- W empik go
Herman i Dorota. Hermann und Dorothea - ebook
Herman i Dorota. Hermann und Dorothea - ebook
Klasyczny romans, ale przez znakomite pióro niemieckiego genialnego poety napisany po mistrzowsku - jest to opowieść o miłości, przed którymi mnożą się rozliczne trudności. Ale jest to także opowieść pełna dramatyzmu. Poemat czyta się z prawdziwą przyjemnością, lecz jego lektura nasuwa także refleksje dotyczące życia i ludzkiej natury. Herman i Dorota – jest poematem wzorowanym na antycznym eposie, ale jego bohaterowie to osoby żyjące współcześnie. Prawdopodobnie ów ten zainspirował Adama Mickiewicza do napisania „Pana Tadeusza”.
Der Sohn eines wohlhabenden Ehepaars verliebt sich in eine junge Frau, die ohne unmittelbare Angehörige in einem Flüchtlingstreck an seiner Heimatstadt vorbeizieht. Er möchte sie auf der Stelle heiraten, aber wegen des anfänglichen Widerstands seines Vaters, der die Höhe der Mitgift in den Vordergrund stellt, ziehen zwei Freunde des Hauses – ein Pfarrer und ein Apotheker – im Flüchtlingslager zunächst Erkundigungen über das angebetete Mädchen ein. Die Auskünfte sind sehr positiv, denn die Ausgeforschte hat u.a. junge Mädchen heldenhaft vor einer drohenden Vergewaltigung geschützt und verfügt zudem über ansehnliche körperliche Vorzüge. Also möchte der Freier die Geliebte wie mit den Seinen vereinbart als seine Braut nach Hause führen. Aus Angst vor der Schmach eines Korbs, verdingt er sie jedoch nur als Magd. Bei einer wendungsreichen Aussprache im Elternhaus kommt die Gegenseitigkeit der Liebe zutage, so dass die Verlobung glücklich vollzogen werden kann.
Edycja dwujęzyczna polsko-niemiecka.
Spis treści
Herman i Dorota
Hermann und Dorothea
Kategoria: | Niemiecki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-198-4 |
Rozmiar pliku: | 655 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Kalliope. Klęska i współczucie
˝Jakom żyw, nie widziałem i rynku i ulic tak pustych!
Miasto jak wymiecione! jak gdyby wymarłe!... Zaledwo,
Zda się, kilkudziesięciu mieszkańców naszych zostało.
Co to może ciekawość! W te pędy każdy wybiega,
By przypatrzyć się rzeszy tych biednych zareńskich wygnańców.
Toć do grobli, przez którą przechodzą, godzina jest drogi,
A ludziska wylegli, pomimo skwaru południa.
Wolę siedzieć tu w chłodzie, niż widzieć smutną niedolę
Tych poczciwców, co część zaledwo uniósłszy chudoby,
Ziemię ojczystą rzucili i ciągną przez naszą dolinę...
Dobrześ żono, zrobiła, żeś syna wysiała tam do nich
Z jadłem, napitkiem, odzieżą i trochą bielizny znoszonej,
By obdzielił tułaczów, boć dawać jest rzeczą zamożnych...
Jak ten chłopak powozi! Jak dzielnie prowadzi gniadosze!
Doskonale wygląda kolasa nowa; wygodnie
Czworo zasiąść w niej może, a piąty woźnica na koźle.
Dziś pojechał sam Herman; ot, właśnie skręcił za węgieł!˝
Tak przemawiał do żony, przed bramą swego zajazdu,
Zacny właściciel gospody pode Lwem Złotym, na rynku.
Na to odrzekła mężowi rozumna i rządna gosposia:
˝Ojcze, nie lubię ja zwykle rozdawać zużytej bielizny,
Boć to skarb jest domowy, i dostać jej za pieniądze
W razie potrzeby nie można. Lecz dziś wyszukałam najchętniej
Kilka calszych poszewek, i koszul też trochę wybrałam;
Bo mówiono, że dzieci i starcy uciekli półnago.
Ale wybacz mi, ojcze, żem nawet i ciebie złupiła,
A szczególniej, że dałam ten szlafrok we wzory indyjskie,
Na flaneli; wszak był wytarty i wyszedł już z mody˝.
Z dobrotliwym uśmiechem odpowie jej na to gospodarz:
˝Szkoda mi tego szlafroka; prawdziwy był wschodnioindyjski,
Chociaż niemodny w istocie. Ha, dziś wymagają od człeka,
Aby cały dzień boży w surducie chodził i w butach,
Lub w kapocie przynajmniej; pantofle i szlafrok wyklęte˝.
˝Patrz – wtrąciła gosposia – już oto niektórzy wracają,
Co widzieli wygnańców; zapewne przejść już musieli.
Jak opyleni są wszyscy, i jak im twarze pałają!
O, nierada bym po to na taki upał biec w pole,
Aby widzieć cierpienie! Mnie dosyć tego, co słyszę˝.
Na to zacny jej mąż po chwili odrzeknie z przyciskiem:
˝Rzadko taka pogoda na takie żniwo przypada.
Ani wątpić, że plon zdążymy sprzątnąć szczęśliwie,
Bo bez chmurek jest niebo, a wiatr od wschodu powiewa.
Znak to stałej pogody, a zboże dawno dojrzałe;
Jutro rano, da Bóg, obfite żniwo zaczniemy˝.
Gdy tak mówił, wzrastała gromada mężczyzn i niewiast,
Co wracając z nad grobli, skwapliwie ku domom śpieszyli.
Jechał także z córkami, w odkrytej landauskiej kolasie,
Możny kupiec, właściciel nowego domu na rynku. –
Więc zaludniły się wkrótce ulice miasteczka, bo sporo
Rękodzielni w nim było i różnych rzemiosł moc wielka.
I tak para małżonków gwarzyła przed bramą zajazdu,
Nad tłumami przechodniów niejedną czyniąc uwagę.
Aż nareszcie czcigodna niewiasta poczęła w te słowa:
˝Patrz, tam idzie ksiądz pleban, a z nim nasz sąsiad, aptekarz;
Oni wszystko widzieli i chętnie nam to opowiedzą˝.
I przyjaźnie podeszli przybysze, witając małżeństwo,
I zasiedli strudzeni przed bramą na ławach drewnianych,
Kurz strzepując z obuwia i twarze wachlując chustkami.
Pierwszy, po przywitaniach, rozpoczął aptekarz dość kwaśno:
˝Ludzie zawsze są ludźmi, słabymi jeden w drugiego!
Każdy pogapić się lubi, gdy bliźni nieszczęściem dotknięty.
Lecą, by się przypatrzyć płomieniom niszczącym dobytek
Lub cierpieniu zbrodniarza, gdy kat na stracenie go wiezie.
Teraz oto znów biegną, by ujrzeć tych biednych wygnańców,
Niepamiętni, że może i na nas, prędzej lub później,
Taka dola wypadnie. Gorsząca to lekkomyślność!˝
Ale mu na to odpowie rozumny i zacny ksiądz pleban,
Chluba miasta całego, młodzieniec bliski męskości.
Znał on życia koleje i znał potrzeby słuchaczów,
I głęboko przejęty Świętego Zakonu słowami
Wiedział, jaki ich wpływ na ludzkie myśli i sprawy,
Choć nieobce mu były i świeckie pisma co lepsze.
On więc rzekł:
˝Nie potępiam ja żadnej skłonności człowieka,
Jaką go obdarzyła troskliwa matka-natura;
Bo gdzie rozum nie sięga, tam nieraz popęd bezwiedny
Łatwo wszystkiego dokona. Toć gdyby nie owa ciekawość,
Człek nie wiedziałby często, jak pięknie wszystko na świecie
W jedną całość się splata. Szukając tego, co nowe,
Łatwo w drodze się spotka i z tym, co jest pożyteczne;
Potem zapragnie dobrego i przez nie sam się uzacni.
Lekkomyślność w młodości wesołą mu jest towarzyszką,
Kryjąc niebezpieczeństwo i ślad zacierając cierpienia.
Ale godzien szacunku jest mąż, co w latach dojrzałych
Zdoła rozum stateczny wyrobić z młodzieńczej swobody,
Co w nieszczęściu, jak w szczęściu, niezłomny gorliwie się krząta
I zastąpić potrafi czym innym to, co utraci˝.
Lecz niecierpliwa gosposia nieśmiało przerwała mu mowę;
˝Jak tam było? Powiedzcie, bo trawi nas wielka ciekawość˝.
˝Wątpię – odparł jej na to aptekarz głosem poważnym –
Bym rozweselić się prędko potrafił po tym, com widział.
Trudno bo opowiedzieć słowami tę nędzę dotkliwą.
Jeszcze na łące z daleka ujrzeliśmy gęstą kurzawę
I, jak okiem zasięgnąć, wędrowców tłum nieprzejrzany.
Lecz zaledwośmy weszli na drogę poza wzgórzami,
W wielką wpadliśmy ciżbę powózek, jeźdźców i pieszych.
Dużo nam biedy, niestety, przed wzrokiem się przewinęło,
Dużo dowodów, jak ciężko z ojczystą rozstać się strzechą,
A jak słodko ocalić w nieszczęściu kęs chleba i życie.
Smutno patrzyć, gdy wszystko, co w domu zasobnym stanowi
Ład gospodarczy, jeżeli użytym zostanie właściwie,
Gdzieś po wozach i karach zmieszane leży w rozsypce:
Ponad szafą spoczywa rzeszoto i kołdra wełniana,
Pościel w jakimś korycie, a prześcieradło na lustrze.
Zwykle człowiek utraca przytomność w niebezpieczeństwie,
Że pochwyca drobiazgi, a to, co kosztowne, zostawia.
Tak i tutaj niejeden niebacznie, choć zabiegliwie,
Lichym sprzętem na próżno obciążał i konie i woły,
Stare deski wywożąc i beczki, dzięciorki i kojec.
I kobiety, i dzieci stękały pod ciężkim brzemieniem
Koszów i worów ładownych rupiećmi bez żadnej wartości;
Bo niechętnie się człowiek rozstaje i z lichą drobnostką.
Wśród tumanów kurzawy przesuwał się pochód wygnańców
Bez porządku i ładu. Jednemu, co konie miał gorsze,
Wolniej jechać się chciało, drugiemu śpieszyć co żywo.
Więc się krzyki rozległy duszonych niewiast i dzieci,
Głosy bydląt wszelakich, zmieszane z psów ujadaniem,
I znów jęki bolesne staruszków i chorych, co w górze
Na chwiejących się wozach siedzieli w poduszkach i kołdrach.
Wtem się koło złamało i jeden z wozów tych runął,
Wyrzucając daleko na pole z wielkim zamachem
Tych, co byli na wierzchu, za nimi skrzynie i paki.
Leżał wóz połamany i ludziom zabrakło pomocy,
Bo ich inni mijali pośpiesznie, sobą zajęci.
Więc pobiegliśmy do nich, a byli tam starcy i chorzy,
Co już w domu zaledwo znosili wiek i cierpienie,
A tu w pyłu tumanach na skwarnym słońcu leżeli˝.
Odrzekł na to wzruszony gospodarz zajazdu pode Lwem:
˝Oby Herman ich znalazł i zdołał posilić i odziać!
Nieradbym ujrzeć ich; mnie boli widok cierpienia.
Zaraz po pierwszej wieści o losie biednych tych ludzi,
Myśmy dla nich posłali okruchy naszego dostatku,
Aby wspomóc choć kilku. – Lecz rzućmy smutne te myśli,
Bo obawa i troska zbyt łatwo serce ogarnia.
Wejdźmy raczej do domu, do owej izby chłodniejszej
Od północy. Mateczka starego przyniesie nam wina;
Boć to dobry, jak wiecie, jest trunek na wszelki frasunek.
Tu nam pić niedogodnie, bo muchy topią się w szklankach˝.
I powstali, i weszli do izby, ciesząc się chłodem.
Wkrótce wniosła gosposia klarowny jak kryształ napitek,
W szlifowanej butelce, na czystej cynowej podstawce,
I zielone kielichy, jak trzeba do wina reńskiego.
Więc zasiedli we trzech przy stole okrągłym, świecącym,
Co na potężnych stał nogach; i zaraz w kieliszki stuknęli
Zacny gospodarz i pleban, sam tylko aptekarz próżnował,
Przeto rzekł mu gospodarz uprzejmym słowem zachęty:
˝Pijże, miły sąsiedzie! Wszak dotąd nas Pan Bóg łaskawie
Od nieszczęścia zachował, to raczy zachować i nadal.
Od owego pożaru, co tyle nam szkody wyrządził,
Święta jego prawica widocznie we wszystkim nas chroni;
Miałażby miasto kwitnące na nową wystawić zagładę?˝
Na to zacny ksiądz pleban poważnie rzekł i łagodnie:
˝Tej się wiary trzymajcie, bo ona w szczęściu rozwagę,
A w nieszczęściu pociechę i błogą daje nadzieję˝.
I znów wtrącił gospodarz rozumne i męskie te słowa:
˝Jakżem często podziwiał łożysko Renu wspaniałe,
Gdy zawitać doń przyszło w podróżach moich za chlebem.
Zawsze zdał mi się wielkim; lecz nigdy przypuścić nie mogłem,
Że uroczy ten brzeg za wał nam posłuży od wroga.
Więc gdy broni nas rzeka, gdy broni ramię współbraci
I opieka Wszechstwórcy, to któżby zwątpił o jutrze?
Już ustają walczący i wszystko wróży nam pokój;
Niechże przy jego obchodzie, gdy zagrzmią trąby i dzwony,
Gdy wspaniale Te Deum przy wtórze organu zadźwięczy,
I nasz Herman przed wami, czcigodny księże plebanie,
Wespół z zacną dziewicą na ślubnym stanie kobiercu.
Aby ta uroczystość, pamiętna dla kraju całego,
Odtąd i dla mnie się stała rocznicą i świętem domowym.
Tylko nierad spostrzegam, że chłopiec nasz, w domu tak czynny,
Jakoś leniwo się garnie na zewnątrz, że stroni od ludzi,
I usuwa się nawet od dziewcząt młodych i tańca˝.
Rzekł i ucha nastawił. I słychać było tętnienie
Kopyt końskich przed domem i głuchy turkot powozu,
Który szybko i grzmiąco pod bramę zajazdu się wtoczył.Hermann und Dorothea
I. Kalliope Schicksal und Anteil
˝Hab ich den Markt und die Straßen doch nie so einsam gesehen!
Ist doch die Stadt wie gekehrt! wie ausgestorben! Nicht funfzig,
Deucht mir, blieben zurück von allen unsern Bewohnern.
Was die Neugier nicht tut! So rennt und läuft nun ein jeder,
Um den traurigen Zug der armen Vertriebnen zu sehen.
Bis zum Dammweg, welchen sie ziehn, ist's immer ein Stündchen,
Und da läuft man hinab, im heißen Staube des Mittags.
Möcht' ich mich doch nicht rühren vom Platz, um zu sehen das Elend
Guter fliehender Menschen, die nun, mit geretteter Habe,
Leider, das überrheinische Land, das schöne, verlassend,
Zu uns herüberkommen und durch den glücklichen Winkel
Dieses fruchtbaren Tals und seiner Krümmungen wandern.
Trefflich hast du gehandelt, o Frau, daß du milde den Sohn fort
Schicktest, mit altem Linnen und etwas Essen und Trinken,
Um es den Armen zu spenden; denn Geben ist Sache des Reichen.
Was der Junge doch fährt! und wie er bändigt die Hengste!
Sehr gut nimmt das Kütschchen sich aus, das neue; bequemlich
Säßen viere darin, und auf dem Bocke der Kutscher.
Diesmal fuhr er allein; wie rollt es leicht um die Ecke!˝
So sprach, unter dem Tore des Hauses sitzend am Markte,
Wohlbehaglich, zur Frau der Wirt zum Goldenen Löwen.
Und es versetzte darauf die kluge verständige Hausfrau:
˝Vater, nicht gerne verschenk ich die abgetragene Leinwand,
Denn sie ist zu manchem Gebrauch und für Geld nicht zu haben,
Wenn man ihrer bedarf. Doch heute gab ich so gerne
Manches bessere Stück an Überzügen und Hemden,
Denn ich hörte von Kindern und Alten, die nackend dahergehn.
Wirst du mir aber verzeihn? denn auch dein Schrank ist geplündert.
Und besonders den Schlafrock mit indianischen Blumen,
Von dem feinsten Kattun, mit feinem Flanelle gefüttert,
Gab ich hin; er ist dünn und alt und ganz aus der Mode.˝
Aber es lächelte drauf der treffliche Hauswirt und sagte:
˝Ungern vermiß ich ihn doch, den alten kattunenen Schlafrock,
Echt ostindischen Stoffs; so etwas kriegt man nicht wieder.
Wohl! ich trug ihn nicht mehr. Man will jetzt freilich, der Mann soll
Immer gehn im Surtout und in der Pekesche sich zeigen,
Immer gestiefelt sein; verbannt ist Pantoffel und Mütze.˝
˝Siehe!˝ versetzte die Frau, ˝dort kommen schon einige wieder,
Die den Zug mit gesehn; er muß doch wohl schon vorbei sein.
Seht, wie allen die Schuhe so staubig sind! wie die Gesichter
Glühen! und jeglicher führt das Schnupftuch und wischt sich den Schweiß ab.
Möcht' ich doch auch in der Hitze nach solchem Schauspiel so weit nicht
Laufen und leiden! Fürwahr, ich habe genug am Erzählten.˝
Und es sagte darauf der gute Vater mit Nachdruck:
˝Solch ein Wetter ist selten zu solcher Ernte gekommen,
Und wir bringen die Frucht herein, wie das Heu schon herein ist,
Trocken; der Himmel ist hell, es ist kein Wölkchen zu sehen,
Und von Morgen wehet der Wind mit lieblicher Kühlung.
Das ist beständiges Wetter! und überreif ist das Korn schon;
Morgen fangen wir an zu schneiden die reichliche Ernte.˝
Als er so sprach, vermehrten sich immer die Scharen der Männer
Und der Weiber, die über den Markt sich nach Hause begaben;
Und so kam auch zurück mit seinen Töchtern gefahren
Rasch, an die andere Seite des Markts, der begüterte Nachbar,
An sein erneuertes Haus, der erste Kaufmann des Ortes,
Im geöffneten Wagen (er war in Landau verfertigt).
Lebhaft wurden die Gassen; denn wohl war bevölkert das Städtchen,
Mancher Fabriken befliß man sich da, und manches Gewerbes.
Und so saß das trauliche Paar, sich unter dem Torweg
Über das wandernde Volk mit mancher Bemerkung ergötzend.
Endlich aber begann die würdige Hausfrau und sagte:
˝Seht! dort kommt der Prediger her, es kommt auch der Nachbar
Apotheker mit ihm: die sollen uns alles erzählen,
Was sie draußen gesehn und was zu schauen nicht froh macht.˝
Freundlich kamen heran die beiden und grüßten das Ehpaar,
Setzten sich auf die Bänke, die hölzernen, unter dem Torweg,
Staub von den Füßen schüttelnd, und Luft mit dem Tuche sich fächelnd.
Da begann denn zuerst, nach wechselseitigen Grüßen,
Der Apotheker zu sprechen und sagte, beinahe verdrießlich:
˝So sind die Menschen fürwahr! und einer ist doch wie der andre,
Daß er zu gaffen sich freut, wenn den Nächsten ein Unglück befället!
Läuft doch jeder, die Flamme zu sehn, die verderblich emporschlägt,
Jeder den armen Verbrecher, der peinlich zum Tode geführt wird.
Jeder spaziert nun hinaus, zu schauen der guten Vertriebnen
Elend, und niemand bedenkt, daß ihn das ähnliche Schicksal
Auch, vielleicht zunächst, betreffen kann, oder doch künftig.
Unverzeihlich find ich den Leichtsinn; doch liegt er im Menschen.˝
Und es sagte darauf der edle verständige Pfarrherr,
Er, die Zierde der Stadt, ein Jüngling näher dem Manne.
Dieser kannte das Leben und kannte der Hörer Bedürfnis,
War vom hohen Werte der heiligen Schriften durchdrungen,
Die uns der Menschen Geschick enthüllen und ihre Gesinnung;
Und so kannt' er auch wohl die besten weltlichen Schriften.
Dieser sprach: ˝Ich tadle nicht gern, was immer dem Menschen
Für unschädliche Triebe die gute Mutter Natur gab;
Denn was Verstand und Vernunft nicht immer vermögen, vermag oft
Solch ein glücklicher Hang, der unwiderstehlich uns leitet.
Lockte die Neugier nicht den Menschen mit heftigen Reizen,
Sagt! erführ' er wohl je, wie schön sich die weltlichen Dinge
Gegeneinander verhalten? Denn erst verlangt er das Neue,
Suchet das Nützliche dann mit unermüdetem Fleiße;
Endlich begehrt er das Gute, das ihn erhebet und wert macht.
In der Jugend ist ihm ein froher Gefährte der Leichtsinn,
Der die Gefahr ihm verbirgt und heilsam geschwinde die Spuren
Tilget des schmerzlichen Übels, sobald es nur irgend vorbeizog.
Freilich ist er zu preisen, der Mann, dem in reiferen Jahren
Sich der gesetzte Verstand aus solchem Frohsinn entwickelt,
Der im Glück wie im Unglück sich eifrig und tätig bestrebet;
Denn das Gute bringt er hervor und ersetzet den Schaden.˝
Freundlich begann sogleich die ungeduldige Hausfrau:
˝Saget uns, was ihr gesehn; denn das begehrt' ich zu wissen.˝
˝Schwerlich˝, versetzte darauf der Apotheker mit Nachdruck,
˝Werd ich so bald mich freun nach dem, was ich alles erfahren.
Und wer erzählet es wohl, das mannigfaltigste Elend!
Schon von ferne sahn wir den Staub, noch eh' wir die Wiesen
Abwärts kamen; der Zug war schon von Hügel zu Hügel
Unabsehlich dahin, man konnte wenig erkennen.
Als wir nun aber den Weg, der quer durchs Tal geht, erreichten,
War Gedräng und Getümmel noch groß der Wandrer und Wagen.
Leider sahen wir noch genug der Armen vorbeiziehn,
Konnten einzeln erfahren, wie bitter die schmerzliche Flucht sei,
Und wie froh das Gefühl des eilig geretteten Lebens.
Traurig war es zu sehn, die mannigfaltige Habe,
Die ein Haus nur verbirgt, das wohlversehne, und die ein
Guter Wirt umher an die rechten Stellen gesetzt hat,
Immer bereit zum Gebrauche, denn alles ist nötig und nützlich,
Nun zu sehen das alles, auf mancherlei Wagen und Karren
Durcheinander geladen, mit Übereilung geflüchtet.
Über dem Schranke lieget das Sieb und die wollene Decke,
In dem Backtrog das Bett und das Leintuch über dem Spiegel.
Ach! und es nimmt die Gefahr, wie wir beim Brande vor zwanzig
Jahren auch wohl gesehn, dem Menschen alle Besinnung,
Daß er das Unbedeutende faßt und das Teure zurückläßt.
Also führten auch hier, mit unbesonnener Sorgfalt,
Schlechte Dinge sie fort, die Ochsen und Pferde beschwerend:
Alte Bretter und Fässer, den Gänsestall und den Käfig.
Auch so keuchten die Weiber und Kinder, mit Bündeln sich schleppend,
Unter Körben und Butten voll Sachen keines Gebrauches;
Denn es verläßt der Mensch so ungern das Letzte der Habe.
Und so zog auf dem staubigen Weg der drängende Zug fort,
Ordnungslos und verwirrt. Mit schwächeren Tieren der eine
Wünschte langsam zu fahren, ein andrer emsig zu eilen.
Da entstand ein Geschrei der gequetschten Weiber und Kinder,
Und ein Blöken des Viehes, dazwischen der Hunde Gebelfer,
Und ein Wehlaut der Alten und Kranken, die hoch auf dem schweren
Übergepackten Wagen auf Betten saßen und schwankten.
Aber, aus dem Gleise gedrängt, nach dem Rande des Hochwegs
Irrte das knarrende Rad; es stürzt' in den Graben das Fuhrwerk,
Umgeschlagen, und weithin entstürzten im Schwunge die Menschen,
Mit entsetzlichem Schrein, in das Feld hin, aber doch glücklich.
Später stürzten die Kasten und fielen näher dem Wagen.
Wahrlich, wer im Fallen sie sah, der erwartete nun sie
Unter der Last der Kisten und Schränke zerschmettert zu schauen.
Und so lag zerbrochen der Wagen und hülflos die Menschen;
Denn die übrigen gingen und zogen eilig vorüber,
Nur sich selber bedenkend und hingerissen vom Strome.
Und wir eilten hinzu und fanden die Kranken und Alten,
Die zu Haus und im Bett schon kaum ihr dauerndes Leiden
Trügen, hier auf dem Boden beschädigt ächzen und jammern,
Von der Sonne verbrannt und erstickt vom wogenden Staube.˝
Und es sagte darauf gerührt der menschliche Hauswirt:
˝Möge doch Hermann sie treffen und sie erquicken und kleiden.
Ungern würd' ich sie sehn; mich schmerzt der Anblick des Jammers.
Schon von dem ersten Bericht so großer Leiden gerühret,
Schickten wir eilend ein Scherflein von unserm Überfluß, daß nur
Einige würden gestärkt, und schienen uns selber beruhigt.
Aber laßt uns nicht mehr die traurigen Bilder erneuern;
Denn es beschleichet die Furcht gar bald die Herzen der Menschen,
Und die Sorge, die mehr als selbst mir das Übel verhaßt ist.
Tretet herein in den hinteren Raum, das kühlere Sälchen.
Nie scheint Sonne dahin, nie dringet wärmere Luft dort
Durch die stärkeren Mauern; und Mütterchen bringt uns ein Gläschen
Dreiundachtziger her, damit wir die Grillen vertreiben.
Hier ist nicht freundlich zu trinken; die Fliegen umsummen die Gläser.˝
Und sie gingen dahin und freuten sich alle der Kühlung.
Sorgsam brachte die Mutter des klaren herrlichen Weines,
In geschliffener Flasche auf blankem zinnernem Runde,
Mit den grünlichen Römern, den echten Bechern des Rheinweins.
Und so sitzend umgaben die drei den glänzend gebohnten
Runden, braunen Tisch, er stand auf mächtigen Füßen.
Heiter klangen sogleich die Gläser des Wirtes und Pfarrers;
Doch unbeweglich hielt der dritte denkend das seine,
Und es fordert' ihn auf der Wirt mit freundlichen Worten:
˝Frisch, Herr Nachbar, getrunken! denn noch bewahrte vor Unglück
Gott uns gnädig und wird auch künftig uns also bewahren.
Denn wer erkennet es nicht, daß seit dem schrecklichen Brande,
Da er so hart uns gestraft, er uns nun beständig erfreut hat
Und beständig beschützt, so wie der Mensch sich des Auges
Köstlichen Apfel bewahrt, der vor allen Gliedern ihm lieb ist.
Sollt' er fernerhin nicht uns schützen und Hülfe bereiten?
Denn man sieht es erst recht, wie viel er vermag, in Gefahren;
Sollt' er die blühende Stadt, die er erst durch fleißige Bürger
Neu aus der Asche gebaut und dann sie reichlich gesegnet,
Jetzo wieder zerstören und alle Bemühung vernichten?˝
Heiter sagte darauf der treffliche Pfarrer und milde:
˝Haltet am Glauben fest und fest an dieser Gesinnung;
Denn sie macht im Glücke verständig und sicher, im Unglück
Reicht sie den schönsten Trost und belebt die herrlichste Hoffnung.˝
Da versetzte der Wirt mit männlichen, klugen Gedanken:
˝Wie begrüßt' ich so oft mit Staunen die Fluten des Rheinstroms,
Wenn ich, reisend nach meinem Geschäft, ihm wieder mich nahte!
Immer schien er mir groß und erhob mir Sinn und Gemüte;
Aber ich konnte nicht denken, daß bald sein liebliches Ufer
Sollte werden ein Wall, um abzuwehren den Franken,
Und sein verbreitetes Bett ein allverhindernder Graben.
Seht, so schützt die Natur, so schützen die wackeren Deutschen
Und so schützt uns der Herr; wer wollte töricht verzagen?
Müde schon sind die Streiter, und alles deutet auf Frieden.
Möge doch auch, wenn das Fest, das lang erwünschte, gefeiert
Wird, in unserer Kirche, die Glocke dann tönt zu der Orgel,
Und die Trompete schmettert, das hohe ,Te Deum. begleitend –
Möge mein Hermann doch auch an diesem Tage, Herr Pfarrer,
Mit der Braut, entschlossen, vor Euch am Altare sich stellen,
Und das glückliche Fest, in allen den Landen begangen,
Auch mir künftig erscheinen, der häuslichen Freuden ein Jahrstag!
Aber ungern seh ich den Jüngling, der immer so tätig
Mir in dem Hause sich regt, nach außen langsam und schüchtern.
Wenig findet er Lust, sich unter Leuten zu zeigen;
Ja, er vermeidet sogar der jungen Mädchen Gesellschaft
Und den fröhlichen Tanz, den alle Jugend begehret.˝
Also sprach er und horchte. Man hörte der stampfenden Pferde
Fernes Getöse sich nahn, man hörte den rollenden Wagen,
Der mit gewaltiger Eile nun donnert' unter den Torweg.