- W empik go
Hetman Ukrainy: powieść historyczna - ebook
Hetman Ukrainy: powieść historyczna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 407 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przypisuję to nowe wydanie mojej powieści o Janie Wyhowskim, Hetmanie Ukrainy. – Przypisuję, nie zażądawszy wprzódy ich przyzwolenia. – Zmarły mi go dać nie może, a pozostała wdowa i trzej synowie, spodziewam się, nie wezmą mi za złe tej oznaki wysokiej czci, dla pamięci męża myśli i pióra Ukrainy; w ostatnich czasach Polski powstającej i cierpiącej na wygnaniu, że tak się wyrażę, jedynego męża Stanu. – Gdyby go był Jezuityzm nie wyparł ze steru zachodów i usiłowań Jagielońskiej pracy, od mistrzowania wychowaniem potomków Jagielońskich, bylibyśmy mieli Naczelnika do kierunku naszej świętej sprawy, króla do podniesienia strąconej korony – i rzecz ojczysta nie byłaby szła jak dziś na frymarkę Generałów, chcących władzy i podatków, a nie Polski.
Żyjący byłby mi może odmówił przyzwolenia, bo on już obumarł dla rzeczy ludzkich i dla świata, a szczególniej dla świata Kozaczego, świata Ukrainy – ale ja mimo jego przyzwolenia; wszędzie i zawsze hołdując czcią wspomnienia i czcią zasługi mężowi serca i szabli naszej Ukrainy. – Jam mu wiele winien, on był moim Mistrzem, kiedy jeszcze był Kozakiem, Ukraincem. – Wdzięczność i cześć temu serdecznemu Dowódcy. – I na tego jak się uwzięli Jezuici, naprzód go złacinnili, a potem żyjącego pchnęli w obszar duchów marzących, żeby nie dotykał ziemi, a przez to nie dotknął nieba Ojczyzny.
Ci dwaj mężowie na jednej ziemi się porodzili, na tej samej bujnej Ukrainie, na której się urodził Jan Wyhowski i tak jak on padli ofiarą, Jezuityzmu i Jezuitów.
Życie Jana Wyhowskiego dzieli się na trzy wielkie prawdy, które jeszcze dziś wcielone w życie, byłyby zbawieniem sprawy polskiej.
Kiedy był jeszcze pisarzem Kozaczyzny przy Hetmanie Bohdanie Chmielnickim–po przegranej bitwie pod Beresteczkiem, kiedy Chmielnicki z rozpaczy i ze złości zapijał się i języczył przekleństwa na szlachtę polska, i pisał na Lachów manifesta i potępienia, jak dzisiejsi demokraci na szlachtę – i nie mógł postawić jednego pułku do boju, Jan Wyhowski napisał wicie: Od Dniepru i Nizowych stepów, do Dniestru, do Karpatów, po Błucz i Bug, na całej Ukrainie, każdemu być Kozakiem, i rozesłał po grodach i siołach, po stepach i borach.
Dwa miesiące nie upłynęło, a Chmielnicki szedł na czele stutysięcznego wojska raźnych mołodców mazać klęskę pod Beresteczkiem sławną umową pod Białącerkwią.
Nazwa Kozak wówczas znaczyła to samo co szlachcic w Polsce – był wolnym, posiadał futory i chłopów nawet, bo jak najwyraźniej znajdujemy: Kozak regestrowy, czyli Kozak – i chłop kozacki urodzony na kozackiej ziemi. Kozak był tedy człowiekiem uprzywilejowanym w społeczeństwie i w oczach prawa, przez swoją własną zasługę, albo przez urodzenie z zasłużonego rodu, Kozaczyznie.
Jan Wyhowski, nie jak dzisiejsza demokracja przez swoje gromady Humań i Grudziąż – przez swoją centralizacją, chcącą szlachtę znieszlachcić a schłopić – albo wymordować, i trupami zasypać przedział, jaki jest między szlachtą a chłopami, ale jak człowiek rozumu i serca do obrony kraju skozaczał wszystkich mieszkańców nazwą, a tem samem prawem i przywilejem na zadatek przyszłej zasługi.
Takby i dziś powinno być, gdyby kto wchodził na polską ziemię z serdeczną chęcią odbudowania zwalonej Polski, i posadzenia na tronie polskim króla polskiego.–
Dość, żeby rozesłał wicie:
W imię Króla polskiego, Wielkiego Księcia Litwy, Rus i Prus kto siądzie na koń, kto chwyci za broń do służby Ojczyzny, ten szlachcicem – kto zostanie za piecem, a ma młode lata i hoże zdrowie, ten wskazany na zostanie chłopem. –
Niech cały naród zostanie szlachtą, daj Boże –
Wszystkim dać a nikomu nic nie wydzierać, natem rozum. –
Wtenczasby łatwo poszło nadanie własności, urządzenie stosunków, dzierżaw, robocizn i całego szeregu ustaw i praw, tej kwadratury koła dla demokratów. Równi przez zasługę dla Ojczyzny, zdobędą się na nowe poświęcenia, na nowe ofiary, bo będą widzieli, że nic nikomu się nie wydziera, a wszystko każdemu się daje. Ojczyzna dać winna i szlachectwo i własność tym, co jej służą. –
Tak sądził Jan Wyhowski, bo nie był członkiem demokratycznej centralizacyi, ani Jenerałem manifestacyi prowokującej podatkowanie na rozpustę życia, żeby nią podniecać rozpustę myśli i rozpustę czynów swoich i swoich zwolenników, ale był mężem Ukrainy. –
W Kozaczyznie każdemu być Kozakiem. –
W Polsce każdemu być Szlachcicem. –
Kiedy po śmierci Bohdana Chmielnickiego został Hetmanem Wszej Ukrainy i Car Aleksy zapraszał go do wcielenia się, czy do związania się w Wielkie Sławiańskie Państwo, na odpowiedź wezwał Hana Tatarskiego i Króla Polskiego, i szedł z ich poczetami przeciwko Moskwie. –
Przybyło do obozu Hadziackiego mnóstwo wygnańców Kozaczych; niechętnych polityce Chmielnickiego, niechętnych Moskwie, ludzi dawnej zasługi i niezaprzeczonej wartości. Przyjął serdecznie, po bratersku, ale dowództw im żadnych nie dał i wezwał do dzieła starych pułkowodców stojących na czele pułków, już tworzących wojsko białego Cara. I przyszli Neczuje, Lebiedy, Jakobuwscy, Iskry, Koczubeje na czele pułków. – I jak był stworzył swoją wicią pisarską stutysięczne wojsko Chmielnickiemu, tak i teraz stutysięczne, dzielne, wprawione wojsko przyprowadzili mu Pułkowodce.–
Rozprawa pod Konotopami taka była sławna i skuteczna, jak była pod Białocerkwią. –
I dziś gdyby był mąż taki, odepchnąłby Caryzm Sławiański, Margrabiego Wielopolskiego i Republikę Sławiańską skonfederowanej Sławiańszczyzny Hercena; niedotykałby Generałów Polaków, Włoskich, Madziarskich, Hotentockich i Bóg wie jakich; a zaprosiłby do czynu Rzewuskich, Szubelskich, Kryczyńskich, Boguszewskich, Mirskich, Jedlińskich, Radziwiłłów nawet. I byłoby wojsko", i byłyby drugie Konotopy Moskalom. Król Polski siedziałby na tronie, czy w Warszawie, czy w Krakowie, czy w Wilnie, czy w Kijowie, bo to by było jedno, zawsze na tronie polskim Piastów i Jagielonów. –
Katolicyzmem Polska wyszła ze Sławiańszczyzny – Panslawizmem do niej nie wejdzie; za poźno. –
Raz pobłądzili Polacy, dobrze, dość natem; drugi raz błądzić nie trzeba, bo w polityce błędy gorsze od występków, od zbrodni. – Tej smutnej prawdy dowodem Polska i Austria: Polska przez błąd czy błędy upadła, Austria przez zbrodnie stoi w sile i w potędze. –
Wychodźce, choćby mieli rozum wojenny Anibala, śmiałość Cezara, Geniusz Wielkiego Napoleona, w kraju gdzie nie ma narodowego wojska, a gdzie huk wojska zaborczego, tchem nie stworzą, siły. Polacy, w służbie wojskowej Zaborców, stoją, na czele siły zbrojnej, oni mogą i powinni przyprowadzić siłę powstającej Ojczyznie – im się należy dowództwo a nie wychodźcom, oni są Hetmanami z prawa, Korony, Litwy i Ukrainy.
I wtenczas tylko przyjdzie do ostatecznej rozprawy, tak żeby się Polacy z Moskalami na dobre pobili: tylko bitwą można zatrzeć urazy między narodami, a po bitwie mogą nawet się pokochać z sobą. Tak jak to się zrobiło między Polakami a Turkami; dobrze się bili, i dobrze się kochają i kochać będą – bo uraza krwią zatarta; przyjaźń i serdeczna i wieczna, bo na wspomnieniach męztwa oparta. –
Taką nam zostawił naukę ze swojego czynu Hetman Ukrainy.
Kiedy Król Jan Kazimierz do Hetmaństwa Ukrainy dodał Janowi Wyhowskiemu Województwo Kijowskie, i w darze dziedzictwa, starostwa Baru i Rudy, zaraz powiedział:
Oj prodam i Bar i Rudu
Zahram Wyzuwitom w dudu. –
Na Bazylianskim klasztorze w Owruczu do dziś dnia są, haki, świadczące, że sprawdzał czynem słowo na tym Zakonie, który za obiecany Paternoster od Moskali frymarczył sprawą Polską, buntował rycerstwo katolickie przeciwko Królowi i Króla Bohatera do grobu wepchnął. – A potem z Austryą wynarodowiał Polaków i z uczuć i z mowy a potem w 1832 wymógł na Papieżu Gregorzu bullę potępiającą tych Polaków, którzy się wzięli do broni w roku 1830 i w 1831 przeciwko Carowi Moskwy. –
O szkoda, że nie dano czasu Hetmanowi Ukrainy, aby Polskę zbawił od Jezuitów, wyganiając ich za góry i za lasy, a przegrywając im w dudy, na wesoły pochód, czy wychód. –
Mielibyśmy i Karola Sienkiewicza między żyjącymi, boby go przed czasem nie zagryzła chęć a niemoc służenia sprawie Ojczyzny tak jak mu rozum męża Stanu, i serce Polaka wskazywało. –
I mielibyśmy Karola Różyckiego między nami, bo nie byłby klepał pacierze, jak kościelny dziadek, i udoskonalał swego ducha do ulotnienia się w wielkie nic, ale byłby siedział na koniu i z szablą w dłoni wodził nas na nowe Mołoszki, Tyszycę, Uchanie Iłżę za Dunaj za Dniester, do starego Kijowa i do rodzinnego Berdyczowa. –
I byłoby lepiej między Polakami; nie byłoby tylu Faryzeuszów, i tylu Konspiratorów na bratnie dobro – na bratnią sławę, ile mamy niestety teraz przez Jezuitów i Jezuityzm. –
Byłoby lepiej. – Bogdaj Polacy zdobyli się na powiedzenie swoim Jezuitom: precz z pomiędzy nas; ruszajcie w świat, niech wam się szczęści w Chinach, w Afryce, nie u nas. –
Hetman Ukrainy, jako wykonawcom swojej ostatniej woli, błogosławieństwo by nam u Boga wymodlił przez śrebrnego Archanioła, Patrona Ukrainy. –
Karola Sienkiewicza dzieła otworzyłyby rozgarnienie upojonym panslawizmem. Hercena. –
A Karol Różycki, jako stary Palej – powitałby nas jako Hetman Ukrainy. –
SPIS ROZDZIAŁÓW.
Stronica
I. Konotopska bitwa… 1
II. Putywelski zamek… 16
III. Monaster. 27
IV. Droga… 35
V. Czaple pióro… 46
VI. Pożegnanie…. 57
VII. Jak dawniej szlachtę robiono… 69
VIII. Nocna wyprawa. Przeczucie… 78
IX. Biesiada. Mnich Hetmanem… 89
X. Za późno… 99
XI. Zemsta Heleny…109
XII. Czary… 121
XIII. Czarodziejska flasza… 132
XIV. Bitwa na stepie. Narada w refektarzu…142
XV. Źle się dzieje… 151
XVI. Knowania… 162
XVII. Lachy pod Lubartowem… 172
XVIII. powtóre hemane… 182
XIX. Zakon koszowy… 193
XX. i ktoby się spodziewał… 199
Przypis. 209I. KONOTOPSKA BITWA.
Lata orzeł po nad kozaczą krainą, lata i kracze. Czy braci orłów zajrzał po nad Desną, po nad Semem? O nie! Nie orły to tam skaczą; ale dwa wojska stoją obozami i patrzą sobie oko w oko. I na wzgórzach, co się wznoszą niby skoki ziemi od Semu do Desny; i na błoniach Desniańskich taka siła namiotów, taka siła ludzi i koni, że miasteczko Konotopy zmalało, sczezło przy nich, i orle oko na nie ani spojrzało.
Po nad Desną stoi obozem Moskwa; Kniaź Trubecki temu moskiewskiemu wojsku przywodzi. Pierwszy to bojarzyn białego Cara, mąż i na głowie, i na brodzie, i na wąsach siwy, jak gołąb grzywacz; mnogie lata przeżył na tym świecie. Kiedy gada o przeszłych latach, to każdy rok liczy mnogiemi bitwami, a zawsze wygranemi. Krągło jak rybie oko, trzydzieści tysięcy dobornego żołnierza ustawił na przodzie, wzdłuż lewego brzegu Desny, i sam swój namiot na samem czole posadził, aby pokazać, że nie tylko jest głową, ale i piersią swojemu wojsku. Moskal kretem potoczył rowy i przekopy; jak w wiosennej porze sterczą tyki na Bachusowem polu, tak tu na Marsowej winnicy sterczą rogatki piechoty.
Zatem przedmurzem przekopów, wałów, rogatek i piersi pieszego żołdactwa mnoga jazda pasie konie. Dalej, już na samych błoniach, między taborami wozów stał Kniaź Pożarski z trzema dziesiątkami tysiąców konnicy i piechoty carskiej, i hukiem obozowych luzaków. Przy nim było sześćdziesiąt harmat burzących, prochy i cała amunicja.
Na prawym brzegu rzeki padło jak szarańczy, z nasypem dwa tysiące sotek kałmuckiej hordy. Kniaź Trubecki związał Desnę mostem, tak szerokim że dwa wozy i jeden jeździec w porącz iść mogły.
W samym Konotopie usadowił się Marcin Cieciura. Watażka, niewierny matce Polsce, z dwudziestą tysięcami kozactwa skabaconego przez Moskwę.
Od Putywla, od Taruczy naleciały te Moskiewskie sępy nad Desnę.
Na stepie, w widłach, gdzie Kijowski szlak zbiega się z Perekopskim szlakiem, stoi trzydzieści dziewięć kureni Zaporożskich, a w nich krągło szesnaście tysięcy mołodców; tych dzieci Dnieprowych, co to psim węchem wroga dotropia.; orlim zerkiem wroga dopatrzą; na koniach jak w prysiudy i tędy i tędy, i po swojemu taniec zawiodą.
Za niemi trzy tysiące husarzów, pancernych i czterysta dragonji lackiej.
Na prawo tabory pułków Ukraińskich; w nich dwadzieścia pięć tysięcy kozactwa z ośmiu harmatami. Z tyłu czterdziestotysięczna horda Perekopców i Budziaków.
Te sokoły Ukrainy, te Lackie orły i te ptaki Tatarskie przyszybowały od Bachmacza, od Baturyna. A wszystkim im dowodził Jan Wyhowski, Hetman wszej Kozaczyzny, Kijowski Wojewoda.
Stoją wojska i patrzą na siebie. U góry, pod niebiosami, na pośmiech radości orzeł jak kracze, tak kracze; w jarugach niby z ziemi płowy wilk rzewnie powywa, a w piekle sam djabeł chychocze, bo wraży taniec będzie.
Szary mrok przeminął i ściemniało na niebie, a księżyca i gwiazd jeszcze tam nie było. Jak ława burego dymu z pomiędzy płomieni, tak czerniał Konotopski zamek z pomiędzy ognisk rozesłanych dokoła jego podnóża. W samem zamkowem cielsku jedno tylko, jedno światełko błyska, i ztamtąd jak więzień „ ciekawie, zawistnie pogląda na samowolę braci ogniów. Dokoła ognisk kozacy siedzą, i sumują i dumają; chmurno im w wejrzeniach, dziko im w twarzach, jak u nocnych ptaków. Oczu na ogień podnieść nie chcą, a tak milczą, że słychać potrzask palącego się ognia; słychać szelest słaniającego się płomienia.
Zdala na wale przechadzało się dwóch ludzi. Jeden rosły, chudy a podgarbiony wiekiem; drugi mierny, krępy, pleczysty a w samej sile wieku.
– E do djabła, Mospanie, wstydno nam.
– A to czemu?
– Moskale z nas drwią, a swoi będą złorzeczyć.
– Nie drwią oni z nas.
– Z ciebie nie, djabli synu; już ty jedną ręką trzymasz za atamański buńczuk.
– Tażeż trzymam; tylko powiem, chcę, i obudwóma rękoma go wezmę; ale jak zachcę, to i drugiemu go oddam.
– Ba, jaki ty hojny! a tobie za buńczuk w handel dać czar – nobrewkę, nie prawda?
– Jak chcę, to i buńczuk i czarnobrewka będą moje.
– Nie koniecznie; ot pogadajmy z sobą po prawdzie. Ty
Moskalowi baki świecisz, i Moskal ciebie hołubi; ale czy kozaki za tobą pójdą, o tem szeroko Dawid pisał.
– Jak Car każe.
– Car Carem dla Moskala, a dla Kozaka hetką pentelką.
Nie przegniewaj się Panie bracie; a ani ty, ani twój Car, jaki on tam jest, nicbyście nie zrobili, żeby stary Neczaj tego nie chciał.
– A jakże to się stało, że Iwaśko z Pisarza Hetmaństwa się dochrapał; a wy ojcze Nieczaju, zięć Hetmański, najstarszy i najwierniejszy jego towarzysz, jakeście byli, tak i jesteście Pułkownikiem?
– Iwaśko, ha Iwaśko! trzystaby djabłów jego matkę zabrało! – Bohdanko nie po tatarsku jemu mówił; bądź opiekunem mojemu Juryszce; a on z opiekuna stał się wypiekunem. Na śmiech ludziom powiedzieć, hetmańskie dziecko jak djaka w książce czytać uczy, a sam hetmańską szablę do boku przy pasał, i nam dulę pod nos pokazał. Ha! żeby no on mnie się popadł w łapy!
– Tylko przyłożmy pracy, a będzie nasz; już sam nam włazi jak w matnię.
– O nie mów tego. To gracz! gracko on piórkiem smaruje, ale gracko i w szablę dzwoni; jak raz weźmie na ząb, to i pojedzie.
– Ta to daremna rzecz, trzech zawsze powije jednego.
– Jak jeden dureń i tchórz; ale jak chwat, to i trzem da rady.
– Policzywszy co on ma, a co my mamy, to nas więcej jak trzech na jednego.
– Przed bitwą nie licz, to żydowska rzecz. Ja stary, zęby na wojnie zjadłem, ja to dobrze wiem. Jak Hetman dureń, jakiś parszywiec, to przed bitwą liczy, liczy i ucieknie, a jak dobry, trzystaby jego matkę, to nie karbuje wielu ich tam jest, tylko idzie, bije, pobije, a potem policzy. – Aż wyprostował się i wąsem się poczwanił. – Nie kozacko to rzecz rachować, ale kozacka bić. – Spojrzał ku stepom, nic nie widział, ale ręką ku nim machnął. – Tam Kozacy! – Obrócił się ku rzece: – Tu Moskale! – I plunął.
Marcin Cieciura milczał, ku ziemi pochylał czoło; jak koń tabunu szuka trawy, tak on z ziemi szukał słów, któremiby mógł załoskotać w uszy staremu Neczajowi. A stary Iwan Neczaj, zięć Chmielnickiego, od ćwierci wieku Pułkownik Pułtawskiego pułku, od pół wieku hulaku na wojnie, zawzięty na Wyhowskiego, że mu jak z przed nosa porwał hetmańską bu ławę, przez zawiść z Moskwą, sojuszem związany, w myśli sobie podumał: o żeby tym Moskalom dali łupnia, a tęgo, a po naszemu.
W zamku, w komnacie jeszcze nie zupełnie popadłej w zwaliska, siedziały dwie niewiasty czarnobrewki. I jedna i druga młoda; i jedna i druga krasawica. Jedna płacze, sobolowym zarękawkiem łezki ociera. I druga markotna. Obie są rodzone siostry, córy nieboszczyka Hetmana.
– Siostro Heleno, czemu ty tak dużo łez lejesz?
– Alboż to ja nie mam płakać czego? ja w niewoli, mąż daleko.
– Może i blizko.
– Cóż mi z tego, kiedy nie ze mną..
– Może będzie i z tobą niezadługo.
– Może, może, wszystko może i nic więcej; a tu tyle kul, tyle szabel, tyle spis, wszystko to na niego.
– Nie on sam jeden z tamtej strony.
– Ale oni wszyscy na niego uderzą. Ja taka biedna!
– Ty go tak kochasz Heleno?
– O kocham! kocham nad wszystko w świecie! nad wszystkich! – Popatrzyła na siostrę, podała jej rękę. – I ciebie kocham Stefanido.
– Siostro moja. – Westchnęła Stefanida i zamilkła.
– Czegoż ty wzdychasz, mąż twój z tobą.
– Ze mną – zemną! – I chciała smutek rozgonić z czoła. – Mówmy o Danielu; ja pamiętam jak on tobie dumki śpiewał, z tobą trapaka wycinał, jakaś ty była szczęśliwa!
– O ja taka z nim zawsze! ale teraz jemu boleść, mnie niewola.
– Ty nie w niewoli, tyś przy swojej siostrze, moja Heleno.
– I ty w niewoli, twój mąż w niewoli.
– U kogo?
– U Marcina Cieciury. – I zadrżała czarnobrewa.
– Nie bój się moja miła… i włos ci z głowy nie spadnie, ja nie dam, mój mąż nie da. – I do siostry się przybliżyła; i obie czarnobrewe tuliły się do siebie, jak gdyby były na pustyni, bez ojca, bez matki i kogobądź w świecie; jak gdyby sieroctwo na ich serca padło; przytulały się do siebie, jak dwie zuzule na czeremszy, a w zamku było głucho, a na dworze było cicho. –
Wypłynął księżyc na obłoki, i jasno świeci Świętemu Piotrowi i Pawłowi, bo to dzień ich święta jutro; dziś i na wiwaty janczarki grzmiały, dziś im na wiązanie hordy harcowały. A Zaporoża mołodce czekają z wiwatem, z wiązaniem; na jutro, na jutro. W kozaczym i w lackim obozie rżą konie, kopytami ziemię kołupią, strzygą, uszyma, paszy nie chcą, a bezustannie zrywają się jak do biegu. Kozacy z Lachami po bratniemu gadu, gadu, o bojach rozprawiają, a wciąż na niebo patrzą; oczyma chcieliby pchać księżyc żeby prędzej sobie płynął, oczyma świt rozniecić, i dniem niebo zabielić.
Koło namiotu Atamańskiego zebrała się cała starszyzna. Trzech było Lachów: Jędrzej Potocki, Strażnik Koronny, Stanisław Jabłonowski Oboźny i Lączyński pułkownik królewskiej dragonji; trójka to mężów ochrzczonych prochem i żelazem w boju. Stali tam i Sułtan Gałga, i Nuradyn następca, i brat Perekopskiego Hana, dwornie z czterema Agami i dwunastą Mirzami. Podle nich: Oboźny kozaczy Tymofej Nosacz, ciekawa i sprytna sztuczka; raz tylko spojrzy po polu, i wie gdzie piechotę, gdzie jazdę postawić. Cymbalista Hrehory taki za-. sadny, że i z niedzwiedziem mógłby pójść w boruki. Stefan Jachowski buńczuczny, rosły chłop, a taki pokaźny jak ogier między tabunem. Chorąży Michał Kulka. On białego anioła nosił przed wojskiem kozaczem, a biały anioł po patrońsku i męztwa i otuchy mu dodawał. I Samuel Zaradny Sędzia wojskowy. Dalej Atamani kurenni Zaporoża i Pułkownicy Ukraińskiego kozactwa. Między nimi byli: Jerzy Hulanicki o którym kozactwo mówi: kiedy on z nami, to biały anioł nad nami, a wraża krew pod nami. Niemirycz takoż Jerzy, Owrucki bohater i z serca i z dostatku; on jak jego praojcowie miru nie lubi, a bój to kocha. Leśnicki najpoufalszy druh Bohdana Chmielnickiego. Michał Chanenko kochanie Zaporoża. Paweł Tetera brat zlaszonego Semena. Dwaj bracia Serki zbrojni znachorowie Zaporoża, tumany jakich świat nie widział; oni jak głową powróżą to wszystkie konie z tabunów Hana, wszystkie dziewice z haremów na Ukrainę przeprowadzą; a jak szablą powróżą, to długie lata będą rodziły bisurmanki, nim narodzą tyle ludu ile wysieką,. Eustachy Hohol, Sabatyn, Pawołoski Czayka, Woronicz, Zuzulicz, Orlik, Zaporożkie to ptaki, po czajczemu kihiczą, szparko latają jak sokoły, a po orlemu dziubią. Sawa przesławny hulaka, Pawłenko haman na żydów, Zieleniecki i Papeńko gracze w krzywe szable. Rakocy z Siedmiogrodzianami może o tem powiedzieć; on poprobował co to się dzieje z ludem Bożym, kiedy oni go wezmą po swojemu w szable. Karpenko hołubiec czornobrewek, czy na teorbanie zadrumkać, czy uciąć w prysiudy, metki, praworny. Proskura co szablą jak proskurką obdziela błahoczestywców Moskali. Kunicki jak mruk posępny, milczkiem słucha, milczkiem i bije. Mohyła krew Wołosza skozaczała na Ukraińskiej ziemi, na tej ziemi, na którą jakie ziarno padnie, czy Lach, czy Rusin, byle dwaj stryjeczni bracia Hetmańscy, Konstantyn i Daniel Wyhowscy; Konstantyn hojny na złoto i żelazo, jednem sieje między przyjacioł, drugiem między wrogów. Daniel najkrasiwszy mołodziec z całej Ukrainy, czy na koniu, czy to w tańcu; rosły, składny, siwe oczy, białe ząbki, a ciemny wąs; licho nie chłopiec. Oj licha on narobił na Ukrainie! zapytać dziewic, a co one nagadają, to i wiekby nie wystarczył dudarzom na śpiewanie dumek i o nim i po nim! a teraz i sam smutny jak ukraińska dumka.
Wszyscy czekali na rozkazy Hetmańskie. Przed wchodem namiotu stali Asawułowie, Mazepa, paź Jana Kazimierza, bałamut Laszki Senatorki. Brzuchowiecki zapiekły wróg lackich panków, bo mu ojca, dziada i pradziada zamordowali; ale siostrzan Hetmański, kozak lubiący matkę Polskę, byle ona była bez panków i wyzuwitów. Młody Daszko plemię Ostafiego Daszkowicza. Możajski Kniaź ruskiego szczepu. Kamieński i Kordysz. Żaden z nich jeszcze trzydziestki nie dożył; wszyscy sześciu takie chłopcy co to ha! czy dziewczę w hołubce, czy wroga w szable pochwycić.
Pod namiotem Hetmańskim obitym powołoczą, usłanym kobiercami tureckiemi, obwieszonym bronią i rycerskiemi przyborami, lśkniącemi w srebro, złoto i drogie kamienie, dwóch ludzi tylko było.
Jeden dość słusznego wzrostu, nie cieńki, ale nie otyły, w samą miarę, postawy poważnej, ale nie chełpliwej; już przeszło czterdzieści lat przeżył na świecie, ale ciemny włos jeszcze się nie bielił, tylko gdzieniegdzie poszroniał szpakowacizną. Oczy ciemne, nie duże, ale błyszczące ogniem woli, i dobre łagodnością; czoło odkryte, pogodne, twarz ospą naznaczona. Jak nie w boju, to zazwyczaj osłaniała się tęskną dumką, ale kiedy spozierał na kogo, albo z kim rozmawiał, to półuśmiech twarz rozmilał, jak gdyby chciał sercem każdego częstować; i dla tego też serca wszystkich ku sobie garnął. Wąs ciemny podstrzyżony mszył się na wardze, a ręce miał małe i białe, jak gdyby nie do szabli były stworzone. Strój jego był skromny, kontusz siwy kusy, żupan biały, krasne szarawary i krasne buty, ale z pasa złoto jakby kapało; guz z szafiru rubinami obrzucony, w miejscu zaścieszki zmykał pod szyją koszulę. Przy baraniej czapce czaple pióro było przypięte spinką z jaskrawego brylantu, i t rękojeść krzywej szabli, i buława hetmańska, i buńczuk nasypem były nasadzone złotem i drogiemi kamieniami. To był Jan Wyhowski.
Drugi niższy wzrostem, cienki, smykowaty, oczu piwnych, a takich rzutkich jak błyskawice; twarzy śniadej, a tak ruchawej jak gdyby była na sprężynach, włosy czarniawe i wąs czarniawy; taki strój jak u Hetmana, ale nie widno na nim tyle złota" i drogich kamieni, a barania czapka bez czaplego pióra. To Piotr Doroszenko, pisarz kozaczyzny.
Pod tym namiotem był stół, a na nim szkatuła hetmańska z papierami, a podle niego trzy miedziane beczki, zewnątrz wybielane, pod czopami konwie: jedna z miodem, druga z wódką, a trzecia z winem. Były tam roztruchany i puhary. Hetman pod swoim namiotem częstował zazwyczaj starszyznę i kozactwo, ale teraz nie częstował Pana pisarza, tylko na rękach sparty o stół słuchał jego doniesień.
– We wczorajszej potyczce horda straciła przeszło pięćset ludzi. Sułtan Nuradyn mniema, że w otwartem polu ani Moskwie, ani Kałmukom stawić czoła nie może, chciałby zapuścić zagony ku Putywlowi.
– Zapewnie, nasz kraj niszczyć? Z tego nic nie będzie. A języki i zbiegowie?
– Zbiegów nie wielu, a wszyscy zgadzają się, że przy Neczaju i Cieciurze najstarsze kozactwo, wyćwiczone w boju.
– I nasze się wprawi.
– W obozie moskiewskim żołnierstwo ochocze, Kniaź Trubecki chce bitwy.
– To będzie ją miał. – Pomyślał trochę. Coż Hulanicki przywiózł?
– Desna spokojna, nie głęboka, w niektórych miejscach można w bród przeprawić się, a most jakoś niepewnie stoi. Szpieg który wrócił z moskiewskiego obozu, powiada, że sam Trubecki boi się o most.
– Mniejsza o most.– Zatarł ręce. – Dać rozkaz oboźnemu, żeby wszystko było gotowe do broni przed świtem.
– Starszyzna czeka.
– Hulanickiego prosić, a potem Sułtana Nuradyna. Panom Lachom i Sułtanowi Gałdze powiedzieć, że zaraz będę z nimi.
Niedługo rozmawiał z Hulanickim i z Nuradynem; i jeden i drugi wyszedł, i wprost udali się do swoich stanowisk, a szli spiesznie. I sam Hetman wyszedł przed namiot.
Księżyc świecił, niby srebrem słał się po stepie. Hetman zdjął czapkę, czaple pióro powjało, pokłonił się Panom Starszyznie; wszyscy czapki zdjęli. Gałga Sułtan, Agowie i Mirzowie schylili czoła, a prawe dłonie do lewego boku przyłożyli. Hetman nakrył głowę, i wszyscy głowy nakryli.
Panowie bracia, jutro Bóg da sprobujemy się z Moskalem; Moskal i liczny i mężny, ale i nam na sercach nie braknie, a ramion nie pożałujemy. Panowie bracia, ci co dowodzicie starym żołnierzem, powiedzcie im, niech w jednym dniu nie poszkapią sławy nabytej latami. Ci co macie pod sobą młodych żołnierzy, mówcie im, że jutro w jednym dniu mogą nabyć takiej sławy, jakiejby nie nabyli i przez pięćdziesiąt lat bezustannie wojując. A jedny i drudzi niech baczą na uczciwość wojskową, na cześć i zasługi jakich dostąpią przed Ojczyzną matką i przed Królem Jegomością. Panowie bracia, sprawiedliwość przy nas, zwycięztwo dla nas! Weźmy się szczerze do roboty, a i Bóg będzie z nami.
Po tych słowach wszyscy spojrzeli na Hetmana, na niebo i na swoje szable. Poczem Hetman zawołał:
– Konia! –
W mig przyprowadzono mu wronego rumaka, wskoczył na koń; Oboźny Nosacz, dwaj Asawułowie Mazepa i Brzuchowiecki takoż wskoczyli na swoje konie. Hetman jeszcze raz pokłonił się starszyznie, i pojechał objeżdżać obóz.
Z prawego skrzydła z pomiędzy taborów sunie się pieszekozactwo, i pięć tysięcy się wysunęło, przed niemna czele Hulanicki. U pasów błyszczą obosieczne siekiery, w ręku jedni niosą samopały, drudzy rohatyny z kosami oprawnemi na prawiec. W prawo gdzieś się pociągnęli, a idą wilczym chodem i jak wilcy w jarugi się cisną. I z tatarskiego kosza mnogie tabuny jazdy poszłapały, a tak cicho, że tylko słychać głuchy szelest, niby padanie liścia w jesieni, i pobrzękiwanie niby świerkanie konika polnego: to podzwanianie wędzideł; tamto głaskanie szuwaru kopytami końskiemi.
Hetman powrócił z objazdu, i wkrótce wszystko ucichło tak jak gdyby nikt do niczego nie zabierał się na jutro. Hetman usnąć nie mógł, tak mu się myśli tłoczą a tłoczą do głowy, a wszystko wojenne. Pod namiotem mu duszno, wyszedł przed namiot o kilkaset kroków, i usiadł na gołym stepie; patrzał to na księżyc, to na step, a dumał nie o księżycu, nie o stepie. W tem doleciało mu do ucha drumkanie teorbanu i głos pieśni:
Wyje wicher, Dnieper szumi,
Ho, ho! orle to rozumie.
Z ponad Dniepru orląt troje,
Szparko leci, het na boje.
Wszystkie troje tegoż rodu,
Ho… ho! na krew wprawne z miodu.
W Ukrainie bój się toczy,
W Ukrainie ptak ochoczy.
Tam mogiła za mogiłą,
Ho, ho! orłom dobrze było.
Wrogów siła, bójki hukiem.
Z sępem, z czaplą, z wroną, z krukiem.
Tam Zuzula takoż była.
Ho, ho! to to ptaszka miła;
Jedno orle przywabiła,
I już więcej nie puściła.
Drugie takoż tam zostało,
Ho, ho! trzecie spanoszało.
Taj sokołom rej przywodzi.
Taj i orłów na bój wodzi.
Z pod nad Dniepru, z nad padola,
Ho… ho! orły swoje woła,
Za orłami matka płacze,
Za orłami ojciec kracze.
Szparki orle, mój hetmanie,
Ho, ho! zawierz w me gadanie;
Taj w Zuzuli nie wierz słowa,
Bo to ptaszka, białogłowa .
Hetman wstał, okiem szukał śpiewaka, i w tej stronie skąd słychać było drumkanie nikogo nie nadybał, choć na stepie było jasno. Koło siebie spostrzegł swoich dwóch braci Konstantyna i Daniela.
– Słyszeliście?
– Słyszeliśmy.
– A czy nie widzicie tam kogo?
– Szukamy okiem, a nie widzimy. –
Czaty widać, ale nikogo więcej na stepie; i trzej bracia wracali ku namiotom, a księżyc płynął swoją drogą.
Jeszcze świt niewidny, tylko majaczeje niby, a już pan cymbalista w kotły dzwoni. Ranny to ptaszek, dzisiaj wszystkie ptaki stepu uprzedził: on widno czekał świtu z dumką: kto rano wstaje, temu. Pan Bóg daje. I Kozacy i Lachowie rozczumanieni, żywo, żwawo biorą się do broni i do koni. Sułtan Gałga trzy razy od ucha sprał nahajem srebrny kocioł; srebro dźwięknęło a horda wskoczyła na koń.
Świt zajaśniał, dzień biały za nim tuż. Orzeł znowu latał pod niebiosami i patrzał.
Kniaź Trubecki sprawia szyk swojego wojska; ratnictwo piesze za rogatkami staje, na skrzydła kopijnicy się wysuwają, na koń siadają roty bojarskie; kniaź Pożarski aż ku mostowi pociągnął swoje pułki po nad samą rzeką, na dawnym jakimś przekopie ustawił harmaty, taborami wozów jak płotem się ogrodził; a od Trubeckiego tylko nieszeroka smuga nadbrzeżnej sianożęci go przedziela. Mamaj sułtan Kałmuków na koń
wsadził i po obu stronach mostu trzyma hordę w pogotowiu do puszczenia na czambuł. Z Konotopów Iwan Neczaj prowadzi do moskiewskiego obozu pułki starego Kozactwa: idą pod jego wodzą Hładki, Skorupadzki, Butowicz, Apostoł, Samujłowicz, Krzyżanowski, pułkownicy starzy jeszcze Bohdanka Chmielnickiego. Suną jak chmura, a ile razy spojrzą w prawo, to tak zasumują, że aż orłowi smutno na nich patrzeć. Marcin Cieciura został w konotopskim zamku w odwodzie; tak kazał kniaź Trubecki.
W górze rzeki od Taruczy, głębokim przekopem, świeżo wyrzuconym, tłum zbrojnego ludu dosunął się aż do samej wody; przed tym tłumem tatarska horda słania się to w lewo, to w prawo, jak fale morskie, nim się rozkołyszą, i poczną tabunami bałwanów skakać; i na prawy brzeg Desny horda przebrała się takoż, jak rąbem oczom tych co z ziemi patrzą, zakrywa co tłum pieszego ludu robi; ale orzeł z pod niebios wszystko widzi.
Hulanicki ze swoimi zerknął okiem ku mostowi, sam poprobował dna, webrnął w wodę po pas, po szyję, wyszedł i machnął ręką. W duch Kozactwo kopice siana, oczeret, łozinę waliło w rzekę, i calcem ziemi przykrywało. Kobotnicy to ochoczy, groble umieją sypać, bo tam będą zastawki nie na młyn, ale na moskiewską jazdę.
Już gdzieniegdzie Kałmucy z Tatarami, jak charciaki przyskakują do siebie na harc, kiedy Hulanicki przemówił do Nuradyna:
– Sułtanie Nuradynie, bracie wojenny, weź dwadzieścia Kozaków; a na sokolich bachmatach pchnij w górę ku Taruczy. Niech w taborze wszystkie zastawki zrzucą, niech groble rozkopują. Wody, wody nam trzeba, żeby nasze młyny pomełły. – Obrócił się do Kozactwa: Nuże bracia, tutaj trochę drogę dla wody przekopać – wskazał ręką na smugę – żebyśmy pomełli Moskwę.
Tłum Tatarów czwałem kopnął się w górę, mirzowie na ich czele; i nowa droga dla wody się żłobiła, i grobla jak na drożdżach rosła.
Słońce wzeszło. Po raz drugi, po raz trzeci cymbalista, zadzwonił w kotły. Hetman na koniu, bój zawietrzył, bój wypatrzył. Oczy u niego iskrzące jak promienie słońca, a twarz jasna jak samo słońce. Pułkownicy przed pułkami, atamani kurenni przed kureniami stoją. Za nim jedzie starszyzna, a na jej czele pan Pisarz. Włosień buńczuka drże się od wiatru, biały Anioł kąpie się w czerwonej chorągwi; tuż przy nim asawułowie na koniach hasają, sami wertcy, oczy i uszy do Hetmani nastawili, a konie pod nimi wrą kipiączką ognia.
Pisarz wedle woli Hetmana sprawił wojsko. Prawe skrzydło Potocki z husarzami trzymał, Hetman cześć gościnności Lachom oddał; przy nim pancerne chorągwie pod Jabłonowskim; za nim w odwodzie Łączyńskiego dragonja, i cała horda Gałgi Sułtana poustawiana kazanami, a dowództwo nad tem skrzydłem miał Potocki.
Na lewem skrzydle z rejestrową jazdą stał Daniel Wyhowski, na wilczatym koniu z czarną pręgą, oko w oko patrzał szwagrowi Neczajowi. Obo niego piesze tabory, pod Niemiryczem Lesnickim, Sową, Pawłenkiem i Hoholem. Z tyłu w odwodzie jazda Humańska pod Zielenieckim i Popeńkiem, i tam dowodził oboźny Nosacz. Hetman Kozactwo wystawił, żeby krwi własnej nie wiele się lało.
Rdzeń bitwy stanowiło szesnaście tysięcy konnych Zaporożców, kureniami w półksiężyc ustawionych. Chanenko im watażył, a za nim Mohyła, Tetera, Konstantyn Wyhowski, oba Serki, Samka, Czayka, Woronicz, Zuzulicz, i inne ptaki Źaporoża, wszystkie ochocze do lotu, wszystkie drapieżne na krew. Przed niemi ośm harmatek pod nadzorem Kunickiego, a za niemi reszta piechoty pod zarządem Proskury, i luzactwo w tabory pozbierane. Sam Hetman temu rdzeniowi bitwy przywodził.
Skoro Hetman przyjechał przed wojsko, stanął, obrócił się… ku wschodzącemu słońcu, zdjął czapkę., głowę pochylił:
– Hospody Boże, pomyłuj nas!
I całe Kozactwo czapki rzuciło, i Bogu się kłoniło i zawołało:
– Hospody Boże! pomyłuj nas! Lachowie po swojemu się odezwali:
– Panie Boże, zmiłuj się nad nami. –
Hetman nadział czapkę, i Kozacy czapki nadziali. Hetman jak białozor w prawo, w lewo zerknął po polu okiem. Nuradyna hordy już czambułują. Hetmanowi na słowa nie czas; krzywą szablą po czapce stuknął, znany to znak, asawułowie poskoczyli końmi ksobie, od siebie, i całe wojsko ruszyło z miejsca; ziemia jęknęła, powietrze zadźwięczało, i ziemia jęczy, i powietrze szumi w uszy Moskwie.
Dziw! dziw Moskwie! Desna cicha, spokojna, rozhulała się; wyskoczyła z łoża, i taszczy się smugą sianożęci, i leje się w Pożarkiego obóz; ratnictwo w trwodze, puszkarze harmat odbiegają; a tu Zaporożec idzie, Lachy idą, i Hulanicki ze swojem Kozactwem bieży do mostu.
Trubecki w pole swoich wyprowadza. Już kopijnicy zwarli się z pancernymi i husarzami, i wstecz od siebie odskoczyli. Już i na lewo dwaj szwagrowie pierwszy pocałunek sobie dali, kiedy zagrały kozacze harmaty, bryznęły raz, drugi i trzeci. Moskwa przy rogatkach się kupi, chłop do chłopa się ściska, jak mur stoi. Trubecki na przedzie serca dodaje, a Zaporoże idzie
Chwilką harmaty umilkły, dym się rozwiał. Widno jak Hetman trzy razy czaplo pióro szablą pogłaskał, koniem kopnął, i wszystkie kurenie z kopyta pomknęły, a mołodce w usta klasnęli.
– Sława Bohu! sława Bohu!
I Lachy po swojemu prą, i rejestrowce prą.
Kopijnicy i roty bojarskie zwinęli się za ratników; ratnicy drżą w kolanach, a oddychać im trudno, tak wicher na nich prze; z samopałów palą, nastawili rohatyny. Trubecki ledwie wykrzyknąć może: Stać!
Tak i jemu w piersiach zapiera głos; a Zaporoże taszczy się; za niemi, przed niemi, w około nich tuman, za kurzem świata bożego nie widać. Już na rogatki wskakują, przez rogatki wskoczyli, kolą, sieką Moskwę, a po djablemu wrzeszczą. Moskwa broni się, pada, w wodę skacze, i jęczy w niebowrzaski. Ztamtąd taki wrzask i jęk, jak gdyby piekło na ziemi wybrnęło, a tak się wszystko miesza, taki dym kurzu, że i orle oko tam nic przejrzeć nie zdoła.
Ale na moście to widno. Akinof, Pożarski przebrali się z garstką na tamtą stronę rzeki, a resztę Hulanicki zachwycił ze swoimi, morduje i topi. Łączyńskiego dragonja jak do nurków, do pływających pali, a Nuradyna horda rozgoniwszy na cztery wiatry Kałmuków, chwyta w jasyr, który się wymknie z pod kozaczego noża, albo z pod lackiej kulki.
Na lewem skrzydle nie tak się działo. Stary Neczaj taborem się obsłonił i kroku nie ustąpił. Darmo Nosacz i jazdą nacierał, i piechotę podprowadzał; Neczaj nie kazał z samopałów palić, ale zjeżać się kosami rohatyn. Daniel Wohowski ze swoimi moskiewskich kopijników zajął, i tlukł na zgniłe jabłko. Lesnicki wpadł na pułk Pożarskiego przybyły w pomoc Kozactwu, i tam ochocił się do woli, a resztę Nosacz wyprowadził z taboru, i wiódł wprost na Kosactwo Neczaja; jazda Popeńka i Zielenickiego szła za niemi. Kozactwo z Kozactwem miało się krwawić bratnimi rękoma.
Nad obozem Trubeckiego już trochę przejaśniało. Ratnicy broń rzucają, a Kozacy i Lachy kolą, sieką, żywych ludzi do Jasyra Tatarom nie dają. I nowe i stare koryto Desny topią-cemi się ludźmi zasute. Hulanicki już nie tylko na moście topi, ale i za most się przebrał, i swoim pozwolił po brzegach hulać; i konie bez jezdców tabunami biegają, a Desna płynie, mije trupy i nurza topielców.
Widno już i czaple pióro Hetmana. Wybrnął z rzezi; przy nim nie wszyscy Assawułowie, a Starszyzna pomaleńku się ściąga tagoż z rzezi. Żwawo obrzucił wzrokiem po polu.
– Mazepa, niech Proskura tu ze swoimi przyjdzie zrobić ład, a żwawo. –
Mazepa poskoczył koniem.
– Panie Pisarzu, Atamani Kurenni niech Kurenie zbierają. Doroszenko zwinął koniem i pojechał.
– Kordysz, panów Lachów prosić, niech na swoich każą trąbić do porządku. –
Kordysz jak błyskawica koniem pokocił.
– Gdzie Brzuchowiecki?
– Ot jedzie. –
Brzuchowiecki wiózł przed sobą kniazia Trubeckięgo rannego. Hetman ujął jeńca za rękę.
– Kniaziu, losy bitwy w mocy Bożej. Kamieński, miej staranie o Kniaziu, jak o mnie samym. A ty Brzuchowiecki, weź jazdę Popeńka i Zielenieckiego, całą hordę Sułtana Gałgi; przebrać się za rzekę, i w pogoń za temi co uciekli; tylko nie czambułować po wioskach, ale wroga tępić. Rozumiesz.
– Rozumiem – dziko Brzuchowiecki mruknął, i zaciął konia nahajem jak gdyby mu chciał bok przeciąć, a koń tak wyskoczył, jak gdyby go darł ze skóry.
Trubecki ranny milczał, a hetman ze starszyzną i z dwoma Kureniami tylko poskoczył ku Kozactwu Neczaja.
Hetman skakał koniem po samym przodzie, czaple pióro ku Kozactwu powiewało, a wiatr jak gdyby naumyślnie białym aniołem i krasną chorągwią wjał w oczy Kozactwu. Oni na to patrzą, patrzą i na braci idących na nich. Smutno im, ale broń gotową trzymają. Neczaj nie wytrzymał, krzyknął:
– Na dół rohatyny. –
I sam wyskoczył z tabora, biegł ku hetmanowi, i zadyszanym głosem wołał:
– Niech żyje nasz Hetman! –
Hetman zsiadł z konia, ściskał się z Neczajem, i coś mu szepnął w ucho, ale bliscy tylko koniec dosłyszeli.
– Com przyrzekł, to dotrzymam.–
Kozacy się bratali i wołali:
– Niech żyje nasz Hetman!– Hetman już znowu na koniu.
– A gdzie Marcin Cieciura?
– W Konotopie. – Odpowiedział Neczaj i patrzył w oczy Hetmanowi, jak gdyby chciał jeszcze coś mówić.
– Bracie Neczaju, twój lud świeży, niezmordowany; ruszysz do Konotop. Daniel Wyhowski z jazdą pójdzie pod twoje rozkazy. Oszczędzać krew bratnią; ztamtąd pójdziesz pod Putywel, tam się złączymy.
Hetman odwrócił się i pojechał, a Neczajowi łzy w oczach na samego djabła, i zrobię co ty każesz Ojcze
Hetmanie, już my teraz do śmierci się nie rozłączymy; taki Iwaśko jak zawsze był: to mi człowiek.
Już w pochodzie po kilka razy ściskał Daniela.
–'Twoja Helena zdrowa jak rybka; płacze, ale oczów nie wypłacze, jeszcze będą ładniejsze jak ciebie zobaczy. A tego psa Cieciurę na haku zawieszę.
Daniel mało pytał o Helenę, ale tak mu śpieszno było, że radby całe Kozactwo zabrać na wilczatego, i z niem dernąć do Konotopa sumakiem, sokołem.
Słońce już dobrze ku zachodowi się miało; rzeź ustała. Tatarstwo nie wiele sztuk naspędzało do Jasyra, ale matka ziemia to miała trupów taki huk, że stu karbowych jednego dniaby ich przeliczyć nie mogło. Desna czerwona od krwi, a trupy kupami jak spławy pluszczą się po wodzie; gdzieniegdzie już i w groble się poskupiały.
Harmaty burzące, broni siła, siła koni, namioty, sprzęty, przybory, wszystko to się w łupie dostało. Trzysta chorągiew, a między niemi chorągiew carska i srebrne kotły carskie pod namiot hetmański znoszono, a Hetmana tam nie było. On był przy umierającym Kniaziu Trubeckim. I ostatnie słowa konającego Kniazia, po żałobie nad straconem wojskiem, po żałobie nad pierwszą przegraną, były do Hetmana: – Bóg ci zapłać! –
Hetman wyszedł stamtąd, ale już nic takich jaskrawych oczów, nie takiej jasnej twarzy. Po swojemu tęskną dumką, się osnuł. Kazał rannym dawać staranie, i przepatrywał swoje wojsko. Pyta o Daszka: a Daszkową szablę mu przyniesiono. Daszkowi już nią nie błyskać po tym tu świecie!
Pyta o Możajskiego: i konia Możajskiego mu przyprowadzono. Już Możajskiemu na nim nie hasać po tym tu świecie!
Pyta o towarzyszów Zaporoża, o mołodźców Ukrainy, o braci Lachów; którego tylko oko jego szuka, a nie nadybuje, a jemu mówią, że już się z nimi nie spotka na tym tu świecie.
Schylił czoło ku ziemi, i czaple pióro ku ziemi się kłoniło, krzywa szabla drzemała w pochwie, a oczyma nie patrzał na Kozactwo, tylko tęsknym głosem rzekł:
– Bracia, grzebać ciała, sypać mogiły. –
O wnet wszyscy kopali domy wiecznego spoczynku i sypali zamki mogiły, dla sławy kozaczej, dla uczciwości wojskowej, dla pamięci ludzkiej.
Kapłani Boży święcili mogiły, lud zbrojny się modlił, i Hetman się modlił z odkrytą głową.
Słońce już już zapadało za ziemię, i jak gdyby umyślnie chwilkę pół twarzą się zatrzymało. Nad Desną, i po stepie orły krakały na dobranoc – i słońcu i sutemu żyrowi: Do jutra! Do jutra! Całe wojsko było pod bronią, i na koniach. 1 Hetman na koniu. Ostatni promień słońca czepiał się po czaplem piórze, twarz Hetmana była weselsza, sprawił wojsko, machnął ręką, i poszli w pochód ku Putywlowi.