Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hetman Ukrainy: powieść historyczna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hetman Ukrainy: powieść historyczna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 407 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DWOM KA­RO­LOM RÓ­ŻYC­KIE­MU I SIEN­KIE­WI­CZO­WI ŻY­JĄ­CE­MU I ZMAR­ŁE­MU

przy­pi­su­ję to nowe wy­da­nie mo­jej po­wie­ści o Ja­nie Wy­how­skim, Het­ma­nie Ukra­iny. – Przy­pi­su­ję, nie za­żą­daw­szy wprzó­dy ich przy­zwo­le­nia. – Zmar­ły mi go dać nie może, a po­zo­sta­ła wdo­wa i trzej sy­no­wie, spo­dzie­wam się, nie we­zmą mi za złe tej ozna­ki wy­so­kiej czci, dla pa­mię­ci męża my­śli i pió­ra Ukra­iny; w ostat­nich cza­sach Pol­ski po­wsta­ją­cej i cier­pią­cej na wy­gna­niu, że tak się wy­ra­żę, je­dy­ne­go męża Sta­nu. – Gdy­by go był Je­zu­ityzm nie wy­parł ze ste­ru za­cho­dów i usi­ło­wań Ja­gie­loń­skiej pra­cy, od mi­strzo­wa­nia wy­cho­wa­niem po­tom­ków Ja­gie­loń­skich, by­li­by­śmy mie­li Na­czel­ni­ka do kie­run­ku na­szej świę­tej spra­wy, kró­la do pod­nie­sie­nia strą­co­nej ko­ro­ny – i rzecz oj­czy­sta nie by­ła­by szła jak dziś na fry­mar­kę Ge­ne­ra­łów, chcą­cych wła­dzy i po­dat­ków, a nie Pol­ski.

Ży­ją­cy był­by mi może od­mó­wił przy­zwo­le­nia, bo on już ob­umarł dla rze­czy ludz­kich i dla świa­ta, a szcze­gól­niej dla świa­ta Ko­za­cze­go, świa­ta Ukra­iny – ale ja mimo jego przy­zwo­le­nia; wszę­dzie i za­wsze hoł­du­jąc czcią wspo­mnie­nia i czcią za­słu­gi mę­żo­wi ser­ca i sza­bli na­szej Ukra­iny. – Jam mu wie­le wi­nien, on był moim Mi­strzem, kie­dy jesz­cze był Ko­za­kiem, Ukra­in­cem. – Wdzięcz­ność i cześć temu ser­decz­ne­mu Do­wód­cy. – I na tego jak się uwzię­li Je­zu­ici, na­przód go zła­cin­ni­li, a po­tem ży­ją­ce­go pchnę­li w ob­szar du­chów ma­rzą­cych, żeby nie do­ty­kał zie­mi, a przez to nie do­tknął nie­ba Oj­czy­zny.

Ci dwaj mę­żo­wie na jed­nej zie­mi się po­ro­dzi­li, na tej sa­mej buj­nej Ukra­inie, na któ­rej się uro­dził Jan Wy­how­ski i tak jak on pa­dli ofia­rą, Je­zu­ity­zmu i Je­zu­itów.

Ży­cie Jana Wy­how­skie­go dzie­li się na trzy wiel­kie praw­dy, któ­re jesz­cze dziś wcie­lo­ne w ży­cie, by­ły­by zba­wie­niem spra­wy pol­skiej.

Kie­dy był jesz­cze pi­sa­rzem Ko­za­czy­zny przy Het­ma­nie Boh­da­nie Chmiel­nic­kim–po prze­gra­nej bi­twie pod Be­re­stecz­kiem, kie­dy Chmiel­nic­ki z roz­pa­czy i ze zło­ści za­pi­jał się i ję­zy­czył prze­kleń­stwa na szlach­tę pol­ska, i pi­sał na La­chów ma­ni­fe­sta i po­tę­pie­nia, jak dzi­siej­si de­mo­kra­ci na szlach­tę – i nie mógł po­sta­wić jed­ne­go puł­ku do boju, Jan Wy­how­ski na­pi­sał wi­cie: Od Dnie­pru i Ni­zo­wych ste­pów, do Dnie­stru, do Kar­pa­tów, po Błucz i Bug, na ca­łej Ukra­inie, każ­de­mu być Ko­za­kiem, i ro­ze­słał po gro­dach i sio­łach, po ste­pach i bo­rach.

Dwa mie­sią­ce nie upły­nę­ło, a Chmiel­nic­ki szedł na cze­le stu­ty­sięcz­ne­go woj­ska raź­nych mo­łod­ców ma­zać klę­skę pod Be­re­stecz­kiem sław­ną umo­wą pod Bia­łą­cer­kwią.

Na­zwa Ko­zak wów­czas zna­czy­ła to samo co szlach­cic w Pol­sce – był wol­nym, po­sia­dał fu­to­ry i chło­pów na­wet, bo jak naj­wy­raź­niej znaj­du­je­my: Ko­zak re­ge­stro­wy, czy­li Ko­zak – i chłop ko­zac­ki uro­dzo­ny na ko­zac­kiej zie­mi. Ko­zak był tedy czło­wie­kiem uprzy­wi­le­jo­wa­nym w spo­łe­czeń­stwie i w oczach pra­wa, przez swo­ją wła­sną za­słu­gę, albo przez uro­dze­nie z za­słu­żo­ne­go rodu, Ko­za­czy­znie.

Jan Wy­how­ski, nie jak dzi­siej­sza de­mo­kra­cja przez swo­je gro­ma­dy Hu­mań i Gru­dziąż – przez swo­ją cen­tra­li­za­cją, chcą­cą szlach­tę znie­szlach­cić a schło­pić – albo wy­mor­do­wać, i tru­pa­mi za­sy­pać prze­dział, jaki jest mię­dzy szlach­tą a chło­pa­mi, ale jak czło­wiek ro­zu­mu i ser­ca do obro­ny kra­ju sko­za­czał wszyst­kich miesz­kań­ców na­zwą, a tem sa­mem pra­wem i przy­wi­le­jem na za­da­tek przy­szłej za­słu­gi.

Tak­by i dziś po­win­no być, gdy­by kto wcho­dził na pol­ską zie­mię z ser­decz­ną chę­cią od­bu­do­wa­nia zwa­lo­nej Pol­ski, i po­sa­dze­nia na tro­nie pol­skim kró­la pol­skie­go.–

Dość, żeby ro­ze­słał wi­cie:

W imię Kró­la pol­skie­go, Wiel­kie­go Księ­cia Li­twy, Rus i Prus kto sią­dzie na koń, kto chwy­ci za broń do służ­by Oj­czy­zny, ten szlach­ci­cem – kto zo­sta­nie za pie­cem, a ma mło­de lata i hoże zdro­wie, ten wska­za­ny na zo­sta­nie chło­pem. –

Niech cały na­ród zo­sta­nie szlach­tą, daj Boże –

Wszyst­kim dać a ni­ko­mu nic nie wy­dzie­rać, na­tem ro­zum. –

Wten­czas­by ła­two po­szło nada­nie wła­sno­ści, urzą­dze­nie sto­sun­ków, dzier­żaw, ro­bo­cizn i ca­łe­go sze­re­gu ustaw i praw, tej kwa­dra­tu­ry koła dla de­mo­kra­tów. Rów­ni przez za­słu­gę dla Oj­czy­zny, zdo­bę­dą się na nowe po­świę­ce­nia, na nowe ofia­ry, bo będą wi­dzie­li, że nic ni­ko­mu się nie wy­dzie­ra, a wszyst­ko każ­de­mu się daje. Oj­czy­zna dać win­na i szla­chec­two i wła­sność tym, co jej słu­żą. –

Tak są­dził Jan Wy­how­ski, bo nie był człon­kiem de­mo­kra­tycz­nej cen­tra­li­za­cyi, ani Je­ne­ra­łem ma­ni­fe­sta­cyi pro­wo­ku­ją­cej po­dat­ko­wa­nie na roz­pu­stę ży­cia, żeby nią pod­nie­cać roz­pu­stę my­śli i roz­pu­stę czy­nów swo­ich i swo­ich zwo­len­ni­ków, ale był mę­żem Ukra­iny. –

W Ko­za­czy­znie każ­de­mu być Ko­za­kiem. –

W Pol­sce każ­de­mu być Szlach­ci­cem. –

Kie­dy po śmier­ci Boh­da­na Chmiel­nic­kie­go zo­stał Het­ma­nem Wszej Ukra­iny i Car Alek­sy za­pra­szał go do wcie­le­nia się, czy do zwią­za­nia się w Wiel­kie Sła­wiań­skie Pań­stwo, na od­po­wiedź we­zwał Hana Ta­tar­skie­go i Kró­la Pol­skie­go, i szedł z ich po­cze­ta­mi prze­ciw­ko Mo­skwie. –

Przy­by­ło do obo­zu Ha­dziac­kie­go mnó­stwo wy­gnań­ców Ko­za­czych; nie­chęt­nych po­li­ty­ce Chmiel­nic­kie­go, nie­chęt­nych Mo­skwie, lu­dzi daw­nej za­słu­gi i nie­za­prze­czo­nej war­to­ści. Przy­jął ser­decz­nie, po bra­ter­sku, ale do­wództw im żad­nych nie dał i we­zwał do dzie­ła sta­rych puł­ko­wod­ców sto­ją­cych na cze­le puł­ków, już two­rzą­cych woj­sko bia­łe­go Cara. I przy­szli Ne­czu­je, Le­bie­dy, Ja­ko­buw­scy, Iskry, Ko­czu­be­je na cze­le puł­ków. – I jak był stwo­rzył swo­ją wi­cią pi­sar­ską stu­ty­sięcz­ne woj­sko Chmiel­nic­kie­mu, tak i te­raz stu­ty­sięcz­ne, dziel­ne, wpra­wio­ne woj­sko przy­pro­wa­dzi­li mu Puł­ko­wod­ce.–

Roz­pra­wa pod Ko­no­to­pa­mi taka była sław­na i sku­tecz­na, jak była pod Bia­ło­cer­kwią. –

I dziś gdy­by był mąż taki, ode­pchnął­by Ca­ryzm Sła­wiań­ski, Mar­gra­bie­go Wie­lo­pol­skie­go i Re­pu­bli­kę Sła­wiań­ską skon­fe­de­ro­wa­nej Sła­wiańsz­czy­zny Her­ce­na; nie­do­ty­kał­by Ge­ne­ra­łów Po­la­ków, Wło­skich, Ma­dziar­skich, Ho­ten­toc­kich i Bóg wie ja­kich; a za­pro­sił­by do czy­nu Rze­wu­skich, Szu­bel­skich, Kry­czyń­skich, Bo­gu­szew­skich, Mir­skich, Je­dliń­skich, Ra­dzi­wił­łów na­wet. I by­ło­by woj­sko", i by­ły­by dru­gie Ko­no­to­py Mo­ska­lom. Król Pol­ski sie­dział­by na tro­nie, czy w War­sza­wie, czy w Kra­ko­wie, czy w Wil­nie, czy w Ki­jo­wie, bo to by było jed­no, za­wsze na tro­nie pol­skim Pia­stów i Ja­gie­lo­nów. –

Ka­to­li­cy­zmem Pol­ska wy­szła ze Sła­wiańsz­czy­zny – Pan­sla­wi­zmem do niej nie wej­dzie; za po­źno. –

Raz po­błą­dzi­li Po­la­cy, do­brze, dość na­tem; dru­gi raz błą­dzić nie trze­ba, bo w po­li­ty­ce błę­dy gor­sze od wy­stęp­ków, od zbrod­ni. – Tej smut­nej praw­dy do­wo­dem Pol­ska i Au­stria: Pol­ska przez błąd czy błę­dy upa­dła, Au­stria przez zbrod­nie stoi w sile i w po­tę­dze. –

Wy­chodź­ce, choć­by mie­li ro­zum wo­jen­ny Ani­ba­la, śmia­łość Ce­za­ra, Ge­niusz Wiel­kie­go Na­po­le­ona, w kra­ju gdzie nie ma na­ro­do­we­go woj­ska, a gdzie huk woj­ska za­bor­cze­go, tchem nie stwo­rzą, siły. Po­la­cy, w służ­bie woj­sko­wej Za­bor­ców, sto­ją, na cze­le siły zbroj­nej, oni mogą i po­win­ni przy­pro­wa­dzić siłę po­wsta­ją­cej Oj­czy­znie – im się na­le­ży do­wódz­two a nie wy­chodź­com, oni są Het­ma­na­mi z pra­wa, Ko­ro­ny, Li­twy i Ukra­iny.

I wten­czas tyl­ko przyj­dzie do osta­tecz­nej roz­pra­wy, tak żeby się Po­la­cy z Mo­ska­la­mi na do­bre po­bi­li: tyl­ko bi­twą moż­na za­trzeć ura­zy mię­dzy na­ro­da­mi, a po bi­twie mogą na­wet się po­ko­chać z sobą. Tak jak to się zro­bi­ło mię­dzy Po­la­ka­mi a Tur­ka­mi; do­brze się bili, i do­brze się ko­cha­ją i ko­chać będą – bo ura­za krwią za­tar­ta; przy­jaźń i ser­decz­na i wiecz­na, bo na wspo­mnie­niach męz­twa opar­ta. –

Taką nam zo­sta­wił na­ukę ze swo­je­go czy­nu Het­man Ukra­iny.

Kie­dy Król Jan Ka­zi­mierz do Het­mań­stwa Ukra­iny do­dał Ja­no­wi Wy­how­skie­mu Wo­je­wódz­two Ki­jow­skie, i w da­rze dzie­dzic­twa, sta­ro­stwa Baru i Rudy, za­raz po­wie­dział:

Oj pro­dam i Bar i Rudu

Za­hram Wy­zu­wi­tom w dudu. –

Na Ba­zy­lian­skim klasz­to­rze w Owru­czu do dziś dnia są, haki, świad­czą­ce, że spraw­dzał czy­nem sło­wo na tym Za­ko­nie, któ­ry za obie­ca­ny Pa­ter­no­ster od Mo­ska­li fry­mar­czył spra­wą Pol­ską, bun­to­wał ry­cer­stwo ka­to­lic­kie prze­ciw­ko Kró­lo­wi i Kró­la Bo­ha­te­ra do gro­bu we­pchnął. – A po­tem z Au­stryą wy­na­ro­do­wiał Po­la­ków i z uczuć i z mowy a po­tem w 1832 wy­mógł na Pa­pie­żu Gre­go­rzu bul­lę po­tę­pia­ją­cą tych Po­la­ków, któ­rzy się wzię­li do bro­ni w roku 1830 i w 1831 prze­ciw­ko Ca­ro­wi Mo­skwy. –

O szko­da, że nie dano cza­su Het­ma­no­wi Ukra­iny, aby Pol­skę zba­wił od Je­zu­itów, wy­ga­nia­jąc ich za góry i za lasy, a prze­gry­wa­jąc im w dudy, na we­so­ły po­chód, czy wy­chód. –

Mie­li­by­śmy i Ka­ro­la Sien­kie­wi­cza mię­dzy ży­ją­cy­mi, boby go przed cza­sem nie za­gry­zła chęć a nie­moc słu­że­nia spra­wie Oj­czy­zny tak jak mu ro­zum męża Sta­nu, i ser­ce Po­la­ka wska­zy­wa­ło. –

I mie­li­by­śmy Ka­ro­la Ró­życ­kie­go mię­dzy nami, bo nie był­by kle­pał pa­cie­rze, jak ko­ściel­ny dzia­dek, i udo­sko­na­lał swe­go du­cha do ulot­nie­nia się w wiel­kie nic, ale był­by sie­dział na ko­niu i z sza­blą w dło­ni wo­dził nas na nowe Mo­łosz­ki, Ty­szy­cę, Ucha­nie Iłżę za Du­naj za Dnie­ster, do sta­re­go Ki­jo­wa i do ro­dzin­ne­go Ber­dy­czo­wa. –

I by­ło­by le­piej mię­dzy Po­la­ka­mi; nie by­ło­by tylu Fa­ry­ze­uszów, i tylu Kon­spi­ra­to­rów na brat­nie do­bro – na brat­nią sła­wę, ile mamy nie­ste­ty te­raz przez Je­zu­itów i Je­zu­ityzm. –

By­ło­by le­piej. – Bog­daj Po­la­cy zdo­by­li się na po­wie­dze­nie swo­im Je­zu­itom: precz z po­mię­dzy nas; ru­szaj­cie w świat, niech wam się szczę­ści w Chi­nach, w Afry­ce, nie u nas. –

Het­man Ukra­iny, jako wy­ko­naw­com swo­jej ostat­niej woli, bło­go­sła­wień­stwo by nam u Boga wy­mo­dlił przez śrebr­ne­go Ar­cha­nio­ła, Pa­tro­na Ukra­iny. –

Ka­ro­la Sien­kie­wi­cza dzie­ła otwo­rzy­ły­by roz­gar­nie­nie upo­jo­nym pan­sla­wi­zmem. Her­ce­na. –

A Ka­rol Ró­życ­ki, jako sta­ry Pa­lej – po­wi­tał­by nas jako Het­man Ukra­iny. –

SPIS ROZ­DZIA­ŁÓW.

Stro­ni­ca

I. Ko­no­top­ska bi­twa… 1

II. Pu­ty­wel­ski za­mek… 16

III. Mo­na­ster. 27

IV. Dro­ga… 35

V. Cza­ple pió­ro… 46

VI. Po­że­gna­nie…. 57

VII. Jak daw­niej szlach­tę ro­bio­no… 69

VIII. Noc­na wy­pra­wa. Prze­czu­cie… 78

IX. Bie­sia­da. Mnich Het­ma­nem… 89

X. Za póź­no… 99

XI. Ze­msta He­le­ny…109

XII. Cza­ry… 121

XIII. Cza­ro­dziej­ska fla­sza… 132

XIV. Bi­twa na ste­pie. Na­ra­da w re­fek­ta­rzu…142

XV. Źle się dzie­je… 151

XVI. Kno­wa­nia… 162

XVII. La­chy pod Lu­bar­to­wem… 172

XVIII. po­wtó­re he­ma­ne… 182

XIX. Za­kon ko­szo­wy… 193

XX. i kto­by się spo­dzie­wał… 199

Przy­pis. 209I. KO­NO­TOP­SKA BI­TWA.

Lata orzeł po nad ko­za­czą kra­iną, lata i kra­cze. Czy bra­ci or­łów zaj­rzał po nad De­sną, po nad Se­mem? O nie! Nie orły to tam ska­czą; ale dwa woj­ska sto­ją obo­za­mi i pa­trzą so­bie oko w oko. I na wzgó­rzach, co się wzno­szą niby sko­ki zie­mi od Semu do De­sny; i na bło­niach De­sniań­skich taka siła na­mio­tów, taka siła lu­dzi i koni, że mia­stecz­ko Ko­no­to­py zma­la­ło, scze­zło przy nich, i orle oko na nie ani spoj­rza­ło.

Po nad De­sną stoi obo­zem Mo­skwa; Kniaź Tru­bec­ki temu mo­skiew­skie­mu woj­sku przy­wo­dzi. Pierw­szy to bo­ja­rzyn bia­łe­go Cara, mąż i na gło­wie, i na bro­dzie, i na wą­sach siwy, jak go­łąb grzy­wacz; mno­gie lata prze­żył na tym świe­cie. Kie­dy gada o prze­szłych la­tach, to każ­dy rok li­czy mno­gie­mi bi­twa­mi, a za­wsze wy­gra­ne­mi. Krą­gło jak ry­bie oko, trzy­dzie­ści ty­się­cy do­bor­ne­go żoł­nie­rza usta­wił na przo­dzie, wzdłuż le­we­go brze­gu De­sny, i sam swój na­miot na sa­mem czo­le po­sa­dził, aby po­ka­zać, że nie tyl­ko jest gło­wą, ale i pier­sią swo­je­mu woj­sku. Mo­skal kre­tem po­to­czył rowy i prze­ko­py; jak w wio­sen­nej po­rze ster­czą tyki na Ba­chu­so­wem polu, tak tu na Mar­so­wej win­ni­cy ster­czą ro­gat­ki pie­cho­ty.

Za­tem przed­mu­rzem prze­ko­pów, wa­łów, ro­ga­tek i pier­si pie­sze­go żoł­dac­twa mno­ga jaz­da pa­sie ko­nie. Da­lej, już na sa­mych bło­niach, mię­dzy ta­bo­ra­mi wo­zów stał Kniaź Po­żar­ski z trze­ma dzie­siąt­ka­mi ty­siąc­ów kon­ni­cy i pie­cho­ty car­skiej, i hu­kiem obo­zo­wych lu­za­ków. Przy nim było sześć­dzie­siąt har­mat bu­rzą­cych, pro­chy i cała amu­ni­cja.

Na pra­wym brze­gu rze­ki pa­dło jak sza­rań­czy, z na­sy­pem dwa ty­sią­ce so­tek kał­muc­kiej hor­dy. Kniaź Tru­bec­ki zwią­zał De­snę mo­stem, tak sze­ro­kim że dwa wozy i je­den jeź­dziec w po­rącz iść mo­gły.

W sa­mym Ko­no­to­pie usa­do­wił się Mar­cin Cie­ciu­ra. Wa­taż­ka, nie­wier­ny mat­ce Pol­sce, z dwu­dzie­stą ty­się­ca­mi ko­zac­twa ska­ba­co­ne­go przez Mo­skwę.

Od Pu­tyw­la, od Ta­ru­czy na­le­cia­ły te Mo­skiew­skie sępy nad De­snę.

Na ste­pie, w wi­dłach, gdzie Ki­jow­ski szlak zbie­ga się z Pe­re­kop­skim szla­kiem, stoi trzy­dzie­ści dzie­więć ku­re­ni Za­po­roż­skich, a w nich krą­gło szes­na­ście ty­się­cy mo­łod­ców; tych dzie­ci Dnie­pro­wych, co to psim wę­chem wro­ga do­tro­pia.; or­lim zer­kiem wro­ga do­pa­trzą; na ko­niach jak w pry­siu­dy i tędy i tędy, i po swo­je­mu ta­niec za­wio­dą.

Za nie­mi trzy ty­sią­ce hu­sa­rzów, pan­cer­nych i czte­ry­sta dra­gon­ji lac­kiej.

Na pra­wo ta­bo­ry puł­ków Ukra­iń­skich; w nich dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy ko­zac­twa z ośmiu har­ma­ta­mi. Z tyłu czter­dzie­sto­ty­sięcz­na hor­da Pe­re­kop­ców i Bu­dzia­ków.

Te so­ko­ły Ukra­iny, te Lac­kie orły i te pta­ki Ta­tar­skie przy­szy­bo­wa­ły od Bach­ma­cza, od Ba­tu­ry­na. A wszyst­kim im do­wo­dził Jan Wy­how­ski, Het­man wszej Ko­za­czy­zny, Ki­jow­ski Wo­je­wo­da.

Sto­ją woj­ska i pa­trzą na sie­bie. U góry, pod nie­bio­sa­mi, na po­śmiech ra­do­ści orzeł jak kra­cze, tak kra­cze; w ja­ru­gach niby z zie­mi pło­wy wilk rzew­nie po­wy­wa, a w pie­kle sam dja­beł chy­cho­cze, bo wra­ży ta­niec bę­dzie.

Sza­ry mrok prze­mi­nął i ściem­nia­ło na nie­bie, a księ­ży­ca i gwiazd jesz­cze tam nie było. Jak ława bu­re­go dymu z po­mię­dzy pło­mie­ni, tak czer­niał Ko­no­top­ski za­mek z po­mię­dzy ognisk ro­ze­sła­nych do­ko­ła jego pod­nó­ża. W sa­mem zam­ko­wem ciel­sku jed­no tyl­ko, jed­no świa­teł­ko bły­ska, i ztam­tąd jak wię­zień „ cie­ka­wie, za­wist­nie po­glą­da na sa­mo­wo­lę bra­ci ogniów. Do­ko­ła ognisk ko­za­cy sie­dzą, i su­mu­ją i du­ma­ją; chmur­no im w wej­rze­niach, dzi­ko im w twa­rzach, jak u noc­nych pta­ków. Oczu na ogień pod­nieść nie chcą, a tak mil­czą, że sły­chać po­trzask pa­lą­ce­go się ognia; sły­chać sze­lest sła­nia­ją­ce­go się pło­mie­nia.

Zda­la na wale prze­cha­dza­ło się dwóch lu­dzi. Je­den ro­sły, chu­dy a pod­gar­bio­ny wie­kiem; dru­gi mier­ny, krę­py, ple­czy­sty a w sa­mej sile wie­ku.

– E do dja­bła, Mo­spa­nie, wstyd­no nam.

– A to cze­mu?

– Mo­ska­le z nas drwią, a swoi będą zło­rze­czyć.

– Nie drwią oni z nas.

– Z cie­bie nie, dja­bli synu; już ty jed­ną ręką trzy­masz za ata­mań­ski buń­czuk.

– Ta­żeż trzy­mam; tyl­ko po­wiem, chcę, i obu­dwó­ma rę­ko­ma go we­zmę; ale jak za­chcę, to i dru­gie­mu go od­dam.

– Ba, jaki ty hoj­ny! a to­bie za buń­czuk w han­del dać czar – no­brew­kę, nie praw­da?

– Jak chcę, to i buń­czuk i czar­no­brew­ka będą moje.

– Nie ko­niecz­nie; ot po­ga­daj­my z sobą po praw­dzie. Ty

Mo­ska­lo­wi baki świe­cisz, i Mo­skal cie­bie ho­łu­bi; ale czy ko­za­ki za tobą pój­dą, o tem sze­ro­ko Da­wid pi­sał.

– Jak Car każe.

– Car Ca­rem dla Mo­ska­la, a dla Ko­za­ka het­ką pen­tel­ką.

Nie prze­gnie­waj się Pa­nie bra­cie; a ani ty, ani twój Car, jaki on tam jest, nic­by­ście nie zro­bi­li, żeby sta­ry Ne­czaj tego nie chciał.

– A jak­że to się sta­ło, że Iwaś­ko z Pi­sa­rza Het­mań­stwa się do­chra­pał; a wy oj­cze Nie­cza­ju, zięć Het­mań­ski, naj­star­szy i naj­wier­niej­szy jego to­wa­rzysz, ja­ke­ście byli, tak i je­ste­ście Puł­kow­ni­kiem?

– Iwaś­ko, ha Iwaś­ko! trzy­sta­by dja­błów jego mat­kę za­bra­ło! – Boh­dan­ko nie po ta­tar­sku jemu mó­wił; bądź opie­ku­nem mo­je­mu Ju­rysz­ce; a on z opie­ku­na stał się wy­pie­ku­nem. Na śmiech lu­dziom po­wie­dzieć, het­mań­skie dziec­ko jak dja­ka w książ­ce czy­tać uczy, a sam het­mań­ską sza­blę do boku przy pa­sał, i nam dulę pod nos po­ka­zał. Ha! żeby no on mnie się po­padł w łapy!

– Tyl­ko przy­łoż­my pra­cy, a bę­dzie nasz; już sam nam wła­zi jak w mat­nię.

– O nie mów tego. To gracz! grac­ko on piór­kiem sma­ru­je, ale grac­ko i w sza­blę dzwo­ni; jak raz weź­mie na ząb, to i po­je­dzie.

– Ta to da­rem­na rzecz, trzech za­wsze po­wi­je jed­ne­go.

– Jak je­den du­reń i tchórz; ale jak chwat, to i trzem da rady.

– Po­li­czyw­szy co on ma, a co my mamy, to nas wię­cej jak trzech na jed­ne­go.

– Przed bi­twą nie licz, to ży­dow­ska rzecz. Ja sta­ry, zęby na woj­nie zja­dłem, ja to do­brze wiem. Jak Het­man du­reń, ja­kiś par­szy­wiec, to przed bi­twą li­czy, li­czy i uciek­nie, a jak do­bry, trzy­sta­by jego mat­kę, to nie kar­bu­je wie­lu ich tam jest, tyl­ko idzie, bije, po­bi­je, a po­tem po­li­czy. – Aż wy­pro­sto­wał się i wą­sem się po­czwa­nił. – Nie ko­zac­ko to rzecz ra­cho­wać, ale ko­zac­ka bić. – Spoj­rzał ku ste­pom, nic nie wi­dział, ale ręką ku nim mach­nął. – Tam Ko­za­cy! – Ob­ró­cił się ku rze­ce: – Tu Mo­ska­le! – I plu­nął.

Mar­cin Cie­ciu­ra mil­czał, ku zie­mi po­chy­lał czo­ło; jak koń ta­bu­nu szu­ka tra­wy, tak on z zie­mi szu­kał słów, któ­re­mi­by mógł za­ło­sko­tać w uszy sta­re­mu Ne­cza­jo­wi. A sta­ry Iwan Ne­czaj, zięć Chmiel­nic­kie­go, od ćwier­ci wie­ku Puł­kow­nik Puł­taw­skie­go puł­ku, od pół wie­ku hu­la­ku na woj­nie, za­wzię­ty na Wy­how­skie­go, że mu jak z przed nosa po­rwał het­mań­ską bu ławę, przez za­wiść z Mo­skwą, so­ju­szem zwią­za­ny, w my­śli so­bie po­du­mał: o żeby tym Mo­ska­lom dali łup­nia, a tęgo, a po na­sze­mu.

W zam­ku, w kom­na­cie jesz­cze nie zu­peł­nie po­pa­dłej w zwa­li­ska, sie­dzia­ły dwie nie­wia­sty czar­no­brew­ki. I jed­na i dru­ga mło­da; i jed­na i dru­ga kra­sa­wi­ca. Jed­na pła­cze, so­bo­lo­wym za­rę­kaw­kiem łez­ki ocie­ra. I dru­ga mar­kot­na. Obie są ro­dzo­ne sio­stry, córy nie­bosz­czy­ka Het­ma­na.

– Sio­stro He­le­no, cze­mu ty tak dużo łez le­jesz?

– Al­boż to ja nie mam pła­kać cze­go? ja w nie­wo­li, mąż da­le­ko.

– Może i bliz­ko.

– Cóż mi z tego, kie­dy nie ze mną..

– Może bę­dzie i z tobą nie­za­dłu­go.

– Może, może, wszyst­ko może i nic wię­cej; a tu tyle kul, tyle sza­bel, tyle spis, wszyst­ko to na nie­go.

– Nie on sam je­den z tam­tej stro­ny.

– Ale oni wszy­scy na nie­go ude­rzą. Ja taka bied­na!

– Ty go tak ko­chasz He­le­no?

– O ko­cham! ko­cham nad wszyst­ko w świe­cie! nad wszyst­kich! – Po­pa­trzy­ła na sio­strę, po­da­ła jej rękę. – I cie­bie ko­cham Ste­fa­ni­do.

– Sio­stro moja. – Wes­tchnę­ła Ste­fa­ni­da i za­mil­kła.

– Cze­goż ty wzdy­chasz, mąż twój z tobą.

– Ze mną – ze­mną! – I chcia­ła smu­tek roz­go­nić z czo­ła. – Mów­my o Da­nie­lu; ja pa­mię­tam jak on to­bie dum­ki śpie­wał, z tobą tra­pa­ka wy­ci­nał, ja­kaś ty była szczę­śli­wa!

– O ja taka z nim za­wsze! ale te­raz jemu bo­leść, mnie nie­wo­la.

– Ty nie w nie­wo­li, tyś przy swo­jej sio­strze, moja He­le­no.

– I ty w nie­wo­li, twój mąż w nie­wo­li.

– U kogo?

– U Mar­ci­na Cie­ciu­ry. – I za­drża­ła czar­no­bre­wa.

– Nie bój się moja miła… i włos ci z gło­wy nie spad­nie, ja nie dam, mój mąż nie da. – I do sio­stry się przy­bli­ży­ła; i obie czar­no­bre­we tu­li­ły się do sie­bie, jak gdy­by były na pu­sty­ni, bez ojca, bez mat­ki i ko­go­bądź w świe­cie; jak gdy­by sie­roc­two na ich ser­ca pa­dło; przy­tu­la­ły się do sie­bie, jak dwie zu­zu­le na cze­rem­szy, a w zam­ku było głu­cho, a na dwo­rze było ci­cho. –

Wy­pły­nął księ­życ na ob­ło­ki, i ja­sno świe­ci Świę­te­mu Pio­tro­wi i Paw­ło­wi, bo to dzień ich świę­ta ju­tro; dziś i na wi­wa­ty jan­czar­ki grzmia­ły, dziś im na wią­za­nie hor­dy har­co­wa­ły. A Za­po­ro­ża mo­łod­ce cze­ka­ją z wi­wa­tem, z wią­za­niem; na ju­tro, na ju­tro. W ko­za­czym i w lac­kim obo­zie rżą ko­nie, ko­py­ta­mi zie­mię ko­łu­pią, strzy­gą, uszy­ma, pa­szy nie chcą, a bez­u­stan­nie zry­wa­ją się jak do bie­gu. Ko­za­cy z La­cha­mi po brat­nie­mu gadu, gadu, o bo­jach roz­pra­wia­ją, a wciąż na nie­bo pa­trzą; oczy­ma chcie­li­by pchać księ­życ żeby prę­dzej so­bie pły­nął, oczy­ma świt roz­nie­cić, i dniem nie­bo za­bie­lić.

Koło na­mio­tu Ata­mań­skie­go ze­bra­ła się cała star­szy­zna. Trzech było La­chów: Ję­drzej Po­toc­ki, Straż­nik Ko­ron­ny, Sta­ni­sław Ja­bło­now­ski Oboź­ny i Lą­czyń­ski puł­kow­nik kró­lew­skiej dra­gon­ji; trój­ka to mę­żów ochrzczo­nych pro­chem i że­la­zem w boju. Sta­li tam i Suł­tan Gał­ga, i Nu­ra­dyn na­stęp­ca, i brat Pe­re­kop­skie­go Hana, dwor­nie z czte­re­ma Aga­mi i dwu­na­stą Mi­rza­mi. Pod­le nich: Oboź­ny ko­za­czy Ty­mo­fej No­sacz, cie­ka­wa i spryt­na sztucz­ka; raz tyl­ko spoj­rzy po polu, i wie gdzie pie­cho­tę, gdzie jaz­dę po­sta­wić. Cym­ba­li­sta Hre­ho­ry taki za-. sad­ny, że i z nie­dzwie­dziem mógł­by pójść w bo­ru­ki. Ste­fan Ja­chow­ski buń­czucz­ny, ro­sły chłop, a taki po­kaź­ny jak ogier mię­dzy ta­bu­nem. Cho­rą­ży Mi­chał Kul­ka. On bia­łe­go anio­ła no­sił przed woj­skiem ko­za­czem, a bia­ły anioł po pa­troń­sku i męz­twa i otu­chy mu do­da­wał. I Sa­mu­el Za­rad­ny Sę­dzia woj­sko­wy. Da­lej Ata­ma­ni ku­ren­ni Za­po­ro­ża i Puł­kow­ni­cy Ukra­iń­skie­go ko­zac­twa. Mię­dzy nimi byli: Je­rzy Hu­la­nic­ki o któ­rym ko­zac­two mówi: kie­dy on z nami, to bia­ły anioł nad nami, a wra­ża krew pod nami. Nie­mi­rycz ta­koż Je­rzy, Owruc­ki bo­ha­ter i z ser­ca i z do­stat­ku; on jak jego pra­oj­co­wie miru nie lubi, a bój to ko­cha. Le­śnic­ki naj­po­ufal­szy druh Boh­da­na Chmiel­nic­kie­go. Mi­chał Cha­nen­ko ko­cha­nie Za­po­ro­ża. Pa­weł Te­te­ra brat zla­szo­ne­go Se­me­na. Dwaj bra­cia Ser­ki zbroj­ni zna­cho­ro­wie Za­po­ro­ża, tu­ma­ny ja­kich świat nie wi­dział; oni jak gło­wą po­wró­żą to wszyst­kie ko­nie z ta­bu­nów Hana, wszyst­kie dzie­wi­ce z ha­re­mów na Ukra­inę prze­pro­wa­dzą; a jak sza­blą po­wró­żą, to dłu­gie lata będą ro­dzi­ły bi­sur­man­ki, nim na­ro­dzą tyle ludu ile wy­sie­ką,. Eu­sta­chy Ho­hol, Sa­ba­tyn, Pa­wo­ło­ski Czay­ka, Wo­ro­nicz, Zu­zu­licz, Or­lik, Za­po­roż­kie to pta­ki, po czaj­cze­mu ki­hi­czą, szpar­ko la­ta­ją jak so­ko­ły, a po or­le­mu dziu­bią. Sawa prze­sław­ny hu­la­ka, Paw­łen­ko ha­man na ży­dów, Zie­le­niec­ki i Pa­peń­ko gra­cze w krzy­we sza­ble. Ra­ko­cy z Sied­mio­gro­dzia­na­mi może o tem po­wie­dzieć; on po­pro­bo­wał co to się dzie­je z lu­dem Bo­żym, kie­dy oni go we­zmą po swo­je­mu w sza­ble. Kar­pen­ko ho­łu­biec czor­no­bre­wek, czy na teo­r­ba­nie za­drum­kać, czy uciąć w pry­siu­dy, met­ki, pra­wor­ny. Pro­sku­ra co sza­blą jak pro­skur­ką ob­dzie­la bła­ho­cze­styw­ców Mo­ska­li. Ku­nic­ki jak mruk po­sęp­ny, milcz­kiem słu­cha, milcz­kiem i bije. Mo­hy­ła krew Wo­ło­sza sko­za­cza­ła na Ukra­iń­skiej zie­mi, na tej zie­mi, na któ­rą ja­kie ziar­no pad­nie, czy Lach, czy Ru­sin, byle dwaj stry­jecz­ni bra­cia Het­mań­scy, Kon­stan­tyn i Da­niel Wy­how­scy; Kon­stan­tyn hoj­ny na zło­to i że­la­zo, jed­nem sie­je mię­dzy przy­ja­cioł, dru­giem mię­dzy wro­gów. Da­niel naj­kra­siw­szy mo­ło­dziec z ca­łej Ukra­iny, czy na ko­niu, czy to w tań­cu; ro­sły, skład­ny, siwe oczy, bia­łe ząb­ki, a ciem­ny wąs; li­cho nie chło­piec. Oj li­cha on na­ro­bił na Ukra­inie! za­py­tać dzie­wic, a co one na­ga­da­ją, to i wiek­by nie wy­star­czył du­da­rzom na śpie­wa­nie du­mek i o nim i po nim! a te­raz i sam smut­ny jak ukra­iń­ska dum­ka.

Wszy­scy cze­ka­li na roz­ka­zy Het­mań­skie. Przed wcho­dem na­mio­tu sta­li Asa­wu­ło­wie, Ma­ze­pa, paź Jana Ka­zi­mie­rza, ba­ła­mut Lasz­ki Se­na­tor­ki. Brzu­cho­wiec­ki za­pie­kły wróg lac­kich pan­ków, bo mu ojca, dzia­da i pra­dzia­da za­mor­do­wa­li; ale sio­strzan Het­mań­ski, ko­zak lu­bią­cy mat­kę Pol­skę, byle ona była bez pan­ków i wy­zu­wi­tów. Mło­dy Dasz­ko ple­mię Osta­fie­go Dasz­ko­wi­cza. Mo­żaj­ski Kniaź ru­skie­go szcze­pu. Ka­mień­ski i Kor­dysz. Ża­den z nich jesz­cze trzy­dziest­ki nie do­żył; wszy­scy sze­ściu ta­kie chłop­cy co to ha! czy dziew­czę w ho­łub­ce, czy wro­ga w sza­ble po­chwy­cić.

Pod na­mio­tem Het­mań­skim obi­tym po­wo­ło­czą, usła­nym ko­bier­ca­mi tu­rec­kie­mi, ob­wie­szo­nym bro­nią i ry­cer­skie­mi przy­bo­ra­mi, lśk­nią­ce­mi w sre­bro, zło­to i dro­gie ka­mie­nie, dwóch lu­dzi tyl­ko było.

Je­den dość słusz­ne­go wzro­stu, nie cień­ki, ale nie oty­ły, w samą mia­rę, po­sta­wy po­waż­nej, ale nie cheł­pli­wej; już prze­szło czter­dzie­ści lat prze­żył na świe­cie, ale ciem­ny włos jesz­cze się nie bie­lił, tyl­ko gdzie­nieg­dzie po­szro­niał szpa­ko­wa­ci­zną. Oczy ciem­ne, nie duże, ale błysz­czą­ce ogniem woli, i do­bre ła­god­no­ścią; czo­ło od­kry­te, po­god­ne, twarz ospą na­zna­czo­na. Jak nie w boju, to za­zwy­czaj osła­nia­ła się tę­sk­ną dum­ką, ale kie­dy spo­zie­rał na kogo, albo z kim roz­ma­wiał, to pół­u­śmiech twarz roz­mi­lał, jak gdy­by chciał ser­cem każ­de­go czę­sto­wać; i dla tego też ser­ca wszyst­kich ku so­bie gar­nął. Wąs ciem­ny pod­strzy­żo­ny mszył się na war­dze, a ręce miał małe i bia­łe, jak gdy­by nie do sza­bli były stwo­rzo­ne. Strój jego był skrom­ny, kon­tusz siwy kusy, żu­pan bia­ły, kra­sne sza­ra­wa­ry i kra­sne buty, ale z pasa zło­to jak­by ka­pa­ło; guz z sza­fi­ru ru­bi­na­mi ob­rzu­co­ny, w miej­scu za­ściesz­ki zmy­kał pod szy­ją ko­szu­lę. Przy ba­ra­niej czap­ce cza­ple pió­ro było przy­pię­te spin­ką z ja­skra­we­go bry­lan­tu, i t rę­ko­jeść krzy­wej sza­bli, i bu­ła­wa het­mań­ska, i buń­czuk na­sy­pem były na­sa­dzo­ne zło­tem i dro­gie­mi ka­mie­nia­mi. To był Jan Wy­how­ski.

Dru­gi niż­szy wzro­stem, cien­ki, smy­ko­wa­ty, oczu piw­nych, a ta­kich rzut­kich jak bły­ska­wi­ce; twa­rzy śnia­dej, a tak ru­cha­wej jak gdy­by była na sprę­ży­nach, wło­sy czar­nia­we i wąs czar­nia­wy; taki strój jak u Het­ma­na, ale nie wid­no na nim tyle zło­ta" i dro­gich ka­mie­ni, a ba­ra­nia czap­ka bez cza­ple­go pió­ra. To Piotr Do­ro­szen­ko, pi­sarz ko­za­czy­zny.

Pod tym na­mio­tem był stół, a na nim szka­tu­ła het­mań­ska z pa­pie­ra­mi, a pod­le nie­go trzy mie­dzia­ne becz­ki, ze­wnątrz wy­bie­la­ne, pod czo­pa­mi kon­wie: jed­na z mio­dem, dru­ga z wód­ką, a trze­cia z wi­nem. Były tam roz­tru­cha­ny i pu­ha­ry. Het­man pod swo­im na­mio­tem czę­sto­wał za­zwy­czaj star­szy­znę i ko­zac­two, ale te­raz nie czę­sto­wał Pana pi­sa­rza, tyl­ko na rę­kach spar­ty o stół słu­chał jego do­nie­sień.

– We wczo­raj­szej po­tycz­ce hor­da stra­ci­ła prze­szło pięć­set lu­dzi. Suł­tan Nu­ra­dyn mnie­ma, że w otwar­tem polu ani Mo­skwie, ani Kał­mu­kom sta­wić czo­ła nie może, chciał­by za­pu­ścić za­go­ny ku Pu­tyw­lo­wi.

– Za­pew­nie, nasz kraj nisz­czyć? Z tego nic nie bę­dzie. A ję­zy­ki i zbie­go­wie?

– Zbie­gów nie wie­lu, a wszy­scy zga­dza­ją się, że przy Ne­cza­ju i Cie­ciu­rze naj­star­sze ko­zac­two, wy­ćwi­czo­ne w boju.

– I na­sze się wpra­wi.

– W obo­zie mo­skiew­skim żoł­nier­stwo ocho­cze, Kniaź Tru­bec­ki chce bi­twy.

– To bę­dzie ją miał. – Po­my­ślał tro­chę. Coż Hu­la­nic­ki przy­wiózł?

– De­sna spo­koj­na, nie głę­bo­ka, w nie­któ­rych miej­scach moż­na w bród prze­pra­wić się, a most ja­koś nie­pew­nie stoi. Szpieg któ­ry wró­cił z mo­skiew­skie­go obo­zu, po­wia­da, że sam Tru­bec­ki boi się o most.

– Mniej­sza o most.– Za­tarł ręce. – Dać roz­kaz oboź­ne­mu, żeby wszyst­ko było go­to­we do bro­ni przed świ­tem.

– Star­szy­zna cze­ka.

– Hu­la­nic­kie­go pro­sić, a po­tem Suł­ta­na Nu­ra­dy­na. Pa­nom La­chom i Suł­ta­no­wi Gał­dze po­wie­dzieć, że za­raz będę z nimi.

Nie­dłu­go roz­ma­wiał z Hu­la­nic­kim i z Nu­ra­dy­nem; i je­den i dru­gi wy­szedł, i wprost uda­li się do swo­ich sta­no­wisk, a szli spiesz­nie. I sam Het­man wy­szedł przed na­miot.

Księ­życ świe­cił, niby sre­brem słał się po ste­pie. Het­man zdjął czap­kę, cza­ple pió­ro po­wja­ło, po­kło­nił się Pa­nom Star­szy­znie; wszy­scy czap­ki zdję­li. Gał­ga Suł­tan, Ago­wie i Mi­rzo­wie schy­li­li czo­ła, a pra­we dło­nie do le­we­go boku przy­ło­ży­li. Het­man na­krył gło­wę, i wszy­scy gło­wy na­kry­li.

Pa­no­wie bra­cia, ju­tro Bóg da spro­bu­je­my się z Mo­ska­lem; Mo­skal i licz­ny i męż­ny, ale i nam na ser­cach nie brak­nie, a ra­mion nie po­ża­łu­je­my. Pa­no­wie bra­cia, ci co do­wo­dzi­cie sta­rym żoł­nie­rzem, po­wiedz­cie im, niech w jed­nym dniu nie po­szka­pią sła­wy na­by­tej la­ta­mi. Ci co ma­cie pod sobą mło­dych żoł­nie­rzy, mów­cie im, że ju­tro w jed­nym dniu mogą na­być ta­kiej sła­wy, ja­kiej­by nie na­by­li i przez pięć­dzie­siąt lat bez­u­stan­nie wo­ju­jąc. A jed­ny i dru­dzi niech ba­czą na uczci­wość woj­sko­wą, na cześć i za­słu­gi ja­kich do­stą­pią przed Oj­czy­zną mat­ką i przed Kró­lem Je­go­mo­ścią. Pa­no­wie bra­cia, spra­wie­dli­wość przy nas, zwy­cięz­two dla nas! Weź­my się szcze­rze do ro­bo­ty, a i Bóg bę­dzie z nami.

Po tych sło­wach wszy­scy spoj­rze­li na Het­ma­na, na nie­bo i na swo­je sza­ble. Po­czem Het­man za­wo­łał:

– Ko­nia! –

W mig przy­pro­wa­dzo­no mu wro­ne­go ru­ma­ka, wsko­czył na koń; Oboź­ny No­sacz, dwaj Asa­wu­ło­wie Ma­ze­pa i Brzu­cho­wiec­ki ta­koż wsko­czy­li na swo­je ko­nie. Het­man jesz­cze raz po­kło­nił się star­szy­znie, i po­je­chał ob­jeż­dżać obóz.

Z pra­we­go skrzy­dła z po­mię­dzy ta­bo­rów su­nie się pie­sze­ko­zac­two, i pięć ty­się­cy się wy­su­nę­ło, przed nie­mna cze­le Hu­la­nic­ki. U pa­sów błysz­czą obo­siecz­ne sie­kie­ry, w ręku jed­ni nio­są sa­mo­pa­ły, dru­dzy ro­ha­ty­ny z ko­sa­mi opraw­ne­mi na pra­wiec. W pra­wo gdzieś się po­cią­gnę­li, a idą wil­czym cho­dem i jak wil­cy w ja­ru­gi się ci­sną. I z ta­tar­skie­go ko­sza mno­gie ta­bu­ny jaz­dy po­szła­pa­ły, a tak ci­cho, że tyl­ko sły­chać głu­chy sze­lest, niby pa­da­nie li­ścia w je­sie­ni, i po­brzę­ki­wa­nie niby świer­ka­nie ko­ni­ka po­lne­go: to po­dzwa­nia­nie wę­dzi­deł; tam­to gła­ska­nie szu­wa­ru ko­py­ta­mi koń­skie­mi.

Het­man po­wró­cił z ob­jaz­du, i wkrót­ce wszyst­ko uci­chło tak jak gdy­by nikt do ni­cze­go nie za­bie­rał się na ju­tro. Het­man usnąć nie mógł, tak mu się my­śli tło­czą a tło­czą do gło­wy, a wszyst­ko wo­jen­ne. Pod na­mio­tem mu dusz­no, wy­szedł przed na­miot o kil­ka­set kro­ków, i usiadł na go­łym ste­pie; pa­trzał to na księ­życ, to na step, a du­mał nie o księ­ży­cu, nie o ste­pie. W tem do­le­cia­ło mu do ucha drum­ka­nie teo­r­ba­nu i głos pie­śni:

Wyje wi­cher, Dnie­per szu­mi,

Ho, ho! orle to ro­zu­mie.

Z po­nad Dnie­pru or­ląt tro­je,

Szpar­ko leci, het na boje.

Wszyst­kie tro­je te­goż rodu,

Ho… ho! na krew wpraw­ne z mio­du.

W Ukra­inie bój się to­czy,

W Ukra­inie ptak ocho­czy.

Tam mo­gi­ła za mo­gi­łą,

Ho, ho! or­łom do­brze było.

Wro­gów siła, bój­ki hu­kiem.

Z sę­pem, z cza­plą, z wro­ną, z kru­kiem.

Tam Zu­zu­la ta­koż była.

Ho, ho! to to ptasz­ka miła;

Jed­no orle przy­wa­bi­ła,

I już wię­cej nie pu­ści­ła.

Dru­gie ta­koż tam zo­sta­ło,

Ho, ho! trze­cie spa­no­sza­ło.

Taj so­ko­łom rej przy­wo­dzi.

Taj i or­łów na bój wo­dzi.

Z pod nad Dnie­pru, z nad pa­do­la,

Ho… ho! orły swo­je woła,

Za or­ła­mi mat­ka pła­cze,

Za or­ła­mi oj­ciec kra­cze.

Szpar­ki orle, mój het­ma­nie,

Ho, ho! za­wierz w me ga­da­nie;

Taj w Zu­zu­li nie wierz sło­wa,

Bo to ptasz­ka, bia­ło­gło­wa .

Het­man wstał, okiem szu­kał śpie­wa­ka, i w tej stro­nie skąd sły­chać było drum­ka­nie ni­ko­go nie na­dy­bał, choć na ste­pie było ja­sno. Koło sie­bie spo­strzegł swo­ich dwóch bra­ci Kon­stan­ty­na i Da­nie­la.

– Sły­sze­li­ście?

– Sły­sze­li­śmy.

– A czy nie wi­dzi­cie tam kogo?

– Szu­ka­my okiem, a nie wi­dzi­my. –

Cza­ty wi­dać, ale ni­ko­go wię­cej na ste­pie; i trzej bra­cia wra­ca­li ku na­mio­tom, a księ­życ pły­nął swo­ją dro­gą.

Jesz­cze świt nie­wid­ny, tyl­ko ma­ja­cze­je niby, a już pan cym­ba­li­sta w ko­tły dzwo­ni. Ran­ny to pta­szek, dzi­siaj wszyst­kie pta­ki ste­pu uprze­dził: on wid­no cze­kał świ­tu z dum­ką: kto rano wsta­je, temu. Pan Bóg daje. I Ko­za­cy i La­cho­wie roz­czu­ma­nie­ni, żywo, żwa­wo bio­rą się do bro­ni i do koni. Suł­tan Gał­ga trzy razy od ucha sprał na­ha­jem srebr­ny ko­cioł; sre­bro dźwięk­nę­ło a hor­da wsko­czy­ła na koń.

Świt za­ja­śniał, dzień bia­ły za nim tuż. Orzeł zno­wu la­tał pod nie­bio­sa­mi i pa­trzał.

Kniaź Tru­bec­ki spra­wia szyk swo­je­go woj­ska; rat­nic­two pie­sze za ro­gat­ka­mi sta­je, na skrzy­dła ko­pij­ni­cy się wy­su­wa­ją, na koń sia­da­ją roty bo­jar­skie; kniaź Po­żar­ski aż ku mo­sto­wi po­cią­gnął swo­je puł­ki po nad samą rze­ką, na daw­nym ja­kimś prze­ko­pie usta­wił har­ma­ty, ta­bo­ra­mi wo­zów jak pło­tem się ogro­dził; a od Tru­bec­kie­go tyl­ko nie­sze­ro­ka smu­ga nad­brzeż­nej sia­no­żę­ci go prze­dzie­la. Ma­maj suł­tan Kał­mu­ków na koń

wsa­dził i po obu stro­nach mo­stu trzy­ma hor­dę w po­go­to­wiu do pusz­cze­nia na czam­buł. Z Ko­no­to­pów Iwan Ne­czaj pro­wa­dzi do mo­skiew­skie­go obo­zu puł­ki sta­re­go Ko­zac­twa: idą pod jego wo­dzą Hład­ki, Sko­ru­padz­ki, Bu­to­wicz, Apo­stoł, Sa­muj­ło­wicz, Krzy­ża­now­ski, puł­kow­ni­cy sta­rzy jesz­cze Boh­dan­ka Chmiel­nic­kie­go. Suną jak chmu­ra, a ile razy spoj­rzą w pra­wo, to tak za­su­mu­ją, że aż or­ło­wi smut­no na nich pa­trzeć. Mar­cin Cie­ciu­ra zo­stał w ko­no­top­skim zam­ku w od­wo­dzie; tak ka­zał kniaź Tru­bec­ki.

W gó­rze rze­ki od Ta­ru­czy, głę­bo­kim prze­ko­pem, świe­żo wy­rzu­co­nym, tłum zbroj­ne­go ludu do­su­nął się aż do sa­mej wody; przed tym tłu­mem ta­tar­ska hor­da sła­nia się to w lewo, to w pra­wo, jak fale mor­skie, nim się roz­ko­ły­szą, i po­czną ta­bu­na­mi bał­wa­nów ska­kać; i na pra­wy brzeg De­sny hor­da prze­bra­ła się ta­koż, jak rą­bem oczom tych co z zie­mi pa­trzą, za­kry­wa co tłum pie­sze­go ludu robi; ale orzeł z pod nie­bios wszyst­ko wi­dzi.

Hu­la­nic­ki ze swo­imi zer­k­nął okiem ku mo­sto­wi, sam po­pro­bo­wał dna, we­br­nął w wodę po pas, po szy­ję, wy­szedł i mach­nął ręką. W duch Ko­zac­two ko­pi­ce sia­na, ocze­ret, ło­zi­nę wa­li­ło w rze­kę, i cal­cem zie­mi przy­kry­wa­ło. Ko­bot­ni­cy to ocho­czy, gro­ble umie­ją sy­pać, bo tam będą za­staw­ki nie na młyn, ale na mo­skiew­ską jaz­dę.

Już gdzie­nieg­dzie Kał­mu­cy z Ta­ta­ra­mi, jak char­cia­ki przy­ska­ku­ją do sie­bie na harc, kie­dy Hu­la­nic­ki prze­mó­wił do Nu­ra­dy­na:

– Suł­ta­nie Nu­ra­dy­nie, bra­cie wo­jen­ny, weź dwa­dzie­ścia Ko­za­ków; a na so­ko­lich bach­ma­tach pchnij w górę ku Ta­ru­czy. Niech w ta­bo­rze wszyst­kie za­staw­ki zrzu­cą, niech gro­ble roz­ko­pu­ją. Wody, wody nam trze­ba, żeby na­sze mły­ny po­meł­ły. – Ob­ró­cił się do Ko­zac­twa: Nuże bra­cia, tu­taj tro­chę dro­gę dla wody prze­ko­pać – wska­zał ręką na smu­gę – że­by­śmy po­meł­li Mo­skwę.

Tłum Ta­ta­rów czwa­łem kop­nął się w górę, mi­rzo­wie na ich cze­le; i nowa dro­ga dla wody się żło­bi­ła, i gro­bla jak na droż­dżach ro­sła.

Słoń­ce wze­szło. Po raz dru­gi, po raz trze­ci cym­ba­li­sta, za­dzwo­nił w ko­tły. Het­man na ko­niu, bój za­wie­trzył, bój wy­pa­trzył. Oczy u nie­go iskrzą­ce jak pro­mie­nie słoń­ca, a twarz ja­sna jak samo słoń­ce. Puł­kow­ni­cy przed puł­ka­mi, ata­ma­ni ku­ren­ni przed ku­re­nia­mi sto­ją. Za nim je­dzie star­szy­zna, a na jej cze­le pan Pi­sarz. Wło­sień buń­czu­ka drże się od wia­tru, bia­ły Anioł ką­pie się w czer­wo­nej cho­rą­gwi; tuż przy nim asa­wu­ło­wie na ko­niach ha­sa­ją, sami wer­t­cy, oczy i uszy do Het­ma­ni na­sta­wi­li, a ko­nie pod nimi wrą ki­piącz­ką ognia.

Pi­sarz we­dle woli Het­ma­na spra­wił woj­sko. Pra­we skrzy­dło Po­toc­ki z hu­sa­rza­mi trzy­mał, Het­man cześć go­ścin­no­ści La­chom od­dał; przy nim pan­cer­ne cho­rą­gwie pod Ja­bło­now­skim; za nim w od­wo­dzie Łą­czyń­skie­go dra­gon­ja, i cała hor­da Gał­gi Suł­ta­na po­usta­wia­na ka­za­na­mi, a do­wódz­two nad tem skrzy­dłem miał Po­toc­ki.

Na le­wem skrzy­dle z re­je­stro­wą jaz­dą stał Da­niel Wy­how­ski, na wil­cza­tym ko­niu z czar­ną prę­gą, oko w oko pa­trzał szwa­gro­wi Ne­cza­jo­wi. Obo nie­go pie­sze ta­bo­ry, pod Nie­mi­ry­czem Le­snic­kim, Sową, Paw­łen­kiem i Ho­ho­lem. Z tyłu w od­wo­dzie jaz­da Hu­mań­ska pod Zie­le­niec­kim i Po­peń­kiem, i tam do­wo­dził oboź­ny No­sacz. Het­man Ko­zac­two wy­sta­wił, żeby krwi wła­snej nie wie­le się lało.

Rdzeń bi­twy sta­no­wi­ło szes­na­ście ty­się­cy kon­nych Za­po­roż­ców, ku­re­nia­mi w pół­księ­życ usta­wio­nych. Cha­nen­ko im wa­ta­żył, a za nim Mo­hy­ła, Te­te­ra, Kon­stan­tyn Wy­how­ski, oba Ser­ki, Sam­ka, Czay­ka, Wo­ro­nicz, Zu­zu­licz, i inne pta­ki Źa­po­ro­ża, wszyst­kie ocho­cze do lotu, wszyst­kie dra­pież­ne na krew. Przed nie­mi ośm har­ma­tek pod nad­zo­rem Ku­nic­kie­go, a za nie­mi resz­ta pie­cho­ty pod za­rzą­dem Pro­sku­ry, i lu­zac­two w ta­bo­ry po­zbie­ra­ne. Sam Het­man temu rdze­nio­wi bi­twy przy­wo­dził.

Sko­ro Het­man przy­je­chał przed woj­sko, sta­nął, ob­ró­cił się… ku wscho­dzą­ce­mu słoń­cu, zdjął czap­kę., gło­wę po­chy­lił:

– Ho­spo­dy Boże, po­my­łuj nas!

I całe Ko­zac­two czap­ki rzu­ci­ło, i Bogu się kło­ni­ło i za­wo­ła­ło:

– Ho­spo­dy Boże! po­my­łuj nas! La­cho­wie po swo­je­mu się ode­zwa­li:

– Pa­nie Boże, zmi­łuj się nad nami. –

Het­man na­dział czap­kę, i Ko­za­cy czap­ki na­dzia­li. Het­man jak bia­ło­zor w pra­wo, w lewo zer­k­nął po polu okiem. Nu­ra­dy­na hor­dy już czam­bu­łu­ją. Het­ma­no­wi na sło­wa nie czas; krzy­wą sza­blą po czap­ce stuk­nął, zna­ny to znak, asa­wu­ło­wie po­sko­czy­li koń­mi kso­bie, od sie­bie, i całe woj­sko ru­szy­ło z miej­sca; zie­mia jęk­nę­ła, po­wie­trze za­dźwię­cza­ło, i zie­mia ję­czy, i po­wie­trze szu­mi w uszy Mo­skwie.

Dziw! dziw Mo­skwie! De­sna ci­cha, spo­koj­na, roz­hu­la­ła się; wy­sko­czy­ła z łoża, i tasz­czy się smu­gą sia­no­żę­ci, i leje się w Po­żar­kie­go obóz; rat­nic­two w trwo­dze, pusz­ka­rze har­mat od­bie­ga­ją; a tu Za­po­ro­żec idzie, La­chy idą, i Hu­la­nic­ki ze swo­jem Ko­zac­twem bie­ży do mo­stu.

Tru­bec­ki w pole swo­ich wy­pro­wa­dza. Już ko­pij­ni­cy zwar­li się z pan­cer­ny­mi i hu­sa­rza­mi, i wstecz od sie­bie od­sko­czy­li. Już i na lewo dwaj szwa­gro­wie pierw­szy po­ca­łu­nek so­bie dali, kie­dy za­gra­ły ko­za­cze har­ma­ty, bry­znę­ły raz, dru­gi i trze­ci. Mo­skwa przy ro­gat­kach się kupi, chłop do chło­pa się ści­ska, jak mur stoi. Tru­bec­ki na prze­dzie ser­ca do­da­je, a Za­po­ro­że idzie

Chwil­ką har­ma­ty umil­kły, dym się roz­wiał. Wid­no jak Het­man trzy razy cza­plo pió­ro sza­blą po­gła­skał, ko­niem kop­nął, i wszyst­kie ku­re­nie z ko­py­ta po­mknę­ły, a mo­łod­ce w usta kla­snę­li.

– Sła­wa Bohu! sła­wa Bohu!

I La­chy po swo­je­mu prą, i re­je­strow­ce prą.

Ko­pij­ni­cy i roty bo­jar­skie zwi­nę­li się za rat­ni­ków; rat­ni­cy drżą w ko­la­nach, a od­dy­chać im trud­no, tak wi­cher na nich prze; z sa­mo­pa­łów palą, na­sta­wi­li ro­ha­ty­ny. Tru­bec­ki le­d­wie wy­krzyk­nąć może: Stać!

Tak i jemu w pier­siach za­pie­ra głos; a Za­po­ro­że tasz­czy się; za nie­mi, przed nie­mi, w oko­ło nich tu­man, za ku­rzem świa­ta bo­że­go nie wi­dać. Już na ro­gat­ki wska­ku­ją, przez ro­gat­ki wsko­czy­li, kolą, sie­ką Mo­skwę, a po dja­ble­mu wrzesz­czą. Mo­skwa bro­ni się, pada, w wodę ska­cze, i ję­czy w nie­bow­rza­ski. Ztam­tąd taki wrzask i jęk, jak gdy­by pie­kło na zie­mi wy­brnę­ło, a tak się wszyst­ko mie­sza, taki dym ku­rzu, że i orle oko tam nic przej­rzeć nie zdo­ła.

Ale na mo­ście to wid­no. Aki­nof, Po­żar­ski prze­bra­li się z garst­ką na tam­tą stro­nę rze­ki, a resz­tę Hu­la­nic­ki za­chwy­cił ze swo­imi, mor­du­je i topi. Łą­czyń­skie­go dra­gon­ja jak do nur­ków, do pły­wa­ją­cych pali, a Nu­ra­dy­na hor­da roz­go­niw­szy na czte­ry wia­try Kał­mu­ków, chwy­ta w ja­syr, któ­ry się wy­mknie z pod ko­za­cze­go noża, albo z pod lac­kiej kul­ki.

Na le­wem skrzy­dle nie tak się dzia­ło. Sta­ry Ne­czaj ta­bo­rem się ob­sło­nił i kro­ku nie ustą­pił. Dar­mo No­sacz i jaz­dą na­cie­rał, i pie­cho­tę pod­pro­wa­dzał; Ne­czaj nie ka­zał z sa­mo­pa­łów pa­lić, ale zje­żać się ko­sa­mi ro­ha­tyn. Da­niel Wo­how­ski ze swo­imi mo­skiew­skich ko­pij­ni­ków za­jął, i tlukł na zgni­łe jabł­ko. Le­snic­ki wpadł na pułk Po­żar­skie­go przy­by­ły w po­moc Ko­zac­twu, i tam ocho­cił się do woli, a resz­tę No­sacz wy­pro­wa­dził z ta­bo­ru, i wiódł wprost na Ko­sac­two Ne­cza­ja; jaz­da Po­peń­ka i Zie­le­nic­kie­go szła za nie­mi. Ko­zac­two z Ko­zac­twem mia­ło się krwa­wić brat­ni­mi rę­ko­ma.

Nad obo­zem Tru­bec­kie­go już tro­chę prze­ja­śnia­ło. Rat­ni­cy broń rzu­ca­ją, a Ko­za­cy i La­chy kolą, sie­ką, ży­wych lu­dzi do Ja­sy­ra Ta­ta­rom nie dają. I nowe i sta­re ko­ry­to De­sny to­pią-cemi się ludź­mi za­su­te. Hu­la­nic­ki już nie tyl­ko na mo­ście topi, ale i za most się prze­brał, i swo­im po­zwo­lił po brze­gach hu­lać; i ko­nie bez jezd­ców ta­bu­na­mi bie­ga­ją, a De­sna pły­nie, mije tru­py i nu­rza to­piel­ców.

Wid­no już i cza­ple pió­ro Het­ma­na. Wy­brnął z rze­zi; przy nim nie wszy­scy As­sa­wu­ło­wie, a Star­szy­zna po­ma­leń­ku się ścią­ga ta­goż z rze­zi. Żwa­wo ob­rzu­cił wzro­kiem po polu.

– Ma­ze­pa, niech Pro­sku­ra tu ze swo­imi przyj­dzie zro­bić ład, a żwa­wo. –

Ma­ze­pa po­sko­czył ko­niem.

– Pa­nie Pi­sa­rzu, Ata­ma­ni Ku­ren­ni niech Ku­re­nie zbie­ra­ją. Do­ro­szen­ko zwi­nął ko­niem i po­je­chał.

– Kor­dysz, pa­nów La­chów pro­sić, niech na swo­ich każą trą­bić do po­rząd­ku. –

Kor­dysz jak bły­ska­wi­ca ko­niem po­ko­cił.

– Gdzie Brzu­cho­wiec­ki?

– Ot je­dzie. –

Brzu­cho­wiec­ki wiózł przed sobą knia­zia Tru­bec­kię­go ran­ne­go. Het­man ujął jeń­ca za rękę.

– Knia­ziu, losy bi­twy w mocy Bo­żej. Ka­mień­ski, miej sta­ra­nie o Knia­ziu, jak o mnie sa­mym. A ty Brzu­cho­wiec­ki, weź jaz­dę Po­peń­ka i Zie­le­niec­kie­go, całą hor­dę Suł­ta­na Gał­gi; prze­brać się za rze­kę, i w po­goń za temi co ucie­kli; tyl­ko nie czam­bu­ło­wać po wio­skach, ale wro­ga tę­pić. Ro­zu­miesz.

– Ro­zu­miem – dzi­ko Brzu­cho­wiec­ki mruk­nął, i za­ciął ko­nia na­ha­jem jak gdy­by mu chciał bok prze­ciąć, a koń tak wy­sko­czył, jak gdy­by go darł ze skó­ry.

Tru­bec­ki ran­ny mil­czał, a het­man ze star­szy­zną i z dwo­ma Ku­re­nia­mi tyl­ko po­sko­czył ku Ko­zac­twu Ne­cza­ja.

Het­man ska­kał ko­niem po sa­mym przo­dzie, cza­ple pió­ro ku Ko­zac­twu po­wie­wa­ło, a wiatr jak gdy­by na­umyśl­nie bia­łym anio­łem i kra­sną cho­rą­gwią wjał w oczy Ko­zac­twu. Oni na to pa­trzą, pa­trzą i na bra­ci idą­cych na nich. Smut­no im, ale broń go­to­wą trzy­ma­ją. Ne­czaj nie wy­trzy­mał, krzyk­nął:

– Na dół ro­ha­ty­ny. –

I sam wy­sko­czył z ta­bo­ra, biegł ku het­ma­no­wi, i za­dy­sza­nym gło­sem wo­łał:

– Niech żyje nasz Het­man! –

Het­man zsiadł z ko­nia, ści­skał się z Ne­cza­jem, i coś mu szep­nął w ucho, ale bli­scy tyl­ko ko­niec do­sły­sze­li.

– Com przy­rzekł, to do­trzy­mam.–

Ko­za­cy się bra­ta­li i wo­ła­li:

– Niech żyje nasz Het­man!– Het­man już zno­wu na ko­niu.

– A gdzie Mar­cin Cie­ciu­ra?

– W Ko­no­to­pie. – Od­po­wie­dział Ne­czaj i pa­trzył w oczy Het­ma­no­wi, jak gdy­by chciał jesz­cze coś mó­wić.

– Bra­cie Ne­cza­ju, twój lud świe­ży, nie­zmor­do­wa­ny; ru­szysz do Ko­no­top. Da­niel Wy­how­ski z jaz­dą pój­dzie pod two­je roz­ka­zy. Oszczę­dzać krew brat­nią; ztam­tąd pój­dziesz pod Pu­ty­wel, tam się złą­czy­my.

Het­man od­wró­cił się i po­je­chał, a Ne­cza­jo­wi łzy w oczach na sa­me­go dja­bła, i zro­bię co ty ka­żesz Oj­cze

Het­ma­nie, już my te­raz do śmier­ci się nie roz­łą­czy­my; taki Iwaś­ko jak za­wsze był: to mi czło­wiek.

Już w po­cho­dzie po kil­ka razy ści­skał Da­nie­la.

–'Two­ja He­le­na zdro­wa jak ryb­ka; pła­cze, ale oczów nie wy­pła­cze, jesz­cze będą ład­niej­sze jak cie­bie zo­ba­czy. A tego psa Cie­ciu­rę na haku za­wie­szę.

Da­niel mało py­tał o He­le­nę, ale tak mu śpiesz­no było, że rad­by całe Ko­zac­two za­brać na wil­cza­te­go, i z niem der­nąć do Ko­no­to­pa su­ma­kiem, so­ko­łem.

Słoń­ce już do­brze ku za­cho­do­wi się mia­ło; rzeź usta­ła. Ta­tar­stwo nie wie­le sztuk na­spę­dza­ło do Ja­sy­ra, ale mat­ka zie­mia to mia­ła tru­pów taki huk, że stu kar­bo­wych jed­ne­go dnia­by ich prze­li­czyć nie mo­gło. De­sna czer­wo­na od krwi, a tru­py ku­pa­mi jak spła­wy plusz­czą się po wo­dzie; gdzie­nieg­dzie już i w gro­ble się po­sku­pia­ły.

Har­ma­ty bu­rzą­ce, bro­ni siła, siła koni, na­mio­ty, sprzę­ty, przy­bo­ry, wszyst­ko to się w łu­pie do­sta­ło. Trzy­sta cho­rą­giew, a mię­dzy nie­mi cho­rą­giew car­ska i srebr­ne ko­tły car­skie pod na­miot het­mań­ski zno­szo­no, a Het­ma­na tam nie było. On był przy umie­ra­ją­cym Knia­ziu Tru­bec­kim. I ostat­nie sło­wa ko­na­ją­ce­go Knia­zia, po ża­ło­bie nad stra­co­nem woj­skiem, po ża­ło­bie nad pierw­szą prze­gra­ną, były do Het­ma­na: – Bóg ci za­płać! –

Het­man wy­szedł stam­tąd, ale już nic ta­kich ja­skra­wych oczów, nie ta­kiej ja­snej twa­rzy. Po swo­je­mu tę­sk­ną dum­ką, się osnuł. Ka­zał ran­nym da­wać sta­ra­nie, i prze­pa­try­wał swo­je woj­sko. Pyta o Dasz­ka: a Dasz­ko­wą sza­blę mu przy­nie­sio­no. Dasz­ko­wi już nią nie bły­skać po tym tu świe­cie!

Pyta o Mo­żaj­skie­go: i ko­nia Mo­żaj­skie­go mu przy­pro­wa­dzo­no. Już Mo­żaj­skie­mu na nim nie ha­sać po tym tu świe­cie!

Pyta o to­wa­rzy­szów Za­po­ro­ża, o mo­łodź­ców Ukra­iny, o bra­ci La­chów; któ­re­go tyl­ko oko jego szu­ka, a nie na­dy­bu­je, a jemu mó­wią, że już się z nimi nie spo­tka na tym tu świe­cie.

Schy­lił czo­ło ku zie­mi, i cza­ple pió­ro ku zie­mi się kło­ni­ło, krzy­wa sza­bla drze­ma­ła w po­chwie, a oczy­ma nie pa­trzał na Ko­zac­two, tyl­ko tę­sk­nym gło­sem rzekł:

– Bra­cia, grze­bać cia­ła, sy­pać mo­gi­ły. –

O wnet wszy­scy ko­pa­li domy wiecz­ne­go spo­czyn­ku i sy­pa­li zam­ki mo­gi­ły, dla sła­wy ko­za­czej, dla uczci­wo­ści woj­sko­wej, dla pa­mię­ci ludz­kiej.

Ka­pła­ni Boży świę­ci­li mo­gi­ły, lud zbroj­ny się mo­dlił, i Het­man się mo­dlił z od­kry­tą gło­wą.

Słoń­ce już już za­pa­da­ło za zie­mię, i jak gdy­by umyśl­nie chwil­kę pół twa­rzą się za­trzy­ma­ło. Nad De­sną, i po ste­pie orły kra­ka­ły na do­bra­noc – i słoń­cu i su­te­mu ży­ro­wi: Do ju­tra! Do ju­tra! Całe woj­sko było pod bro­nią, i na ko­niach. 1 Het­man na ko­niu. Ostat­ni pro­mień słoń­ca cze­piał się po cza­plem pió­rze, twarz Het­ma­na była we­sel­sza, spra­wił woj­sko, mach­nął ręką, i po­szli w po­chód ku Pu­tyw­lo­wi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: