- W empik go
Historia cudowna Piotra Schlemihla. Peter Schlemihls wundersame Geschichte - ebook
Historia cudowna Piotra Schlemihla. Peter Schlemihls wundersame Geschichte - ebook
Ludolf Karl Adelbert von Chamisso to niemiecki poeta, przyrodnik i podróżnik. Był synem francuskiego emigranta. Chociaż francuski był językiem ojczystym Chamisso, udało mu się stworzyć nieśmiertelne dzieła w języku niemieckim. Najbardziej znane są „Historia cudowna Piotra Schlemihla” (1814) i poemat „Das Riesenspielzeug” (1831). Pierwsze z arcydzieł, prezentujemy tutaj w wersji dwujęzycznej - polskim przekładzie i niemieckim oryginale. „Historia cudowna...” to niezwykła, fantastyczna i nieco niesamowita historia człowieka, który sprzedał własny cień. Po wyczerpującej podróży Schlemihl spotyka dziwną postać człowieka w szarym surducie. Oferuje mu on w zamian za jego cień, sakiewkę pełną złota, które nigdy się nie wyczerpuje. Schlemihl zgadza się na ten handel. Wkrótce jednak zdaje sobie sprawę, że to oznacza wykluczenie z ludzkiej społeczności. Ludzie zdają sobie sprawę, że nie ma cienia, i dlatego zarówno się go i boją, i wyśmiewając zen trzymają się z daleka.... Co będzie dalej, dowiesz się czytelniku po przeczytaniu tej książki...
Nach einer anstrengenden Seereise lernt Peter Schlemihl den reichen Kaufmann Thomas John kennen, in dessen Garten er einem eigenartigen grauen Herrn begegnet. Dieser bietet ihm, im Tausch gegen seinen Schatten, einen Säckel voller Gold, der nie versiegt. Schlemihl willigt in den Handel ein. Schon bald muss er erkennen, dass dies den Ausschluss aus der menschlichen Gesellschaft bedeutet. Sobald die Menschen merken, dass er keinen Schatten hat, bekommen sie Angst und halten sich von ihm fern oder verspotten ihn. Er reist deshalb über das Gebirge zu einem Badeort und richtet sich dort mit Hilfe seines treuen Dieners Bendel so ein, dass seine Schattenlosigkeit zunächst nicht bemerkt wird. Schließlich verliebt er sich aber in die schöne Mina, und sein Geheimnis wird von seinem zweiten Diener Rascal verraten. Nur wenn er seinen Schatten zurückbekommt, erklärt ihm Minas Vater, darf er Mina heiraten. Da erscheint der graue Mann erneut. Peter Schlemihl fordert seinen Schatten zurück, als sich ihm die wahre Natur des grauen Mannes offenbart: Er ist der Teufel, freilich ein sehr höflicher, der Interessenausgleich fordert: Der Teufel ist nur dann bereit, Schlemihl den Schatten zurückzugeben, wenn dieser ihm dafür seine Seele überlässt. (http://de.wikipedia.org/wiki/Peter_Schlemihls_wundersame_Geschichte)
Kategoria: | Niemiecki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-258-5 |
Rozmiar pliku: | 650 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adalbert Chamisso do Juliusza Edwarda Hitzig'a.
Nie zapominasz nikogo, więc przypomnisz sobie pewnego Piotra Schlemihl'a, którego dawnymi laty u mnie kilka razy widziałeś; był to wysoki chłopak, o którym mówiono że jest niezręcznym, gdyż był nieśmiałym, a jego ociężałość nazwano lenistwem. Ja lubiłem go jednak — nie zapomniałeś zapewne, Edwardzie, tej chwili z lat młodocianych, gdy on nam przeszkodził w sonecie; wziąłem go ze sobą na herbatę, a on już zasnął podczas pisania, nie czekając deklamacji. Przypominam sobie twój dowcip o Piotrze. Ty miałeś go Bóg wie jak dawno widzieć, w jego starej czarnej kurtce, którą i wówczas nosił i powiedziałeś: „— Ten chłopak mógłby się uważać za szczęśliwego, gdyby jego dusza w połowie była tak nieśmiertelną jak jego kurtka”. Tak mało ceniliście go. Ja go lubiłem. Niniejszy tomik pochodzi od tegoż Schlemihl'a, którego dawno już straciłem z oczu. Tylko tobie, Edwardzie, memu najbliższemu, najserdeczniejszemu przyjacielowi, memu lepszemu oddaję ten zeszyt, tobie i naturalnie naszemu Fouqué, którego na równi z tobą kocham — lecz udzielając mu tej wiadomości przemawiam do przyjaciela, nie do poety. Zrozumiecie łatwo, jak niemiłym by mi było, spowiedź prawego człowieka, zawierzoną mi z całym zaufaniem w moją przyjaźń i rzetelność, ujrzeć na pręgierzu poezji, lub jak postąpiono by świętokradzko uważając ją jako lichy dowcip. Sam wprawdzie muszę przyznać, że szkoda tej historii, która pod piórem zwykłego człowieka wydaje się tylko nierozsądną, gdy obca zdolna ręka oddałaby cały jej komizm. Czymże by się stała pod piórem Jean Paul'a! Zresztą zważ i na to, kochany przyjacielu, że jest tu wymienionych wiele żyjących jeszcze osób.
Jeszcze słówko, co do sposobu otrzymania tych kartek. Wczoraj rano, gdym się przebudził, oddano mi je. Jakiś dziwny człowiek z długą siwą brodą, w zupełnie zniszczonej czarnej kurtce, z przewieszoną kapsułką botaniczną, noszący na butach pantofle przy wilgotnym choć bez dżdżu powietrzu, dowiadywał się o mnie i to dla mnie zostawił; mówił, że idzie z Berlina.
Kunersdorf, 27 września 1813.
Adalbert Chamisso
Rozdział I.
Po szczęśliwej, chociaż dla mnie bardzo uciążliwej morskiej podróży, zawinęliśmy wreszcie do przystani. Skoro przybiłem łodzią do lądu, zabrałem sam mały mój pakunek, przecisnąłem się przez gromadę ludzi i wszedłem do najbliższego, najmniejszego domu, na którym wywieszony był szyld. Zażądałem pokoju; stróż zmierzył mnie wzrokiem i zaprowadził na poddasze. Kazałem przynieść świeżej wody i podać dokładny adres pana Tomasza John'a:
— Przed bramą północną, pierwszy dom po prawej ręce, wielki, nowy, z licznymi słupami z białego i czerwonego marmuru.
Dobrze. Była jeszcze wczesna godzina, rozwiązałem więc tłumoczek, wyjąłem mój nowy, ładny surdut, ubrałem się w najlepsze suknie, zabrałem list polecający i ruszyłem w drogę do człowieka, który w mych skromnych nadziejach miał mi być pomocnym.
Przeszedłszy długą ulicę północną, doszedłem do bramy i obaczyłem lśniące słupy przez zieleń drzew.
„— Więc tu” — pomyślałem sobie.
Chustką od nosa otrzepałem kurz z butów, poprawiłem krawatkę i odważyłem się zadzwonić. Drzwi się otwarły. Na podwórzu musiałem przebyć przesłuchanie i indagację, portier jednak kazał mnie zaanonsować, i miałem ten zaszczyt być zaproszonym do parku, gdzie pan John zabawiał się w małym towarzystwie.
Poznałem natychmiast tego człowieka po blasku własnego zadowolenia. Przyjął mnie bardzo dobrze — jak bogaty biedaka. Zwrócił się nawet do mnie, nie odwracając się jednak od reszty towarzystwa i podany mu list wziął do ręki. — Proszę, proszę, od mego brata. Już od dawna nic o nim nie słyszałem. Zapewne jest zdrów?
—Tam — mówił dalej zwracając się do towarzystwa, nie czekając odpowiedzi i wskazał listem na pagórek — tam każę wznieść nowy budynek.
Rozłamał pieczątkę, nie przerywając rozmowy, która weszła na tory bogactwa.
— Kto nie jest panem przynajmniej jednego miliona — przemówił — ten jest, proszą mi darować to słowo, głupcem! — Ach to prawda! — zawołałem z zapałem.
Słowa te musiały mu się podobać, gdyż się zaśmiał i rzekł: — Zostań pan tutaj, być może iż później znajdę trochę czasu, by pomówić z panem w tej sprawie — tu wskazał na list, który później schował i zwrócił się do towarzystwa.
Podał ramię młodej damie, inni panowie zwrócili się do pięknych pań, ugrupowali i wszyscy skierowali się do gaju pełnego kwitnących róż.
Szedłem za towarzystwem, nikomu nie będąc ciężarem, gdyż żadna żywa dusza nie troszczyła się moją osobą. Towarzystwo było bardzo wesołe, śmiano się i żartowano, często mówiono poważnie o rzeczach lekkich, a o poważnych lekkomyślnie, a szczególniej zaostrzał się dowcip, gdy przyszła mowa o nieobecnych przyjaciołach i ich stosunkach. Jako obcy, nie wiele z tego rozumiałem, byłem smutny i zamyślony, by rozwiązywać takie zagadki.
Weszliśmy wreszcie do gaju. Piękna Fanny, jak się zdaje, królowa dnia tego, uparła się sama zerwać kwitnącą gałązkę, skaleczyła się kolcem i krew jak purpura ciemnej róży zabarwiła jej delikatną rączkę. To zdarzenie poruszyło całe towarzystwo. Szukano angielskiego plastra.
Cichy, cienki, chudy, zestarzały człowiek, który szedł obok mnie, a którego dotychczas nie zauważyłem, sięgnął natychmiast ręką do bocznej kieszeni swego starofrankońskiego, szarego surduta, wyjął mały pugilaresik, otworzył go i podał plasterek damie z pokornym ukłonem. Przyjęła nie zwracając uwagi na dającego, bez podziękowania. Rankę zawiązano i zaczęto wchodzić na pagórek, ze szczytu którego odsłaniał się rozkoszny widok na zielony labirynt parku aż do niezmierzonego oceanu.
Widok był rzeczywiście czarujący i wspaniały. Na horyzoncie między ciemną głębią morza a błękitem nieba okazał się jasny punkt.
— Podać mi szkła — zawołał John i zanim służba się ruszyła, ten sam siwy człowiek, włożył rękę do kieszeni surduta, wyjął teleskop i z ukłonem podał go panu Johnowi.
Ten przykładając go zaraz do oczu zawiadomił towarzystwo, że jest to okręt, który wczoraj wypłynął, lecz wiatr przeciwny nie pozwolił mu się oddalić. Teleskop poszedł z ręki do ręki, nie doszedł jednak właściciela.
Ja ze zdziwieniem patrzyłem na tego człowieka i nie mogłem zrozumieć jakim sposobem tak wielki przedmiot da się ukryć w kieszeni z której go wyjął. Zdawało się to jednak nikogo nie dziwić i nie troszczono się o tego człowieka, podobnie jak i o mnie.
Podano orzeźwiające napoje, najkosztowniejsze i najrzadsze owoce południowe w najkosztowniejszych naczyniach, pan John z godnością grał rolę gospodarza i zwrócił się do mnie mówiąc:
— Jedz pan, tego nie miałeś na morzu.
Skłoniłem się, lecz on nie patrzył już w tę stronę, rozmawiając z inną osobą.
Gdyby się nie obawiano wilgoci ziemi, towarzystwo rade by było spocząć na pagórku. Ktoś z licznego grona gości powiedział, że byłoby to pyszne rozłożyć tu na darni tureckie dywany. Jeszcze tych słów nie dokończono, a już sięgnął ręką do kieszeni człowiek w szarym surducie i ze skromnością, a nawet z pokorą wyciągnął bogaty, złotem tkany dywan turecki.
Służący wziął ten dywan do ręki i rozesłał na wskazanym miejscu, nie zwracając uwagi na dawcę. Towarzystwo bezzwłocznie zajęło to miejsce, a ja spoglądałem zdziwiony na człowieka: kieszeń i dywan długi na dwadzieścia, a szeroki na dziesięć kroków! Przecierałem oczy nie wiedząc co o tym myśleć, zwłaszcza, że nikt nic w tym szczególnego nie widział.
Szczerze pragnąłem dowiedzieć się coś o tym człowieku, dopytać się, kto on taki, tylko nie wiedziałem do kogo mam się zwrócić, gdyż bardziej obawiałem się panów służących aniżeli obsługiwanych. Odważyłem się wreszcie zapytać jakiegoś młodego człowieka, skromnie ubranego, który często stał osamotniony. Cichym głosem prosiłem go, by mi powiedział, kto jest ów człowiek w szarym surducie.
— Czy ten wyglądający jak nitka, co się wywlokła z igły krawcowi?
— Tak jest, ten co tam stoi.
— Tego nie znam — odpowiedział i by uniknąć — jak się zdaje — dalszej ze mną rozmowy, odwrócił się i rozpoczął z innym obojętną gawędę.
Słońce zaczęło przygrzewać i dokuczało paniom, piękna Fanny zwróciła się niedbale do siwego człowieka, do którego, o ile zauważałem, nikt dotychczas nie przemówił, z lekkim pytaniem:
— Czy nie ma też przy sobie namiotu?
Odpowiedział tak głębokim ukłonem, jak gdyby nie zasługiwał na ten zaszczyt i już wyciągał z kieszeni obcęgi, sznury, drzewa, żelaziwa, jednym słowem wszystko, co należy do ustawienia pysznego namiotu. Młodzi panowie pomagali mu — przykryto cały dywan — i nikt w tym nic nadzwyczajnego nie widział.
Już od dłuższego czasu obawiałem się tego człowieka i wielki strach mnie ogarnął, gdy na życzenie jednego z panów, człowiek ten wyjął z kieszeni trzy wierzchowce, mówię ci trzy piękne, wielkie, osiodłane konie — pomyśl sobie, że z tej jednej kieszeni wyjął już pugilares, teleskop, dywan, cały namiot, a teraz trzy konie! Gdybym cię nie upewniał, że widziałem to na własne oczy nigdy byś temu nie uwierzył.
Chociaż człowiek ten zdawał się być cichym i pokornym, chociaż inni bardzo mało na niego zwracali uwagi, jednak w moich oczach ta blada twarz przykuwała mnie do siebie i była tak okropną, że dłużej jej widoku znieść nie mogłem.
Postanowiłem milczkiem i skrycie opuścić towarzystwo, co mi przyszło z łatwością, gdyż byłem nic nieznaczącą osobą. Chciałem powrócić do miasta, by na drugi dzień rano próbować szczęścia z p. Johnem i zapytać się o tego dziwnego człowieka w szarym surducie.
„ — Gdyby mi się tylko poszczęściło.”— pomyślałem!
Minąłem już gaj pełen róż — zszedłem z pagórka i znalazłem się na łące, a obawiając się, by mnie kto idącego trawnikiem nie spostrzegł, obejrzałem się.
Jakże się przeląkłem, gdy tuż za mną zobaczyłem człowieka w szarym surducie. Natychmiast zdjął kapelusz i skłonił mi się tak nisko, jak nikt nigdy przedtem. Nie ulegało już wątpliwości, że chce ze mną pomówić, a ja bez niegrzeczności nie mogłem tego uniknąć.
Uchyliłem również kapelusza i stałem jakby przykuty z odkrytą głową w promieniach słońca. Pełen obawy wlepiłem w niego oczy i byłem podobny do ptaka zaczarowanego przez węża. On sam zdawał się być zmieszany, oczu wcale nie podnosił, kłaniał się kilkakrotnie, przystąpił bliżej i przemówił cichym, niepewnym głosem, mniej więcej w tonie żebrzącym.
— Daruj pan mej śmiałości trudzenie go, lecz mam prośbę do pana. Pozwól pan łaskawie...
— Lecz na Boga — przerwałem mu z obawą — cóż ja mogę uczynić dla pana, który...
Zamilkliśmy obydwaj i myślę, żeśmy się obaj zarumienili.
Po chwili milczenia przemówił:
— W tym krótkim czasie, gdy miałem to szczęście być w towarzystwie pana, zauważyłem kilka razy — daruj pan mej śmiałości — lecz rzeczywiście z podziwieniem patrzałem na piękny cień pana, na który wcale uwagi nie zwracałeś. Racz pan darować mej śmiałej propozycji, lecz nie zechciałbyś pan odstąpić mi pańskiego cienia?
Zamilkł, a mnie szumiało w głowie. Cóż miałem odpowiedzieć na dziwną propozycję sprzedania cienia. Musi cierpieć na pomieszanie zmysłów, pomyślałem sobie i zmienionym głosem, który bardziej się nadawał do jego pokornego tonu, rzekłem:
— Ależ mój dobry przyjacielu, czyż ci nie starczy własny twój cień? Byłby to handel dziwnego rodzaju.
W tejże chwili odpowiedział:
— Mam w mej kieszeni niejedną rzecz, która by miała wartość dla pana, a najwyższa cena za ten nieoceniony cień byłaby jeszcze za mała.
Dreszcz mnie przeszedł, gdy wspomniał o kieszeni i nie rozumiałem w jaki sposób mogłem go nazwać dobrym przyjacielem. Zacząłem mówić z nadzwyczajną grzecznością chcąc naprawić moje poprzednie słowa.
— Daruj pan twemu najniższemu słudze, jednak nie rozumiem dokładnie pańskiej myśli, w jaki sposób mógłbym cień mój...
Przerwał mi moją mowę:
— Ja upraszam waszą wielmożność o pozwolenie wzięcia tu, zaraz na miejscu cienia pańskiego; w jaki sposób to zrobię, to jest moją rzeczą. W zamian ofiaruję panu wybór z przedmiotów, które mam w mej kieszeni: kwiat paproci, korzeń pokrzyku, niezmienny talar, obrus z stołu Rolanda — według dowolnej ceny. Lecz może pan tego nie chcesz, to mam odnowiony kapelusz Fortunata i sakiewkę szczęścia, taką jak on posiadał.
— Sakiewkę szczęścia Fortunata — powtórzyłem, gdyż mimo mej obawy, słowa te czarowały mnie. Czułem zawrót głowy a przed oczyma zdawały się błyszczeć dukaty.
— Zechciej pan obejrzeć i spróbować tę sakiewkę.
I ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął dość dużą sakiewkę z skóry kordobańskiej, przewieszoną na dwu rzemieniach i wręczył mi ją. Wsunąłem rękę do woreczka i wyciągnąłem dziesięć dukatów, i znów dziesięć i jeszcze raz dziesięć.
Podałem mu rękę:
— Zgoda, za ten woreczek masz pan mój cień.
Natychmiast klęknął i z zadziwiającą zręcznością widziałem jak cicho zaczął zwijać mój cień począwszy od głowy do nóg, a potem ukrył go w kieszeni.
Powstał, ukłonił się i wszedł do gaju pełnego róż. Zdawało mi się, że tam zaśmiał się cicho. Ja silnie trzymałem ten woreczek, wokoło słońce paliło, a sam nie przyszedłem jeszcze do przytomności.
Rozdział II.
Wreszcie się opamiętałem i spieszyłem opuścić te miejsca, gdzie już niczego nie mogłem się spodziewać. Napełniłem moje kieszenie złotem, woreczek przewiesiłem przez szyję i ukryłem go na piersiach. Niepostrzeżony wyszedłem z parku na ulicę i skierowałem się ku miastu.Peter Schlemihls wundersame Geschichte
An Julius Eduard Hitzig von Adelbert von Chamisso
Du vergissest niemanden, du wirst dich noch eines gewissen Peter Schlemihls erinnern, den du in früheren Jahren ein paarmal bei mir gesehen hast, ein langbeiniger Bursch’, den man ungeschickt glaubte, weil er linkisch war, und der wegen seiner Trägheit für faul galt. Ich hatte ihn lieb – du kannst nicht vergessen haben, Eduard, wie er uns einmal in unsrer grünen Zeit durch die Sonette lief, ich brachte ihn mit auf einen der poetischen Tees, wo er mir noch während des Schreibens einschlief, ohne das Lesen abzuwarten. Nun erinnere ich mich auch eines Witzes, den du auf ihn machtest. Du hattest ihn nämlich schon, Gott weiß wo und wann, in einer alten schwarzen Kurtka gesehen, die er freilich damals noch immer trug, und sagtest: »Der ganze Kerl wäre glücklich zu schätzen, wenn seine Seele nur halb so unsterblich wäre, als seine Kurtka.« – So wenig galt er bei euch. – Ich hatte ihn lieb. – Von diesem Schlemihl nun, den ich seit langen Jahren aus dem Gesicht verloren hatte, rührt das Heft her, das ich dir mitteilen will. – Dir nur, Eduard, meinem nächsten, innigsten Freunde, meinem beßren Ich, vor dem ich kein Geheimnis verwahren kann, teil’ ich es mit, nur dir und, es versteht sich von selbst, unserm Fouqué, gleich dir in meiner Seele eingewurzelt – aber in ihm teil’ ich es bloß dem Freunde mit, nicht dem Dichter. – Ihr werdet einsehen, wie unangenehm es mir sein würde, wenn etwa die Beichte, die ein ehrlicher Mann im Vertrauen auf meine Freundschaft und Redlichkeit an meiner Brust ablegt, in einem Dichterwerke an den Pranger geheftet würde, oder nur wenn überhaupt unheilig verfahren würde, wie mit einem Erzeugnis schlechten Witzes, mit einer Sache, die das nicht ist und sein darf. Freilich muß ich selbst gestehen, daß es um die Geschichte schad’ ist, die unter des guten Mannes Feder nur albern geworden, daß sie nicht von einer geschickteren fremden Hand in ihrer ganzen komischen Kraft dargestellt werden kann. – Was würde nicht Jean Paul daraus gemacht haben! – Übrigens, lieber Freund, mögen hier manche genannt sein, die noch leben; auch das will beachtet sein. –
Noch ein Wort über die Art, wie diese Blätter an mich gelangt sind. Gestern früh bei meinem Erwachen gab man sie mir ab – ein wunderlicher Mann, der einen langen grauen Bart trug, eine ganz abgenützte schwarze Kurtka anhatte, eine botanische Kapsel darüber umgehangen, und bei dem feuchten, regnichten Wetter Pantoffeln über seine Stiefel, hatte sich nach mir erkundigt und dieses für mich hinterlassen; er hatte aus Berlin zu kommen vorgegeben. – – –
Kunersdorf, den 27. September 1813.
Adelbert von Chamisso
Kapitel I.
Nach einer glücklichen, jedoch für mich sehr beschwerlichen Seefahrt, erreichten wir endlich den Hafen. Sobald ich mit dem Boote ans Land kam, belud ich mich selbst mit meiner kleinen Habseligkeit, und durch das wimmelnde Volk mich drängend, ging ich in das nächste, geringste Haus hinein, vor welchem ich ein Schild hängen sah. Ich begehrte ein Zimmer, der Hausknecht maß mich mit einem Blick und führte mich unters Dach. Ich ließ mir frisches Wasser geben, und genau beschreiben, wo ich den Herrn Thomas John aufzusuchen habe: – »Vor dem Nordertor, das erste Landhaus zur rechten Hand, ein großes, neues Haus, von rot und weißem Marmor mit vielen Säulen.« Gut. – Es war noch früh an der Zeit, ich schnürte sogleich mein Bündel auf, nahm meinen neu gewandten schwarzen Rock heraus, zog mich reinlich an in meine besten Kleider, steckte das Empfehlungsschreiben zu mir, und setzte mich alsbald auf den Weg zu dem Manne, der mir bei meinen bescheidenen Hoffnungen förderlich sein sollte.
Nachdem ich die lange Norderstraße hinaufgestiegen, und das Tor erreicht, sah ich bald die Säulen durch das Grüne schimmern – »also hier«, dacht ich. Ich wischte den Staub von meinen Füßen mit meinem Schnupftuch ab, setzte mein Halstuch in Ordnung, und zog in Gottes Namen die Klingel. Die Tür sprang auf. Auf dem Flur hatt ich ein Verhör zu bestehn, der Portier ließ mich aber anmelden, und ich hatte die Ehre, in den Park gerufen zu werden, wo Herr John – mit einer kleinen Gesellschaft sich erging. Ich erkannte gleich den Mann am Glanze seiner wohlbeleibten Selbstzufriedenheit. Er empfing mich sehr gut, – wie ein Reicher einen armen Teufel, wandte sich sogar gegen mich, ohne sich jedoch von der übrigen Gesellschaft abzuwenden, und nahm mir den dargehaltenen Brief aus der Hand. – »So, so! von meinem Bruder, ich habe lange nichts von ihm gehört. Er ist doch gesund? – Dort«, fuhr er gegen die Gesellschaft fort, ohne die Antwort zu erwarten, und wies mit dem Brief auf einen Hügel, »dort laß ich das neue Gebäude aufführen.« Er brach das Siegel auf und das Gespräch nicht ab, das sich auf den Reichtum lenkte. »Wer nicht Herr ist wenigstens einer Million«, warf er hinein, »der ist, man verzeihe mir das Wort, ein Schuft!« – »O wie wahr!« rief ich aus mit vollem überströmenden Gefühl. Das mußte ihm gefallen, er lächelte mich an und sagte: »Bleiben Sie hier, lieber Freund, nachher hab ich vielleicht Zeit, Ihnen zu sagen, was ich hiezu denke«, er deutete auf den Brief, den er sodann einsteckte, und wandte sich wieder zu der Gesellschaft. – Er bot einer jungen Dame den Arm, andere Herren bemühten sich um andere Schönen, es fand sich, was sich paßte, und man wallte dem rosenumblühten Hügel zu.
Ich schlich hinterher, ohne jemandem beschwerlich zu fallen, denn keine Seele bekümmerte sich weiter um mich. Die Gesellschaft war sehr aufgeräumt, es ward getändelt und gescherzt, man sprach zuweilen von leichtsinnigen Dingen wichtig, von wichtigen öfters leichtsinnig, und gemächlich erging besonders der Witz über abwesende Freunde und deren Verhältnisse. Ich war da zu fremd, um von alle dem vieles zu verstehen, zu bekümmert und in mich gekehrt, um den Sinn auf solche Rätsel zu haben.
Wir hatten den Rosenhain erreicht. Die schöne Fanny, wie es schien, die Herrin des Tages, wollte aus Eigensinn einen blühenden Zweig selbst brechen, sie verletzte sich an einem Dorn, und wie von den dunkeln Rosen, floß Purpur auf ihre zarte Hand. Dieses Ereignis brachte die ganze Gesellschaft in Bewegung. Es wurde Englisch Pflaster gesucht. Ein stiller, dünner, hagrer, länglichter, ältlicher Mann, der neben mitging, und den ich noch nicht bemerkt hatte, steckte sogleich die Hand in die knapp anliegende Schoßtasche seines altfränkischen, grautaffentnen Rockes, brachte eine kleine Brieftasche daraus hervor, öffnete sie, und reichte der Dame mit devoter Verbeugung das Verlangte. Sie empfing es ohne Aufmerksamkeit für den Geber und ohne Dank, die Wunde ward verbunden, und man ging weiter den Hügel hinan, von dessen Rücken man die weite Aussicht über das grüne Labyrinth des Parkes nach dem unermeßlichen Ozean genießen wollte.
Der Anblick war wirklich groß und herrlich. Ein lichter Punkt erschien am Horizont zwischen der dunklen Flut und der Bläue des Himmels. »Ein Fernrohr her!« rief John, und noch bevor das auf den Ruf erscheinende Dienervolk in Bewegung kam, hatte der graue Mann, bescheiden sich verneigend, die Hand schon in die Rocktasche gesteckt, daraus einen schönen Dollond hervorgezogen, und es dem Herrn John eingehändigt. Dieser, es sogleich an das Aug bringend, benachrichtigte die Gesellschaft, es sei das Schiff, das gestern ausgelaufen, und das widrige Winde im Angesicht des Hafens zurücke hielten. Das Fernrohr ging von Hand zu Hand, und nicht wieder in die des Eigentümers; ich aber sah verwundert den Mann an, und wußte nicht, wie die große Maschine aus der winzigen Tasche herausgekommen war; es schien aber niemandem aufgefallen zu sein, und man bekümmerte sich nicht mehr um den grauen Mann, als um mich selber.
Erfrischungen wurden gereicht, das seltenste Obst aller Zonen in den kostbarsten Gefäßen. Herr John machte die Honneurs mit leichtem Anstand und richtete da zum zweiten Mal ein Wort an mich: »Essen Sie nur; das haben Sie auf der See nicht gehabt.« Ich verbeugte mich, aber er sah es nicht, er sprach schon mit jemand anderem.
Man hätte sich gern auf den Rasen, am Abhange des Hügels, der ausgespannten Landschaft gegenüber gelagert, hätte man die Feuchtigkeit der Erde nicht gescheut. Es wäre göttlich, meinte wer aus der Gesellschaft, wenn man türkische Teppiche hätte, sie hier auszubreiten. Der Wunsch war nicht so bald ausgesprochen, als schon der Mann im grauen Rock die Hand in der Tasche hatte, und mit bescheidener, ja demütiger Geberde einen reichen, golddurchwirkten türkischen Teppich daraus zu ziehen bemüht war. Bediente nahmen ihn in Empfang, als müsse es so sein, und entfalteten ihn am begehrten Orte. Die Gesellschaft nahm ohne Umstände Platz darauf; ich wiederum sah betroffen den Mann, die Tasche, den Teppich an, der über zwanzig Schritte in der Länge und zehn in der Breite maß, und rieb mir die Augen, nicht wissend, was ich dazu denken sollte, besonders da niemand etwas Merkwürdiges darin fand.
Ich hätte gern Aufschluß über den Mann gehabt, und gefragt, wer er sei, nur wußt ich nicht, an wen ich mich richten sollte, denn ich fürchtete mich fast noch mehr vor den Herren Bedienten, als vor den bedienten Herren. Ich faßte endlich ein Herz, und trat an einen jungen Mann heran, der mir von minderem Ansehen schien als die andern, und der öfter allein gestanden hatte. Ich bat ihn leise, mir zu sagen, wer der gefällige Mann sei dort im grauen Kleide. – »Dieser, der wie ein Ende Zwirn aussieht? der einem Schneider aus der Nadel entlaufen ist?« Ja, der allein steht – »den kenn ich nicht«, gab er mir zur Antwort, und, wie es schien, eine längere Unterhaltung mit mir zu vermeiden, wandt er sich weg und sprach von gleichgültigen Dingen mit einem andern.
Die Sonne fing jetzt stärker zu scheinen an, und ward den Damen beschwerlich; die schöne Fanny richtete nachlässig an den grauen Mann, den, so viel ich weiß, noch niemand angeredet hatte, die leichtsinnige Frage: ob er nicht auch vielleicht ein Zelt bei sich habe? Er beantwortete sie durch eine so tiefe Verbeugung, als widerfahre ihm eine unverdiente Ehre, und hatte schon die Hand in der Tasche, aus der ich Zeuge, Stangen, Schnüre, Eisenwerk, kurz, alles, was zu dem prachtvollsten Lustzelt gehört, herauskommen sah. Die jungen Herren halfen es ausspannen, und es überhing die ganze Ausdehnung des Teppichs – und keiner fand noch etwas Außerordentliches darin.
Mir war schon lang unheimlich, ja graulich zu Mute, wie ward mir vollends, als beim nächst ausgesprochenen Wunsch ich ihn noch aus seiner Tasche drei Reitpferde, ich sage Dir, drei schöne, große Rappen mit Sattel und Zeug herausziehen sah! – denke Dir, um Gotteswillen! drei gesattelte Pferde noch aus derselben Tasche, woraus schon eine Brieftasche, ein Fernrohr, ein gewirkter Teppich, zwanzig Schritte lang und zehn breit, ein Lustzelt von derselben Größe, und alle dazu gehörigen Stangen und Eisen, herausgekommen waren! – Wenn ich Dir nicht beteuerte, es selbst mit eigenen Augen angesehen zu haben, würdest Du es gewiß nicht glauben.
So verlegen und demütig der Mann selbst zu sein schien, so wenig Aufmerksamkeit ihm auch die andern schenkten, so ward mir doch seine blasse Erscheinung, von der ich kein Auge abwenden konnte, so schauerlich, daß ich sie nicht länger ertragen konnte.
Ich beschloß, mich aus der Gesellschaft zu stehlen, was bei der unbedeutenden Rolle, die ich darinnen spielte, mir ein Leichtes schien. Ich wollte nach der Stadt zurückkehren, am andern Morgen mein Glück beim Herrn John wieder versuchen, und, wenn ich den Mut dazu fände, ihn über den seltsamen grauen Mann befragen. – Wäre es mir nur so zu entkommen geglückt!
Ich hatte mich schon wirklich durch den Rosenhain, den Hügel hinab, glücklich geschlichen, und befand mich auf einem freien Rasenplatz, als ich aus Furcht, außer den Wegen durchs Gras gehend angetroffen zu werden, einen forschenden Blick um mich warf. – Wie erschrak ich, als ich den Mann im grauen Rock hinter mir her und auf mich zukommen sah. Er nahm sogleich den Hut vor mir ab, und verneigte sich so tief, als noch niemand vor mir getan hatte. Es war kein Zweifel, er wollte mich anreden, und ich konnte, ohne grob zu sein, es nicht vermeiden. Ich nahm den Hut auch ab, verneigte mich wieder, und stand da in der Sonne mit bloßem Haupt wie angewurzelt. Ich sah ihn voller Furcht stier an, und war wie ein Vogel, den eine Schlange gebannt hat. Er selber schien sehr verlegen zu sein; er hob den Blick nicht auf, verbeugte sich zu verschiedenen Malen, trat näher, und redete mich an mit leiser, unsicherer Stimme, ungefähr im Tone eines Bettelnden.
»Möge der Herr meine Zudringlichkeit entschuldigen, wenn ich es wage, ihn so unbekannter Weise aufzusuchen, ich habe eine Bitte an ihn. Vergönnen Sie gnädigst –« – »Aber um Gotteswillen, mein Herr!« brach ich in meiner Angst aus, »was kann ich für einen Mann tun, der –« wir stutzten beide, und wurden, wie mir däucht, rot.
Er nahm nach einem Augenblick des Schweigens wieder das Wort: »Während der kurzen Zeit, wo ich das Glück genoß, mich in Ihrer Nähe zu befinden, hab ich, mein Herr, einige Mal – erlauben Sie, daß ich es Ihnen sage – wirklich mit unaussprechlicher Bewunderung den schönen, schönen Schatten betrachten können, den Sie in der Sonne, und gleichsam mit einer gewissen edlen Verachtung, ohne selbst darauf zu merken, von sich werfen, den herrlichen Schatten da zu Ihren Füßen. Verzeihen Sie mir die freilich kühne Zumutung. Sollten Sie sich wohl nicht abgeneigt finden, mir diesen Ihren Schatten zu überlassen?«
Er schwieg, und mir gings wie ein Mühlrad im Kopfe herum. Was sollt ich aus dem seltsamen Antrag machen, mir meinen Schatten abzukaufen? Er muß verrückt sein, dacht ich, und mit verändertem Tone, der zu der Demut des seinigen besser paßte, erwiderte ich also:
»Ei, ei! guter Freund, habt Ihr denn nicht an Eurem eignen Schatten genug? das heiß ich mir einen Handel von einer ganz absonderlichen Sorte.« Er fiel sogleich wieder ein: »Ich hab in meiner Tasche manches, was dem Herrn nicht ganz unwert scheinen möchte; für diesen unschätzbaren Schatten halt ich den höchsten Preis zu gering.«
Nun überfiel es mich wieder kalt, da ich an die Tasche erinnert ward, und ich wußte nicht, wie ich ihn hatte guter Freund nennen können. Ich nahm wieder das Wort, und suchte es, wo möglich, mit unendlicher Höflichkeit wieder gut zu machen.
»Aber, mein Herr, verzeihen Sie Ihrem untertänigsten Knecht. Ich verstehe wohl Ihre Meinung nicht ganz gut, wie könnt ich nur meinen Schatten – –« Er unterbrach mich: »Ich erbitte mir nur Dero Erlaubnis, hier auf der Stelle diesen edlen Schatten aufheben zu dürfen und zu mir zu stecken; wie ich das mache, sei meine Sorge. Dagegen als Beweis meiner Erkenntlichkeit gegen den Herrn, überlasse ich ihm die Wahl unter allen Kleinodien, die ich in der Tasche bei mir führe: die ächte Springwurzel, die Alraunwurzel, Wechselpfennige, Raubtaler, das Tellertuch von Rolands Knappen, ein Galgenmännlein zu beliebigem Preis; doch, das wird wohl nichts für Sie sein: besser, Fortunati Wünschhütlein, neu und haltbar wieder restauriert; auch ein Glücksseckel, wie der seine gewesen.« – »Fortunati Glücksseckel«, fiel ich ihm in die Rede, und wie groß meine Angst auch war, hatte er mit dem einen Wort meinen ganzen Sinn gefangen. Ich bekam einen Schwindel, und es flimmerte mir wie doppelte Dukaten vor den Augen.
»Belieben gnädigst der Herr diesen Seckel zu besichtigen und zu erproben.« Er steckte die Hand in die Tasche und zog einen mäßig großen, festgenähten Beutel, von starkem Korduanleder, an zwei tüchtigen ledernen Schnüren heraus und händigte mir selbigen ein. Ich griff hinein, und zog zehn Goldstücke daraus, und wieder zehn, und wieder zehn, und wieder zehn; ich hielt ihm schnell die Hand hin: »Topp! der Handel gilt, für den Beutel haben Sie meinen Schatten.« Er schlug ein, kniete dann ungesäumt vor mir nieder, und mit einer bewundernswürdigen Geschicklichkeit sah ich ihn meinen Schatten, vom Kopf bis zu meinen Füßen, leise von dem Grase lösen, aufheben, zusammenrollen und falten, und zuletzt einstecken. Er stand auf, verbeugte sich noch einmal vor mir, und zog sich dann nach dem Rosengebüsche zurück. Mich dünkt', ich hörte ihn da leise für sich lachen. Ich aber hielt den Beutel bei den Schnüren fest, rund um mich her war die Erde sonnenhell, und in mir war noch keine Besinnung.
Kapitel II.
Ich kam endlich wieder zu Sinnen, und eilte, diesen Ort zu verlassen, wo ich hoffentlich nichts mehr zu tun hatte. Ich füllte erst meine Taschen mit Gold, dann band ich mir die Schnüre des Beutels um den Hals fest, und verbarg ihn selbst auf meiner Brust.Tekst polski wg edycji:
Dziwna historia Piotra Schlemihla : i inne opowieści fantastyczne
Adalbert von Chamisso, Ernst Theodor Amadeus Hoffmann, Antoni Pietkiewicz
Wydawnictwo "Armoryka"
Sandomierz 2010.
Tekst niemiecki wg edycji:
Peter Schlemihls wundersame Geschichte.
Mitgeteilt
von
Adelbert von Chamisso (1781-1838)
Leipzig
Druck und Verlag von Philipp Reclam jun.
http://www.gutenberg.org/ebooks/31538
i
Adelbert von Chamisso (1781-1838)
Peter Schlemihls wundersame Geschichte
(1813)
http://gutenberg.spiegel.de/buch/759/1