- promocja
Hillary. Historia alternatywna - ebook
Hillary. Historia alternatywna - ebook
Bestseller „New York Timesa”, jedna z najlepszych książek roku według „New Yorkera”, „NPR”, „The Washington Post”, „Marie Claire”, „Cosmopolitan”, „Town & Country” i „New York Post”!
OŚWIADCZYŁ SIĘ. ONA POWIEDZIAŁA NIE. I TO ZMIENIŁO JEJ ŻYCIE NA ZAWSZE.
W roku 1971 Hillary Rodham jest młodą, obiecującą studentką prawa na Yale, o której przemówieniu podczas ceremonii rozdania dyplomów w college’u Wellesley pisał sam magazyn „Life”. Aktywnie angażuje się w studenckie życie polityczne i konsekwentnie walczy o prawa kobiet. I wtedy poznaje przystojnego, charyzmatycznego Billa Clintona, który przyjechał z południa Stanów, żeby także studiować prawo. Mimo młodego wieku Bill planuje już swoją przyszłą karierę polityczną. Między dwojgiem młodych ludzi rodzi się głęboka więź intelektualna, emocjonalna i fizyczna, jakiej żadne z nich nigdy wcześniej nie doświadczyło.
W prawdziwym świecie Hillary pojechała razem z Billem do Arkansas, a on kilkakrotnie prosił ją o rękę. Choć z początku odmawiała, w końcu, jak wszyscy wiemy, przyjęła oświadczyny i stała się znaną na całym świecie Hillary Clinton.
Ale w powieści Curtis Sittenfield, będącej prawdziwym popisem wyobraźni pisarki, Hillary wybiera inną drogę. Nie mogąc się wyzbyć swych wątpliwości wobec Billa, decyduje się na bolesne rozstanie i opuszcza Arkansas. Przez kolejnych czterdzieści lat przeciera swój własny szlak, zarówno w życiu publicznym, jak i prywatnym. Los sprawi, że ścieżki jej i Billa przetną się jeszcze nie raz, przywodząc na myśl pytania o konsekwencje wyborów, jakich podczas podróży przez życie dokonuje każdy z nas.
Autorka brawurowo przeplata prawdę historyczną z fikcją literacką, tworząc intrygującą i błyskotliwą opowieść na miarę naszych czasów.
Sittenfeld serwuje nam literackie katharsis, stanowiące antidotum na autentyczne problemy, z którymi zmagają się kobiety w Ameryce rozdartej przez toksyczne podziały. „Booklist”
Piekielnie inteligenta zabawa w „co by był, gdyby”. – „O: The Oprah Magazine”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-230-1 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
31 MAJA 1969
To uczucie towarzyszyło mi zawsze, kiedy przemawiałam przed większym audytorium. Czasem pojawiało się też w mniej oficjalnych, ale równie ważnych sytuacjach o potencjalnie dalekosiężnych dla mnie konsekwencjach – takich jak na przykład egzaminy na prawo, które zdawałam w jednej z sal Uniwersytetu Harvarda. Było to coś na kształt pełnego koncentracji wyczekiwania, ciężaru zalegającego na dnie klatki piersiowej, u którego źródeł nigdy jednak nie leżało zdenerwowanie. Zawsze byłam świetnie przygotowana i wiedziałam, że dam radę. Dlatego owo uczucie stanowiło swego rodzaju mieszaninę głębokiego przekonania o własnej kompetencji i pewności, że za chwilę dokonam wyczynu, który dla większości osób wedle ich własnego mniemania – niezależnie od tego, czy było to mniemanie słuszne, czy nie – pozostawał poza zasięgiem ich możliwości. I właśnie z tej świadomości wynikał trzeci element składowy doświadczanego przeze mnie uczucia: samotność – samotność kogoś, kto wie, że jest w czymś naprawdę dobry.
Uroczystość rozdania dyplomów w Wellesley College odbywała się na trawniku przed biblioteką. Zgodnie z planem miałam przemawiać po senatorze Edwardzie Brooke’u z Massachusetts. Słuchałam go, siedząc w swojej czarnej szacie i czapce absolwenckiej na specjalnie wzniesionej na tę okazję scenie. Mój ojciec, który przyjechał z Park Ridge bez mamy i braci, zajął miejsce w jednym z tylnych rzędów. W historii Wellesley nigdy dotąd żadna studentka nie występowała podczas ceremonii rozdania dyplomów. Ja miałam być pierwsza.
Poprzedniej nocy spałam niewiele, spędzając czas głównie na przygotowywaniu przemowy i oddawaniu się nostalgicznym wspomnieniom. Choć ostatnie cztery lata były wyjątkowo burzliwe, moja uczelnia zdołała pozostać instytucją żenująco wręcz oderwaną od rzeczywistości. Mimo to uwielbiałam studiować w Wellesley. Uwielbiałam zielone trawniki i jezioro, uwielbiałam wykończone boazerią sale, gdzie słuchałam wykładów o Spinozie i mechanice kwantowej i gdzie wyjaśniałam, co to znaczy żyć w sprawiedliwym społeczeństwie. No i uwielbiałam swoje przyjaciółki, które za chwilę miały się rozejść, każda w inną stronę.
Przemówienie Edwarda Brooke’a powoli zmierzało ku końcowi, ale senator jakoś jeszcze nie odniósł się wprost ani do ostatnich zamachów, ani do protestów, ani do ruchu na rzecz praw obywatelskich, ani do wojny w Wietnamie. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że poruszenie wszystkich tych kwestii to moje zadanie. Prawdę mówiąc, wiedziałam o tym o wiele wcześniej. I to właśnie dlatego razem z koleżankami z roku forsowałyśmy pomysł zabrania głosu podczas ceremonii przez studentkę. Jednak przemówienie, które miałam przygotowane, wydało mi się nagle zupełnie nieadekwatne. Zrozumiałam, że muszę zacząć od kontry, pokoleniowej kontry wobec wymijającego charakteru wypowiedzi senatora. A ponieważ to ja stałam dziś na scenie, na mnie spoczywał ten obowiązek.
Rektor Ruth Adams przedstawiła mnie jako absolwentkę politologii, przewodniczącą samorządu studenckiego oraz – być może było to z jej strony ostrzeżenie, a może raczej pobożne życzenie – „pogodną, dobroduszną koleżankę, w towarzystwie której każda z nas czuje się dobrze”.
Tych kilka kroków, które dzieliły mnie od mównicy, zdawało się ciągnąć w nieskończoność. A potem nagle było po wszystkim. Cały ten rozdział dobiegł końca. Spojrzałam na widownię. Przede mną siedziało tak wiele osób, w większości same nieznajome twarze i tylko parę bliskich przyjaciółek. Rozpoczęłam przemowę słowami:
– Jak podkreśliła pani Adams, za co jestem jej wdzięczna, mówię dziś w imieniu każdej z nas, w imieniu wszystkich czterystu obecnych tu absolwentek. Po raz kolejny występuję z tak dobrze znanej mi pozycji, pozycji reakcji, którą już jakiś czas temu przyjęło całe nasze pokolenie. Jeszcze nie mamy w ręku oręża, jakim są przywództwo i władza, ale możemy korzystać z niezbędnego narzędzia konstruktywnej krytyki w postaci protestu. Dlatego pozwólcie, że w pierwszej kolejności krótko odniosę się do niektórych fragmentów przemówienia senatora Brooke’a. Zajmie to tylko chwilę, ponieważ mam jeszcze do wygłoszenia mowę, którą przygotowałam. Problem z empatią w dużej mierze polega na tym, że samym zrozumieniem dla szczytnych celów niczego nie zdziałamy. Widzieliśmy już wiele empatii, widzieliśmy też wiele współczucia, ale mamy świadomość, że ci, którzy nami rządzą, postrzegają politykę jako sztukę uprawiania tego, co możliwe. Natomiast wyzwaniem na dziś jest uprawianie polityki jako sztuki czynienia możliwym tego, co wydaje się niemożliwe.
Wyczułam pewne poruszenie, wśród zebranych doszło do swego rodzaju rozłamu: jedni odebrali połajankę z ust studentki pod adresem senatora jako przejaw braku szacunku, drudzy, zważywszy na okoliczności, uznali ją za godną podziwu. Oczywiście byli też tacy – prawdopodobnie stanowiący znakomitą większość – którzy w ogóle nie zwrócili uwagi na to, co powiedziałam; bo tacy znajdą się zawsze. A jednak moje słowa bez wątpienia podzieliły ludzi i skłamałabym, mówiąc, że nie dodało mi to wigoru.
Wiedziałam, że reszta przemówienia będzie co najmniej dobra, może nawet świetna – nad tym, żeby wyszło dobrze, miałam pełną kontrolę, natomiast żeby wypaść świetnie, potrzebowałam informacji zwrotnej w postaci energii krążącej między mną a słuchaczami, dlatego osiągnięcie takiego efektu było znacznie bardziej niepewne. Nie miałam pojęcia, że moje wystąpienie, najprawdopodobniej za sprawą improwizowanego wstępu, zostanie nagrodzone przez koleżanki owacją na stojąco; nie miałam pojęcia, że owacja na stojąco urazi wielu rodziców, a nawet wzbudzi w nich gniew, w niektórych przypadkach pozostając kością rodzinnej niezgody na długie lata (po wszystkim mój ojciec rzucił szyderczo: „Przemawiałaś jak jakaś hipiska!”), a już na pewno nie miałam pojęcia, że moim wystąpieniem zainteresują się media, w tym magazyn „Life”. Pamiętam jednak wyraźnie towarzyszące mi wówczas uczucie: pełne skupienia wyczekiwanie, świadomość własnych kompetencji i samotność. Doskonale wiedziałam, jak postrzegają mnie inne absolwentki oraz członkowie ich rodzin – jako stojącą na mównicy młodą, pewną siebie idealistkę – choć przecież tkwiłam we własnym ciele, byłam sobą i słyszałam swój głos niosący się echem przez zieleń uczelnianego trawnika. W tamtym momencie niczym w soczewce skupiło się we mnie jednocześnie wyobrażenie innych o tym, kim jestem, i to, kim naprawdę byłam. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że doznałam wtedy olśnienia, gdyż po raz pierwszy tak wyraźnie dostrzegłam coś, co przeczuwałam już wcześniej: swoją wyjątkową przyszłość.