Heretycy - ebook
Heretycy - ebook
Bohaterem powieści jest hawański detektyw Mario Conde (w Polsce ukazały się dotąd trzy powieści Leonarda Padury z tej detektywistycznej serii), który na prośbę Amerykanina, Eliasza Kamińskiego, prowadzi dochodzenie w sprawie zaginionego obrazu Rembrandta, który ongiś należał do osiadłej w Krakowie żydowskiej rodziny Kamińskich. Historia obrazu – podobizny Chrystusa – sięga najpierw do roku 1939, kiedy statek „Saint Louis” z żydowskimi uciekinierami na pokładzie (wśród nich jest rodzina małego Daniela Kamińskiego - przyszłego ojca Eliasza - który wraz ze swym wujem już od kilku lat mieszka w Hawanie), nie dostaje zgody władz na przybicie do hawańskiego portu. Nie spełniły się nadzieje Daniela i jego wuja, że ich rodzina wykupi prawo azylu na Kubie w zamian za będący w ich posiadaniu obraz Rembrandta. Opowieść cofa się jeszcze dalej w przeszłość, do siedemnastowiecznego Amsterdamu: młody Żyd, łamiąc prawa swojej wspólnoty, zostaje uczniem Rembrandta, a potem, wyklęty jako bluźnierca i heretyk, wraz z obrazem swojego mistrza, ucieka na kresy Rzeczpospolitej, gdzie padnie ofiarą pogromów. Powieść prowadzi nas ponownie do współczesnej Hawany: śledztwo w sprawie zaginionego płótna Rembrandta (wszystko wskazuje na to, że obraz w roku 1939 znalazł się jednak w Hawanie) doprowadzi Maria Conde do spotkania z innymi heretykami, młodymi ludźmi, wyznawcami kontrkultury emo. Powieść Leonarda Padury, kryminalna i zarazem historyczna, jest pasjonującą opowieścią o ludziach z różnych epok, którzy buntują się przeciwko zastanej rzeczywistości, zaś ich marzenia i pragnienia zostają uznane za herezję.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-791-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiele epizodów przedstawionych w tej książce jest efektem wnikliwych badań historycznych czy wręcz zostało zaczerpnięte z oryginalnych dokumentów, jak na przykład Jawein mecula Natana Hannowera, bezpośredniego wstrząsającego świadectwa masakry Żydów w Polsce w latach 1648–1653, które poruszyło mnie do tego stopnia, że zdecydowałem się je włączyć do powieści, dokonując jedynie koniecznych skrótów i poprawek oraz wzbogacając o postaci fikcyjne. Odkąd przeczytałem ten tekst, uświadomiłem sobie, że nie potrafiłbym lepiej opisać eksplozji horroru ani tym bardziej wyobrazić sobie skali sadyzmu i okrucieństwa, których doświadczył ten kronikarz i które wkrótce potem zostały przezeń utrwalone na piśmie.
Skoro jednak chodzi o powieść, pewne wydarzenia historyczne uległy dramaturgicznemu przetworzeniu – zgodnie z regułami, powtarzam, powieściowymi. Być może najpełniej zrealizowałem tę zasadę we fragmencie opisującym wydarzenia z lat czterdziestych XVII wieku, które w istocie są połączeniem epizodów rozgrywających się w tym okresie z faktami z kolejnej dekady, jak na przykład ekskomuniką nałożoną na Barucha Spinozę, wędrówkami Szabetaja Cewiego czy podróżą Ben Izraela do Londynu, gdzie w 1655 roku udało mu się skłonić Cromwella i parlament angielski do milczącego przyzwolenia na obecność Żydów w Anglii, co wkrótce potem stało się faktem.
Z kolei w następnych fragmentach chronologia wydarzeń jest ściśle zachowana, z wyjątkiem drobnych zmian w biografii tej czy innej postaci zaczerpniętej z rzeczywistości. Odmienne są bowiem motory wprawiające w ruch historię, rzeczywistość i powieść.HERETYK. Z gr. αἱρετικός – hairetikós, przymiotnik od rzeczownika αἵρεσις – hairesis «podział, wybór», pochodzącego od czasownika αἱρεῖσθαι – haireisthai «WYBIERAĆ, DZIELIĆ, WOLEĆ», pierwotnie określał osoby, które należały do innej szkoły filozoficznej, to znaczy mające pewne «preferencje» w tym kręgu. Po raz pierwszy został utożsamiony z chrześcijańskimi odszczepieńcami w epoce wczesnego Kościoła i użyty w traktacie Ireneusza z Lyonu Adversus haereses (koniec II wieku), skierowanym szczególnie przeciwko gnostykom. Prawdopodobnie wywodzi się z indoeuropejskiego korzenia być może w znaczeniu «brać, wziąć». W hetyckim istnieje słowo šaru, a w walijskim herw, oba w znaczeniu «łup».
Według Diccionario de la Real Academia de la Lengua Española: HERETYK (z prowans. eretge). 1. pot. Osoba, która zaprzecza jakiemuś dogmatowi religijnemu. ‖ 2. Osoba, która nie zgadza się lub zrywa z oficjalną linią reprezentowaną przez jakąś instytucję, organizację, akademię itd. . kolokw. NA KUBIE: W KONTEKŚCIE JAKIEJŚ SYTUACJI: BYĆ BARDZO TRUDNYM, SZCZEGÓLNIE W ASPEKCIE POLITYCZNYM LUB EKONOMICZNYM.1
Hawana, 1939
Daniel Kamiński potrzebował kilku lat, aby przyzwyczaić się do radosnej wrzawy miasta ufundowanego na żywiołowym jazgocie. Dość szybko zrozumiał, że tu każdą sprawę załatwia się wrzaskiem: wszystko zgrzytało rdzą i trzeszczało wilgocią, samochody pędziły pośród huku i wycia silników oraz świdrujących, natrętnych klaksonów, psy szczekały z byle powodu albo bez, koguty piały nawet po północy, a sprzedawcy zachwalali swoje towary piszczałką, dzwonkiem, trąbką, gwizdkiem, grzechotką, fujarką, skoczną przyśpiewką lub po prostu krzykiem. Ugrzązł w tym mieście, w którym na domiar złego co noc, punktualnie o dziewiątej, rozlegał się armatni wystrzał, chociaż nie było żadnej wojny i nie trzeba było zamykać bram, i gdzie zawsze, zawsze, w epoce prosperity i w chwilach kryzysu, ktoś słuchał muzyki, nierzadko przyśpiewując do rytmu na całe gardło.
Na początku hawańskich czasów mały Daniel często usiłował sobie przypomnieć – na ile pozwalała mu pamięć, niemal wyzuta ze wspomnień – łagodną ciszę krakowskiej dzielnicy zamieszkanej przez żydowskich mieszczan, gdzie się urodził i spędził pierwsze lata życia. Czystą intuicją człowieka odciętego od korzeni tropił owo chłodne, w tonacji magenta, terytorium przeszłości, niczym deskę zdolną uratować rozbitka z morskiej katastrofy, jaką stało się jego życie, ale gdy wspomnienia, prawdziwe lub urojone, docierały na stały ląd realności, natychmiast próbował od nich uciec, albowiem w cichym i mrocznym Krakowie jego dzieciństwa nagła wrzawa mogła oznaczać jedno z dwojga: albo dzień targowy, albo zagrożenie. A w ostatnich spędzonych w Polsce latach niebezpieczeństwo pojawiało się częściej niż jarmarczne kramy. I strach, nieodłączny kompan.
Jak można się było spodziewać, gdy Daniel Kamiński znalazł się w zgiełkliwym mieście, długo jeszcze odbierał ową nawałnicę jazgotu niczym sygnał alarmowy i dopiero z upływem lat uświadomił sobie, że w tym nowym świecie największe zagrożenie poprzedzone jest ciszą. Kiedy ów etap miał już za sobą i wreszcie mógł żyć pośród hałasu, nie słysząc go – tak jak bezwiednie oddychamy – odkrył, iż przestał wierzyć w dobroczynne skutki ciszy. Lecz najbardziej dumny był z tego, że pogodził się z jazgotem Hawany, bo poczuł prawdziwą więź z tym chaotycznym miastem, do którego na swoje szczęście został wepchnięty podmuchem historycznego, a może Bożego przekleństwa – i do końca swoich dni będzie się zastanawiał nad właściwym wyborem owego epitetu.
W dniu, w którym po raz pierwszy odczuł największy koszmar swego życia, a zarazem zapowiedź pomyślnego losu, wszechobecny zapach morza i skamieniała cisza przenikały hawański świt. Stryj Joseph obudził Daniela znacznie wcześniej niż zwykle, kiedy wyprawiał go do Gimnazjum Hebrajskiego w Ośrodku Żydowskim, gdzie od pewnego czasu chłopiec zdobywał wykształcenie szkolne i religijne, a także pobierał niezbędne lekcje hiszpańskiego, co miało mu umożliwić przystosowanie się do pstrokatego, wielobarwnego świata, w którym miał odtąd żyć, choć tylko Przenajświętszy raczy wiedzieć jak długo. Dzień zaczął się inaczej niż zwykle, bo po szabatowym błogosławieństwie i życzeniach z okazji Szawuotu stryj – wbrew zwyczajowej powściągliwości – ucałował bratanka w czoło.
Stryj Joseph, także Kamiński i oczywiście Polak, zwany wówczas przez znajomych Pepe Sakiewką – z powodu biegłości, z jaką wyrabiał torebki, portfele kaletki i inne skórzane utensylia – zawsze skrupulatnie wypełniał i wypełniać będzie aż do śmierci wszystkie nakazy wiary żydowskiej. Dlatego też, zanim pozwolił chłopcu zasiąść do przygotowanego już śniadania, przypomniał mu, że powinni dokonać stosownych dla tego szczególnego dnia ablucji oraz odmówić modlitwy, by podziękować Przenajświętszemu, błogosławiony niech będzie Pan, albowiem obchody Szawuotu, tysiącletniego święta upamiętniającego przekazanie patriarsze Mojżeszowi Dziesięciu Przykazań i przyjęcie Tory przez założycieli narodu, przypadły akurat w czas szabatu. Tego poranka, ciągnął stryj swoją przemowę, winni także kierować do Boga wiele innych modlitw, by dzięki Jego boskiemu wstawiennictwu mogli podołać temu, co w obecnej chwili zdawało się nad wyraz skomplikowane. Chociaż, dodał z łobuzerskim uśmiechem, komplikacje owe być może ich ominą.
Po niemal godzinnych modłach, kiedy to Daniel miał wrażenie, że za chwilę zemdleje z głodu i senności, Joseph Kamiński pozwolił mu zasiąść do obfitego śniadania, na które składało się ciepłe kozie mleko (podgrzane – wszak była sobota – przez Włoszkę Marię Perupatto, wyznania rzymskokatolickiego, wybraną przez stryja na tę właśnie okoliczność jako „szabes goj”), kwadratowe placki zwane macą, owocowe konfitury, a nawet ociekające miodem bakławy, uczta tak wspaniała, że chłopiec zaczął się zastanawiać, skąd stryj zdobył pieniądze na te wszystkie frykasy, albowiem z owych lat Daniel Kamiński aż do końca swoich długich dni zachowa pamięć nie tylko o uciążliwych hałasach i straszliwym, rozpoczynającym się właśnie tygodniu, ale także o nienasyconym i niezaspokojonym głodzie, który niezmiennie mu towarzyszył niczym wierny pies.
Nasyciwszy się obfitym śniadaniem, chłopiec skorzystał z przedłużającego się pobytu nękanego obstrukcją stryja w zbiorowej ubikacji mieszczącej się w ich kamienicy i wspiął się na taras, którego posadzka o tej wczesnej porze, przed wschodem słońca, była jeszcze wilgotna. Mimo zakazu wychylił się przez balustradę, żeby podziwiać panoramę ulic Compostela i Acosta w samym sercu wciąż rozrastającej się dzielnicy żydowskiej w Hawanie. Wypełniony zwykle tłumem ludzi budynek Ministerstwa Rządu (w czasach kolonialnych klasztor) stał teraz wymarły, zamknięty na cztery spusty. Niczego ani nikogo nie było pod pobliskimi arkadami, zwanymi Łukiem Betlejemskim, które sklepiały się nad ulicą Acosta. Kino Ideal, niemiecka piekarnia, polski sklep żelazny, restauracja Mosze Pipika, na którą chłopiec zawsze spoglądał z łapczywą pokusą – wszystkie miały teraz opuszczone żaluzje i ciemne witryny. Mimo że w dzielnicy mieszkało wielu Żydów i do nich należała większość owych przybytków, w sobotę przeważnie zamkniętych, panujące wokół cisza i bezruch wynikały nie tylko z szabatu, pory dnia czy ze święta Szawuot, czasu synagogi, ale też z faktu, iż akurat wtedy, kiedy Kubańczycy przesypiali Święta Wielkanocne, większość miejscowych aszkenazyjczyków i sefardyjczyków wyciągała z szaf odświętne ubrania i szykowała się do wyjścia, by udać się tam, dokąd właśnie wybierali się obaj Kamińscy.
Cisza poranka, pocałunek stryja, nieoczekiwane śniadanie i szczęśliwa okoliczność, że Szawuot przypadł w sobotę, w istocie tylko jeszcze wzmocniły dziecięce oczekiwania Daniela Kamińskiego, związane z wyjątkowym charakterem rozpoczynającego się dnia, ponieważ głównym powodem wcześniejszej niż zwykle pobudki było spodziewane rychłe przybycie do hawańskiego portu transatlantyku MS „St. Louis”, który przed piętnastoma dniami wypłynął z Hamburga, z dziewięciuset trzydziestu siedmioma Żydami na pokładzie: na ich emigrację zgodził się narodowosocjalistyczny rząd niemiecki. Wśród pasażerów statku byli: Izajasz Kamiński, jego żona Estera Kellerstein i ich córeczka Judyta, czyli ojciec, matka i siostra małego Daniela Kamińskiego.2
Hawana, 2007
Od chwili gdy otworzył oczy, nim jeszcze zdołał umiejscowić swoją rozchwianą świadomość, wciąż oszołomioną tanim rumem, co skłaniało go do przypuszczenia, że spędził noc u Tamary i że kobietą śpiącą obok jest Tamara, a któż by inny, Mario Conde doznał nieodpartego, bolesnego przeczucia klęski, które towarzyszyło mu od zbyt długiego już czasu. Po co wstawać? Co począć z tym dniem? – dudniło w uszach natrętne pytanie, a Conde nie wiedział, jak na nie odpowiedzieć. Przytłoczony owym brakiem odpowiedzi, wstał z łóżka, zważając, by nie przerwać łagodnego snu kochanki, której półotwarte usta znaczyła strużka srebrzystej śliny, a dobywające się z gardła niemal muzykalne pochrapywanie przechodziło, być może z powodu zalegającej flegmy, w wysoką, śpiewną tonację.
Usadowiony przy kuchennym stole, po wypiciu świeżo zmielonej kawy i zapaleniu pierwszego w tym dniu papierosa, który tak bardzo pomagał mu w odzyskaniu wątpliwej kondycji istoty racjonalnej, spoglądał przez uchylone drzwi na patio, gdzie pojawił się już pobrzask grożący kolejnym skwarnym dniem wrześniowym. Brak jakiejkolwiek nadziei był tak przemożny, że Conde zdecydował się stawić mu czoło w jedyny i zarazem najskuteczniejszy sposób, jaki znał: frontalnym atakiem.
Półtorej godziny później, gdy wszystkimi porami skóry lał się z niego pot, tenże sam Mario Conde przemierzał ulice El Cerro i niczym średniowieczny kupiec wykrzykiwał na całe gardło swoje desperackie zawołanie:
– Stare książki kupuję! No dalejże, sprzedawajcie stare książki!
Odkąd niemal dwadzieścia lat wcześniej porzucił pracę w policji, deską ratunku stało się dlań finezyjne, lecz nadal dochodowe przedsięwzięcie polegające na kupowaniu i sprzedawaniu używanych książek. Wypróbował wszelkie możliwe sposoby prowadzenia tego interesu: od prymitywnego wykrzykiwania oferty na ulicach (co swego czasu godziło w jego honor) aż po przeszukiwanie bibliotek wskazanych przez jakiegoś informatora, natomiast etapem pośrednim było chodzenie od drzwi do drzwi w El Vedado i Miramar, gdzie jego wytrawnemu oku domy objawiały swoje szczególne cechy (zapuszczony ogród, stłuczone szyby w oknach), świadczące o obecności licznych książek, a przede wszystkim o pilnej potrzebie ich sprzedania. Na szczęście kiedy pewnego razu poznał Yoyiego Gołębia, młodego człowieka o niezawodnym instynkcie handlowym, i podjął z nim współpracę sprowadzającą się wyłącznie do wyszukiwania wybranych pozycji, na które Yoyi zawsze miał upatrzonych nabywców, dla Condego zaczął się trwający kilka lat okres dobrobytu, to zaś pozwoliło mu oddać się niemal bez zahamowań wszystkiemu, co tak sobie upodobał: lekturze dobrych książek, jedzeniu, piciu, słuchaniu muzyki i filozofowaniu (a po prawdzie pieprzeniu głupot) w towarzystwie najbliższych i najbardziej zacietrzewionych przyjaciół.
Niemniej jego działalność handlowa nie była studnią bez dna. Od trzech czy czterech lat, wkrótce po natknięciu się na bajeczną bibliotekę rodziny Montes de Oca, zamkniętą i niedostępną przez pięćdziesiąt lat z racji nadgorliwości rodzeństwa Dionisia i Amalii Ferrerów, nigdy więcej nie znalazł podobnej żyły złota, a każde zamówienie złożone przez wymagających klientów Yoyiego wymagało ogromnych wysiłków. Coraz bardziej wyjałowiony teren wyglądał niczym spękana ziemia w czasie długotrwałej suszy i Conde przeżywał właśnie okres, w którym upadki zdarzały mu się znacznie częściej niż wzloty, co często zmuszało go do znojnej i żebraczej sprzedaży ulicznej.
Po półtoragodzinnym krążeniu po El Cerro i bezskutecznym wykrzykiwaniu docierającym aż do sąsiedniej dzielnicy Palatino zmęczenie, rozleniwienie i palące wrześniowe słońce kazały mu zwinąć interes i wskoczyć do autobusu, który Bóg raczy wiedzieć skąd przyjechał i jakimś cudem zatrzymał się tuż przy nim, by zawieźć go do domu wspólnika.
Yoyi Gołąb, w przeciwieństwie do Condego, był biznesmenem z wizją, który umiejętnie poszerzał pole swojej działalności. Białe kruki i wartościowe woluminy stanowiły tylko jego hobby, zapewniał, a najbardziej dochodowe interesy dotyczyły kupna i sprzedaży domów, samochodów, biżuterii, cennych przedmiotów. Ten młody inżynier, który nigdy nie dotknął narzędzi ani nie odwiedził żadnego placu budowy, od dawna wiedział – w czym przejawiał dalekowzroczność niezmiennie wprawiającą Condego w zdumienie – że ich kraj niewiele ma wspólnego z wizją raju roztaczaną przez gazety i głoszoną w oficjalnych przemówieniach, postanowił zatem wyciągnąć korzyści, jakie przedsiębiorczy ludzie czerpią z wszechobecnego ubóstwa. Jego umiejętności oraz inteligencja pozwoliły mu rozwinąć działania na wielu frontach, na granicy legalności, acz niezbyt daleko od jej przekroczenia, i robić interesy, które zapewniały wystawne życie: od kupowania markowych ubrań i złotych kosztowności po włóczenie się po restauracjach, zawsze w towarzystwie pięknych kobiet, i przejażdżki kabrioletem Chevrolet Bel Air z 1957 roku, najprawdziwszym produktem amerykańskim, uznawanym przez znawców motoryzacji za maszynę doskonałą, solidną, elegancką i komfortową, która kosztowała go fortunę, w każdym razie na stosunki kubańskie. Yoyi, jakkolwiek by na to patrzeć, był wzorcowym egzemplarzem z katalogu Nowego Człowieka, wytworem swoich czasów i okoliczności: trzymał się z dala od polityki, pełnymi garściami korzystał z życia i wyznawał utylitarną moralność.
– O kurwa, man, wyglądasz jak kupa gówna – stwierdził na widok Condego i jego spoconego oblicza, które opisał z tak precyzyjną skatologiczną semantyką.
– Dziękuję – wykrztusił gość i opadł na miękką kanapę, na której Yoyi, świeżo wykąpany po dwugodzinnych ćwiczeniach w prywatnej siłowni, relaksował się, śledząc na pięćdziesięciodwucalowej plazmie mecz bejsbolowy jakiejś drużyny z amerykańskiej Major League.
Jak zwykle Yoyi zaprosił go na lunch. Tego dnia kucharka przygotowała dorsza po baskijsku, ryż z czarną fasolą, banany na słodko i sałatkę z mnóstwa warzyw, co Conde pochłonął łapczywie i perfidnie, wspomagany butelką pesquery reservy, którą Yoyi wyciągnął z freezera, gdzie przechowywał swoje wina w stosownej, znacznie odbiegającej od tropikalnej, temperaturze.
Kiedy pili na tarasie kawę, Conde znów poczuł przypływ wszechogarniającego przygnębienia.
– Nic z tego nie wyjdzie, Yoyi. Ludzie nie mają już nawet starych gazet...
– Zawsze coś się znajdzie, man. Tylko się nie załamuj – powiedział Yoyi i swoim zwyczajem pogładził ogromny złoty medalion z podobizną Najświętszej Panienki, zawieszony na grubym łańcuchu z tego samego kruszcu, opadającym na wypukłą, przypominającą gołębie wole pierś, od której młody biznesmen wziął swój przydomek.
– Skoro tak, to co mam, do diabła, robić?
– Węszę grubszy interes – powiedział Yoyi, wciągając nosem skwarne wrześniowe powietrze. – Skapnie ci kupa pesos...
Conde dobrze wiedział, do czego prowadzą węchowe przeczucia Yoyiego, i zawstydził się na myśl, że odwiedza ten dom po to, by je sprowokować. Ale niewiele już zostało z jego dawnej dumy, czując więc na szyi dławiącą pętlę, przychodził, żeby się wyżalić. W wieku pięćdziesięciu czterech lat uznawał się za paradygmatycznego członka grupy nazwanej niegdyś przez niego i jego przyjaciół ukrytym pokoleniem, złożonym z coraz bardziej starzejących się i złamanych życiem osobników, którzy nie mogąc wyjść ze swej nory, ulegli ewolucji (w istocie inwolucji), by przekształcić się w najbardziej rozczarowane i udupione pokolenie w nowym, formującym się dopiero państwie. Wycieńczenie i zaawansowany wiek nie pozwoliły im poddać się recyklingowi i zostać marszandami albo prezesami zagranicznych korporacji, albo przynajmniej hydraulikami czy cukiernikami, i tylko z trudem udawało im się jakoś przetrwać. Podczas gdy niektórzy utrzymywali się przy życiu dzięki dolarom przysyłanym przez rozproszone po całym świecie dzieci, inni robili, co mogli, żeby uniknąć skrajnego ubóstwa lub więzienia, imając się wszelkich zawodów: korepetytorów, szoferów wynajmujących swoje rozklekotane auta, pracujących na własny rachunek weterynarzy albo masażystów – co tylko się nadarzyło. Lecz decyzja, by przetrwać, gryząc ściany, nie należała do łatwych i powodowała kosmiczne zmęczenie, nieustające poczucie niepewności oraz totalnej klęski, które często prześladowało ekspolicjanta, zmuszając go, wbrew jego woli i chęci, do wydeptywania ulic w poszukiwaniu starych książek, by zarobić choćby parę pesos.
Po wypiciu kawy, wypaleniu kilku papierosów i rozmowie o życiu Yoyi ziewnął tak potężnie, że aż zadygotały ściany, po czym oświadczył Condemu, że nadszedł czas sjesty, jedynej stosownej czynności, jakiej winien oddać się o tej porze i w tym upale każdy hawańczyk godny swego miana.
– Bez obaw, już idę...
– Nigdzie nie idziesz, man – oświadczył Yoyi, kładąc szczególny nacisk na to ostatnie, ulubione przezeń słówko. – Wyciągnij z garażu łóżko polowe i zabierz je do pokoju. Już wcześniej kazałem włączyć tam klimatyzację... Sjesta rzecz święta... Potem muszę wyjść, więc odwiozę cię do domu.
Conde, nie mając nic lepszego do roboty, wykonał polecenie Gołębia. Mimo że był od Yoyiego dwadzieścia lat starszy, zwykł wierzyć w jego życiową mądrość. A nadto, po zjedzeniu dorsza i wypiciu pesquery, sjesta narzucała się siłą rzeczy, niczym nakaz dyktowany geograficznym fatalizmem tropików i najlepszą cząstką iberyjskiego dziedzictwa.
Trzy godziny później, usadowieni w lśniącym chevrolecie – kabriolet po dziurawych hawańskich ulicach prowadził z dumą Yoyi – zmierzali ku dzielnicy, w której mieszkał Conde. Gdy byli już prawie na miejscu, ekspolicjant poprosił wspólnika, żeby się zatrzymał.
– Wysadź mnie na rogu, mam tu coś do załatwienia...
Yoyi Gołąb uśmiechnął się i podjechał do krawężnika.
– Przed Barem Desperatów? – zapytał, dobrze zorientowany w słabościach i potrzebach byłego policjanta i jego duszy.
– Mniej więcej.
– Masz jeszcze forsę?
– Mniej więcej. Z funduszu zakupu książek. – Conde powtórzył stałą formułkę i wyciągnął na pożegnanie rękę do wspólnika, który mocno ją uścisnął. – Dziękuję za obiad, sjestę i słowa otuchy.
– Słuchaj, man, w każdym razie weź to na wszelki wypadek. – Przytrzymując kierownicę chevroleta, Yoyi przeliczył banknoty w wyciągniętym z kieszeni pliku i wręczył część Condemu. – Drobniuchna zaliczka na poczet dobrego interesu, który wyniuchałem.
Conde spojrzał nań i nie namyślając się długo, wziął pieniądze. Nie wydarzyło się to po raz pierwszy, a kiedy Yoyi wspomniał o zwietrzeniu dobrego interesu, ekspolicjant domyślił się, że i tym razem jest to forma pożegnania. Chociaż relacje między nimi zrodziły się na kanwie handlu, a każdy z nich wniósł do owej spółki własne umiejętności, Conde wiedział, że wspólnik szczerze go docenia. Toteż bez uszczerbku dla honoru przyjął banknoty, które na jakiś czas zapewniały mu oddech.
– Wiesz co, Yoyi? Jesteś najprzyzwoitszym skurwysynem na Kubie.
Yoyi uśmiechnął się, gładząc dyndający na piersi złoty medalion.
– Nie rozgaduj tego, man... jak się rozniesie, że jestem przyzwoity, stracę autorytet. To na razie. – Zapuścił silnik milczącego bel aira. Samochód ruszył pełnym gazem, jakby wiózł króla ulicy Calzada. Albo całego świata.
Mario Conde miał przed sobą obraz dewastacji i z całą wyrazistością dostrzegał, że ów widok tylko pogłębia w nim depresję. Skrzyżowanie, które było sercem jego dzielnicy, przypominało teraz ropiejący wrzód. Z perwersyjną nostalgią wspominał, jak w czasach dzieciństwa dziadek Rufino uczył go sekretnej sztuki szkolenia kogutów do walki, starając się tak wyćwiczyć uczucia wnuka, by zapewnić mu edukację niezbędną do przetrwania w świecie jakże przypominającym walkę kogutów. Tego popołudnia Conde stał dokładnie w tym samym miejscu i patrzył na tłum ludzi niezmiennie kotłujący się na słynnej pętli autobusowej, na której przez wiele lat pracował jego ojciec. Teraz jednak, gdy zlikwidowano komunikację miejską, dworzec z wolna popadał w ruinę, zdegradowany do rangi parkingu dla pojazdów w stanie agonalnym. W dodatku bar Conchity, budka Porfiria z guarapo, stoisko Pancha Mentiry i rodziny Albino z fritas, skup złomu Nenity, zakład fryzjerski Wilda i Chila, dworcowa jadłodajnia, stragan z kurczakami Miguela, winiarnia Narda i Manola, kafejka Izquierda, sklep Chińczyków, pawilon meblowy, sklepik żelazny, dwa warsztaty samochodowe z myjnią i składem opon, sala bilardowa, piekarnia La Ceiba pachnąca życiem... zniknęły także, jakby tsunami lub coś jeszcze gorszego zmiotło je z powierzchni ziemi, a ich obraz rozmywał się w upartej pamięci ludzi pokroju Condego. Teraz, oskrzydlony dziurawymi ulicami i zdewastowanymi chodnikami, jeden z warsztatów został przemianowany na kawiarnię, w której handlowano wrakami samochodów na części zamienne płatne w CUC, szemranym wymienialnym peso kubańskim. W drugim warsztacie samochodowym nie działo się nic. Natomiast w lokalu, który mieścił ongiś winiarnię Narda i Manola, wielokrotnie adaptowanym i przerabianym, zawsze na gorsze, znajdował się niewielki, otwarty na ulicę Calzada barek, który – chroniony przed możliwym atakiem korsarzy i piratów przez pordzewiałe żelazne pręty – służył jako miejsce zbytu alkoholu i tytoniu, ochrzczone przez Condego mianem Baru Desperatów. Tam właśnie, a nie w kawiarni z płatnością w CUC, tutejsi pijacy dniem i nocą raczyli się tanim rumem pozbawionym uroków lodu, stojąc lub siedząc na zatłuszczonej podłodze i walcząc o miejsce ze sforą bezdomnych kundli.
Conde, omijając wypełnione mętną wodą kałuże, przeszedł na drugą stronę Calzada i skierował się ku więziennej kracie wznoszącej się nad nowym barem. Co prawda tego popołudnia nie suszyło go tak strasznie, lecz mimo wszystko czuł, że musi się napić. Jego wybawcą miał zostać właściciel baru, Gandinga, dla bywalców Gandi.
Po dwóch solidnych drinkach i dwóch długich godzinach, wykąpany i wyperfumowany niemiecką wodą kolońską ofiarowaną przez Aymarę, bliźniaczkę Tamary, Conde powrócił na ulicę. W misce stojącej przy psich drzwiczkach w kuchni zostawił jedzenie dla Śmiecia II, który mimo ukończonych już dziesięciu lat kontynuował upodobanie do zwyczajów bezpańskich psów, odziedziczone po ojcu, zasłużonym i pochowanym już Śmieciu I. Dla siebie jednak nie przygotował nic, albowiem – jak prawie każdego wieczoru – Josefina, matka jego przyjaciela Carlosa, zaprosiła go na kolację, a w takim wypadku lepiej było zachować w brzuchu jak najwięcej wolnego miejsca. Z dwiema butelkami rumu, które dzięki wspaniałomyślności Yoyiego mógł kupić w Barze Desperatów, wsiadł do autobusu i pomimo upału, szarpaniny, akustycznej i moralnej przemocy reggaetonu i poczucia wszechobecnej udręki perspektywa mile spędzonego wieczoru skłoniła go do refleksji, że znów czuje się w miarę spokojny, niemal poza światem, który tak bardzo go irytował i nieustannie mu zagrażał.
Spędzenie wieczoru z przyjaciółmi w domu chudzielca Carlosa, który już od dawien dawna przestał być chudy, było dla Maria Condego najlepszym sposobem zakończenia dnia. Drugim było spędzenie wieczoru z Tamarą na wspólnym oglądaniu jego ulubionych filmów – czegoś w stylu Chinatown, Cinema Paradiso albo Sokoła maltańskiego czy też niezmiennie odpychającego i wzruszającego obrazu Byliśmy tacy zakochani Ettore Scoli, z udziałem Stefanii Sandrelli, zdolnej wzbudzić instynkty kanibalistyczne – aby zamknąć dzień seansem seksu, coraz bardziej stonowanego i niespiesznego (z obu stron), lecz zawsze sprawiającego wiele satysfakcji. Owe drobne przyjemności stanowiły najlepszą cząstkę tego, co zostało mu z życia, które w miarę jak Condemu przybywało lat i celnie wymierzanych weń kopniaków, wyzbywało się nadziei i sprowadzało do pospolitego trwania. Na domiar złego porzucił wszelkie marzenia o napisaniu kiedyś powieści, w której opowiedziałby jakąś historię, ma się rozumieć również odpychającą i wzruszającą, w stylu tego dupka Salingera, który umrze lada chwila i z pewnością nie opublikuje nawet najmizerniejszej nowelki.
Jedynie na terytoriach owych światów, uparcie konserwowanych na obrzeżach realnego czasu, chronionych wysokimi murami wzniesionymi przez Condego i jego przyjaciół przeciw inwazji barbarzyńców, istniały swojskie i niezmienne przestrzenie, z których żaden z nich, mimo że dotykały ich zmiany fizyczne i umysłowe, nie chciał ani nie zamierzał rezygnować: światy, z którymi się utożsamiali i gdzie czuli się niczym figury woskowe, niemal zupełnie odporne na klęski i zgniliznę otoczenia.
Carlos Chudzielec, Królik i Ryży Candito już czekali pod bramą, pogrążeni w rozmowie. Od paru miesięcy Carlos cieszył się z posiadania elektrycznego wózka inwalidzkiego na baterie. Urządzenie to sprowadziła z Zaświatów zawsze wierna i uczynna Dulcita, najwierniejsza eksnarzeczona Chudzielca, teraz wierna w dwójnasób, gdyż od roku była wdową i dwakroć częściej przyjeżdżała z Miami, przedłużając swoje pobyty na Wyspie z przyczyn oczywistych, których nie chciała ujawniać publicznie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------