- W empik go
Herburt. Ułamek - ebook
Herburt. Ułamek - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 188 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poeta się urodził, by władać nad sercami kobiet.
Poezja tylko włada nad duszami mężów, i to rzadko – bo kupcom, wekslarzom, urzędnikom, rzemieślnikom, uczonym i większej części rymotwórców nigdy się nie przyśniła. Gdzieniegdzie żołnierz, kiedy niekiedy wieśniak, często dziecko, niegdyś Aleksander W., czasem Napoleon ją czuli. Zresztą drukowałem już o tym czcionkami Karola Pompejusza w Poznaniu – zajrzyjcie, czytelnicy mili!
Otóż u wód jakichsiś, nie wiem gdzie (gdzieś to było jednak), zjawił się poeta, a szlachty polskiej tamże wielka siła była. Zamorskich książąt, baronów i hrabiów nie brakło też wcale, a że szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie, każden wnet z naszych przybrał tytuł grafa. – Wspaniałomyślny obyczaj! śliczna, dziarska duma! Dawniej się Zamoyski pisał omnibus par i dzisiaj też wszystkim równy Pieprzykowski hrabia! Księcia Wołowskiego, zdaje mi się, gdzieśże spotkałem także, ale o tym mowa później będzie.
Zapomniałem powiedzieć (często mi się zdarza), że poeta był także z polskich niw rodem. Prawdziwie nie wiem, czemu zowię go poetą: czy to dla oczów żywych, czy może dla częstych roztargnień, czy przeto, że lubił samotne przechadzki? Bądź co bądź, mógłbym go równie nazwać oficerem, bo służył przez rok i w pamiętnym czasie, mógłbym wielkim panem, bo liczne po przodkach spadły nań dostatki,muzykantem zresztą, bo ślicznie śpiewał i grał nieźle wcale. Lecz to mi do miary nie przypada, nazwę go zatem… prześwietna publiczności! jeśli Wacławem, to powiesz, żem zdarł Garczyńskiego, jeśli Konradem, żem okradł Mickiewicza, jeżeli Manfredem, żem się Byronowi zadłużył, a że długów nie lubią, przeto daję mu imię Herburta przed ludźmi, Henryka przed Bogiem!
Zważałem nieraz, publiczności miła, że nim aktor przemówi, już go pełnymi witasz oklaski, byleby na pierwszym wstępie ukazał się w szatach kapiących od szychu. Chcąc więc zalecić się Tobie, powierzę ci, że mój wstępujący nosił dniem i nocą na piersiach łańcuch, który kosztował tysiące, daruj tylko, że nosił go pod koszulą! a na nim medalion, cichy spoczynek niegdyś danych włosów – nikt mnie nie zmusi powiedzieć, przez kogo! bom przysiągł, póki się nie ożenię, nie prawić kazań o cnocie ani potępiać, ani wydawać słabości i nieszczęść rodzaju żeńskiego. To jedno powiem, że na czarnej emalii drzemała tam złota litera pierwsza z rzędu jakiegoś imienia, może ostatnia miłości!
U tych samych wód (przypomniałem sobie: Halbersdorf się zowią, w księstwie zaś udzielnym Lindewiese leżą) bawiła właśnie wtedy Julia z Podhorskich Horyńska. Nie myślcie, by jednak sama wody piła – jej choroba w głębi duszy, nie w ciele siedziała – ale przyjechała z mężem, męża zaś posłali lekarze, obiecując mu powrót niezawodny zdrowia po sześciu tygodniach. Czy młoda? zapytacie. – A jużciż, bo ledwo w dwudziestą wstępująca wiosnę. Jednak i stara zarazem, bo od lat już pięciu wydali ją rodzice, serca jej się nie radząc, jedno kieski zięcia – piękna, bo wyraz duszy nie odstępewał nigdy jej lica – dobra i czysta dotąd, bo zwyczajem serc przed czasem znudzonych stroniła od świata, lękając się szczęścia – uczona, bo wszystkie znała romanse dawne i nowe, francuskie i angielskie, mimo to pełna prostoty w ruchach, bez przesady w głosie.– Zarzuciłbym jej tylko zbytnią chęć rozprawiania o Bogu, nieśmiertelności, woli, pamięci i umie. – Ale gdzież biednej schronić się było? Dzieci nie miała, do tego ogarnęło ją dziwne, nie wiem skąd, przeczucie, że nigdy ich mieć nie będzie!
Mąż jej, apoplektycznej struktury, niski, jasnowłosy, na chrzcie odebrał imię Perseusza. Niechaj nikt się nie waży nań co złego mówić, człowiek rozsądny – w Polsce fabryki cukru burakowego cny założyciel; skromny, bo choć nadziany złotem, miedzi nie odpiera, wylany dla świata, bo ciągle mówi o szczęściu czyimsiś: to o szczęściu chłopów, to o szczęściu żony, to o swoim z nią wreście; czuły, bo jeśli z obiadu pozostanie kaczka, schować ją na wieczór dla Julii rozkaże, a że nieco zazdrosny, czy to sławie jego co zaszkodzić może? – Któż kochał kiedy, a nie był podejrzliwym, kwaśnym, gniewnym w pewnych chwilach? Lecz umie panować nad sobą, nigdy w przytomności ludzi przykrego nie powie jej słowa. Twierdzę, że nawet nigdy sam na sam jej nie przycisnął dłoni tak, iżby zsiniała; ale temu wierzyć trudno – bo namiętność szczera gardzi mdłymi wyrazy. Małżonkowie namiętni – wszak prawda? – świadczycie słowom moim!
W domu też była ciotka, panna lat wdowich, cnoty przestrzegaczka święta. Lecz że nade wszystko dobre serce miała, kto wie, być może, iż gdyby… proszę pilnie uważać – mówię wyraźnie w trybie najistotniej warunkowym, bo tego nawet przypuścić nie mogę – a więc gdyby zdarzyło się przypadkiem, że ktoś by zyskał względy siostrzenicy, a przyszedł w odwiedziny, toby wyszła z salonu jedynie z przyczyny nieznośnego gorąca i porywających mdłości. Gdzie by poszła wtedy, nie śmiem wyrokować. – Przez dziurkę od klucza wietrzyk chłodnawy przewiewa; dla odzyskania zmysłów nic skuteczniejszego nad taki wietrzyk, kiedy na powieki padnie. Doktorów w tym względzie jednomyślne zdanie. Ale po co się w niepotrzebne wdawać hipotezy? Czego nie było, wiedzieć nie można – powiem, co jest. Panna Kazanowska, kiedy się wystroi, jeszcze podobać się może, gdyby chciała – że nie chce, wiadomo – myśl jej nad ziemią ulatuje, od kiedy Włochy odwiedziła, raczej pod ziemią, bo nieustannie wspomina groby katakomb i lochy Kolizeum. Nie poszła za mąż, bo jednemu tylko rękę oddać mogła, ale tego nie spotkała nigdzie, ale ten już umarł – za życia zwał się lordem Byronem! Na żaden też sposób nie godzi mi się pominąć panny służącej, naprzód, bo hoża Wołynianka, trzpiot i strzelec oczyma, po wtóre, bo jej Teosia na imię, a to mi się podoba, po trzecie, bo panien służących, choć ukryte, jednak ważne bywają i czyny, i wpływy, tym piękniejsze, że bezsłowne! Zawsze czuły byłem dla tych, których dzieła giną w mroku przez gorszącą niesprawiedliwość poetów i dziejopisarzy. Czułość moja w tej chwili przywiedzie mnie do tego, że wspomnę i o kozaku, który służył jako kamerdyner panu Horyńskiemu. Z dalekich stron przywieziony, żadnym nie wypowiedzian językiem, na migi z Niemcami rozmawiał. Za jego pasem czerwonym dzieci po ulicach latały – on się, jak mógł, opędzał rodzinną nahajką!
Miałbym się sam teraz za niegrzecznego, gdybym przechodząc, nie złożył uszanowania przyjaciółce domu, Malwinie Fasalskiej. Malwina starsza była od Julii i już dawno za mężem; znały się w kraju, a za granicą co dzień się odwiedzały, obie wysmukłe, obie czarnowłose, tylko że Julii płeć jako atłas śnieżny, Malwina zaś na tle melancholiczno-żółciowym posępne nosiła rumieńce. – O święta przyjaźni dwóch serc niewieścich! nędza cię nie zatrwoży, burza nie rozwieje, piorun nie rozgromi – strzeż się tylko szpilki, bo sztorcem padając na ziemię, zdoła wieczną stanąć zagrodą między tymi, któreś połączyła! Znałem kiedyś dwie przyjaciółki – ziemia takich czułych sióstr nie oglądała nigdy – kiedy wziąwszy się za ręce, szły razem, spokój niebios leżał na ich czole, jeden anioł stróż zdawał się im przewodniczyć na drodze życia. Raz, pamiętam, weszły do sklepu; znad szaf szklannych nowy tam kapelusz przymilał się obu – a jednej był do twarzy jak lilia do wiązki róż. Tymczasem druga go kupiła; odtąd już ich nigdy nie widziałem razem.
Przypadkiem to wspomnienie obudziło się we mnie teraz; może kto pomyśli, że chcę je zastosować do Julii albo do pani Fasalskiej? – Raz na zawsze więc oświadczam, że strzegę się przycinków jak grzechu śmiertelnego, że nienawidzę żartów i ironii! a potem pani Fasalska takie ma chrześcijańskie serce… Jeśli o kim mówi, zawsze poczyna od jego obrony, kończy zaś naganą lub potępieniem. Tak dwom cnotom głównym, miłosierdziu i sprawiedliwości, staje się zadość. Najczęściej zaś, nie chcąc sądzić bliźnich, przestaje na periodzie: „Tak mówią, ale to potwarz“, lub na jednozgłosku: „Tak, tak“, albo na wykrzykniku: „Ach!“, lub też westchnieniem cichym myśl swoją tłumaczy; westchnąwszy zaś, podnosi ramię, palec jeden wyciąga, potem go spuszcza na dół jak nożyk małej giliotyny. – Wszyscy, co ją widzieli, przyznać muszą, że w takim ruchu jest wdzięk niezrównany, szczególnie, jeśli doń przyda kilka inszych jeszcze, jeśli na przykład w tej samej chwili drugą ręką welon koło włosów zarzuci lub szal w kształtne na piersiach poukłada fałdy. Dla tych, których ukochała, nie ma wylańszej na świecie istoty. Jak ptak w dzień ze strawą do piskląt, tak ona do nich z nowinami lata, a gdyby ich zabrakło, gotowa by wzorem pelikana z własnej piersi, raczej z własnej głowy, je wyciągnąć. Pan Astolf Fasalski – przepraszam, graf Astolf Fasalski, czarnych, greckich bakenbartów obdarzony wieńcem i małymi, błyszczącymi oczyma, prawdziwie był bohaterskiego wejrzenia we fraku brązowym przy walterskotowych spodniach. Nie jego winą Polski nieszczęścia; on ją dwa razy dźwigał, za trzecim upadła, bo go słuchać nie chcieli. Gdybym zaczął opisywać dzieje przeszłości, ile to on rzek wpław przepłynął pośród kry pędzącej, ile rot zbił w samotrzeć, w jakich pałacach znalazł schronienie… Ale zapędzam się! mógłby mnie oskarżyć, że utworami cudzej wymowy poema niniejsze pokupnym zrobić usiłuję, mógłby i zapozwać o kradzież, bo sam swoje pamiętniki już pisać zaczął. Do samego źródła odsyłam was, czytelnicy drodzy, kilka słów już tylko dodam o hrabim Astolfie. – Natura uposażyła go znać rozlicznymi dary, bo z każdym był dobrze, z kapitanem, z sprawnikiem ściśle, z generałem gubernatorem poufale, jednym słowem, w nim zaszły nienawiści sprzeczne sobie na świecie, on był wspólną miłością stronnictw! Jedna tylko istota nie czuła k'niemu miłości: żona Malwina. Jednak choć często mówiła o rozwodzie, oczarowana wdziękiem, co z niego pryskał na wsze strony, od dnia do dnia odkładała rozstanie. Żyli więc, kłócąc się i godząc na przemian, zwykłym torem słodkiej przyjaźni, co górę bierze po kilku latach nad bezrozumną pierwszych dni namiętnością. W chwilach kłótni własne sobie wspominali dzieje, w chwilach zgody rozmawiali o cudzych, a dwór ich suty czerniał się afrykańskim Murzynem, błyszczał strzelcem wiedeńskim. Do tego po Europie własnymi jeździli końmi, mówią, że niegdyś z dwoma lecącymi za koczem zrzebięty wjechali na Piazza di Popolo w Rzymie!
Jeśli nie czas już skończyć tego pierwszego rozdziału, to się nic nie znam na sztuce. Wprzód jednak słuchajcie mnie i zważcie… Pewno myśli łaskawa publiczność, że do niej zacząłem odezwę. Mylisz się na ten raz, zresztą nieomylnaś nigdy! Przebacz więc, że nie do ciebie obracam mą mowę, ale do tych, których dopiero co wyliczałem imiona i zalety. Nim ich rzucę na twardą drogę życia, chcę im przypomnieć, czym są dla mnie i czym ja im jestem.
Słuchajcie mnie, poddani! Ni sułtan żaden, ni król chrześcijański, ni kochanek nad kochanką, ni dozorca osady nad Murzynami, ni wspólnik nad zbrodniarzem, ni anioł nad poruczoną gwiazdą nie osiągnął nigdy przemocy, z jaką ja panuję nad wami. Bóg chyba jeden – ale nie – i Bóg sam nie ma takiej potęgi. Kiedy tworzy, mus harmonii i mądrości w jego tworach leży; ja, jeśli chciałem, wydałem was bez celu; jeśli zechcę, zniszczę bez przyczyny. Nikt wam ratunku nie przyniesie na ziemi ni w niebie, może was natychmiast strącę do nicości, może jeszcze dam wam kilka kartek życia, a może was przeciągnę w późne lata i wieki! Bądźcie mi więc posłuszni, jak nici palcom przędzącej, jak fale miesięcznemu światłu, jak wole ludzkie namiętnościom ludzi. Módlcie się do mnie o szczęście i o piękne czyny, nie szemrajcie, kiedy w śmieszność was oblokę lub obarczę hańbą, bo kaprys mój, widzimisię moje – to przeznaczenie wasze.
Wśród ujarzmicieli poeta jest najsroższym tyranem, w jego natchnieniach tysiące światów się rodzi, by skonać; on jak czas własne dzieci znienawidzą i traci, aniołów swoich pierwszych strąca z nieba, by ich drugimi zastąpić, on hardym nie odda pokłonu, wrogi darmo o przebaczenie prosić go będą, kto wie, może cnotliwym nie użyczy wspomnienia! Życie mu na kształt burzy przepływa wśród gruzów. Jedna tylko piękność wzbija się wysoko i tlejąc, rozświeca te smutne cmentarze. On słaby wobec niej, on klęka przed nią, jak ziemia klęczy wiecznie przed gwiazdą biegunów. A kiedy duszę własną, tysiąc razy wydarłszy z piersi, postawi przed sobą i zabije, i znów wskrzesi, by ją tchnieniem znowu jednym rozwiać, cóż mu po tylu samobójstwach zostanie na ziemi? Ach, ślepota Miltona wspólnym losem wieszczów! Z kopalni wybranych, z podziemnych otchłani, kędy im przez długie lata świeciły diamentowe duchy, wstanie pod koniec widmo nudy i chwytając za dłonie, olśnionych zaprowadzi starców na puste bezdroża! Tam im gorzka Antygona śpiewać będzie szyderstwa i zwątpienie! Błogosławieni ci, którzy umrą przed jej pieśni końcem!II
Tych dni, raczej tych nocy, Herburt miał sen czy widzenie. Zdało mu się, że postać Danta zstępuje ku niemu po szybach ciemności, które płynęły jedne nad drugimi jak morza pozbawione światła, a w przedziałach tylko dniał zmierzch jakiś blady. Wieszcz starych wieków skinął na niego i on szedł za nim jak ciało za duszą. Stąpali długo po jakichsiś falach, oświeceni czasem spadającą gwiazdą lub zrywającym się spod stóp meteorem. Potem nagle stanęli na szczycie wzgórza i z przeciwka wszedł księżyc, oświecając blado nieprzejrzaną równinę, na niej tysiąc krzyżów i tysiąc konających przybitych, jakoby naród jeden cały w godzinie ostatecznej męki. Stopniami wszystkie krzyże zbiły się w jeden ogromny, wszyscy męże w jednego człowieka, który cierpiał jak olbrzym, a kiedy miesiąc w pełni czoło mu oświecił, dojrzał na nim Herburt tajemnicze imię, które łzy z ócz jego wycisnęło. O stopy krzyża biła nieustannie kra, niesiona bałwanami z oddali, kędy wód zamarzłych nieskończone bieliły się obszary; piana i szron, buchając, dochodziły aż do szyi olbrzyma i krwią jego zarumienione, opadały nazad. – Na tronie z lodu siedziało przed nim widmo z nogami zanurzonymi w morzu, kusząc go czasami, kiedy wicher ustał. Lecz nieszczęśliwy trzymał gdzie indziej obrócone oczy, bo daleko w górze od strony południa wśród mlecznych dróg rozstajnych pięciu inna postać w świetle błędnej zorzy stała, podobnie jak człowiek przybita do krzyża. Lecz w jej rozwartych objęciach spoczywał błękit żyjący, widomy, jak dziecię na łonie, i każda kropla, z ran jej płynąca, jak tylko tknęła się przestrzeni, zamieniała się w błyszczącą gwiazdę, która biegła dalej, i z cierniów jej korony wykwitały tęcze, opadające w pokoju na wszystkie strony świata. Wzrok cierpiącego na ziemi szukał wzroku nadpowietrznej postaci, a ile razy go spotkał, lżej mu było i na dzień