybraną ojczyzną.
Podążając trasami z Bognor Regis na południu do Cape Wrath na północy, zahaczając o całkiem nowe, nieopisywane wcześniej miejsca i spotykając ludzi, których zwykła codzienność jest źródłem nieustannego zagrożenia, ten niefrasobliwy Amerykanin odkrywa cudownie piękny, uroczo ekscentryczny i ujmująco specyficzny kraj. Czy to miasteczko perełka, uroczy pub, rozpieszczająca podniebienie lokalna przekąska, czy też korki na drogach, śmieci i nieuprzejme ekspedientki - każda anegdota powoduje coraz większą ochotę, by ruszyć śladami Brysona. Dzięki osobliwej zdolności autora do przyciągania rzeczy śmiesznych, dziwnych, zdumiewających i niedorzecznych jego przygody nabierają szczególnych rumieńców, a książka jest przyczyną niekontrolowanych wybuchów śmiechu.
Trudno sobie wyobrazić lepszy przewodnik po Wielkiej Brytanii i równie pociesznego kompana!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65676-28-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Im jesteś starszy, tym więcej odkrywasz nowych sposobów na zrobienie sobie krzywdy. Otóż byłem niedawno we Francji i dostałem w głowę automatycznym szlabanem — sądzę, że w czasach, kiedy byłem młodszy i czujniejszy, nie doszłoby do niczego podobnego.
Zasadniczo istnieją dwa sposoby na oberwanie po głowie szlabanem parkingowym. Pierwszy z nich to stanąć pod podniesioną barierką i zaczekać, aż na ciebie spadnie. Nie muszę chyba tłumaczyć, że jest to sposób łatwiejszy. Druga metoda — i tutaj bardzo się przydaje odrobina starczego otępienia — to zapomnieć, że szlaban właśnie się podniósł, zająć opuszczone przez niego miejsce, przystąpić do rozważań nad swoim następnym krokiem i z najwyższym zdumieniem skonstatować, że szlaban spada nam na głowę jak kafar na wbijany w ziemię pal. Ja wybrałem ten drugi wariant.
Spieszę zaznaczyć, że szlaban nie był zbyt okazały — coś na kształt rurki rusztowania plus moment obrotowy — lecz nie tyle spadł, ile trzasnął o swoje widełki. Scenerią tego ćwiczenia z urazów czaszkowych był parking w ładnym nadmorskim miasteczku normandzkim Étretat, niedaleko Deauville, do którego wyjechaliśmy z żoną na kilka dni. W tym momencie byłem jednak sam i próbowałem dotrzeć do ścieżki na szczycie skarpy po drugiej stronie parkingu, ale drogę zagradzał mi szlaban, który był za niski, żeby przecisnął się pod nim mężczyzna mojej postury, i zdecydowanie za wysoki, żeby przeskoczyć górą. Kiedy tak stałem niezdecydowany, przyjechał samochód, kierowca pobrał bilet, barierka się podniosła i kierowca wjechał na parking. Wybrałem ten moment, żeby podejść do przodu, stanąć i zacząć rozważać swój następny ruch, nie zdając sobie sprawy, że wektor tego ruchu będzie przebiegał przede wszystkim w dół.
Nigdy nie zostałem uderzony tak zaskakująco i tak mocno. W jednej chwili stałem się jednocześnie najbardziej zdezorientowaną i najbardziej błogą osobą we Francji. Nogi się pode mną ugięły, a ramiona w tak wielkim stopniu wybiły się na niepodległość, że oberwałem po twarzy własnymi łokciami. Przez następne kilka minut bez większego udziału swojej woli poruszałem się przede wszystkim na boki. Pewna życzliwa pani pomogła mi usiąść na ławce i dała mi kosteczkę czekolady, którą z zaskoczeniem poczułem w zaciśniętej dłoni następnego dnia rano.
Wjechał następny samochód i szlaban opadł na swoje miejsce z dudniącym brzękiem. Wydawało się niemożliwe, że przeżyłem tak potężny cios. Ponieważ jednak mam w sobie trochę paranoika i lubię odgrywać teatr przed samym sobą, nabrałem przekonania, że doznałem poważnych obrażeń wewnętrznych, które jeszcze się nie objawiły. Krew wzbiera w mojej głowie jak woda w wannie i niedługo wywinę oczami do góry, wydam z siebie stłumiony jęk i klapnę na ziemię, by już nigdy się nie podnieść.
Konstatacja, że za chwilę umrzesz, ma tę zaletę, że rozkoszujesz się każdą sekundą życia, które ci jeszcze zostało. Przez następne trzy dni żarłocznie chłonąłem oczami Deauville, zachwycałem się tym czystym i bogatym miasteczkiem, chodziłem na długie spacery po plaży i promenadzie albo po prostu siedziałem i obserwowałem falujące morze i błękitne niebo. Deauville to bardzo ładne miasteczko. Istnieją o wiele gorsze miejsca na pożegnanie ze światem.
Pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy z żoną na ławce i patrzyliśmy na kanał La Manche, wpadłem w typowy dla mnie w tych dniach refleksyjny nastrój i powiedziałem:
— Założę się, że miejscowość, która leży dokładnie naprzeciwko po angielskiej stronie, jest tak samo smutna i zapyziała, jak Deauville jest urocze i bogate. Jak myślisz, skąd się to bierze?
— Nie mam pojęcia — odparła moja żona, która czytała powieść i nie przyjmowała do wiadomości, że zaraz umrę.
— Właściwie co jest naprzeciwko? — zapytałem.
— Nie mam pojęcia — powtórzyła i przewróciła kartkę.
— Weymouth?
— Nie mam pojęcia.
— A może Hove?
— Która część sformułowania „nie mam pojęcia” sprawia ci największy kłopot?
Zajrzałem do jej smartfona. (Mnie nie wolno mieć smartfona, bo bym go zgubił). Nie wiem, jak dokładne są mapy — często nas zachęcają, żebyśmy pojechali do Michigan albo Kalifornii, kiedy szukamy jakiejś miejscowości w Worcestershire — ale na ekranie wyświetliło się Bognor Regis.
Wtedy nie przywiązywałem do tego większej wagi, ale niedługo wydało mi się to niemal prorocze.
II
Po raz pierwszy przyjechałem do Anglii na drugim końcu życia, kiedy byłem jeszcze całkiem młody, a mianowicie miałem zaledwie dwadzieścia lat.
W tamtych czasach, przez krótki, ale burzliwy okres, bardzo wysoki odsetek wszystkich godnych uwagi rzeczy na całym świecie pochodził z Wielkiej Brytanii. Beatlesi, James Bond, Mary Quant i minispódniczki, Twiggy i Justin de Villeneuve, życie miłosne Richarda Burtona i Elizabeth Taylor, życie miłosne księżniczki Małgorzaty, Rolling Stones, Kinks, marynarki bez kołnierzy, seriale telewizyjne The Avengers i The Prisoner, powieści szpiegowskie Johna le Carré i Lena Deightona, Marianne Faithfull i Dusty Springfield, zwichrowane filmy z Davidem Hemmingsem i Terence’em Stampem, które nie do końca kumaliśmy w Iowa, sztuki teatralne Harolda Pintera, których w ogóle nie kumaliśmy, Peter Cook i Dudley Moore, program publicystyczny That Was the Week That Was, skandal z ministrem wojny Profumo — w gruncie rzeczy prawie wszystko.
W takich czasopismach jak „New Yorker” i „Esquire” jak nigdy wcześniej ani później dominowały brytyjskie produkty — gin Gilbey’s i gin Tanqueray, garnitury od Harrisa, linie lotnicze BOAC, kombinezony dla płetwonurków Aquascutum i koszule Viyella, filcowe kapelusze Keens, swetry Alan Paine, spodnie Daks, samochody sportowe MG i Austin Healey, sto gatunków szkockiej whisky. Nikt nie miał wątpliwości, że jeżeli pragnie w życiu luksusu i elegancji, w dużym stopniu zapewnią mu to towary brytyjskie. Należy dodać, że już wtedy nie wszystkie te reklamy brzmiały przekonująco. Pewna popularna w tamtych czasach woda kolońska nazywała się Pub. Trudno mi ocenić, jakie miało to wywołać skojarzenia. Chodzę do pubów od czterdziestu lat i nigdy nie napotkałem tam niczego, co chciałbym sobie wetrzeć w twarz.
Ponieważ poświęcaliśmy Wielkiej Brytanii mnóstwo uwagi, wydawało mi się, że wiem o tym kraju całkiem sporo, ale po przybyciu na miejsce szybko się przekonałem, że jestem w głębokim błędzie. Nawet mój angielski okazał się niezbyt przydatny. Przez pierwsze kilka dni nie potrafiłem odróżnić collar od colour, khaki od car key, letters od lettuce, bed od bared i karma od calmer.
Pewnego razu wybrałem się w Oksfordzie do damsko-męskiego salonu fryzjerskiego. Właścicielka, obszerna i trochę groźna kobieta, usadowiła mnie w fotelu i poinformowała rzeczowym tonem:
— Dzisiaj obetnie panu włosy a vet.
Wiedziałem, że Anglicy są ekscentryczni, ale nie sądziłem, że do tego stopnia.
— Chodzi o człowieka, który leczy chore zwierzęta? — upewniałem się lekko przerażony.
— Nie, ma na imię Yvette — odparła i zasygnalizowała zdawkowym spojrzeniem, że od dłuższego czasu nie spotkała takiego męczącego idioty.
W pubie zapytałem, czy mają kanapki.
— Z szynką i serem — odparł kelner.
— W takim razie poproszę — powiedziałem.
— Poproszę co? — zapytał.
— Poproszę z szynką i serem — odparłem już trochę mniej stanowczo.
— Można albo z szynką, albo z serem — wyjaśnił.
— Z jednym i drugim się nie da?
— Nie.
— Aha — skomentowałem zaskoczony, a potem pochyliłem się i zapytałem konfidencjonalnym tonem: — Dlaczego? Za duży luksus?
Zgromił mnie wzrokiem.
— W takim razie niech pan da z serem — podsumowałem skruszony.
Kanapka w końcu przybyła i ser okazał się gruntownie pokawałkowany — nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś maltretował nabiał przed jego podaniem — a także przyozdobiony czymś, co wyglądało na wyciągnięte z kolanka pod zlewem — teraz już wiem, że były to pikle Branston.
Na próbę odgryzłem kawałek i z przyjemnością odkryłem, że kanapka jest pyszna. Zaczęło mi świtać, że znalazłem kraj, który jest mi zupełnie obcy, ale w jakimś niewytłumaczalnym sensie cudowny. Uczucie to do tej pory mnie nie opuściło.
Czas spędzony przeze mnie w Wielkiej Brytanii przypomina krzywą Gaussa: u dołu po lewej mamy strefę „nie wie prawie nic”, a potem linia unosi się łukowato ku „całkiem zażyłej znajomości”. Po osiągnięciu tego szczytu sądziłem, że zostanę tam na stałe, ale niedawno zacząłem się zsuwać po drugiej stronie ku ponownej niewiedzy i niepewności, ponieważ coraz częściej stwierdzam, że żyję w kraju, który nie do końca rozpoznaję. Jest to kraj pełen celebrytów, których nazwisk nie znam, a talentów nie dostrzegam, skrótów (BFF, TMI, TOWIE1), których znaczenie trzeba mi tłumaczyć, ludzi, którzy wydają się żyć w innej rzeczywistości od mojej.
W tym nowym świecie jestem nieustannie zagubiony. Niedawno zamknąłem drzwi przed nosem pewnemu człowiekowi, ponieważ nic innego nie przyszło mi do głowy. Chciał odczytać licznik. Na początku byłem zadowolony z jego widoku. Tego rodzaju gościa nie witaliśmy w naszym domu od czasów, kiedy premierem był Edward Heath, więc z radością go wpuściłem, a nawet przyniosłem drabinkę, żeby ułatwić mu zadanie. Dopiero kiedy sobie poszedł i wrócił minutę później, zacząłem żałować, że zawarłem tę znajomość.
— Przepraszam, ale muszę jeszcze odczytać licznik w męskiej toalecie — zakomunikował.
— Słucham?
— Mam tu napisane, że w męskiej toalecie jest drugi licznik.
— Nie mamy męskiej toalety, to jest prywatny dom.
— Mam tu napisane, że to jest szkoła.
— Nie zmienia to faktu, że to jest prywatny dom. Przed chwilą był pan w środku. Widział pan sale pełne młodzieży?
Zamyślił się.
— Miałby pan coś przeciwko temu, żebym się rozejrzał?
— Słucham?
— Tylko zerknę. To nie potrwa dłużej niż pięć minut.
— Myśli pan, że pan znajdzie męską ubikację, którą przeoczyliśmy?
— Nigdy nic nie wiadomo! — powiedział radośnie.
— Zamykam drzwi, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy — oznajmiłem i zamknąłem. Usłyszałem przez drzwi, że mężczyzna wydaje z siebie delikatne beczące dźwięki.
— Poza tym mam ważne spotkanie! — zawołałem.
Nie okłamałem go. Rzeczywiście miałem ważne spotkanie — ściśle związane z tematem niniejszej książki.
Wybierałem się do Eastleigh, żeby zdać egzamin na obywatelstwo brytyjskie.
Paradoksalność tej sytuacji nie uszła mojej uwadze. Akurat kiedy współczesna Wielka Brytania stawała się dla mnie coraz bardziej zagadkowa, wezwano mnie do wykazania, że rozumiem ten kraj.
III
Przez wiele lat istniały dwa sposoby na to, żeby zostać obywatelem brytyjskim. Metoda pierwsza, bardziej ryzykowna, ale z jakichś niewyjaśnionych powodów częściej wybierana, polegała na tym, żeby znaleźć drogę do jakiejś brytyjskiej macicy i zaczekać dziewięć miesięcy. Sposób drugi polegał na wypełnieniu iluś tam formularzy i złożeniu przysięgi. Ale od 2005 roku osoby należące do drugiej kategorii dodatkowo muszą zademonstrować biegłość w posługiwaniu się językiem angielskim i zdać egzamin z wiedzy krajoznawczej.
Egzamin językowy mi darowano, ponieważ angielski jest moim rodzimym językiem, ale od testu z wiedzy, bardzo trudnego, nie można się wymigać. Choćby ci się wydawało, że znasz Wielką Brytanię jak własną kieszeń, nie wiesz tego wszystkiego, co musisz wiedzieć, żeby zdać Life in Britain Knowledge Test. Musisz na przykład wiedzieć, kto to był Sake Dean Mahomet. (Człowiek, który sprowadził do Wielkiej Brytanii szampon. Serio). Musisz wiedzieć, jak inaczej nazywa się ustawa o szkolnictwie z 1944 roku. (Ustawa Butlera). Musisz wiedzieć, w którym roku stworzono dożywotni (w odróżnieniu od dziedzicznego) tytuł lordowski (1958) i w którym roku maksymalną długość dnia pracy dla kobiet i dzieci skrócono do dziesięciu godzin (1847). Musisz potrafić rozpoznać Jensona Buttona (nie pytaj dlaczego). Mogą ci odmówić obywatelstwa, jeśli nie znasz liczby państw członkowskich Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, jeśli nie wymienisz wrogów Wielkiej Brytanii podczas wojny krymskiej, jeśli nie znasz odsetka ludności sikhijskiej, muzułmańskiej, hinduskiej i chrześcijańskiej albo prawdziwej nazwy Big Bena. (To Elizabeth Tower). Musisz nawet wiedzieć parę rzeczy, które są nieprawdziwe. Jeśli cię na przykład zapytają, jakie są najbardziej odległe od siebie punkty na brytyjskim stałym lądzie, musisz odpowiedzieć: „Land’s End i John O’Groats”, mimo że to nieprawda. Jak powiadam, test jest bardzo trudny.
W ramach przygotowań zamówiłem pełen zestaw podręczników, złożony z książki w błyszczącej miękkiej oprawie zatytułowanej Life in the United Kingdom: A Guide for New Residents („Życie w Zjednoczonym Królestwie: przewodnik dla nowych mieszkańców”) i dwóch tomów dodatkowych: Official Study Guide (oficjalne wytyczne), z którego się dowiesz, jak korzystać z pierwszej książki (zasadniczo należy zacząć od strony pierwszej i według kolejności przerabiać dalsze strony), oraz Official Practice Questions and Answers („Oficjalne ćwiczenia w pytaniach i odpowiedziach”), z jedenastoma testami próbnymi. Oczywiście spróbowałem zrobić parę testów, zanim zabrałem się do lektury podręcznika, i z przerażeniem stwierdziłem, że idzie mi bardzo kiepsko. (Kiedy cię zapytają, jak się nazywają walijscy parlamentarzyści, pamiętaj, że wbrew pozorom odpowiedź wcale nie brzmi: „Na ogół Gareth i Dafydd”).
Podręcznik to ciekawa książka, uroczo bezpretensjonalna, miejscami trochę wodolejska, ale serce ma po właściwej stronie. Jak się dowiadujesz, Wielka Brytania to kraj, który ceni sobie fair play, ma niezgorsze osiągnięcia w dziedzinie sztuki i literatury, przykłada dużą wagę do dobrych manier i często wykazuje imponującą pomysłowość, zwłaszcza związaną z różnymi rzeczami napędzanymi parą. Ludzie generalnie są przyzwoici, uprawiają ogródek, chodzą na spacery poza miastem, a w niedzielę jedzą pieczoną wołowinę i pudding Yorkshire (chyba że są Szkotami, wtedy mogą się zdecydować na owcze podroby). Wakacje spędzają nad morzem, przestrzegają Kodeksu Zielonego Krzyża, cierpliwie stoją w kolejkach, rozsądnie głosują, szanują policję, otaczają czcią monarchę i we wszystkich sprawach zachowują umiar. Od czasu do czasu idą do pubu wypić góra dwie jednostki dobrego angielskiego piwa i zagrać w bilard albo kręgle (momentami człowiek sobie myśli, że autorzy podręcznika powinni częściej wychodzić między ludzi).
W niektórych fragmentach autorzy tak bardzo uważają na to, żeby nikogo nie urazić, że w gruncie rzeczy nic nie mówią, na przykład w opisie współczesnej sceny muzycznej, przytoczonym tutaj in extenso: „Jest wiele różnych sal koncertowych i wydarzeń muzycznych, które odbywają się na terenie Zjednoczonego Królestwa”. Bardzo dziękuję za to przenikliwe spostrzeżenie. (Nie jestem purystą językowym, lecz sale koncertowe nie odbywają się, tylko po prostu są). Czasami autorzy zwyczajnie się mylą, na przykład, kiedy informują, że dwa najbardziej odległe od siebie punkty Wielkiej Brytanii to Land’s End i John O’Groats, a czasami wysuwają dyskusyjne tezy, na przykład, kiedy w gronie osób, z których Brytyjczycy mogą być dumni, wymieniają Anthony’ego Hopkinsa, nie poświęcając ani chwili refleksji temu, że Anthony Hopkins jest teraz obywatelem amerykańskim i mieszka w Kalifornii. Poza tym robią błąd w pisowni jego imienia. Kryptę dla literatów w opactwie westminsterskim nazywają „Poet’s Corner” (w liczbie pojedynczej), być może w przekonaniu, że spoczywa tam tylko jeden poeta naraz. Ogólnie rzecz biorąc, staram się za bardzo nie wybrzydzać w kwestii poprawności językowej, ale skoro od egzaminowanych wymaga się biegłej znajomości angielskiego, to być może należałoby zadbać o to, żeby podobną biegłością wykazywali się twórcy testu.
Uczyłem się zatem pilnie przez miesiąc, a potem przyszedł dzień egzaminu. Otrzymałem zawiadomienie, że o wyznaczonej porze mam się stawić w Wessex House w Eastleigh (hrabstwo Hampshire), ośrodku egzaminacyjnym najbliżej mojego domu. Eastleigh to miasteczko satelickie Southampton, które podczas drugiej wojny światowej zostało poważnie zbombardowane, chociaż niektórzy może powiedzą, że niedostatecznie. Miejscowość jest ciekawa ze względu na swoją przeciętność — ani rażąco brzydka, ani ładna, ani piszcząca biedą, ani zamożna, ani kompletnie martwa w centrum, ani tętniąca życiem. Rolę dworca autobusowego pełni zewnętrzna ściana supermarketu Sainsbury’s zwieńczona szklanym baldachimem, który prawdopodobnie służy temu, żeby gołębie miały jakieś suche miejsce do srania.
Jak wiele innych brytyjskich miast, Eastleigh pozamykało swoje fabryki i warsztaty, kierując całą energię gospodarczą w robienie i picie kawy. Zakłady usługowe w mieście dzielą się na dwie kategorie: nieczynne i kawiarniane. Jak można było przeczytać w witrynach, niektóre z tych pierwszych przekształcono w kawiarnie, a niektóre z tych drugich, sądząc po liczbie klientów, zmierzały w odwrotnym kierunku. Nie jestem ekonomistą, ale zgaduję, że zadziałał tutaj proces zwany dodatnim sprzężeniem zwrotnym. Paru odważniejszych przedsiębiorców otworzyło sklepy ze wszystkimi towarami w cenie jednego funta albo zakłady bukmacherskie, a kilka fundacji przejęło opustoszałe lokale, ale zasadniczo Eastleigh sprawiało wrażenie miejscowości, w której można albo napić się kawy, albo usiąść i popatrzeć, jak gołębie defekują. Ja zamówiłem kawę, żeby wesprzeć lokalną gospodarkę, toteż defekację gołębi musiałem obserwować przez ulicę, a następnie stawiłem się w Wessex House na egzamin.
Tego konkretnego przedpołudnia przybyło nas pięcioro. Zaprowadzono nas do sali z biurkami, monitorami i myszkami komputerowymi i tak rozsadzono, żebyśmy nie widzieli cudzych monitorów. Na początek zadano nam cztery pytania testowe, żebyśmy mogli się oswoić z funkcjonowaniem myszki i podkładki. Na tym etapie nie chciano nas zanadto obciążać intelektualnie, toteż pytania były zachęcająco łatwe, typu:
Manchester United to:
a) partia polityczna
b) zespół taneczny
c) angielska drużyna piłkarska
Czworgu z nas odpowiedź na pytania testowe zajęła około piętnastu sekund, ale jedna pani, sympatyczna, w średnim wieku, pulchnawa, prawdopodobnie z jednego z tych bliskowschodnich krajów, w którym jedzą dużo lepkich słodyczy — męczyła się z nimi znacznie dłużej. Egzaminator podchodził do niej dwa razy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ja dyskretnie przejrzałem szuflady mojego biurka — były otwarte, ale puste — po czym sprawdziłem, czy można się pobawić przesuwaniem kursora po pustym ekranie. Nie było można.
Kobieta w końcu oznajmiła, że skończyła, i egzaminator podszedł sprawdzić jej dokonania. Pochylił się w stronę monitora i tonem, z którego przebijało stoickie osłupienie, powiedział:
— Wszystko pani pokręciła.
Uśmiechnęła się niepewnie, ponieważ nie była na sto procent przekonana, czy to jest pochwała.
— Chce pani spróbować jeszcze raz? — zapytał życzliwie egzaminator. — Ma pani prawo do jeszcze jednej próby.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że kobieta nie ma pojęcia, co jest grane, ale dzielnie postanowiła walczyć dalej. Egzamin mógł się rozpocząć.
Pytanie pierwsze brzmiało: „Widziałeś/aś Eastleigh. Jesteś pewien/na, że chcesz zostać w Wielkiej Brytanii?”. Tak naprawdę nie pamiętam, jakie było pierwsze pytanie ani kolejne. Na salę egzaminacyjną nie wolno było niczego wnosić, toteż nie mogłem robić notatek ani z zamyśleniem stukać w zęby ołówkiem. Test składał się z dwudziestu czterech pytań wielokrotnego wyboru i wypełnienie go zajmowało około trzech minut. Albo znasz odpowiedzi, albo nie znasz. Po wstukaniu wszystkich odpowiedzi podszedłem do stolika egzaminatora i zaczekaliśmy razem, aż komputer sprawdzi, jak mi poszło, co zajęło mniej więcej tyle samo, co sam test. W końcu egzaminator powiedział z uśmiechem, że zdałem, ale nie podał mi dokładnego wyniku, bo komputer informował tylko o tym, czy egzamin został zdany, czy oblany.
— Zaraz wydrukuję panu wynik — powiedział egzaminator.
To również trwało całe wieki. Miałem nadzieję, że dostanę elegancki dyplom na papierze czerpanym, z gatunku tych, jakie się dostaje po wejściu na most w Sydney albo po ukończeniu kursu gotowania w sieci supermarketów Waitrose, ale otrzymałem tylko wydrukowany trochę rozmytą czcionką dokument potwierdzający, że moja sprawność intelektualna pozwala mi mieszkać we współczesnej Wielkiej Brytanii.
Promiennie uśmiechnięty jak pani z Bliskiego Wschodu (która szukała chyba klawiatury, kiedy ostatni raz zerknąłem w jej stronę), opuściłem budynek z uczuciem zadowolenia, a może nawet lekkiego uniesienia. Słońce jasno świeciło. Na dworcu autobusowym po drugiej stronie ulicy dwaj mężczyźni w kurtkach pilotkach sączyli poranny aperitif z odpowiednio dobranych kolorystycznie do odzieży puszek piwa, a gołąb dziobał niedopałek papierosa i strzyknął odrobiną gówna. Życie we współczesnej Wielkiej Brytanii wydawało mi się całkiem przyjemne.
IV
Parę dni później spotkałem się z moim wydawcą — serdecznym i bardzo lubianym obywatelem, który nazywa się Larry Finlay — na lunchu w Londynie, żeby porozmawiać o temacie mojej następnej książki. Larry’emu śni się po nocach, że zaproponuję jakiś kosmicznie niekomercyjny temat — na przykład biografię Mamie Eisenhower albo coś o Kanadzie — toteż na początek zawsze prewencyjnie sugeruje coś od siebie.
— Wiesz — powiedział — że minęło już dwadzieścia lat, odkąd napisałeś Zapiski z małej wyspy?
— Naprawdę? — odparłem zdumiony, jak wielki bagaż przeszłości potrafimy nagromadzić bez żadnego wysiłku z naszej strony.
— Myślałeś kiedyś o dalszym ciągu?
Jego ton był pozbawiony emocji, ale tam, gdzie Larry normalnie miał źrenice, zobaczyłem świecące znaczki funta.
— Tak się złożyło, że rzecz jest całkiem na czasie — powiedziałem po chwili zastanowienia. — Niedługo przyznają mi brytyjskie obywatelstwo.
— Naprawdę? — zdziwił się Larry. Znaczki funta pojaśniały i zaczęły delikatnie pulsować. — Rezygnujesz z obywatelstwa amerykańskiego?
— Nie, będę miał podwójne.
Larry zaczął wybiegać myślami w przyszłość. Układał w głowie plany marketingowe. Wymyślał projekty plakatów w metrze (tych mniejszych, koło schodów ruchomych, nie tych wielkich na peronach).
— Mógłbyś zrobić bilans swojej nowej ojczyzny.
— Nie chciałbym wracać do tych samych miejsc i pisać o tych samych rzeczach.
— No to pisz o innych miejscach — zgodził się Larry. — Na przykład — poszukał w głowie miejscowości, w której nikt wcześniej nie był — Bognor Regis.
Spojrzałem na niego z zainteresowaniem.
— Jest to druga wzmianka o Bognor Regis, którą słyszę w tym tygodniu — powiedziałem.
— Uznaj to za znak — podsumował Larry.
Po powrocie do domu wyjąłem przedpotopowy i rozsypujący się AA Complete Atlas of Britain (taki stary, że autostrada M25 istnieje w nim dopiero jako kropkowana wizja przyszłości), żeby do niego zerknąć. Poza wszystkim byłem ciekawy, jaka jest największa odległość do pokonania w prostej linii w Wielkiej Brytanii. Na pewno nie jest to dystans z Land’s End do John O’Groats, wbrew temu, co można przeczytać w oficjalnym podręczniku obywatelstwa. (Dla porządku cytuję: „Największa odległość na stałym lądzie jest z Land’s End na północnym wybrzeżu Szkocji do John O’Groats w południowo-zachodnim rogu Anglii. Wynosi około 870 mil”). Po pierwsze, najbardziej wysuniętym punktem na północy nie jest Land’s End, lecz Dunnet Head, trzynaście kilometrów na zachód, a na tym samym odcinku wybrzeża znajduje się co najmniej sześć cypli położonych bardziej na północ niż Land’s End. Istotniejszy problem polega jednak na tym, że podróż z Land’s End do John O’Groats wymaga serii zygzaków, bo inaczej utonęlibyśmy w morzu. Jeśli dopuszczamy zygzaki, to możemy hasać po kraju dowolną trasą i dystans jest w gruncie rzeczy nieskończony. Chciałem sprawdzić, jaka jest maksymalna odległość, którą można w całości pokonać po stałym lądzie. Położyłem na mapie linijkę i z zaskoczeniem odkryłem, że odchyla się od linii z Land’s End do John O’Groats jak igła kompasu w obecności źródła magnetyzmu. Najdłuższa linia prosta zaczyna się w górnym lewym rogu mapy od samotnego szkockiego cypla Cape Wrath, a kończy, co jeszcze ciekawsze, na Bognor Regis.
Larry miał rację. To był znak.
Przez bardzo krótką chwilę rozważałem możliwość podróży przez Wielką Brytanię wzdłuż nowo odkrytej linii (Linii Brysona, jak powinna być powszechnie nazywana, ponieważ to ja ją odkryłem), ale prawie natychmiast się zorientowałem, że nie byłoby to wygodne ani nawet warte wysiłku. Gdybym zabrał się do tego zbyt dosłownie, musiałbym przechodzić ludziom przez domy i ogrody, deptać uprawy i przeprawiać wpław przez rzeki, co byłoby kompletnym wariactwem. Gdybym natomiast próbował jak najbliżej trzymać się tej linii, musiałbym co rusz przedzierać się przez przedmieścia takich miejscowości jak Macclesfield i Wolverhampton, co również nieszczególnie mi się uśmiechało. Z całą pewnością mogłem wykorzystać Linię Brysona jako swego rodzaju odniesienie. Postanowiłem, że skrajne punkty tego odcinka wyznaczą początek i koniec mojej wyprawy, a od czasu do czasu zahaczę o Linię Brysona, kiedy nie będzie to wymagało żadnej ekwilibrystyki (i nie wypadnie mi z głowy), ale nie będę się nabożnie trzymał dogmatycznie wytyczonej trasy. Było to moje terminus ad quem, cokolwiek to znaczy. Postanowiłem również, że będę w miarę możliwości unikał miejsc, które odwiedziłem podczas pierwszej podróży (za duże ryzyko, że stanę na rogu i zacznę zrzędzić, że wszystko zeszło na psy, odkąd ostatni raz tam byłem), i skupię się na miejscach, w których nigdy nie byłem, licząc na to, że spojrzę na nie świeżym, nieuprzedzonym okiem.
Szczególnie spodobał mi się pomysł z Cape Wrath. Nic o nim nie wiedziałem — jak dla mnie mógł to być park przyczep — ale nazwa brzmiała dziko, groźnie i niedostępnie, czyli w sam raz dla poważnego wędrowca. Kiedy ludzie mnie spytają, dokąd zmierzam, z kamienną miną sięgnę wzrokiem ku północnemu horyzontowi i powiem: „Cape Wrath, jak Bóg da”. Słuchacze gwizdną z podziwu i odpowiedzą: „Kurczę, to kawał drogi”. Ja pokiwam głową z miną człowieka, który doskonale wie, na co się pisze.
— Nie jestem nawet pewien, czy mają tam herbaciarnię.
Ale przed tą daleką przygodą czekały mnie setki kilometrów zabytkowych miast i pięknego krajobrazu, a także zwiedzanie sławnego angielskiego wybrzeża koło Bognor Regis.
------------------------------------------------------------------------
1 Best Friend Forever, Too Much Information, The Only Way Is Essex. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).