Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Historia bez cenzury 7. Ludzie to idioci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia bez cenzury 7. Ludzie to idioci - ebook

Ludzie to najlepszy gatunek we wszechświecie? Taaaa, jasne….

Ostrzeżenie!

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla dzieci oraz kontrowersyjne skróty myślowe. Jeśli jest to dla ciebie poważny problem, zrezygnuj z dalszego czytania… chociaż pewnie będziesz żałować.

Robimy głupie rzeczy, podejmujemy kretyńskie decyzje, nasi naukowcy są pacanami, a władcy to patentowane gamonie. Czas powiedzieć sobie prawdę – ludzie to idioci. A skoro tak, to zadajmy sobie pytanie – jakim cudem ludzkość jeszcze istnieje?! Czas na nową historię bez cenzury – tym razem o nas samych, największych głąbach w galaktyce 😊

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8892-8
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Idiotą to ty jesteś, Drewniak. Albo masz problemy z pamięcią, bo sam we wstępie do poprzedniej książki stwierdziłeś, że nie można oceniać ludzi z przeszłości według współczesnych standardów! A teraz masz czelność opisywać różne zagadnienia z historii i nazywać ludzi z tamtych czasów idiotami?!” – nie zdziwię się, jeśli ktoś po zobaczeniu tytułu tej książki, a tym bardziej po zapoznaniu się ze spisem treści, tak właśnie pomyśli. Pozwólcie jednak, że się usprawiedliwię. Bo to nie tak, że nie można ludzi z przeszłości nazywać idiotami, kretynami czy psychopatami. Po pierwsze, gdyby to było złe, to Bóg by inaczej świat stworzył1. Po drugie, faktycznie wiele rzeczy było w przeszłości w pełni akceptowalne kulturowo albo wymuszone aktualną sytuacją życiowo-polityczną (choćby mordowanie konkurentów w walce o tron, bo w innym wypadku oni nie zawahają się zabić nas), i choć takie sprawy dziś by nie uszły, to wtedy uchodziły. I możemy się z tym tylko pogodzić.

Są natomiast pewne postawy, które zawsze – niezależnie od epoki – sprawiają, że prezentujący je ludzie zasługują na nazwanie właśnie idiotami, bałwanami, debilami i tak dalej. Jakie? Ignorancja, chciwość, kurczowe trzymanie się tradycji albo używanie jej (podobnie jak religii) tylko jako narzędzia politycznego. Idiotami można też nazwać osoby, od których zależą losy setek, a czasem nawet milionów ludzi, a które traktują ich jak króliki doświadczalne w swoich eksperymentach medycznych albo ekonomicznych. Ta książka w dużej mierze skupia się właśnie na takich przypadkach. Choć oczywiście nie tylko.

Spotkacie tutaj kilku wyjątkowych pechowców, ale też całe teorie czy idee, nazwane po imieniu. I nie są to imiona pochlebne. Ale czy choćby samą ideę wojny można nazwać inaczej niż właśnie idiotyzmem? Przychodzi mi to zresztą pisać, kiedy mija rok od ataku Rosji na Ukrainę 24 lutego 2022 roku. Ten konflikt wybudził z błogiego, beztroskiego letargu nie tylko moje pokolenie. Okazało się, że – wbrew zapewnieniom – wcale nie jest tak, że „historia się skończyła” i nie zaznamy już w Europie wojny.

Ta wojna – choć nadal trwa, kiedy to piszę – dobitnie udowodniła też, że ogromne masy naiwnych i bezkrytycznych ludzi dają się omotać fejk niusom i przekazują je dalej. Że niektórzy bywają uprzedzeni wyłącznie na podstawie stereotypów podsycanych przez zainteresowane tym środowiska. Że nie liczą się z ofiarami, potrafią być chciwi i bezwzględni, żeby utrzymać się na stołkach i osiągnąć swoje urojone sukcesy. Te spostrzeżenia dotyczące wojennej codzienności w czasie pisania owej książki były dla mnie podwójnie przykre. Czemu? Bo gdy pisałem, praktycznie co stronę powtarzałem sobie pod nosem: „Kurwa, nic się nie zmieniło…”, a jak sami się za moment przekonacie, przyjdzie nam sięgnąć po przykłady sprzed tysięcy lat. W tylu prostych kwestiach nadal jesteśmy ułomni jako cywilizacja. Jako ludzie. I niby się człowiek tą historią już od lat zajmuje, a i tak ruszyło mnie to jakoś szczególnie mocno. Mam nadzieję, że ruszy i Was.

Bo tylko jeśli zauważymy swoje błędy i zechcemy je naprawić, możemy się zmienić na lepsze. Ta książka to właśnie takie podsumowanie błędów ludzkości na różnych płaszczyznach. Warto te błędy poznać i zrozumieć, a także – mam nadzieję – zdecydować, że czas z tymi przywarami wreszcie skończyć. Czy ta książka powstała po to, żeby naprawić ludzkość? Bez przesady. Jedna książka nie jest w stanie tego zrobić. Choć pewnie teologowie po przeczytaniu powyższego zdania już wyszli, by mnie przekopać po nerach. Niech to będzie jakaś mała cegiełka, nawet ziarenko piasku, które pozwoli nam kiedyś zbudować lepszy świat. Bo mimo wszystko, mimo zgłębienia ogromnych pokładów ludzkiego idiotyzmu, mimo wojny w najbliższej okolicy, nadal mam czelność być optymistą.

Ludzie poza tym, że bywają idiotami, bywają też cudownymi istotami i jeśli czytacie to, powiedzmy, w 2035 roku, to zapytajcie rodziców albo dziadków, jak rewelacyjnie zachowali się Polacy wobec Ukraińców w pierwszych miesiącach trwania wojny. Jak dalej potoczyła się historia? Jak w tej chwili wygląda nasz kraj i jak sobie radzicie z letnimi temperaturami w okolicach czterdziestu ośmiu stopni? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że ludzkość potrafi być super, a będzie jeszcze bardziej super, jeśli ludzie przestaną zachowywać się jak idioci. Niech ta książka będzie spisem rzeczy, których należy unikać, żeby do owego stanu się przybliżyć.

Poważnie się zrobiło i trochę ciężko. Wiem :). Toteż spieszę z zapewnieniem, że o ile książka ta ma pewien potencjał refleksyjny, o tyle wciąż głównym założeniem podczas jej pisania było to, żebyście się dobrze bawili i tak często, jak to możliwe, popuszczali nawet odrobinkę pomiędzy kolejnymi falami śmiechu. To nadal to samo HBC co zawsze, a autor nadal miewa żarty, których nie powstydziłby się trzynastolatek. I rysunki też są, chociaż ich akurat większość trzynastolatków pewnie by się wstydziła. I słusznie. Ale śmiać się z siebie trzeba umieć. A jak nie z siebie, to chociaż z innych, do czego niniejszym Was teraz zachęcam!

1 xDWOJNA WOJNIE NIERÓWNA. O ILE JAKO IDEA ROZWIĄZYWANIA NIEPOROZUMIEŃ ZA POŚREDNICTWEM PRZEMOCY JEST GENERALNIE GŁUPIA, O TYLE TRUDNO POSTAWIĆ OBOK SIEBIE WOJNĘ W OBRONIE OJCZYZNY I AGRESYWNĄ, NIESPROWOKOWANĄ NAPAŚĆ. MNIEJ LUB BARDZIEJ GŁUPI MOŻE BYĆ TEŻ POWÓD WSZCZĘCIA WOJNY I SPOSÓB JEJ PROWADZENIA. BO ŻEBY OD RAZU SKAKAĆ SOBIE DO GARDEŁ PRZEZ KROWĘ, UCHO CZY STOLEC? NAWET JEŚLI STOLEC JEST ZŁOTY?! A MOŻE POWÓD NIE JEST WAŻNY? ZAWSZE SIĘ JAKIŚ ZNAJDZIE, BYLE TYLKO MIEĆ PRETEKST DO WALKI? CZY W KAŻDYM KONFLIKCIE MUSZĄ BYĆ OFIARY ŚMIERTELNE? CZEMU CZASEM DO BITWY NIE TRZEBA NAWET PRZECIWNIKA I KTÓRE PTAKI TO MISTRZOWIE PARTYZANTKI?

Zacznę od opisania wojny najdłuższej, potem najkrótszej, a potem będę miał dla Was propozycję, OK? No to w porządeczku. Najdłuższa wojna, jaką zna historia, to wcale nie wojna stuletnia między Francją a Anglią… która swoją drogą, trwała lat sto szesnaście. Konflikt między Holandią a wyspami Scilly trwał prawie trzy razy dłużej, bo aż trzysta trzydzieści pięć lat. Taka wojna musiała pochłonąć ogromną liczbę ofiar, trudną do oszacowania, prawda? O dziwo wcale nie, bo oszacować ją można banalnie łatwo: zero. Nikt nie zginął, chociaż w momencie jej wypowiadania raczej nikt nie spodziewał się tak pomyślnego obrotu spraw.

Gdzie jest Holandia, wszyscy raczej się mniej więcej orientują, ale wyspy Scilly? To takie skupisko niewielkich wysepek lub – żeby było bardziej profesjonalnie – archipelag na południowy zachód od Anglii. Z ojczyzną Johna Lennona wyspy te są związane dość mocno, czego najlepszym dowodem może być wojna domowa, która trwała w latach 1642–1651 w Anglii właśnie. Jak się za parę kartek wspólnie przekonamy, żeby się krwawo pobić, niekoniecznie trzeba mieć w zasięgu ręki wroga, ale ten konflikt należał do tych klasycznych, w których jednak przeciwnik był. Z jednej strony byli zwolennicy monarchii, a dokładnie rodu Stuartów, a z drugiej – jej przeciwnicy, skupieni wokół parlamentu. Ci drudzy zaczęli w pewnym momencie zdecydowanie przeważać i fani Stuartów musieli dokonać taktycznego odwrotu – właśnie na wyspy Scilly. Nie zaszyli się tam jednak i nie schowali głów, tylko prowadzili dość agresywne działania morskie przeciwko… Holandii. Oczywiście to ten moment, gdy należy wyjaśnić, z jakiej paki pojawiła nam się tu Holandia.

Krajanie Floor Jansen w angielskiej wojnie domowej jawnie wspierali zwolenników parlamentu swoją flotą, toteż nie ma się co dziwić, że rojaliści, stacjonujący na strategicznie położonych wyspach Scilly i dysponujący swoimi okrętami, polowali na Holendrów. Ta sytuacja bardzo się Holendrom nie podobała, w związku z czym wysłali oni na wyspy swojego przedstawiciela – admirała Maartena Trompa – który w imieniu swojego kraju zażądał zaprzestania ataków na holenderską flotę i odszkodowania za straty poniesione do tej pory. Rojaliści po niezbyt długim namyśle zażądali z kolei od Trompa, żeby się walił na ryj i wracał do swojej zapyziałej ojczyzny, płaskiej jak oheblowana deska. Być może nie dokładnie tymi słowami, ale przekaz był właśnie taki. Spodziewano się, że admirał nie będzie raczej zachwycony ripostą, ale fakt, że w imieniu Holandii wypowiedział wyspom wojnę, był dość zaskakujący. Kiedy Tromp odpływał, mieszkańcy całkiem mocno zaczęli się obawiać rychłej wizyty wściekłych Holendrów, i niebawem faktycznie przybyli tam ludzie, tyle że od innej strony – na szczęście byli to zwolennicy parlamentu. Opanowali wyspę, a że było to ugrupowanie, które miało z Holendrami sztamę, widmo rychłej strasznej agresji minęło. Był 1651 rok.

Wojna domowa w Anglii po jakimś czasie się skończyła, lata mijały i niby nie było się czym martwić. Z drugiej jednak strony wypowiedzenia wojny wyspom nikt nie cofnął. Przypominano sobie o tym raz na jakiś czas, pomiędzy połowami a uprawą roli (bo tym tradycyjnie zajmują się mieszkańcy Scilly), życie toczyło się jednak dalej, a historycy uspokajali, że przecież admirał Tromp nie miał formalnego upoważnienia do wypowiedzenia wojny. Poza tym po co Holandia miałaby atakować po latach małe wysepki i ryzykować wojnę z całą Anglią? Niby wszystko jasne, ale to trochę jak z kupowaniem używanej, podobno zadbanej laguny – teoretycznie nie ma powodów do obaw, ale fajnie by było mieć jakiś dokument, dzięki któremu człowiek będzie spokojniejszy. W przypadku laguny jest to gwarancja rozruchowa, w przypadku Holandii – traktat pokojowy.

Doprawdy dziwi mnie, że przez dosłownie WIEKI na wyspach zastanawiano się nad tym, czy są one w stanie wojny, zamiast zwyczajnie to sprawdzić. Tym bardziej że okazało się to wcale nie takie trudne. W 1986 roku ówczesny szef rady samorządu – swoją drogą historyk – postanowił wyjaśnić temat i… odezwał się do ambasady holenderskiej z zapytaniem, czy aby im się w tej Holandii w statystykach zgadzają liczby wojen rozpoczętych i zakończonych, bo on ma pewne wątpliwości. Nie minęło wiele czasu i okazało się, że kurde, faktycznie! Nigdy nie zawarto traktatu pokojowego, w którym rozstrzygnięto by kwestię relacji z wyspami Scilly! Obie strony zgodnie uznały, że trzysta trzydzieści pięć lat wojny – mimo że bez ofiar – zdecydowanie wystarczy i 17 kwietnia 1986 roku ambasador Holandii, już bezdyskusyjnie upoważniony do wykonania swojego zadania, podpisał na Scilly pokój kończący najdłuższą wojnę w dziejach.

Gdyby ktoś mnie przed opracowywaniem tego materiału zapytał, czy więcej ofiar pochłonęła najdłuższa czy najkrótsza wojna w dziejach, to dałbym sobie nogę uciąć, że ta pierwsza… i bym teraz nie miał nogi jak pewien Meksykanin, z którym się jeszcze w tym rozdziale spotkamy. Przejdźmy zatem do opowieści o wojnie trwającej prawie cztery i pół miliona razy krócej niż ta między Holandią a Scilly, bo tylko trzydzieści osiem minut. Tyle co płyta _Hatebreeder_ Bodomów. Swoją drogą płyta ta zaczyna się słowami _From now on we are enemies. You and I_. Podobne słowa przeczytał 27 sierpnia 1896 roku Chalid ibn Barghasz, sułtan Zanzibaru, w dokumencie otrzymanym od brytyjskiego konsula. O co poszło? O władzę.

W tamtych czasach Zanzibar był pod protektoratem Brytyjczyków, a nazywając rzeczy po imieniu, niby rządzili tam lokalsi, ale posłuszni właśnie Brytyjczykom, którzy uważali ten rejon za swoją strefę wpływów. Tak było również za rządów poprzedniego sułtana. Nazywał się Hamid ibn Sujwani i… umarł. To znaczy tyle nas w sumie z jego biografii teraz interesuje, bo jak fiknął, to w wyniku przewrotu władzę objął wspomniany już Chalid ibn Barghasz. Brytyjczycy pewnie ostatecznie nie mieliby nic przeciwko takiemu nie do końca legalnemu przejęciu stołka, jeśli tylko nowy lider Zanzibarczyków byłby tak samo potulny jak jego poprzednik. Tymczasem szybko okazało się, że Chalid nie dość, że zmierza w stronę uniezależnienia Zanzibaru od Brytanii, to jeszcze ciągnie go do Niemców! Do tego nie mogli dopuścić. Zaatakowali od razu?

Nie. Jak na dżentelmenów przystało, uczciwie ostrzegli, że jeżeli nowy, ambitny sułtan nie ustąpi ze stanowiska do 27 sierpnia, do dziewiątej rano, to kolejny rozdział w relacjach Wielka Brytania–Zanzibar napiszą nie dyplomaci, ale wojskowi. Chalid, jak już miałem czelność napomknąć, był jednak bardzo ambitny i uznał, że ustępować nie będzie. Tym bardziej że teoretycznie nie był bez szans – dysponował trzema tysiącami żołnierzy, skupionych głównie w pałacu i okolicach, a przeciwnik miał zaledwie tysiąc piechurów. I faktycznie, gdyby starcie miało się rozgrywać jedynie na lądzie, to Chalid miałby szanse w pierwszej fazie walk zrobić wrażenie silnego i wypracować sobie dobrą pozycję do negocjacji. Był jednak pewien potężny mankament w postaci sił morskich – sułtan miał jeden uzbrojony jacht i dwie popierdółki o bojowej wartości kutra, z kolei Brytyjczycy posiadali aż pięć okrętów wojennych, których potencjał ogniowy sprawiał, że szanse sił zanzibarskich były porównywalne z szansami pijanego, niewidomego dziecka uzbrojonego w procę przeciwko wyrzutni HIMARS.

Jak to zwykle bywa z przesadnie ambitnymi liderami, sułtan zdawał się jednak nie zauważać swoich ujemnych szans w tym starciu. Zakładał najwyraźniej, że jeśli przetrwają początek walk, potem już jakoś to będzie. Kto by pomyślał, że początek będzie od razu końcem? No na bank nie Chalid. Przyszedł bowiem ów 27 sierpnia, a wraz z nim pod drzwi pałacu przybył punktualnie brytyjski konsul. Wręczył notę informującą, że mimo prób dyplomatycznych Brytania jest zmuszona rozpocząć wojnę, o której możliwości uczciwie ostrzegała. Po doręczeniu pisma konsul najpewniej oddalił się dość pospiesznie, bo doskonale wiedział, co za moment nastąpi… Dwie minuty później brytyjskie okręty zaczęły napierniczać, jakby faktycznie ktoś zaparkował na nich HIMARS-y! Flagowy jacht sułtana poszedł na dno szybciej, niż jakby był łodzią podwodną, podobnie jak dwie pozostałe popierdółki, główna siła ostrzału skupiła się natomiast na pałacu sułtana.

Słodki Jezu, albo w tym przypadku: na Allaha! Co tam się działo! Ekipa w pałacu miała wrażenie, jakby ich ktoś wrzucił do blendera, tylko jeszcze w trakcie mieszania dolał benzyny i podpalił, bo budynek praktycznie od razu zajął się ogniem, a młócka z okrętów nie ustawała przez… trzydzieści osiem minut. O 9.40 poddały się ostatnie oddziały Chalida. Ten czas wystarczył jednak, żeby zginęło około pięciuset osób. Wśród nich byli nie tylko żołnierze sułtana, lecz także cywile, choćby z pałacowej służby. A sam zbuntowany władca? Też zginął? Nie. Uciekł – według niektórych już po pierwszym wystrzale, a według innych dopiero po pół godziny. Jeśli rację mają ci ostatni, to w sumie można powiedzieć, że dzielny lider spędził na froncie zdecydowaną większość wojny.

A gdzie po ucieczce schował się sułtan optymista? W niemieckim konsulacie, z którego ewakuowano go do afrykańskiej kolonii przodków Claudii Schiffer. Brytyjczycy nie planowali jednak odpuścić. Poprosili Niemców o wydanie uzurpatora i bardzo się zdenerwowali, bo spotkali się z odmową! Niemcy uznali, że Chalid nie jest jakimś tam podrzędnym kieszonkowcem, tylko więźniem politycznym i ekstradycja go nie obowiązuje. Naiwny byłby jednak ten, kto uznałby, że zostało mu odpuszczone. Brytyjczycy z natury są bardzo cierpliwi i faktycznie w końcu dopadli Chalida. W 1916 roku! Wtedy to bowiem zajęli Niemiecką Afrykę Wschodnią. Czy wymierzyli mu karę śmierci? O dziwo – nie. Tylko go internowali, czyli w zasadzie uwięzili na jakiś czas, a potem dali spokój. Tyle wystarczyło, by mieć satysfakcję i propagandowy przekaz, że Brytania nie zapomina i nie ma sensu się jej stawiać.

No dobra, była jeszcze druga strona brytyjskiego zwycięstwa. Bardzo bolesna dla Zanzibaru, bo na stołku władcy zasiadł nowy sułtan, bezdyskusyjnie wierny Brytyjczykom. Od początku nikt nie wątpił w jego lojalność, bo absolutnie nie miał nic przeciwko kontrybucjom, albo inaczej: karze nałożonej na Zanzibar. Miał ponieść pełne koszty tej ekspresowej wojny – nie tylko zapłacić żołd żołnierzom, którzy prowadzili ostrzał, lecz także oddać hajs za amunicję i węgiel zużyte podczas walk. Nic nie wskazywało na to, żeby Zanzibar miał mieć w najbliższym czasie choćby namiastkę wolności – i okazało się to prawdą. Jeszcze przez prawie siedemdziesiąt lat wyspa była pod brytyjskim butem. Niepodległość uzyskała dopiero w 1963 roku, siedemnaście lat po tym, jak urodził się tam Freddie Mercury. On oczywiście niewiele miał wspólnego z procesem odzyskania niepodległości, ale pomyślałem, że za wzmiankę o Freddiem nikt się nie obrazi.

W porządeczku. Omówiliśmy sobie, zgodnie z planem, wojnę najdłuższą i najkrótszą, to teraz pora na moją szumnie zapowiadaną propozycję. W zasadzie nie powinna Was ona dziwić, bo zarówno w odcinkach, jak i we wcześniejszych książkach zdarzało nam się już ignorować chronologię. Proponuję zatem podtrzymać tę osobliwą tradycję – zamiast lecieć w zgodzie z osią czasu z kolejnymi głupimi wojnami, podzielimy je sobie na kategorie. Będzie może mniej poprawnie, ale za to bardziej spójnie. Jeśli jesteście za, to super. Jeśli nie, to przykro mi – nie macie wyboru. Na pocieszenie macie jednak rysunek żyrafy. Ci, którzy się na proponowane warunki zgodzili, też mogą popatrzeć:

Skoro już przy okazji tej wyszukanej ryciny przywołaliśmy świat zwierząt, to naszą pierwszą kategorią głupich wojen niech będą właśnie te, w których zwierzęta odegrały jakąś rolę. A zaczniemy z grubej rury, bo od konfliktu, którego były wręcz jedną ze stron! Tak, była wojna ludzi ze zwierzętami! W sumie to nawet nie jedna, ale szczytem lenistwa byłoby teraz powtarzać ustęp o wojnach komunistycznych Chin z wróblami, szczurami i komarami. To już było w poprzedniej książce, toteż tylko wspomnę, że straty były spore po obu stronach, ale jeśli chodzi o ludzi, to śmierć w wyniku kretyńskiego wojowania z naturą poniosły miliony osób. W przypadku wojny z ptakami emu aż takiej wtopy nie było, ale też przyjdzie nam się kilka razy złapać za głowę z zażenowania.

Rzecz się działa w Australii, albowiem tylko tam ptaki emu występują w naturze. W pewnym momencie zaczęły one występować wręcz w zatrważająco dużej liczbie, a wszystko po części przez pierwszą wojnę światową. Po jej zakończeniu wielu zdemobilizowanych wojskowych zaczęło uprawiać ziemię, a kilkanaście lat później – w dobie wielkiego światowego kryzysu – władze Australii zaczęły usilnie namawiać farmerów do powiększania swoich farm. Miejsca akurat było od cholery, a potrzeba było jedzenia. Farmerom się to w sumie też uśmiechało, bo państwo nie tylko namawiało – za namowami szło realne wsparcie. Służby pomagały zarówno w zasiewie, jak i w nawadnianiu wcześniej niegościnnych terenów. „Fajna sprawa” – pomyśleli farmerzy. Oraz ptaki emu. Czemu?

Bo wcześniej te spore ptaszyska zajmowały się tym, co zazwyczaj robią ptaki, czyli migrowaniem tam i nazad, a w międzyczasie – rozmnażaniem. Ale teraz, przy okazji rolniczej ekspansji, pojawiła się alternatywa. Może i ptaki mają ptasie móżdżki, ale wcale takie głupie nie są. Szybko bowiem uznały, że skoro pojawiły się gigantyczne pola pszenicy, którym towarzyszą całkiem niemałe zasoby wody, to po co mają zasuwać co roku z interioru na wybrzeże, jak się mogą osiedlić w jednym miejscu, gdzie mają wszystkiego pod dostatkiem. Emu jadły, jakby były Amerykanami, piły, jakby były Rosjanami, i mnożyły się, jakby były królikami. Ich populacja szybko wzrosła do około dwudziestu tysięcy i powstał zauważalny problem – taka ptasia armia zżerała lwią część upraw, w dodatku emu, z racji swoich rozmiarów, często psuły ogrodzenia i umożliwiały wizytę królikom, wspomnianym już przed momentem. A one też upraw nie oszczędzały.

Co zrobili farmerzy, którzy w dużej części mieli militarne doświadczenie? Poprosili państwo o przyzwolenie na wojnę z tymi cholernymi emu i o zapewnienie wszystkiego, co jest potrzebne do prowadzenia konfliktu zbrojnego, z karabinami maszynowymi na czele. Władze Australii, w zasadzie podobnie jak władze każdego państwa na świecie, niezbyt się rwały do dawania cywilom broni maszynowej wraz z masą amunicji, bo w razie niepokojów społecznych może się to dla rządzących skończyć nie najlepiej. Problem z głodnymi ptakami był jednak dość wyraźny i nie można go było ignorować, toteż przyjęto kompromis. Państwo pomoże, ale karabiny maszynowe będą obsługiwane przez żołnierzy. I farmerzy zapłacą za emunicję. Przepraszam, amunicję. Farmerzy się zgodzili i początek kampanii wojennej zaplanowano na październik 1932 roku.

Przeciwko armii emu stanąć miało trzech żołnierzy z dwoma karabinami maszynowymi. Do tego mieli oni dziesięć tysięcy sztuk amunicji, co sugeruje, że nie planowano totalnej anihilacji gatunku, tylko solidną redukcję, o około połowę. Jak się jednak miało okazać, były to plany naprawdę przesadnie ambitne. Już od początku wszystko szło nie po myśli ludzi, bo szybko zauważono, że w porze deszczowej – która w październiku jeszcze trwała – ptaki rozpierzchły się po dość dużym terenie, więc hurtowe koszenie serią nie byłoby tak skuteczne. Poza tym lało jak z cebra, a komu by się chciało robić w deszczu. Padła zatem propozycja, żeby masakrę ptactwa kapinkę przełożyć i faktyczne strzelanie rozpoczęło się na początku listopada.

Akcja była skoordynowana, to znaczy farmerzy zaczęli naganiać ptaki w miejsce, w którym ustawiono karabiny, i kiedy żołnierze otworzyli ogień, to okazało się, że emu są potwornie ciężkim przeciwnikiem! Może nie stają do walki, ale znakomicie unikają śmierci – są bardzo zwinne i szybkie. Na szczęście dla ludzi nie latają, boby była totalna wtopa, a tak to chociaż kilkanaście udało się ustrzelić. Daleko jednak było do osiągnięcia zakładanych efektów. Szansa na poprawkę pojawiła się już dwa dni później, kiedy zauważono duże stado – około tysiąca sztuk. Żołnierze rozstawili karabiny w odpowiedniej odległości od emu i już po paru chwilach zaczęły one pluć ogniem. To znaczy karabiny, a nie ptaki, bo gdyby to ptaki pluły ogniem, to byłyby zasadniczo smokami. Wróćmy jednak do terkoczących karabinów: ostrzał nie trwał długo, bo jeden z nich się zaciął, a ptaki rozbiegły się w popłochu. Padło tylko dwanaście z tysiąca.

Co gorsza dla farmerów, zaczęto zdawać sobie sprawę z tego, że emu nie tylko są zwinne, lecz także zaczynają przyswajać tajniki wojny partyzanckiej! Zaczęły działać w mniejszych grupach i wystawiały wartowników! Jeden obczajał okolicę, a pozostałe wpierniczały plony. Dowódca skromnej, acz coraz bardziej sfrustrowanej grupy bojowej opracował nowy plan. W celu zwiększenia mobilności swojego emukommando kazał zainstalować jeden z karabinów na ciężarówce. Pomogło? Nie, bo szybko się okazało, że strzelanie z karabinu maszynowego w trakcie jazdy po bezdrożach nie wpływa na celność. To znaczy wpływa, ale źle. Po kilku dniach zaciekłego polowania licznik ptasich ofiar nie przekroczył setki. Tyle dobrego, że nie było strat wśród żołnierzy, co zresztą dowódca z dumą odnotował w raporcie, po którego wysłaniu został wezwany na dywanik.

I to nie byle gdzie, bo stanął przed Izbą Reprezentantów. Dowódca musiał się tłumaczyć i przyjął doprawdy ciekawą linię obrony. OK, generalnie założenie było niegłupie, bo żeby nie wyjść na niekompetentnego debila, to dobrze jest nie umniejszać swoim, tylko podkreślać przytłaczającą przewagę przeciwnika. A jednak dowódca lekko przegiął, gdy stwierdził, że emu są nie tylko niesamowicie mobilne, lecz także – i przysięgam, że tego nie zmyśliłem – porównywalnie odporne na karabinowe kule, co… czołgi! Kiedy ludzie z komisji, po tym, jak usłyszeli to desperackie tłumaczenie, wepchnęli sobie oczy tam gdzie ich miejsce, uznali, że do dupy taka wojna i trzeba ją skończyć.

Czyżby konflikt z emu trwał zatem tylko sześć dni? Nic z tych rzeczy, bo farmerzy nie dali za wygraną. Tym bardziej że przyszła susza i ptaki jeszcze bardziej dawały im się we znaki. Presja okazała się na tyle skuteczna, że wojnę wznowiono w połowie listopada, a działania, które trwały kilka kolejnych tygodni, powodowały śmierć kilkunastu ptaków dziennie. Średnia więc podobna do tej osiągniętej w pierwszych dwóch podejściach, ale strzelano konsekwentnie i w raporcie z 10 grudnia z radością informowano o 986 emu ubitych na miejscu i około 2500, które umarły w wyniku odniesionych ran. Władza była… zażenowana. I w sumie słusznie, tym bardziej że emu robiły się coraz lepsze w partyzantkę – opanowały wpadanie na pola z zaskoczenia. Dalsza walka nie miała sensu.

Farmerzy nie byli zachwyceni i nadal naciskali na rządzących, tym razem jednak bezskutecznie. Choć pomysły mieli ciekawe – w 1943 roku proponowali władzom, żeby zmienić taktykę i stada bombardować. Władza uznała, że to nie dość, że głupie, to jeszcze niebezpieczne jak cholera i drogie jak siemasz. Zaproponowała inne rozwiązanie, które sprawdziło się w historii już wielokrotnie, również w Polsce: „Dajmy się wykazać zwykłym ludziom, pewnie pójdzie im lepiej niż nam – rządzącym”. Wyznaczono więc nagrody pieniężne za każde zabite emu, co podziałało błyskawicznie. Za prywatną broń różnego typu złapało około sześćdziesięciu tysięcy ludzi! W kolejnych latach rozbujano również wielką akcję skuteczniejszego grodzenia upraw i dopiero wtedy sytuacja się na dobre uspokoiła. Nie można zatem powiedzieć, że ptaki emu wygrały tę wojnę. Ale zdecydowanie nie można też stwierdzić, że wygrało ją wojsko.

Jeśli wziąć pod uwagę ogólną liczbę wojen w dziejach świata, to jednak takich, których jedną ze stron były zwierzęta, było zdecydowanie mniej niż takich, w których po obu stronach frontu stali ludzie. Ale zdarzały się konflikty z tej drugiej kategorii, w których zwierzęta odgrywały kluczową rolę. Jakiś przykład? Jasne, nawet nie jeden! Po pierwszy przeskoczmy sobie do Ameryki Północnej w połowie XIX wieku. Wiecie, z kim wtedy USA graniczyło od północy? No właśnie nie z Kanadą, bo w czasie podpisywania traktatu oregońskiego przyszła ojczyzna Avril Lavigne była jeszcze kolonią brytyjską. Tak, Avril pochodzi z Kanady – jestem nie mniej zaskoczony niż Wy.

Wspomniany traktat oregoński ustalał granice między USA a brytyjską kolonią, ale nie ustalił ich tak dokładnie, jak powinien. Nie rozstrzygał bowiem, do którego kraju należeć ma archipelag z niepozorną wysepką San Juan. Przez lata nikt się w sumie tym nie przejmował, tolerowano zarówno to, że zaczęli się tam osiedlać obywatele USA, jak i fakt, że punkt przeładunkowy zrobiła tam sobie Kompania Zatoki Hudsona, czyli firma handlowa zależna od Brytyjczyków. Na wyspie życie toczyło się zupełnie spokojnie aż do połowy czerwca 1859 roku, kiedy błogi spokój zrujnowała pewna… świnia.

I nawet nie chodzi tylko o to, że to była świnia – zwierzę. Była to również świnia w kwestii respektowania prawa, bo ów zwierzak, własność Kompanii Zatoki Hudsona, był recydywistą. Już kilkukrotnie miał wchodzić do ogrodu Lymana Cultara, amerykańskiego osadnika, i powodować niemałe szkody. W końcu 15 czerwca pan Lyman nie wytrzymał i uznał, że kolejnych ostrzeżeń świni już dawał nie będzie. Mimo że był Amerykaninem w XIX wieku, to zadziałał jak radziecki sąd w kolejnym stuleciu – nie dał oskarżonemu możliwości obrony i wydał wyrok śmierci, który wykonano od razu. A żeby być dokładnym, to mężczyzna wykonał go osobiście. Jako że wyspa nie należy do największych, to zajście nie uszło uwadze ludzi z Kompanii Zatoki Hudsona. Świnia bowiem swoje kosztuje, a Kompania, jak każda firma, nie lubiła ponosić strat. Zażądała ona od osadnika rekompensaty dziesięć razy wyższej niż wartość świni! Ten postanowił zwrócić się po pomoc do swojego rządu. Choć aż takiego wsparcia raczej się nie spodziewał.

Niebawem na wyspie pojawili się bowiem amerykańscy żołnierze! I to nie dwóch, a prawie siedemdziesięciu! Na tę niespodziewaną wizytę zareagował sam brytyjski gubernator, taki tamtejszy wojewoda, i… również przysłał ludzi, którym rozkazano pozbyć się Amerykanów, ale bez użycia broni, no bo jednak głupio by było, jakby przez taką pierdołę jak zastrzelenie świni wywiązała się wojna między USA a Anglią, zwłaszcza że jedna się stosunkowo niedawno skończyła. Teoretycznie ryzyko takiego rozwiązania sprawy było coraz większe, bo na wyspę spływały posiłki i w pewnym momencie stacjonowało na niej 461 żołnierzy amerykańskich i aż 2140 brytyjskich, a cały impas polityczno-wojskowy trwał dwanaście lat. W końcu obie strony uznały, że poproszą o rozstrzygnięcie sporu kogoś z zewnątrz. Dogadały się, że o tym, do kogo należy wyspa, zadecyduje… cesarz niemiecki. Aż dziwne, że nie uznał, że wyspa należy się Rzeszy. W każdym razie jego wyrok był taki, że San Juan powinna należeć do Amerykanów, i Brytyjczycy zdecydowali się to uszanować, żeby ostatecznie zgasić potencjalne zarzewie wojny, którą rozpętać mogła jedna świnia recydywistka.

Ta opowieść ma jeszcze jeden, całkiem miły aspekt. Nie tylko politycy postanowili się bezkrwawo dogadać – przez cały ten czas, kiedy na wyspie stacjonowali żołnierze jednej i drugiej strony, nie doszło do żadnych incydentów zbrojnych, które na tak małej przestrzeni pewnie ciężko by było opanować. Przeciwnie, żołnierze wspólnie spędzali święta, organizowali zawody sportowe, a jedynym kłopotem cywilnych mieszkańców wyspy, związanym z obecnością obcych sił militarnych, był strach, że zabraknie alkoholu – tyle wypijali wojskowi.

Niestety nie zawsze konflikty ze zwierzakiem w tle kończyły się tak spokojnie. Przenieśmy się na południe Europy, gdzie w 1925 roku wybuchła tak zwana wojna o psa. Generalnie psy są super, co wiedział nawet Hitler. Sam mam psa i gdyby mi uciekał, tobym go gonił – i tak też było w przypadku pewnego greckiego żołnierza, któremu ukochany kompan spierdzielił, a ten rzucił się za nim w pogoń i nawet nie zauważył, jak przekroczył granicę z Bułgarią. Na jego nieszczęście zauważyli to tamtejsi pogranicznicy, którzy uznali, że po co mają pytać, jak mogą od razu strzelać, i greckiego wojaka zabili. Skąd taka nerwowa reakcja?

W tym okresie stosunki między Grecją a Bułgarią były napięte jak plandeka na żuku, bo oba państwa rościły sobie prawo do Macedonii. Po tym incydencie na granicy w stosunkach między tymi pięknymi państwami – jak się domyślacie – nie nastąpiła poprawa. Przeciwnie. Niby Bułgarzy przyznali, że trochę głupio wyszło i ich żołnierzy trochę poniosło, więc przepraszają i przeprowadzą śledztwo. Mniejszym opanowaniem wykazali się Grecy, co może trochę dziwić, skoro to krajanie takich filozofów jak Zenon z Kition, Ksenokrates z Chalcedonu czy Strapon z Sylikonu. Przy czym jeden z tu wymienionych to zdecydowanie nie filozof. W każdym razie chodzi mi o to, że Grecy zareagowali dość nerwowo – uznali, że mają głęboko gdzieś bułgarskie śledztwo, i zażądali surowego ukarania winnych oraz odszkodowania dla rodziny zabitego. Co na to Bułgarzy?

Nie spieszyli się zarówno z jednym, jak i drugim, co już całkiem doprowadziło do wściekłości Greków, którzy wysłali wojsko, żeby zajęło miasto Petricz – chcieli w ten sposób wywrzeć presję na Bułgarach, ale ci jak na złość zaczęli się bronić. W efekcie miejskich walk zginęło około dwustu osób, a pewnie zginęłoby jeszcze więcej, gdyby nie interweniowała Liga Narodów. Po uspokojeniu nastrojów przeprowadzono proces, w wyniku którego Bułgaria faktycznie musiała zapłacić odszkodowanie rodzinie żołnierza zastrzelonego na granicy… ale Grecja musiała zapłacić o wiele więcej za szkody materialne i moralne, bo w ich odwecie zginęło kilkudziesięciu Bułgarów.

W kontekście wojny o psa pojawiły się też różne inne teorie. Według jednej z nich faktycznie miało to wyglądać tak, że to Bułgarzy zaczęli i zaatakowali grecki posterunek, po czym nastąpił odwet. Prawda jest jednak taka – w tym okresie relacje między obydwoma krajami były tak napięte, że powód zawsze by się znalazł – to była tylko kwestia czasu. Jak w relacjach polsko-niemieckich latem 1939 roku. A który powód w tym przypadku faktycznie przesądził o wysłaniu wojsk? Jak to mówią – pies wie. Swoją drogą los psa uciekiniera pozostaje niestety nieznany.

Żeby jednak nie było, że tylko za granicą toczyły się takie idiotyczne wojny, to przenieśmy się na nasze tereny. To znaczy dziś zarówno Świdwin, jak i Białogard znajdują się w Polsce, w województwie zachodniopomorskim, ale w drugiej połowie XV wieku sprawa miała się jednak trochę inaczej. Świdwin był w Nowej Marchii, a Białogard należał do książąt pomorskich. A czasem do Brandenburgii… dooobra, to nie aż tak istotne jak to, że te dwie miejscowości, leżące obok siebie, należały do różnych zarządców, co tylko potęgowało tradycyjną sąsiedzką niechęć do „tych zza miedzy.” Z drugiej strony próbowano sobie pomagać w ciężkich sytuacjach i często to działało. W 1469 roku miało być jednak inaczej.

Otóż w roku poprzednim, pod koniec sezonu, pewien chłop spod Świdwina poprosił o pomoc swojego znajomego z Białogardu. Chodziło o to, że nie był w stanie przezimować krowy w bezpiecznych warunkach, toteż jeśli kolega zgodziłby się garażować jego mućkę przez chłodne miesiące, to w ramach zapłaty mógłby sobie korzystać z produkowanego przez nią mleka. Chłop z Białogardu uznał, że w sumie pasuje mu taki układ, tym bardziej że o nietolerancji laktozy nikt nie miał jeszcze usłyszeć długie wieki. Zima minęła spokojnie – obaj chłopi byli zadowoleni, aż wreszcie kum spod Świdwina pojawił się wiosną, by odebrać swoją krowę. I zaczęło się robić nieprzyjemnie, bo koledze z Białogardu najwyraźniej bardzo posmakowało mleko i stwierdził wprost, że krowy nie odda, i co mu kum zrobi? Faktycznie, kum sam nic robić nie planował, ale nie miał również zamiaru odpuścić.

Udał się do Świdwina, gdzie opowiedział kolegom, jak to właśnie został bezprawnie pozbawiony krowy, na co ci zareagowali bardzo nerwowo. Podniósł się wielki raban, że co to ma znaczyć, że jakiś buc z tego cholernego Białogardu kradnie krowę?! Tak być nie może, toć to zniewaga dla całego Świdwina i okolic! Postanowiono zebrać ekipę i odbić mućkę. Do akcji odwetowej przystąpiono kilka dni później i zakończyła się ona spektakularnym sukcesem – mlekodajne zwierzę odbito. To jednak nie zakończyło całego konfliktu. Oooo nie! Urażeni białogardzianie zebrali swoją ekipę, która niczym Navy Seals przeprowadziła nocną akcję odbicia krowy. Tym razem towarzyszyło jej kilka debiutantek w roli zakładników, w ramach nauczki postanowiono bowiem ukraść też kilka innych krów kompletnie niewinnym ludziom. Ich jedynym „przewinieniem” było to, że mieli krowy w okolicy i że byli ze Świdwina. W takiej sytuacji łatwo było dać się sprowokować do przeprowadzenia zbrojnej odpowiedzi, tu trzeba jednak pochwalić spokój świdwinian.

Świdwinianie uznali, że nie mają ochoty na eskalację konfliktu, bo zarówno oni, jak i ich krowy mają lepsze rzeczy do roboty. Mieszkańcy postanowili pójść drogą dyplomacji. A wcześniej drogą do domu swojego wójta, któremu nakreślili całą sytuację, po czym poprosili o załatwienie tematu z jego kolegą po fachu z Białogardu. Idea szczytna, ale górę wzięła ludzka małostkowość, bo panowie wójtowie zwyczajnie się nie lubili. Negocjacje zostały szybko zerwane, a wściekły wójt Świdwina po powrocie z pertraktacji wydał zgodę na akcję odwetową przeciwko sąsiadom. Miała być szeroko zakrojona, ale jej skala przerosła oczekiwania nawet samych organizatorów. Odbijanie krowich zakładników znów miało miejsce w nocy, tylko że teraz trzeba było odbić więcej niż jedno zwierzę, a że po ciemku wszystkie krowy są do siebie jeszcze bardziej podobne niż za dnia, to świdwińscy komandosi uznali, że nie ma opcji, żeby rozpoznać swoje… więc ukradną wszystkie, które się nawiną. Tak w ramach nauczki.

Kiedy nastał ranek, na polach w okolicach Białogardu raz po raz dało się słyszeć odgłosy srogich przekleństw. Mieszkańcy zorientowali się, co się wydarzyło w nocy, i postanowili zareagować – jak to mówią dyplomaci – „z całą stanowczością”. Czyli, ruszyć zbrojnie na wroga. Na swój sposób ten zbiorowy gniew był bardzo ciekawym zjawiskiem społecznym, bo połączył na chwilę różne stany. Ramię w ramię na Świdwin ruszyli rycerze z mieczami i chłopi z widłami (czy tam innymi cepami). Było to dokładnie pięćdziesiąt dziewięć lat po Grunwaldzie – 15 lipca 1469 roku. Kiedy świdwinianie zobaczyli zbliżającą się armię, popędzili do wójta z pytaniem: Co robić? Fortyfikować się i bronić? A może uciekać? Szef postanowił jednak inaczej: Nie, dość już tego. Nie będziemy się bronić. Będziemy się bić w polu.

Za broń złapali jeśli nie wszyscy, to większość świdwinian będących w stanie walczyć i tak naprędce utworzone wojsko wyszło naprzeciw zbrojnej ekipie z Białogardu. Rozpętała się prawdziwa bitwa, która trwała kilka godzin, a zginęło w niej kilkaset osób, w tym aż trzystu reprezentantów Białogardu, którego armia poniosła druzgocącą klęskę. Mało tego! Zwycięscy świdwinianie wzięli też około stu jeńców, którzy mieli pozostać w niewoli do czasu zapłacenia za nich okupu. Białogardzianie płacić nie chcieli, więc sąsiedzi przestali jeńców karmić. Owszem, umarli oni z głodu. Co więcej, wydawało się, że mieszkańcy Świdwina absolutnie nie mają wyrzutów sumienia, bo zdobyta w boju chorągiew Białogardu (tak, to była na tyle poważna bitwa, że armie miały nawet chorągiew!) dumnie wisiała w świdwińskim kościele przez ponad dwieście lat – do czasu, aż owa świątynia spłonęła. Od tego momentu pamięć o wojnie o krowę stopniowo zanikała w świadomości lokalsów, aż wreszcie przyszedł 1969 rok, kiedy postanowiono zrobić reaktywację! Czyżby wielka zemsta po wiekach? Na szczęście nie do końca. W pięćsetną rocznicę tej głupiej wojny postanowiono zorganizować imprezę polegającą na współzawodnictwie odwiecznych rywali w bardziej cywilizowanej formie – zawodów sportowych w stylu średniowiecznym, typu rzut toporem czy strzelanie z łuku. Idea zażarła tak niesamowicie, że do dziś co roku odbywa się wojna o krowę pomiędzy reprezentacjami Świdwina i Białogardu. Zwycięska ekipa dostaje przechodnie trofeum na rok (krowie rogi, a jakże!), a potem jest elegancki balet, na który jedna miejscowość zapewnia piwo, a druga – wołowinę. Na szczęście podczas tych imprez nikt już nie ginie, a te dwie niewielkie miejscowości, dzięki medialnym relacjom wspominającym tę osobliwą wojnę, co jakiś czas wypływają na szerokie wody zbiorowej świadomości. Niczym dorsze w oceanie. A, właśnie…

Skoro już poruszyliśmy temat dorszy – tak zwane wojny dorszowe to dobry łącznik między głupimi wojnami ze zwierzakami w bliższym lub dalszym tle a głupimi wojnami o szeroko pojęte surowce, terytoria i wpływy. Nazwa tej serii konfliktów nie brzmi może zbyt poważnie, ale „wojna o krowę” też nie brzmi, a zginęło kilkaset osób. Tutaj narażone było nie tylko życie ludzi i ryb, lecz także losy NATO. A wszystko zaczęło się w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy w Oceanie Atlantyckim zrobiła się straszna posucha, jeśli chodzi o liczebność dorszy. Odczuły to wszystkie państwa, w których rybacy indywidualni czy całe firmy poławiały te smaczne ryby, ale najmocniej dotknęło to Islandię, której gospodarka w dużej mierze była uzależniona od połowów. Sprawa była poważna i władza zareagowała stanowczo. Ogłosiła, że Islandia powiększa swoją strefę wyłącznego rybołówstwa o dwanaście mil morskich od wybrzeża wyspy. Innymi słowy: tylko islandzkie kutry mogą operować w tej strefie. Było to bardzo nie w smak Brytyjczykom.

Okazało się bowiem, że od cholery brytyjskich kutrów łowi w strefie, którą teraz zawłaszczyli sobie Islandczycy, a ponieważ dorszy było mało, zmiany dla wielu rybaków – poddanych królowej – oznaczałyby utratę pracy. Rozpoczęła się wojna dorszowa, którą prześmiewczo nazywano _cod war_ od trwającej wtedy zimnej wojny (ang. _cold war_). Sprawa była jednak jak najbardziej poważna, a Wielka Brytania postanowiła stanowczo bronić interesów swoich rybaków – nie dość, że uznała, że nie ma zgody na uznanie nowej islandzkiej strefy wpływów, to jeszcze do osłony kutrów oddelegowała okręty wojskowe! Islandia nie wystraszyła się jednak brytyjskiej stanowczości i potęgi morskiej i też wysłała swoje okręty, które nieraz oddawały strzały w kierunku jednostek przeciwnika. Na szczęście jedynie ostrzegawcze. Muskuły napinano też w dyplomacji – Islandia postanowiła się nie pierdzielić w półśrodki i zagroziła wyjściem z NATO. I pewnie wiele osób się w tej chwili uśmiechnęło. Też mi strata dla Sojuszu Północnoatlantyckiego, taka popierdółka jak Islandia! Otóż nie do końca, bo ta wyspa odgrywała i nadal odgrywa kluczową rolę w kontrolowaniu tego rejonu Atlantyku, a pamiętajcie, że to były czasy dość mocnych przepychanek z sowietami. Czasem nie ogromna armia, ale położenie decyduje o potencjale danego miejsca – i to był właśnie taki przypadek. Nie można było stracić Islandii, toteż inne państwa zaczęły naciskać na oba kraje, żeby osiągnęły jakiś kompromis.

Faktycznie, na konferencji ONZ udało się dogadać. Ustalono, że Islandia ma prawo poszerzyć swoją strefę, ale Wielka Brytania też może z tych wód korzystać, choć tylko w konkretnych miejscach i okresach. Niektórzy chyba przeczuwali, że to nie jest ostatni etap sporu – z góry ustalono, że w razie kolejnych kłótni między tymi dwoma państwami o połów dorszy, spory będzie rozstrzygał trybunał w Hadze. Swoją drogą, jestem sobie w stanie wyobrazić rozczarowanie jakiegoś młodego prawnika ideowca, który marzył o pracy w tej instytucji, żeby sądzić zbrodniarzy wojennych… a przyszło mu rozstrzygać w sprawie wojen dorszowych. Bo tak, dobrze podejrzewano – po jakimś czasie w Hadze trzeba się było pochylić nad kolejną odsłoną tego sporu.

Doszło do tego konkretnie w 1972 roku. Islandia ogłosiła, że znowu poszerza swoją strefę wyłącznego rybołóstwa, ale tym razem do pięćdziesięciu mil od brzegu! Co więcej, momentalnie zaczęła to egzekwować – islandzkie okręty przeganiały brytyjskie kutry. Świat był w dość sporym szoku, i to do tego stopnia, że ów – nazwijmy to nieco szumnie – islandzki imperializm potępiły jednym głosem państwa komunistyczne i kapitalistyczne. O ile jednak dyplomaci początkowo jak zwykle ograniczali się do oburzenia, o tyle brytyjscy rybacy, którzy mieli ucierpieć najmocniej, podjęli konkretniejsze kroki. Zaczęło się od tego, że załoga pewnego kutra, poproszona radiowo przez islandzki okręt o podanie swojej nazwy, puściła w odpowiedzi dość sugestywną pieśń _Rule, Britannia!_, którą jest szansa, że kojarzycie z czołówki pewnego internetowego programu o historii. Wróćmy jednak na Atlantyk. Islandzkiej jednostce bardzo nie spodobała się wyszukana riposta rybaków i marynarze zdecydowali o przecięciu sieci. Żeby to zrobić, trzeba było przepłynąć dość blisko kutra, albo – inaczej mówiąc – znaleźć się w jego strefie rażenia. To kuter był uzbrojony?

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: