- W empik go
Historia dziadka do orzechów - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Historia dziadka do orzechów - ebook
„Historia dziadka do orzechów” autorstwa Alexandre’a Dumas (ojca) jest utrzymana w baśniowej konwencji, opowiada o przygodach małej Klary w świecie, w którym zabawki ożywają, a księciem ich królestwa zostaje tytułowy Dziadek do Orzechów.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-80-9 |
Rozmiar pliku: | 569 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chrzestny Ojciec Świdrzycki
W pewnem mieście żył bardzo szanowny prezydent nazwiskiem Złotomirski.
Żona jego była naturalnie prezydentową. Państwo ci mieli dwoje dzieci. Dziewięcioletni syn nazywał się Staś, dziewczynka młodsza o rok nazywała się Marynia.
Była to ładna para dzieci, ale tak odmiennych twarzy i charakterów, iż trudnoby się domyślić, że to brat i siostra.
Staś, zuch chłopak, pyzaty, z ciemną czupryną, tupiący, gdy mu się kto sprzeciwił, swawolny bardzo i przekonany, że cały świat istnieje tylko dla jego zabawy i przyjemności i nie odstępował od tego zdania dopóty, aż ojciec zniecierpliwiony jego krzykami i tupaniem nie wyszedł z swego pokoju, a podnosząc palec do wysokości zmarszczonych brwi — nie wymówił tych jedynych słów:
— Panie Stanisławie!
Wtedy Staś rad był schować się pod ziemię.
Marynia natomiast, szczupła, blada dziewczynka, z jasnemi włoskami, łagodna była i litościwa na wszystkie cierpienia, nawet na te, jakich doświadczały jej lalki. Posłuszna na skinienie matki, nie sprzeczała się nigdy z swoją guwernantką, panną Emilją, i kochaną była przez wszystkich.
Tymczasem nadszedł dzień 24-ty grudnia. Dzień upragniony, w którym Dziecię Jezus obdarza dzieci, dzieląc się darami, jakie otrzymało od Trzech Króli, zaświeca także gwiazdkę na choinkach na pamiątkę onej gwiazdy, co ich do żłóbka przywiodła. I choć rodzice mają też udział niejaki w tych przygotowaniach — to przecie skoro wszystkie dobra tego świata pochodzą od Jezusa, w dzień Jego urodzin dzieci Jemu wdzięczne być powinny.
Między dziećmi najhojniej obdarzonemi na gwiazdkę były dzieci prezydenta Złotomirskiego, gdyż oprócz rodziców miały jeszcze ojca chrzestnego, który zawsze o nich pamiętał. Nazywał się doktór Jan Kanty Świdrzycki.
Przykro mi, że nie mogę ojca chrzestnego, konsyljarza medycyny, nazwać przystojnym mężczyzną.
Wysoki, chudy, mocno przygarbiony, nosił na miejscu prawego oka czarny plaster. Był zupełnie łysy, zaradzał jednak temu nosząc perukę. Pozostałe zaś oko jego posiadało tak szczególniejszą bystrość, że zdawało się obejmować odrazu wszystkie najdrobniejsze szczegóły pokoju do którego wchodził i przenikać najskrytsze myśli osób na które spojrzał.
Ojciec chrzestny był konsyljarzem medycyny, zamiast jednak zajmować się dręczeniem ludzi w celu przedłużania im życia wedle wszelkich zasad nauki, oddawał się przeciwnie z zapałem nadawaniu życia osobom martwym. Wyrabiał mianowicie figurki, które chodziły, damy umiejące tańczyć i grać na fortepianie, szermierzy, którzy się bili na szpady, psy aportujące, latające ptaki, wkońcu doprowadził do tego, że jego lalki wymawiały niektóre wyrazy, jak papa i mama.
Nie tracił też nadziei, że zczasem potrafi wyrabiać prawdziwych ludzi, psy, ptaki i ryby, a ponieważ obiecał ofiarować pierwsze okazy tego rodzaju swoim chrześniakom, dzieci więc oczekiwały tej chwili z wielką niecierpliwością.
Prosta rzecz, że doszedłszy takiego mistrzostwa w mechanice, ojciec chrzestny był niezmiernie użyteczny dla swoich przyjaciół.
Skoro zegar jaki zaniemógł w domu państwa Złotomirskich, posyłano po chrzestnego ojca, który przychodził natychmiast jako artysta, miłujący swą sztukę nadewszystko. Zaraz kazał sobie przedstawić pacjenta, otwierał go, wyjmował kółka, brał go między kolana, a wpatrując się weń okiem badawczem, dobywał z kieszeni mnóstwo drobnych narzędzi własnego wyrobu i pomysłu. Następnie wybierał najostrzejsze i pogrążał je w wnętrzności zegara, nie zważając na żale Maryni, która nie mogła pojąć, żeby dotkliwe te operacje nie sprawiały bólu biednemu zegarowi.
Tymczasem po umiejętnem zastosowaniu środków, zegar powracał do życia i gdy go napowrót umieszczono w szafeczce, zaczynał chodzić, bić i ożywiał pokój, który bez niego zdawał się bez duszy.
Nie dosyć na tem. Na prośbę Maryni, której żal było patrzeć, jak pies kuchenny męczył się obracaniem rożna, ojciec chrzestny raczył zstąpić z wysokości swej nauki i zrobił psa-automata, który odtąd bez trudu obracał rożen, podczas gdy Turek jako emeryt grzał się bezczynnie przy ognisku.
Stąd też Turek po domownikach najbardziej był przywiązany do konsyljarza Świdrzyckiego.
Naszczekiwaniem i machaniem ogona zapowiadał jego przyjście, a na powitanie nie szczędził gwałtownych oznak radości.
Wieczorem w dzień wigilii Bożego Narodzenia, gdy się już zmierzchać zaczęło, Staś i Marynia siedzieli koło panny Emilji, która szyła przy oknie, pragnąc korzystać jeszcze z ostatnich błysków dnia.
Dzieci, przejęte uroczystością oczekiwania, tuliły się do siebie i rozmawiały półgłosem jak zwykle, gdy się ma w sercu niejakie wątpliwości.
— Rodzice pewnie zajęci naszem drzewkiem — rzekła Marynia — od rana słyszałam ruch w salonie.
— A ja po szczekaniu Turka poznałem — odparł Staś — że ojciec chrzestny już przyszedł.
— Mój Boże! — rzekła Marynia — co też on nam przyniesie, pewna jestem, że ogród z rzeką. Na rzece będą pływać łabędzie, a dziewczynka będzie je karmić cukierkami.
— Przedewszystkiem panna Maria powinnaby wiedzieć, że się łabędzie cukierkami nie żywią! — zawołał Staś zuchwałym tonem, za jaki go często łajano.
— Zdawało mi się — rzekła Marynia — ale ponieważ jesteś starszy, wiesz o tem lepiej ode mnie.
Staś zadarł nos do góry.
— Następnie — mówił dalej — sądzę, że jeżeli ojciec chrzestny nam co przyniesie, to pewnie fortecę z żołnierzami, armatami i armią nieprzyjacielską. Dopieroż to będą pyszne bitwy!
— Nie lubię bitew — odrzekła Marynia — jeżeli przyniesie twierdzę, to tylko dla ciebie; co do mnie proszę, abym mogła opatrywać rannych.
— Eee! —— przerwał Staś — wiesz doskonale, że cokolwiek ojciec chrzestny przyniesie, to nie będzie ani dla mnie, ani dla ciebie, pod pozorem, że to są arcydzieła, odbierają nam zwykle te zabawki i zamykają je zaraz na najwyższej półce szklanej szafy, gdzie tylko tato może się dostać i to wlazłszy na stołek. To też wolę zabawki, które dostajemy od rodziców, gdyż temi wolno nam bawić się, dopóki ich nie połamiemy w kawałki.
— I ja także wolę te — powiedziała Marynia — ale nie trzeba, aby ojciec chrzestny dowiedział się o tem.
— A to dlaczego? — oburzył się Staś.
— Dlatego, że toby go martwiło; dając nam zabawki, wyobraża sobie, że nam sprawia największą przyjemność, trzeba więc zostawić go w tem przekonaniu.
— Ale ot! —— zawołał Staś, machnąwszy ręką.
— Marynia ma słuszność — ozwała się panna Emllja, która przemawiała tylko w ważnych okolicznościach.
— Słuchaj Stasiu, zgadujmy co dostaniemy — zawołała żywo Marynia, w obawie, aby Staś nie odpowiedział zuchwale na uwagę panny Emilji — ja nadmieniłam, że Rózia, moja lalka, codzień robi się niezgrabniejszą, ciągle pada na nos i tym sposobem niemożliwa staje się w towarzystwie.
— Ja zaś — rzekł Staś — dałem tatkowi do zrozumienia, że jaki dzielny kasztan przydałby się do mojej stajni, również zwróciłem jego uwagę na to, że niema porządnej armji bez lekkiej jazdy i że brak mi szwadrona huzarów do dywizji, która zostaje pod moją komendą.
Na te słowa panna Emilja uznała za stosowne przemówić.
— Wiecie dobrze, że to Dzieciątko Jezus rozdaje dziś zabawki; nie wybierajcież sami, gdyż ono wie najlepiej, czego wam potrzeba.
— Aha! zapewne! — wpadł Staś — przeszłego roku przyniósł mi piechurów, kiedy potrzebowałem konnicy.
— Co do mnie — rzekła Marynia — jestem mu bardzo wdzięczna, gdyż oprócz lalki, której pragnęłam, dostałam jeszcze ślicznego gołąbka.
Tymczasem ściemniło się zupełnie. Dzieci mówiły coraz ciszej i coraz bardziej tuliły się do siebie.
Zdawało się im, że słyszą nad sobą radosne trzepotanie anielskich skrzydeł, że dolatuje ich zdala nuta kolędy — w tej chwili jaskrawy blask mignął na ścianie, a dzieci pomyślały, że Dzieciątko Jezus Złożywszy ich zabawki w salonie, ulatywało na świetlistym obłoku do innych dzieci, które go równie niecierpliwie oczekiwały.
Jednocześnie dał się słyszeć głos dzwonka, a prezydentostwo wyszli i wzięli dzieci za ręce.
Drzwi otwarły się naoścież i z salonu taki buchnął blask, że dzieci olśnione wykrzyknęły tylko:
— Ach!
— Chodźcie zobaczyć, co wam przyniosło Dzieciątko Jezus — rzekli rodzice.
Dzieci wbiegły do pokoju, a i panna Emilja, odłożywszy robotę, zdążała za nimi.Drzewko Bożego Narodzenia
Gdyby was kiedy zaprowadzono, moje kochane dzieci, do wielkiego magazynu zabawek i gdyby wam powiedziano: „Wybierajcie co chcecie!“ wtedy bezwątpienia wpadlibyście w taki stan zachwytu, jakiego już nigdy w życiu nie doznacie. Tak było z Stasiem i Marynią, gdy ujrzeli choinkę, która zdawała się wyrastać z wielkiego stołu, nakrytego białym obrusem, obwieszoną złoconemi orzechami i jabłkami, oprócz fig, daktyli i cukierków, i oświetloną mnóstwem świeczek.
Na ten widok Staś wysoko podskoczył w górę, a Marynia rzuciła się mamie na szyję, aby ją uściskać i podziękować.
Ale radość wzmogła się jeszcze, gdy dzieci zabrały się do obejrzenia szczegółów. Marynia znalazła lalkę dwa razy tak dużą jak panna Rózia i zachwycającą sukienkę na wieszadle umieszczoną, tak, że mogła ją obejść naokoło. Staś odkrył uszykowany na stole szwadron huzarów w czerwonych dołmanach z złotemi pętlicami, na siwych koniach, podczas gdy uwiązany do nogi tegoż stołu, spinał się dzielny kasztan, którego tak mu do stajni brakowało.
Staś wskoczył natychmiast na konia zupełnie już osiodłanego i okiełznanego i objechawszy trzy razy naokoło drzewka Bożego Narodzenia, oświadczył zsiadając na ziemię, że jakkolwiek rumak dziki i nieujeżdżony, pewny jest jednak, że wkrótce ujeździ go jak baranka.
Ale w chwili, gdy zeskakiwał z konia, a Marynia nazwała swoją lalkę Klarcia, znowu się rozległ srebrny głos dzwonka, a dzieci zwróciły się ku kątowi pokoju, skąd dźwięk pochodził.
Wtedy ujrzeli kąt zasłoniony chińskim parawanem, za którym słychać było jakiś szmer i muzykę, co pozwalało przypuszczać, że się tam dzieje coś nadzwyczajnego.
Dzieci przypomniały sobie, że dotychczas nie widziały konsyliarza i jednym głosem zawołały:
— Ach! to ojciec chrzestny!
Na te słowa parawan, jakgdyby czekał na ten wykrzyknik, rozsunął się na dwie strony i ukazał nie tylko chrzestnego ojca, ale nadto — wspaniały pałac z mnóstwem zwierciadlanych okien i dwoma złotemi wieżami po bokach. Stał on śród zielonej łąki zasłanej kwiatami.
W tej chwili zadzwoniono wewnątrz, drzwi i okna otworzyły się i dzieci ujrzały w oświetlonych pokojach mnóstwo małych pań i małych panów. Panowie pysznie ubrani w haftowanych frakach z szpadami u boku. Panie w jedwabnych sukniach, fryzowane, chłodziły się wachlarzami, jakby w istocie orzeźwiały twarz od gorąca.
W środkowym salonie, który zdawał się gorzeć od kryształowego żyrandola, obciążonego świecami, tłum dzieci tańcował przy dźwiękach muzyki. Chłopcy w kurtkach, dziewczynki w krótkich sukienkach. Jednocześnie w oknie przyległego gabinetu ukazywał się jakiś jegomość w pelerynie, dawał szczególniejsze znaki i znikał w tym samym czasie, gdy ojciec chrzestny z plastrem na oku, w peruce, podobny jak dwie krople wody, — ale wysoki tylko na trzy cale, wchodził i wychodził, jakgdyby zapraszał do siebie gości, używających przechadzki.
Zrazu dzieci nie mogły ochłonąć z radości i podziwienia, ale po kilku chwilach Staś, oparty dotąd łokciami na stole, wstał i zbliżywszy się, zawołał niecierpliwie:
— Dlaczego ojciec chrzestny zawsze wchodzi i wychodzi temi samemi drzwiami? To musi być bardzo nudne! Proszę teraz wejść tędy, a wyjść tamtemi drzwiami — i pokazał mu dwoje drzwi na wieży.
— To być nie może — odparł ojciec chrzestny.
— No, to wejdź na schody i stań w oknie na miejscu tego jegomości, a jemu powiedz, żeby zszedł na dół, tu do drzwi.
— I to niemożliwe, kochany Stasiu — rzekł konsyliarz.
— Jednak dzieci już się wytańczyły, teraz niech idą na przechadzkę — upierał się Staś.
— Nie masz rozgarnienia, mój drogi — zawołał ojciec chrzestny trochę zgniewany — jak mechanika jest urządzona, tak też musi chodzić.
— Kiedy tak, to ja chcę wejść do pałacu — rzekł Staś.
— Tym razem, to już pomysł szalony — rzekł prezydent — widzisz przecie, że to niepodobna, abyś wszedł do pałacu, skoro najwyższe chorągiewki zaledwie sięgają ci ramion.
Staś umilkł uspokojony tą przyczyną, ale po chwili widząc, że panowie i panie ciągle się przechadzali. że dzieci nieustannie tańczyły, a jegomość w pelerynie pokazywał się i znikał w równych odstępach czasu, rzekł zniechęcony:
— Mój ojcze chrzestny, jeżeli wszystkie twoje figurki nic innego nie umieją, jak tylko zawsze jedno i to samo, jutro możesz zabrać je sobie, gdyż one mnie wcale nie bawią. Wolę mego konia, który pójdzie tam, gdzie ja chcę, moich huzarów, którzy musztrują się jak im rozkażę i mogą swobodnie się poruszać, nie tak, jak te biedaki, którymi mechanika tam i napowrót ciągle jednako wykręca.
Po tych słowach odwrócił się od ojca chrzestnego i jego pałacu, poskoczył do stołu i uszykował w linii bojowej swoich huzarów.
Co do Maryni, ta również oddaliła się cichaczem, gdyż znudziły ją jednostajne poruszenia laleczek. Ponieważ jednak była to bardzo grzeczna dziewczynka, nic o tem nie mówiła, lękając się zmartwić ojca chrzestnego.
W istocie zaledwie Staś się odwrócił, konsyliarz rzekł, nieco urażony, do prezydenta:
— Tak, tak, podobne arcydzieła nie są wcale dla dzieci, zaraz schowam mój pałac do pudła i zabiorę go do domu.
Ale prezydentowa zbliżyła się do niego i łagodząc wrażenie niegrzeczności Stasia, kazała sobie szczegółowo objaśniać i pokazywać arcydzieło konsyljarza. I wszystko tak dowcipnie chwaliła, że nietylko zapomniał o Stasiu, ale wydobył nawet z kieszeni mnóstwo małych brunatnych figurek z białemi oczyma i złoconemi rączkami i nóżkami. Oprócz innych zalet te małe istotki wydawały przyjemny zapach, gdyż były wyrobione z drzewa cynamonowego.
W tej chwili panna Emilja zawołała Marynię, aby jej przymierzyć piękną różowa sukienkę, która ją na wstępie tak zachwyciła — ale mimo zwykłej grzeczności, tym razem dziewczynka wcale nie odpowiedziała pannie Emilji, tak dalece była zajęta nową osobą, którą spostrzegła między zabawkami.Pan Gryzorzeski.
Marynia odkryła smutnie opartego o pień drzewka, nader pięknego człowieczka, który w skromnem milczeniu oczekiwał, póki na niego kolej nie przyjdzie. Może za wcześnie nazwaliśmy go pięknym, gdyż ciało jego silne nie zgadzało się z cienkiemi nóżkami, a głowę miał niesłychanej wielkości.
Wszakże, jeżeli byty jakie usterki w jego osobie, wady te nagradzała wykwintność. stroju, który zdradzał człowieka dobrze wychowanego i znającego się na elegancji.
Miał na sobie czamarkę z zielonego aksamitu, ze złotemi pętlicami, majtki z takiej samej materji, a buciki tak zgrabne, że zdawały się malowane.
Dwa tylko szczegóły były dziwne, jak u człowieka obeznanego z modą: naprzód brzydki drewniany płaszczyk podobny do ogona, który mu zwisał od szyi do pól pleców i szkaradna czapka na głowie.
Ale Marynia widząc te dwie ozdoby, tak dziwnie odbijające od reszty ubioru, przypomniała sobie, że sam ojciec chrzestny nosił na swoim żółtym surducie wcale nie ładniejszy płaszczyk od tego, który okrywał plecy małego człowieczka — a czasem wdziewał na głowę czapkę, z którą żadna czapka w świecie nie mogła iść w porównanie, co jednak nie przeszkadzało, że był doskonałym ojcem chrzestnym. Wreszcie przyszło jej na myśl, kto wie, gdyby konsyljarza ubrać w strój małego człeczka, czy byłby tak zgrabny jak nowy gość?
Odrazu powzięła żywą przyjaźń ku niemu i czem więcej go oglądała, tem więcej znajdowała dobroci i uprzejmości w jego twarzy. Jego oczy jasno-zielone, którym można było tylko zarzucić, że trochę nadto były wypukłe, wyrażały spokój i łagodność. Broda kręcona z czarnej wełny, porastająca podbródek, tem bardziej była mu do twarzy, że nadawała zachwycający wyraz uśmiechowi ust, które choć za szerokie, były za to czerwone i połyskujące.
Dlatego też przypatrzywszy mu się z wzrastającem zajęciem spytała:
— Kochany tatku, powiedz mi do kogo należy ten miły człowieczek oparty o choinkę?
— Do nikogo w szczególności, do was obojga razem — odpowiedział prezydent.
— Jakto?... nie rozumiem tego wcale.
— To jest wspólny pracownik — odparł prezydent — obowiązkiem jego jest tłuc orzechy dla was obojga, zatem należy do ciebie zarówno jak do Stasia.
To mówiąc, prezydent wziął go ostrożnie z miejsca gdzie stał dotychczas i podnosząc mu wąski płaszczyk drewniany, otworzył usta, za któremi ukazały się dwa rzędy białych kończastych zębów. Wtedy Marynia włożyła orzech i — krak — człeczek zgryzł orzech tak zręcznie; że łupina odpadła zdruzgotana, a ziarno nietknięte zostało jej na dłoni.
Natenczas zrozumiała, że mały zalotny człowieczek był potomkiem starożytnej i szanownej rodziny dziadków do orzechów, której początek ginie w mroku czasów, i że wykonywał filantropijny urząd swych przodków. Uszczęśliwiona z tego odkrycia, zaczęła skakać z radości i zawołała:
— Pan Gryzorzeski w własnej osobie! — na co rzekł prezydent:
— Kiedy ten dziadek tak ci się podoba, kochana Maryniu, jakkolwiek należy zarówno do Stasia, ty jednak odtąd będziesz miała o nim szczególne staranie. Polecam go twojej opiece.
Prezydent oddał natychmiast małego człowieczka Maryni, która objęła go rączkami i kazała mu tłuc orzechy, wybierając jednak najmniejsze, aby nie potrzebował nadto otwierać ust, z czem mu bardzo było nie do twarzy. Wtedy panna Emilja zbliżyła się także, chcąc poznać pana Gryzorzeskiego, a on i dla niej był tyle uprzejmy, że gryzł orzechy chętnie, nie robiąc żadnych trudności.
Tymczasem Staś ujeżdżając ciągle swego kasztanka i musztrując huzarów usłyszał — krak — krak — krak i odgłos ten niezliczone razy się powtarzający nasunął mu domysł, że zaszło coś nowego. Podniósł więc głowę i obrócił wielkie oczy w tę stronę, jakby z zapytaniem, wnet spostrzegł w rękach siostry małego człowieczka z drewnianym płaszczykiem; zsiadł więc z konia i nie odprowadziwszy nawet kasztana do stajni, przybiegł do Maryni i oznajmił swoją obecność głośnym wybuchem śmiechu, jaki wzbudziła w nim dziwaczna mina pana Gryzorzeskiego, gdy otwierał ogromne usta.
Wtedy Staś upomniał się zaraz o swoją część orzechów, które nowy znajomy tłuc musiał — a następnie o prawo tłuczenia ich samemu, co mu zostało przyznane, jako współwłaścicielowi. Tylko, że przeciwnie jak siostra i mimo jej przedstawień Staś wybrał natychmiast największe i najtwardsze orzechy, które wtykał mu gwałtem w usta tak, że po kilku orzechach usłyszano nagle krrrak! — i trzy ząbki wypadły z ust dziadka, a podbródek rozluźnił się i stał się drżący jak u starca.
— Ach, mój biedny, kochany panie Gryzorzeski — zawołała Marynia, wyrywając dziadka z rąk brata.
— To dopiero głupi niedołęga! — krzyknął Staś — temu się zachciewa być tłuczkiem do orzechów z jego glinianemi szczękami. Dajno go tu, niech dalej tłucze, choćby resztę zębów połamał. Cóż znowu zajmujesz się tak tym mazgajem?
— Nie, nie, już więcej nie dostaniesz pana Gryzorzeskiego — wołała Marynia, ściskając w objęciach małego człowieczka. — Patrz, jak żałośnie spogląda na mnie ze swoją zranioną szczęką. Wstydź się — masz złe serce, bijesz twoje konie, a parę dni temu kazałeś rozstrzelać jednego żołnierza.
— Biję konie, skoro wierzgają — odparł Staś — co zaś do żołnierza, którego parę dni temu kazałem rozstrzelać, był to nikczemny włóczęga, który pewnego poranku uciekł z bronią i bagażami — a wiesz, że przewinienie to na całym świecie karane jest śmiercią. Zresztą na przepisach karności wojskowej kobiety się nie znają. Ja ci nie bronię bić rózgą twoje lalki, co cię obchodzi, że biję moje konie i każę rozstrzeliwać moich żołnierzy? Tymczasem oddaj mi dziadka!
— Tatku, na pomoc! — krzyknęła Marynia, owijając człowieczka w chustkę do nosa. — Na pomoc! Staś chce zabrać mojego dziadka!
Na krzyki dzieci zbliżył się nietylko prezydent, ale nadbiegli jeszcze prezydentowa z konsyljarzem Świdrzyckim. Każde przekładało swoje racje. Marynia broniła dziadka, Staś chciał go odebrać. Na wielkie zdziwienie Maryni, ojciec chrzestny przyznał słuszność Stasiowi. Natomiast prezydent i prezydentowa skłonili się na stronę Maryni.
— Kochany Stasiu — rzekł prezydent — oddałem pana Gryzorzeskiego pod opiekę twojej siostry, a o ile szczupłe moje wiadomości lekarskie pozwalają mi osądzić, widzę, że w tej chwili nieborak mocno jest uszkodzony i wymaga gorliwej opieki. Dopóki więc nie wyzdrowieje, oddaję nad nim zupełną władzę Maryni i pragnę, aby się temu nie sprzeciwiano. Wreszcie ty znając się dobrze na regulaminie wojskowym, czy widziałeś, żeby jenerał przymuszał rannego żołnierza, aby szedł w ogień? Rannych oddaje się do lazaretu, póki nie wyzdrowieją, a jeżeli zostają kalekami z powodu ran, mają prawo wstąpić do inwalidów.
Staś chciał się napierać, ale prezydent podniósł palec do brwi prawego oka i wymówił tylko:
— Panie Stanisławie!
Poczem Staś zawstydzony wymknął się cichaczem do stołu, gdzie jego huzary rozstawiwszy patrole, cofnęli się do nocnej kwatery.
Przez ten czas Marynia pozbierała ząbki pana Gryzorzeskiego, którego ciągle dotąd trzymała owiniętego w chustkę, i podwiązała mu podbródek białą wstążeczką od swej jedwabnej sukienki. Mały człowieczek, blady z początku i przestraszony, zdawał się ufać dobroci swej opiekunki i powoli przychodził do siebie.
Wtedy Marynia spostrzegła, że ojciec chrzestny szydersko spoglądał na starania, jakiemi otaczała małego człowieczka, zdawało jej się nawet, że jedyne oko konsyljarza nabrało wówczas wyrazu szczególniejszej złośliwości. Dlatego chciała się oddalić. Ale doktór Świdrzycki zaczął śmiać się do rozpuku, mówiąc:
— W istocie, kochana Maryniu, nie pojmuję, jakim sposobem tak ładna panienka może otaczać tyloma względami tego szkaradnego dziadka.
Na to Marynia wbrew swemu łagodnemu usposobieniu oburzyła się mocno i rzekła:
— O! kto wie, czy ojciec chrzestny, mając nawet tak piękny strój, jak pan Gryzorzeski, wyglądałby tak ładnie jak on! Ojciec chrzestny jest niesprawiedliwy dla mego pacjenta.
Na te słowa rodzice Maryni rozśmieli się, a nos konsyljarza niesłychanie się przeciągnął.
W pewnem mieście żył bardzo szanowny prezydent nazwiskiem Złotomirski.
Żona jego była naturalnie prezydentową. Państwo ci mieli dwoje dzieci. Dziewięcioletni syn nazywał się Staś, dziewczynka młodsza o rok nazywała się Marynia.
Była to ładna para dzieci, ale tak odmiennych twarzy i charakterów, iż trudnoby się domyślić, że to brat i siostra.
Staś, zuch chłopak, pyzaty, z ciemną czupryną, tupiący, gdy mu się kto sprzeciwił, swawolny bardzo i przekonany, że cały świat istnieje tylko dla jego zabawy i przyjemności i nie odstępował od tego zdania dopóty, aż ojciec zniecierpliwiony jego krzykami i tupaniem nie wyszedł z swego pokoju, a podnosząc palec do wysokości zmarszczonych brwi — nie wymówił tych jedynych słów:
— Panie Stanisławie!
Wtedy Staś rad był schować się pod ziemię.
Marynia natomiast, szczupła, blada dziewczynka, z jasnemi włoskami, łagodna była i litościwa na wszystkie cierpienia, nawet na te, jakich doświadczały jej lalki. Posłuszna na skinienie matki, nie sprzeczała się nigdy z swoją guwernantką, panną Emilją, i kochaną była przez wszystkich.
Tymczasem nadszedł dzień 24-ty grudnia. Dzień upragniony, w którym Dziecię Jezus obdarza dzieci, dzieląc się darami, jakie otrzymało od Trzech Króli, zaświeca także gwiazdkę na choinkach na pamiątkę onej gwiazdy, co ich do żłóbka przywiodła. I choć rodzice mają też udział niejaki w tych przygotowaniach — to przecie skoro wszystkie dobra tego świata pochodzą od Jezusa, w dzień Jego urodzin dzieci Jemu wdzięczne być powinny.
Między dziećmi najhojniej obdarzonemi na gwiazdkę były dzieci prezydenta Złotomirskiego, gdyż oprócz rodziców miały jeszcze ojca chrzestnego, który zawsze o nich pamiętał. Nazywał się doktór Jan Kanty Świdrzycki.
Przykro mi, że nie mogę ojca chrzestnego, konsyljarza medycyny, nazwać przystojnym mężczyzną.
Wysoki, chudy, mocno przygarbiony, nosił na miejscu prawego oka czarny plaster. Był zupełnie łysy, zaradzał jednak temu nosząc perukę. Pozostałe zaś oko jego posiadało tak szczególniejszą bystrość, że zdawało się obejmować odrazu wszystkie najdrobniejsze szczegóły pokoju do którego wchodził i przenikać najskrytsze myśli osób na które spojrzał.
Ojciec chrzestny był konsyljarzem medycyny, zamiast jednak zajmować się dręczeniem ludzi w celu przedłużania im życia wedle wszelkich zasad nauki, oddawał się przeciwnie z zapałem nadawaniu życia osobom martwym. Wyrabiał mianowicie figurki, które chodziły, damy umiejące tańczyć i grać na fortepianie, szermierzy, którzy się bili na szpady, psy aportujące, latające ptaki, wkońcu doprowadził do tego, że jego lalki wymawiały niektóre wyrazy, jak papa i mama.
Nie tracił też nadziei, że zczasem potrafi wyrabiać prawdziwych ludzi, psy, ptaki i ryby, a ponieważ obiecał ofiarować pierwsze okazy tego rodzaju swoim chrześniakom, dzieci więc oczekiwały tej chwili z wielką niecierpliwością.
Prosta rzecz, że doszedłszy takiego mistrzostwa w mechanice, ojciec chrzestny był niezmiernie użyteczny dla swoich przyjaciół.
Skoro zegar jaki zaniemógł w domu państwa Złotomirskich, posyłano po chrzestnego ojca, który przychodził natychmiast jako artysta, miłujący swą sztukę nadewszystko. Zaraz kazał sobie przedstawić pacjenta, otwierał go, wyjmował kółka, brał go między kolana, a wpatrując się weń okiem badawczem, dobywał z kieszeni mnóstwo drobnych narzędzi własnego wyrobu i pomysłu. Następnie wybierał najostrzejsze i pogrążał je w wnętrzności zegara, nie zważając na żale Maryni, która nie mogła pojąć, żeby dotkliwe te operacje nie sprawiały bólu biednemu zegarowi.
Tymczasem po umiejętnem zastosowaniu środków, zegar powracał do życia i gdy go napowrót umieszczono w szafeczce, zaczynał chodzić, bić i ożywiał pokój, który bez niego zdawał się bez duszy.
Nie dosyć na tem. Na prośbę Maryni, której żal było patrzeć, jak pies kuchenny męczył się obracaniem rożna, ojciec chrzestny raczył zstąpić z wysokości swej nauki i zrobił psa-automata, który odtąd bez trudu obracał rożen, podczas gdy Turek jako emeryt grzał się bezczynnie przy ognisku.
Stąd też Turek po domownikach najbardziej był przywiązany do konsyljarza Świdrzyckiego.
Naszczekiwaniem i machaniem ogona zapowiadał jego przyjście, a na powitanie nie szczędził gwałtownych oznak radości.
Wieczorem w dzień wigilii Bożego Narodzenia, gdy się już zmierzchać zaczęło, Staś i Marynia siedzieli koło panny Emilji, która szyła przy oknie, pragnąc korzystać jeszcze z ostatnich błysków dnia.
Dzieci, przejęte uroczystością oczekiwania, tuliły się do siebie i rozmawiały półgłosem jak zwykle, gdy się ma w sercu niejakie wątpliwości.
— Rodzice pewnie zajęci naszem drzewkiem — rzekła Marynia — od rana słyszałam ruch w salonie.
— A ja po szczekaniu Turka poznałem — odparł Staś — że ojciec chrzestny już przyszedł.
— Mój Boże! — rzekła Marynia — co też on nam przyniesie, pewna jestem, że ogród z rzeką. Na rzece będą pływać łabędzie, a dziewczynka będzie je karmić cukierkami.
— Przedewszystkiem panna Maria powinnaby wiedzieć, że się łabędzie cukierkami nie żywią! — zawołał Staś zuchwałym tonem, za jaki go często łajano.
— Zdawało mi się — rzekła Marynia — ale ponieważ jesteś starszy, wiesz o tem lepiej ode mnie.
Staś zadarł nos do góry.
— Następnie — mówił dalej — sądzę, że jeżeli ojciec chrzestny nam co przyniesie, to pewnie fortecę z żołnierzami, armatami i armią nieprzyjacielską. Dopieroż to będą pyszne bitwy!
— Nie lubię bitew — odrzekła Marynia — jeżeli przyniesie twierdzę, to tylko dla ciebie; co do mnie proszę, abym mogła opatrywać rannych.
— Eee! —— przerwał Staś — wiesz doskonale, że cokolwiek ojciec chrzestny przyniesie, to nie będzie ani dla mnie, ani dla ciebie, pod pozorem, że to są arcydzieła, odbierają nam zwykle te zabawki i zamykają je zaraz na najwyższej półce szklanej szafy, gdzie tylko tato może się dostać i to wlazłszy na stołek. To też wolę zabawki, które dostajemy od rodziców, gdyż temi wolno nam bawić się, dopóki ich nie połamiemy w kawałki.
— I ja także wolę te — powiedziała Marynia — ale nie trzeba, aby ojciec chrzestny dowiedział się o tem.
— A to dlaczego? — oburzył się Staś.
— Dlatego, że toby go martwiło; dając nam zabawki, wyobraża sobie, że nam sprawia największą przyjemność, trzeba więc zostawić go w tem przekonaniu.
— Ale ot! —— zawołał Staś, machnąwszy ręką.
— Marynia ma słuszność — ozwała się panna Emllja, która przemawiała tylko w ważnych okolicznościach.
— Słuchaj Stasiu, zgadujmy co dostaniemy — zawołała żywo Marynia, w obawie, aby Staś nie odpowiedział zuchwale na uwagę panny Emilji — ja nadmieniłam, że Rózia, moja lalka, codzień robi się niezgrabniejszą, ciągle pada na nos i tym sposobem niemożliwa staje się w towarzystwie.
— Ja zaś — rzekł Staś — dałem tatkowi do zrozumienia, że jaki dzielny kasztan przydałby się do mojej stajni, również zwróciłem jego uwagę na to, że niema porządnej armji bez lekkiej jazdy i że brak mi szwadrona huzarów do dywizji, która zostaje pod moją komendą.
Na te słowa panna Emilja uznała za stosowne przemówić.
— Wiecie dobrze, że to Dzieciątko Jezus rozdaje dziś zabawki; nie wybierajcież sami, gdyż ono wie najlepiej, czego wam potrzeba.
— Aha! zapewne! — wpadł Staś — przeszłego roku przyniósł mi piechurów, kiedy potrzebowałem konnicy.
— Co do mnie — rzekła Marynia — jestem mu bardzo wdzięczna, gdyż oprócz lalki, której pragnęłam, dostałam jeszcze ślicznego gołąbka.
Tymczasem ściemniło się zupełnie. Dzieci mówiły coraz ciszej i coraz bardziej tuliły się do siebie.
Zdawało się im, że słyszą nad sobą radosne trzepotanie anielskich skrzydeł, że dolatuje ich zdala nuta kolędy — w tej chwili jaskrawy blask mignął na ścianie, a dzieci pomyślały, że Dzieciątko Jezus Złożywszy ich zabawki w salonie, ulatywało na świetlistym obłoku do innych dzieci, które go równie niecierpliwie oczekiwały.
Jednocześnie dał się słyszeć głos dzwonka, a prezydentostwo wyszli i wzięli dzieci za ręce.
Drzwi otwarły się naoścież i z salonu taki buchnął blask, że dzieci olśnione wykrzyknęły tylko:
— Ach!
— Chodźcie zobaczyć, co wam przyniosło Dzieciątko Jezus — rzekli rodzice.
Dzieci wbiegły do pokoju, a i panna Emilja, odłożywszy robotę, zdążała za nimi.Drzewko Bożego Narodzenia
Gdyby was kiedy zaprowadzono, moje kochane dzieci, do wielkiego magazynu zabawek i gdyby wam powiedziano: „Wybierajcie co chcecie!“ wtedy bezwątpienia wpadlibyście w taki stan zachwytu, jakiego już nigdy w życiu nie doznacie. Tak było z Stasiem i Marynią, gdy ujrzeli choinkę, która zdawała się wyrastać z wielkiego stołu, nakrytego białym obrusem, obwieszoną złoconemi orzechami i jabłkami, oprócz fig, daktyli i cukierków, i oświetloną mnóstwem świeczek.
Na ten widok Staś wysoko podskoczył w górę, a Marynia rzuciła się mamie na szyję, aby ją uściskać i podziękować.
Ale radość wzmogła się jeszcze, gdy dzieci zabrały się do obejrzenia szczegółów. Marynia znalazła lalkę dwa razy tak dużą jak panna Rózia i zachwycającą sukienkę na wieszadle umieszczoną, tak, że mogła ją obejść naokoło. Staś odkrył uszykowany na stole szwadron huzarów w czerwonych dołmanach z złotemi pętlicami, na siwych koniach, podczas gdy uwiązany do nogi tegoż stołu, spinał się dzielny kasztan, którego tak mu do stajni brakowało.
Staś wskoczył natychmiast na konia zupełnie już osiodłanego i okiełznanego i objechawszy trzy razy naokoło drzewka Bożego Narodzenia, oświadczył zsiadając na ziemię, że jakkolwiek rumak dziki i nieujeżdżony, pewny jest jednak, że wkrótce ujeździ go jak baranka.
Ale w chwili, gdy zeskakiwał z konia, a Marynia nazwała swoją lalkę Klarcia, znowu się rozległ srebrny głos dzwonka, a dzieci zwróciły się ku kątowi pokoju, skąd dźwięk pochodził.
Wtedy ujrzeli kąt zasłoniony chińskim parawanem, za którym słychać było jakiś szmer i muzykę, co pozwalało przypuszczać, że się tam dzieje coś nadzwyczajnego.
Dzieci przypomniały sobie, że dotychczas nie widziały konsyliarza i jednym głosem zawołały:
— Ach! to ojciec chrzestny!
Na te słowa parawan, jakgdyby czekał na ten wykrzyknik, rozsunął się na dwie strony i ukazał nie tylko chrzestnego ojca, ale nadto — wspaniały pałac z mnóstwem zwierciadlanych okien i dwoma złotemi wieżami po bokach. Stał on śród zielonej łąki zasłanej kwiatami.
W tej chwili zadzwoniono wewnątrz, drzwi i okna otworzyły się i dzieci ujrzały w oświetlonych pokojach mnóstwo małych pań i małych panów. Panowie pysznie ubrani w haftowanych frakach z szpadami u boku. Panie w jedwabnych sukniach, fryzowane, chłodziły się wachlarzami, jakby w istocie orzeźwiały twarz od gorąca.
W środkowym salonie, który zdawał się gorzeć od kryształowego żyrandola, obciążonego świecami, tłum dzieci tańcował przy dźwiękach muzyki. Chłopcy w kurtkach, dziewczynki w krótkich sukienkach. Jednocześnie w oknie przyległego gabinetu ukazywał się jakiś jegomość w pelerynie, dawał szczególniejsze znaki i znikał w tym samym czasie, gdy ojciec chrzestny z plastrem na oku, w peruce, podobny jak dwie krople wody, — ale wysoki tylko na trzy cale, wchodził i wychodził, jakgdyby zapraszał do siebie gości, używających przechadzki.
Zrazu dzieci nie mogły ochłonąć z radości i podziwienia, ale po kilku chwilach Staś, oparty dotąd łokciami na stole, wstał i zbliżywszy się, zawołał niecierpliwie:
— Dlaczego ojciec chrzestny zawsze wchodzi i wychodzi temi samemi drzwiami? To musi być bardzo nudne! Proszę teraz wejść tędy, a wyjść tamtemi drzwiami — i pokazał mu dwoje drzwi na wieży.
— To być nie może — odparł ojciec chrzestny.
— No, to wejdź na schody i stań w oknie na miejscu tego jegomości, a jemu powiedz, żeby zszedł na dół, tu do drzwi.
— I to niemożliwe, kochany Stasiu — rzekł konsyliarz.
— Jednak dzieci już się wytańczyły, teraz niech idą na przechadzkę — upierał się Staś.
— Nie masz rozgarnienia, mój drogi — zawołał ojciec chrzestny trochę zgniewany — jak mechanika jest urządzona, tak też musi chodzić.
— Kiedy tak, to ja chcę wejść do pałacu — rzekł Staś.
— Tym razem, to już pomysł szalony — rzekł prezydent — widzisz przecie, że to niepodobna, abyś wszedł do pałacu, skoro najwyższe chorągiewki zaledwie sięgają ci ramion.
Staś umilkł uspokojony tą przyczyną, ale po chwili widząc, że panowie i panie ciągle się przechadzali. że dzieci nieustannie tańczyły, a jegomość w pelerynie pokazywał się i znikał w równych odstępach czasu, rzekł zniechęcony:
— Mój ojcze chrzestny, jeżeli wszystkie twoje figurki nic innego nie umieją, jak tylko zawsze jedno i to samo, jutro możesz zabrać je sobie, gdyż one mnie wcale nie bawią. Wolę mego konia, który pójdzie tam, gdzie ja chcę, moich huzarów, którzy musztrują się jak im rozkażę i mogą swobodnie się poruszać, nie tak, jak te biedaki, którymi mechanika tam i napowrót ciągle jednako wykręca.
Po tych słowach odwrócił się od ojca chrzestnego i jego pałacu, poskoczył do stołu i uszykował w linii bojowej swoich huzarów.
Co do Maryni, ta również oddaliła się cichaczem, gdyż znudziły ją jednostajne poruszenia laleczek. Ponieważ jednak była to bardzo grzeczna dziewczynka, nic o tem nie mówiła, lękając się zmartwić ojca chrzestnego.
W istocie zaledwie Staś się odwrócił, konsyliarz rzekł, nieco urażony, do prezydenta:
— Tak, tak, podobne arcydzieła nie są wcale dla dzieci, zaraz schowam mój pałac do pudła i zabiorę go do domu.
Ale prezydentowa zbliżyła się do niego i łagodząc wrażenie niegrzeczności Stasia, kazała sobie szczegółowo objaśniać i pokazywać arcydzieło konsyljarza. I wszystko tak dowcipnie chwaliła, że nietylko zapomniał o Stasiu, ale wydobył nawet z kieszeni mnóstwo małych brunatnych figurek z białemi oczyma i złoconemi rączkami i nóżkami. Oprócz innych zalet te małe istotki wydawały przyjemny zapach, gdyż były wyrobione z drzewa cynamonowego.
W tej chwili panna Emilja zawołała Marynię, aby jej przymierzyć piękną różowa sukienkę, która ją na wstępie tak zachwyciła — ale mimo zwykłej grzeczności, tym razem dziewczynka wcale nie odpowiedziała pannie Emilji, tak dalece była zajęta nową osobą, którą spostrzegła między zabawkami.Pan Gryzorzeski.
Marynia odkryła smutnie opartego o pień drzewka, nader pięknego człowieczka, który w skromnem milczeniu oczekiwał, póki na niego kolej nie przyjdzie. Może za wcześnie nazwaliśmy go pięknym, gdyż ciało jego silne nie zgadzało się z cienkiemi nóżkami, a głowę miał niesłychanej wielkości.
Wszakże, jeżeli byty jakie usterki w jego osobie, wady te nagradzała wykwintność. stroju, który zdradzał człowieka dobrze wychowanego i znającego się na elegancji.
Miał na sobie czamarkę z zielonego aksamitu, ze złotemi pętlicami, majtki z takiej samej materji, a buciki tak zgrabne, że zdawały się malowane.
Dwa tylko szczegóły były dziwne, jak u człowieka obeznanego z modą: naprzód brzydki drewniany płaszczyk podobny do ogona, który mu zwisał od szyi do pól pleców i szkaradna czapka na głowie.
Ale Marynia widząc te dwie ozdoby, tak dziwnie odbijające od reszty ubioru, przypomniała sobie, że sam ojciec chrzestny nosił na swoim żółtym surducie wcale nie ładniejszy płaszczyk od tego, który okrywał plecy małego człowieczka — a czasem wdziewał na głowę czapkę, z którą żadna czapka w świecie nie mogła iść w porównanie, co jednak nie przeszkadzało, że był doskonałym ojcem chrzestnym. Wreszcie przyszło jej na myśl, kto wie, gdyby konsyljarza ubrać w strój małego człeczka, czy byłby tak zgrabny jak nowy gość?
Odrazu powzięła żywą przyjaźń ku niemu i czem więcej go oglądała, tem więcej znajdowała dobroci i uprzejmości w jego twarzy. Jego oczy jasno-zielone, którym można było tylko zarzucić, że trochę nadto były wypukłe, wyrażały spokój i łagodność. Broda kręcona z czarnej wełny, porastająca podbródek, tem bardziej była mu do twarzy, że nadawała zachwycający wyraz uśmiechowi ust, które choć za szerokie, były za to czerwone i połyskujące.
Dlatego też przypatrzywszy mu się z wzrastającem zajęciem spytała:
— Kochany tatku, powiedz mi do kogo należy ten miły człowieczek oparty o choinkę?
— Do nikogo w szczególności, do was obojga razem — odpowiedział prezydent.
— Jakto?... nie rozumiem tego wcale.
— To jest wspólny pracownik — odparł prezydent — obowiązkiem jego jest tłuc orzechy dla was obojga, zatem należy do ciebie zarówno jak do Stasia.
To mówiąc, prezydent wziął go ostrożnie z miejsca gdzie stał dotychczas i podnosząc mu wąski płaszczyk drewniany, otworzył usta, za któremi ukazały się dwa rzędy białych kończastych zębów. Wtedy Marynia włożyła orzech i — krak — człeczek zgryzł orzech tak zręcznie; że łupina odpadła zdruzgotana, a ziarno nietknięte zostało jej na dłoni.
Natenczas zrozumiała, że mały zalotny człowieczek był potomkiem starożytnej i szanownej rodziny dziadków do orzechów, której początek ginie w mroku czasów, i że wykonywał filantropijny urząd swych przodków. Uszczęśliwiona z tego odkrycia, zaczęła skakać z radości i zawołała:
— Pan Gryzorzeski w własnej osobie! — na co rzekł prezydent:
— Kiedy ten dziadek tak ci się podoba, kochana Maryniu, jakkolwiek należy zarówno do Stasia, ty jednak odtąd będziesz miała o nim szczególne staranie. Polecam go twojej opiece.
Prezydent oddał natychmiast małego człowieczka Maryni, która objęła go rączkami i kazała mu tłuc orzechy, wybierając jednak najmniejsze, aby nie potrzebował nadto otwierać ust, z czem mu bardzo było nie do twarzy. Wtedy panna Emilja zbliżyła się także, chcąc poznać pana Gryzorzeskiego, a on i dla niej był tyle uprzejmy, że gryzł orzechy chętnie, nie robiąc żadnych trudności.
Tymczasem Staś ujeżdżając ciągle swego kasztanka i musztrując huzarów usłyszał — krak — krak — krak i odgłos ten niezliczone razy się powtarzający nasunął mu domysł, że zaszło coś nowego. Podniósł więc głowę i obrócił wielkie oczy w tę stronę, jakby z zapytaniem, wnet spostrzegł w rękach siostry małego człowieczka z drewnianym płaszczykiem; zsiadł więc z konia i nie odprowadziwszy nawet kasztana do stajni, przybiegł do Maryni i oznajmił swoją obecność głośnym wybuchem śmiechu, jaki wzbudziła w nim dziwaczna mina pana Gryzorzeskiego, gdy otwierał ogromne usta.
Wtedy Staś upomniał się zaraz o swoją część orzechów, które nowy znajomy tłuc musiał — a następnie o prawo tłuczenia ich samemu, co mu zostało przyznane, jako współwłaścicielowi. Tylko, że przeciwnie jak siostra i mimo jej przedstawień Staś wybrał natychmiast największe i najtwardsze orzechy, które wtykał mu gwałtem w usta tak, że po kilku orzechach usłyszano nagle krrrak! — i trzy ząbki wypadły z ust dziadka, a podbródek rozluźnił się i stał się drżący jak u starca.
— Ach, mój biedny, kochany panie Gryzorzeski — zawołała Marynia, wyrywając dziadka z rąk brata.
— To dopiero głupi niedołęga! — krzyknął Staś — temu się zachciewa być tłuczkiem do orzechów z jego glinianemi szczękami. Dajno go tu, niech dalej tłucze, choćby resztę zębów połamał. Cóż znowu zajmujesz się tak tym mazgajem?
— Nie, nie, już więcej nie dostaniesz pana Gryzorzeskiego — wołała Marynia, ściskając w objęciach małego człowieczka. — Patrz, jak żałośnie spogląda na mnie ze swoją zranioną szczęką. Wstydź się — masz złe serce, bijesz twoje konie, a parę dni temu kazałeś rozstrzelać jednego żołnierza.
— Biję konie, skoro wierzgają — odparł Staś — co zaś do żołnierza, którego parę dni temu kazałem rozstrzelać, był to nikczemny włóczęga, który pewnego poranku uciekł z bronią i bagażami — a wiesz, że przewinienie to na całym świecie karane jest śmiercią. Zresztą na przepisach karności wojskowej kobiety się nie znają. Ja ci nie bronię bić rózgą twoje lalki, co cię obchodzi, że biję moje konie i każę rozstrzeliwać moich żołnierzy? Tymczasem oddaj mi dziadka!
— Tatku, na pomoc! — krzyknęła Marynia, owijając człowieczka w chustkę do nosa. — Na pomoc! Staś chce zabrać mojego dziadka!
Na krzyki dzieci zbliżył się nietylko prezydent, ale nadbiegli jeszcze prezydentowa z konsyljarzem Świdrzyckim. Każde przekładało swoje racje. Marynia broniła dziadka, Staś chciał go odebrać. Na wielkie zdziwienie Maryni, ojciec chrzestny przyznał słuszność Stasiowi. Natomiast prezydent i prezydentowa skłonili się na stronę Maryni.
— Kochany Stasiu — rzekł prezydent — oddałem pana Gryzorzeskiego pod opiekę twojej siostry, a o ile szczupłe moje wiadomości lekarskie pozwalają mi osądzić, widzę, że w tej chwili nieborak mocno jest uszkodzony i wymaga gorliwej opieki. Dopóki więc nie wyzdrowieje, oddaję nad nim zupełną władzę Maryni i pragnę, aby się temu nie sprzeciwiano. Wreszcie ty znając się dobrze na regulaminie wojskowym, czy widziałeś, żeby jenerał przymuszał rannego żołnierza, aby szedł w ogień? Rannych oddaje się do lazaretu, póki nie wyzdrowieją, a jeżeli zostają kalekami z powodu ran, mają prawo wstąpić do inwalidów.
Staś chciał się napierać, ale prezydent podniósł palec do brwi prawego oka i wymówił tylko:
— Panie Stanisławie!
Poczem Staś zawstydzony wymknął się cichaczem do stołu, gdzie jego huzary rozstawiwszy patrole, cofnęli się do nocnej kwatery.
Przez ten czas Marynia pozbierała ząbki pana Gryzorzeskiego, którego ciągle dotąd trzymała owiniętego w chustkę, i podwiązała mu podbródek białą wstążeczką od swej jedwabnej sukienki. Mały człowieczek, blady z początku i przestraszony, zdawał się ufać dobroci swej opiekunki i powoli przychodził do siebie.
Wtedy Marynia spostrzegła, że ojciec chrzestny szydersko spoglądał na starania, jakiemi otaczała małego człowieczka, zdawało jej się nawet, że jedyne oko konsyljarza nabrało wówczas wyrazu szczególniejszej złośliwości. Dlatego chciała się oddalić. Ale doktór Świdrzycki zaczął śmiać się do rozpuku, mówiąc:
— W istocie, kochana Maryniu, nie pojmuję, jakim sposobem tak ładna panienka może otaczać tyloma względami tego szkaradnego dziadka.
Na to Marynia wbrew swemu łagodnemu usposobieniu oburzyła się mocno i rzekła:
— O! kto wie, czy ojciec chrzestny, mając nawet tak piękny strój, jak pan Gryzorzeski, wyglądałby tak ładnie jak on! Ojciec chrzestny jest niesprawiedliwy dla mego pacjenta.
Na te słowa rodzice Maryni rozśmieli się, a nos konsyljarza niesłychanie się przeciągnął.
więcej..