- W empik go
Historia Henryka Esmonda - ebook
Historia Henryka Esmonda - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 780 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dobra Castlewood w Wirginii, nadane przodkom naszym przez króla Karola I w nagrodę za ofiary poniesione dla sprawy Najjaśniejszego Pana przez ród Esmondów, znajdują się w hrabstwie Westmoreland, pomiędzy rzekami Potomac i Rappahanock, i niegdyś dorównywały obszarem angielskiemu księstwu, jakkolwiek intraty z nich były początkowo skąpe. Albowiem w ciągu bez mała ośmiu dziesiątków lat po objęciu tych ziem w posiadanie przez naszych pradziadów, plantacje pozostawały w rękach faktorów, którzy bogacili się jeden po drugim, chociaż przez długi czas po Restauracji jedynym plonem, jaki nasza rodzina otrzymywała z wirginijiskich włości, było kilkadziesiąt baryłek tytoniu.
Mój drogi i czcigodny ojciec, pułkownik Henryk Esmond, którego historia przez niego samego spisana, zawarta jest w książce niniejszej, przybył do Wirginii w roku 1718, zbudował dwór Castlewood i osiadł w nim na stałe. Po długim a burzliwym życiu w Anglii spędził tu resztę swych mnogich lat w spokoju i poczciwości. Nie potrzebuję nadmieniać, jak bardzo go kochali i szanowali współobywatele, jak niewymownie był drogi własnej rodzinie.
Cały jego żywot stanowił jedno pasmo dobrodziejstw dla wszystkich, co z nim się stykali. Przyjaciołom udzielał najwyborniejszego przykładu, najlepszych rad, najbardziej szczodrobliwej gościny; podwładnych otaczał najczulszą troskliwością, a swoich najbliższych darzył tak dobroczynnymi, ojcowskim afektem i opieką, że nam przynajmniej niesposób o tym myśleć bez czci i dziękczynienia. Dzieci mojego syna – czy to osiadłe tu, w naszej republice, czy w zawsze umiłowanym kraju ojczystym, od którego odgrodziła nas niedawna waśń, mogą z pewnością być dumne, ze wywodzą się od człowieka, który pod każdym względem tak rzetelną odznaczał się szlachetnością.
Kochana matka moja zmarła w roku 1736, wkrótce po naszym powrocie z Anglii, dokąd rodzice zawieźli mnie dla edukacji i gdzie poznałam pana Warringtona, którego dzieci moje nigdy nie widziały na oczy. Kiedy spodobało się Niebu odebrać mi go w kwiecie młodości – zaledwie po kilku miesiącach najszczęśliwszego pożycia – zdołałam przyjść do siebie po bólu zadanym mi przez to nieszczęście głównie dzięki tkliwości drogiego ojca oraz błogosławieństwu, jakie na mnie spłynęło w postaci narodzin dwóch moich umiłowanych chłopców. Wiem, że nieszczęsne różnice poglądów, które dzieliły ich w sprawach politycznych, nigdy nie rozłączyły ich serc, i podobnie jak mogę kochać obydwu, czy noszą barwy królewskie, czy republikańskie, tak też i oni z pewnością miłują mnie i siebie wzajemnie, a nade wszystko tego, co był zarówno moim, jak ich ojcem – najdroższego przyjaciela z dzieciństwa, szlachetnego pana, który od małego uczył ich poznawać i stosować w życiu zasady Prawdy, Miłości i Honoru.
Dzieci moje nigdy nie zapomną postaci i powierzchowności czcigodnego dziadka, a ja chciałabym mieć talenta do sztuki rysunku (którą ojciec posiadał w doskonałym stopniu), ażeby móc zostawić naszym potomkom wizerunek tak dobrego i szanowanego człowieka. Miał cerę smagłą, bardzo wysokie czoło i ciemne, piwne oczy ocienione brwiami, które pozostały czarne nawet wówczas, gdy włosy okryła mu siwizna. Nos miał orli, uśmiech nad podziw słodki. Jak dobrze go pamiętam, a jak niedostatecznie przywołują przed oczy jego obraz wszelkie moje opisy! Był raczej niskiego wzrostu, nie przekraczającego pięciu stóp i siedmiu cali; dworował sobie z mych synów mówiąc, że chociaż niegdyś nazywał ich swoimi kulami, przecie teraz nadto wyrośli, by mógł się na nich wspierać. Choć jednak nie wysoki, odznaczał się tak doskonałym wdziękiem i dostojeństwem postawy, jakiego w tym kraju nie oglądałam u nikogo, wyjąwszy może naszego przyjaciela, pana Waszyngtona. Gdziekolwiek się pojawił, wszędzie budził szacunek.
Celował we wszelkich ćwiczeniach cielesnych, był niezwyczajnie żwawy i zręczny. Osobliwie lubował się w szermierce i obu moich chłopców tak dalece w sztuce owej wydoskonalił, że kiedy przybyli tu Francuzi z Monsieur Rochambeau, żaden z jago oficerów nie zakasował mego Henryka, on zaś z kolei nie równał się z biednym Jerzym, który stanął po stronie króla w naszej opłakanej lubo szczytnej wojnie o niepodległość.
Ani ojciec, ani matka nigdy nie posypywali włosów pudrem; jak daleko sięgnę pamięcią, głowy ich były zawsze bielutkie niczym mleko. Matka kochana miała do końca płeć nad wyraz czystą i świeżą; nikt nie chciał wierzyć, że nie używała różu. Licząc sobie sześćdziesiąt lat wciąż jeszcze wyglądała młodo i była zupełnie żwawa. Zapadła na zdrowiu dopiero później, po owym straszliwym oblężeniu domu naszego przez Indian, które mnie uczyniło wdową, nim jeszcze matką zostałam. Już nigdy nie przyszła do siebie po przerażeniu i grozie owej chwili, która dla minie, naówczas młodej, zaledwie przed pół rokiem poślubionej mężatki, skończyła się tak fatalnie. Zanim upłynął rok mego wdowieństwa, zmarła na rękach ojca.
Od tej pory aż po ostatni dzień życia tego drogiego i zacnego człowieka moją radością i pociechą było służyć mu za pokrzepicielkę i towarzyszkę. Z krótkich notatek, które matka tu i ówdzie umieściła w zeszytach zawierających skreślony przez ojca opis jego przygód w Europie, wnioskuję o jej najwyższym do niego przywiązaniu – przywiązaniu tak czułym i wyłącznym, iż bodaj nie była w stanie miłować kogokolwiek z równą siłą, ile że wszystkie jej myśli skupiały się na tym jedynym przedmiocie afektu i uwielbienia. Wiem, że ojciec nie okazywał przy niej miłości, jaką żywił dla własnej córki; moja droga i czuła rodzicielka w ostatnich, najwznioślejszych chwilach żywota wyznała mi, jako żałuje, iż dosyć mnie nie kochała, ba, nawet była zazdrosna o każde uczucie ojca do kogokolwiek poza nią, i w najtkliwszych a pięknych słowach, pełnych miłości i przestróg, przykazała mi nigdy go nie opuszczać i zająć opróżnione przez nią miejsce. Sądzę, z z czystym sumieniem i sercem niewymownie wdzięcznym po – wiedzieć mogą, że wypełniłam owe przedśmiertne nakazy i że do ostatniej gadziny żywota najdroższy ojciec nie mógł narzekać na brak miłości i przywiązania ze strony córki.
Kiedy go do głębi poznałam – albowiem za życia matki nigdy całkowicie nie otworzył przede mną serca – kiedy pojęłam całą wartość oraz bogactwo uczucia, którym mnie darzył, zrozumiałam nareszcie i wybaczyłam to, co – wyznaję – drażniło mnie za życia matki, a mianowicie jej zazdrość o afekt męża. Był to bowiem dar tak bezcenny, iż nic dziwnego, że ta, co go posiadła, pragnęła zachować go w całości i nie mogła odstąpić ni cząstki – nawet własnej córce.
Aczkolwiek nigdy nie słyszałam z ust ojca szorstkiego słowa, aż dziwno, jaki respekt czuli przed nim jego ludzie: służba na naszej plantacji – zarówno przywieziona z Anglii, jak i zakupieni Murzyni – słuchała go z gorliwością, której najsurowsi okoliczni przełożeni nie mogli wykrzesać ze swoich podwładnych. Nie był nigdy familiarny, choć zachowywał całkowitą prostotę i naturalność; zawsze taki sam dla najlichszego człeka i równie dworny wobec czarnej niewolnicy jak małżonki gubernatora. Nikomu nie przyszło do głowy pozwolić sobie na zbytnią z nim poufałość (wyjąwszy pewnego podpitego pana z Jorku, a wyznać muszę, że ojciec nigdy mu tego nie przebaczył); najskromniejszych ludzi od razu usposabiał swobodnie, a co zuchwalszych osadzał swoją poważną ironią, która sprawiała, że wielce się go obawiano. Nie przyoblekał się w uprzejmość niby w niedzielne szaty i nie zrzucał jej, kiedy goście odeszli; zawsze była ona ta sama, podobnie jak stale ubierał się jednako, czy to na obiad w gronie rodzinnym, czy tez na wielkie przyjęcie. Powiadają, że lubił być pierwszy w towarzystwie – ale w jakimże towarzystwie nie byłby pierwszym? Kiedy pojechałam do Europy dla edukacji i spędziliśmy zimę w Londynie u mego stryjecznego brata, milorda Castlewooda, i jego drugiej małżonki, widywałam u dworu Jej Królewskiej Mości niektórych najsławniejszych panów owego czasu i myślałam sobie, iż żaden z nich nie jest lepszy od mego papy. Słynny lord Bolinghroke, który przybył do nas z Dawley, mówił to samo i dodawał, że teraźniejsi ludzie nie są już tacy jak czasu jego młodości. „Gdyby twój ojciec, pani – powiedział – udał się w puszczę, Indianie wybraliby go Saczemem. Toteż lord jegomość chętnie nazywał mnie: Pokahontas.
Nigdy nie widziałam naszej drugiej krewnej, małżonki biskupa Tushera, o której tak często jest mowa w pamiętnikach ojca, atoli mama pojechała odwiedzić ją na wsi. Nie jestem pyszna (czego dowiodłam stosując się do prośby matki i poślubiając pana, który był zaledwie młodszym synem baroneta z Suffolk), wszelako przyznaję, że żywię przyzwoity szacunek dla mego nazwiska i dziwuję się, jak ktoś, kto je nosił, mógł je zamienić na miano pani Tomaszowej Tusher. Pomijam tu ohydne i niegodne wiary pogłoski (które słyszałam w Europie, będąc naówczas zbyt młodą, by je zrozumieć), jakoby ta osoba, porzuciwszy rodzinę, umknęła do Paryża, a przez zazdrość o Pretendenta zdradziła jego tajemnice milordowi Stairowi, który był ambasadorem króla Jerzego, i omal nie stała się przyczyną śmierci książęcia; jak potem przybyła do Anglii, wyszła za owego pana Tushera i wielką się stała ulubienicą króla Jerzego II, który jej męża dziekanem, a później biskupem uczynił. Nie widziałam tedy owej damy, wolała bowiem pozostać w swoim pałacu przez cały czas naszego pobytu w Londynie, lecz biedna mama mówiła po tej wizycie, że utraciła całą urodę; przestrzegła mnie też, bym nie przywiązywała zbytniej wagi do wdzięków, jakimi mnie obdarzyła natura. Podobno pani ta niezmiernie utyła, a pamiętam też, jak lady Castlewood, żona mojego brata, powiedziała: „Nie dziwota, że została faworytą, boć Najjaśniejszy Pan, podobnie jak jego ojciec, lubi niewiasty stare i szpetne.” Na to papa mój odrzekł, że wszystkie kobiety są takie same, ze nad nią nie było (urodziwszej i że mogłybyśmy jej wszystko wybaczyć, krom urody – co słysząc mama wyraźnie się zgryzła, a tord Castlewood począł się śmiać, ja zaś oczywiście, młodziutką będąc istotą, nie mogłam wyrozumieć, o czym mowa.
Po wydarzeniach opowiedzianych w trzeciej księdze niniejszych pamiętników ojciec i matka wyjechali za granicę, gdyż przyjaciele radzili im kraj opuścić z uwagi na wypadki opisane przy końcu tomu drugiego. Wszelako brat mój, zasłyszawszy, jak to przyszła małżonka biskupa porzuciła Castlewood i spotkała się z Pretendentem w Paryżu, wyruszył za nim i pewnie ubiłby go nie bacząc na godność książęcą, gdyby nie to, że tamtemu udało się zbiec. Podczas wyprawy do Szkocji, którą brat zaraz potem przedsięwziął, tak był rozżarty na księcia, że prosił, by mu zezwolono służyć na ochotnika, i zaciągnął się w Szkocji do armia diuka Argyle, której Pretendent nigdy nie odważył się stawić czoła. Potem milord pogodził się zupełnie z obecnie panującą rodziną, od której nawet otrzymał różne zaszczyty.
O tym czasie pani Tusher była nie mniej od swoich krewnych gniewna na Pretendenta, a jako słyszałam, miała we zwyczaju chełpić się, że nie tylko przyczyniła się do powrotu milorda na łono kościoła anglikańskiego, ale też wyrobiła mu angielskie parostwo, które obecnie ozdabia młodszą gałąź naszego rodu. Była serdeczną przyjaciołką sir Roberta Walpole’a i jak ze śmiechem mawiał mój ojciec, nie chciała spocząć, póki jej mąż nie zamieszka w Lambeth . Wszelako biskup zmarł nagle na apopleksję, a wdowa wystawiła mu wspaniały nagrobek. Oboje śpią teraz pod ową płytą, nad którą wznosi się baldachim z marmurowymi obłokami i amorkami; pierwsza pani Tusher spoczywa natomiast w Castlewood o mil sześćdziesiąt od tego miejsca.
Jednakże zarówno talenta, jak edukacja mojego ojca są większe niż te, które posiadać może jakakolwiek kobieta, a jego przygody w Europie znacznie bardziej zajmujące niźli życie w tym kraju, trawione na cichych służbach miłości i obowiązku. Przeto nie powiem nic więcej w charakterze wstępu do jego pamiętników, nie będę też dłużej powstrzymywać mych dzieci od zapoznania się z historią o wiele ciekawszą niż dzieje ich kochającej starej matki.
Rachela Esmond Warrington
Castlewood, Wirginia. 3 listopada 1778 r.KSIĘGA I WCZESNA MŁODOŚĆ HENRYKA ESMONDA, DO CHWILI OPUSZCZENIA PRZEZEŃ KOLEGIUM ŚW. TRÓJCY W CAMBRIDGE
Czytamy, że w starożytnych tragediach aktorowie skandowali swe jamby w takt muzyki, gadając spod maski, zaopatrzeni w koturny i olbrzymie przybrania głowy. Mniemano, że tych akcesoriów wymaga dostojeństwo Muzy Tragicznej, która inaczej poruszać się nie może, jak wedle rytmu i kadencji. Toteż królowa Medea mordowała swe dzieci przy dźwiękach powolnej melodii, a król Agamemnon ginął pośród końcowych akordów (ażeby się posłużyć słowami p. Drydena). Chór stał nie opodal w sztywnej posturze i rytmicznie a godnie lamentował nad losem owych potężnych, koronowanych osobistości.
Muza Historii, podobnie jak jej siostrzyca z Teatru, spętała się ceremoniałem. Ona też nosi maskę i koturny i przemawia miarowo. Ona też w naszych czasach zajmuje się jedynie sprawami królów, usługując im uroczyście a uniżenie, jak gdyby była tylko mistrzynią dworskich ceremonii i nie miała nic a nic wspólnego z opisywaniem spraw zwykłych ludzi. Oglądałem w całej jego zgrzybiałości sędziwego króla Francji, Ludwika XIV – ów ideał i wzór monarchy – który nigdy nie poruszył się inaczej jak w sposób odmierzony, który żył i umierał zgodnie z nakazami swego marszałka dworu, a za życia uparcie odgrywał rolę Bohatera. Obrany z poetyczności, był to jeno mały, pomarszczony, dziobaty staruszek w olbrzymiej peruce, chodzący na czerwonych obcasach, które miały go wyższym uczynić – być może, bohater dobry do (książki bądź na spiżowy pomnik lub malowiany plafon i bóg na rzymską modłę, ale cóż więcej niż zwykły człowiek dla Madame Maintenon albo balwierza, który go golił, czy dla Monsieur Fagom, nadwornego chirurga?
Ciekaw też jestem, czy historia zrzuci kiedyś perukę i pozbędzie się manii dworactwa? Czy nam ukaże coś z Francji i Anglii poza Wersalem oraz Windsorem? W Windsorze widziałem królową Annę uganiającą się po parkowych stokach za ogarami lub powożącą jednokonną kariolką; była to zgrzana, zaczerwieniona kobieta, ani krzyny nie przypominająca owego posągu, który odwraca się kamiennymi plecami do katedry Św. Pawła i spogląda na ekwipaże wspinające się na Ludgate Hill. Nie była ani lepiej wychowana, ani mądrzejsza od żadnego z nas, choć zginaliśmy kolano, by podać jej list lub miednicę do obmywania rąk. Dlaczego historia ma klęczeć po wsze czasy? Jestem za tym, by się z klęczek podniosła i przyjęła naturalną posturę, miast wiecznie odprawiać rewetranse i dygi niby nadworny szambelan i w przytomności monarchy wycofywać się tyłem przez próg. Jednym słowem wolałbym historię swojską niż heroiczną i sądzę, że pan Hogarth oraz pan Fielding o wiele lepsze dadzą pojęcie naszym potomkom o obyczajach obecnej epoki w Anglii niźli „Gazeta Dworska” i wszystkie dzienniki, jakie otrzymujemy.
O pewnym oficerze z regimentu Wabba, Niemcu, z którego stroiliśmy sobie krotochwile, krążyła w wojsku opowieść (ja sam byłem jej autorem), jakoby był najstarszym, synem dziedzicznego Wielkiego Cesarskiego Pachołka do Ściągania Butów tudzież spadkobiercą owej zaszczytnej funkcji, którą przodkowie jego wielce się chlubili, ile że przez dwadzieścia pokoleń kopani byli jedną cesarską stopą, kiedy ściągali but z drugiej. Słyszałem, że stary lord Castlewood – niniejsza książka jest kroniką (dziejów części jego rodziny – acz pochodził z równie znamienitej krwi jak Stuartowie, którym służył (a którzy, jeśli idzie o parantelę, nielepsi są od tuzina angielskich i szkockich domów, jakie mógłbym wymienić), bardziej się pysznił swym stanowiskiem u dworu niż zaszczytami przodków, a otrzymane godności (był Nadwornym Piwnicznym oraz Podczaszym Koronnym) cenił tak wysoko, że,z ochotą zrujnował się dla niewdzięcznego i marnotrawnego plemienia, które mu je nadało. Dla króla Karola I zastawił srebra stołowe, dla tejże sprawy obciążył hipotekami swe dobra, których większość zabrały mu grzywny i sekwestry. Wytrzymał oblężenie własnego zamku, gdzie brat jego, Tomasz, skapitulował (po czym wdał się w pakty z republikanami, czego mu starszy nigdy nie wybaczył) i gdzie drugi brat, Edward, który przywdział był suknię duchowną, zginął na baszcie Castlewood, czynny tamże jako kaznodzieja, a razem i puszkarz. Rezolutny stary lojalista, który znajdował się u boku króla, gdy jego zamek w ten sposób równano z ziemią, wymknął się za granicę z jedynym synem, naówczas chłopcem jeszcze, po to, aby powrócić i wziąć udział w walkach pod Worcesterem. Na tym nieszczęsnym polu bitwy padł Eustachy Esmond, a Castlewood ponownie zbiegł na wygnanie i odtąd już, także i po Restauracji, nigdy nie oddalił się od dworu monarchy, za którego powrót dzięki zanosimy z Modlitewnika, a który sprzedał swój kraj i brał porękawiczne od króla francuskiego.
Cóż może być bardziej dostojne od króla na wygnaniu? Któż jest bardziej godny szacunku od dzielnego człowieka w nieszczęściu? Pan Addison odmalował takową postać w swojej pięknej sztuce o Katonie. Atoli przypuśćmy, że wygnaniec Katon zalewa sobie pałę w tawernie, trzymając jedną dziewkę na jednym, a drugą na drugim kolanie, otoczony tuzinem wiernych a podchmielonych towarzyszy klęski, opodal zaś stoi oberżysta i domaga się zapłacenia rachunku. Wszelkie dostojeństwo nieszczęścia pierzcha natychmiast. Muza Historii odwraca od tego widoku zasromane lico i zamyka drzwi – na których zapisano kredą nie zapłacone przez wygnańca napitki – aby nie patrzeć na niego, jego kielichy i lulki, nie słyszeć pijackich śpiewów, które wraz z kompanami zawodzi. Takiego człeka jak Ka – rol winni malować Ostade lub Mieris . Wszyscy Knellerowie i Le Brunowie bawią się jedynie w niezdarnie i nieprawdopodobne alegorie; zawsze uważałem, że jest bluźnierstwem domagać się Olimpu dla tak nasiąkniętego wińskiem bożyszcza.
Sądzę, że krewni winni zamilczeć o wicehrabim Castlewoodzie, stronniku króla, osieroconym przez syna, zrujnowanym przez swoją wierność, noszącym rozliczne blizny i znamiona dzielności, sędziwym i pozostającym na wygnaniu. Jeżeli zaś ów patriarcha obalił się gdzieś po pijanemu, nie trzeba nam wznosić okrzyków obrzydzenia ani zwoływać przechodniów, by natrząsali się z jego pokoraśniałego oblicza i siwych włosów. Jakże to? Czyliż strumień nie tryska z gór, swobodny i czysty, by patem toczyć swe wody przez piękne pastwiska, zasilać przeźrocze dopływy, a skończyć w wiejskim ścieku? Życie ludzkie, mające szlachetne początki, często nielepiej się kończy; obserwator kreślący dzieje takich istnień powinien je rozważać nie bez pewnej czci i respektu. W życiu widziałem zbyt wiele sukcesów, aby przed nimi obnażać głowę i wiwatować, gdy mnie mijają w swej pozłocistej karocy, natomiast chętnie spełnię swoją powinność i nakłonię mych pieszych sąsiadów, by nie gapili się z nadmiernym zadziwieniem ani nie przyklaskiwali zbyt głośno. Czy to Lord Mayor jedzie w paradzie, ażeby spożyć pasztet w Mansion House? A tam, czy to orszak biednego Jacka, skazańca z więzienia Newgate, zdążającego w otoczeniu szeryfa i oszczepników w ostatnią drogę na Tyburn? Zaglądam we własne serce i myślę, że jestem równie zacny jak Lord Mayor i równie zły jak Jack z Tyburnu. Dajcie mi łańcuch, szkarłatną szatę i postawcie przede mną pudding, a doskonale potrafię, odegrać rolę rajcy i po obiedzie wydać na Jacka wyrok. Wygłodźcie mnie, odsuńcie od książek i ludzi poczciwych, nauczcie miłować kości, gorzałkę i rozpustę, wyślijcie na
Hounslow Heath i pokażcie mi kieskę, a zabiorę ją na pewno. „I powieszą cię zasłużenie” – mówicie chcąc już położyć kres tej gadaninie. Nie przeczę. Muszę brać świat takim, jakim go znajduję, włącznie ze stryczkiem, jeżeli tylko jest w modzie.ROZDZIAŁ I O RODZIE ESMONDÓW Z CASTLEWOOD
Kiedy w roku 1691 Francis, czwarty wicehrabia Castlewood, otrzymał tytuł i wkrótce potem objął w posiadanie zamek Castlewood w hrabstwie Hampshire, nieledwie jedynym prócz służby mieszkańcem tego domu był chłopiec lat dwunastu, na którego nikt nie zwrócił uwagi, dopóki nie natknęła się nań wicehrabina zwiedzając z ochmistrzynią zamek w dniu swego przybycia. Chłopiec siedział w komnacie zwanej biblioteką lub żółtą galerią, gdzie ongiś wisiały rodzinne portrety, między innymi wyborne płótno pędzla sir Antoniusa Van Dycka, przedstawiające Jerzego, drugiego wicehrabię, a także portret dopiero co zmarłego trzeciego wicehrabi, malowany przez pana Dobsona. Wdowa po nieboszczyku nie uważała snadź za stosowne zabrać tego obrazu, kiedy przysłała po wykonany przez sir Petera Lely’ego własny wizerunek (na którym jej wielmożność wyobrażona była jako łowczyni z orszaku Diany) i kazała go przewieźć do swego domu w Chelsea pod Londynem.
Nowa i piękna pani na Castlewood zastała małego rezydenta tejże galerii siedzącego smutnie i samotnie nad wielką księgą, którą odłożył, gdy uświadomił sobie, że stoi przy nim ktoś obcy. Wiedząc zaś, kim musi być owa osoba, chłopiec powstał i skłonił się jej, oddając skromnie hołd pani tego domu.
Wyciągnęła doń rękę – zaiste kiedyż ta ręka nie wyciągała się, żeby spełnić dobry uczynek albo osłonić kogoś przed krzywdą i nieszczęściem?
– Więc to jest nasz krewniak – powiedziała. – Jakże cię zowią, kuzynie?
– Nazywam się Henryk Esmond – odparł chłopiec par – trząc na nią z zachwytem i zdumieniem, przyszła doń bowiem niby dea certe, a wydala mu się najczarowniejszą istotą, jaką oglądał. Jej złote włosy błyszczały w słonecznej pozłocie, płeć olśniewała rozkwitem, usta uśmiechały się, a oczy promieniały dobrocią, która sprawiła, że serce Esmonda zabiło z podziwienia.
– W rzeczy samej nazywa się Henryk Esmond, milady – powiedziała ochmistrzyni, imć pani Worksop (stara tyranka, której Henryk Esmond bardziej się lękał, niż nienawidził). Za czym spojrzała znacząco na portret zmarłego wicehrabi, obecnie w rodzinie pozostający, na którym nieboszczyk wyglądał szlachetnie, lecz surowo, stojąc z ręką na szpadzie, w płaszczu przyozdobionym orderem nadanym, mu przez cesarza podczas naddunajskiej wojny w Turkiem.
Zauważywszy wielkie, niezaprzeczalne podobieństwo między owym portretem a chłopcem, nowa wicehrabina, która spoglądając na obraz wciąż jeszcze trzymała dłoń chłopca w swojej, zarumieniła się, puściła ją czym prędzej i ruszyła dalej galerią wraz z panią Worksop.
Kiedy wracała, Henryk Esmond stał w tymże samym miejscu, z ręką zwieszoną tak, jak opadła na jego czarne suknie.
Ponoć serce stopniało w milady (do czego zresztą później się przyznała) na myśl, że mogła wyrządzić przykrość jakiejś żyjącej istocie – wielkiej czy małej – albowiem wróciwszy odesłała ochmistrzynię pod pierwszym lepszym pozorem do drzwi znajdujących się w głębi galerii i podszedłszy z wejrzeniem pełnym bezmiernego współczucia i tkliwości ujęła Henryka ponownie za rękę, drugą dłoń położyła mu na głowie i wyrzekła kilka słów tak miłych i tak słodkim wypowiedzianych głosem, iż chłopak, który nigdy dotąd nie widział podobnej piękności, doznał wrażenia, że dotknięcie jakowejś wyższej istoty czy anioła przygina go do ziemi, i ucałował śliczną, opiekuńczą dłoń przyklękając na jedno kolano.
Do ostatniej gadziny swojego żywota pamiętał Esmond słowa i postać owej pani, pierścienie na jej pięknych dłoniach, ba, nawet zapach sukni, blask oczu jaśniejących dobrocią i zadziwieniem, wargi, co rozkwitały uśmiechem, i złotą aureolę słońca na włosach.
Gdy chłopiec jeszcze trwał w tej pokornej posturze, wszedł przez znajdujące się za nim drzwi postawny pan prowadząc za rękę czteroletnią dzieweczkę. Wybuchnął potężnym śmiechem na widok pani i tego jej hołdownika o drobnej, dziwacznej figurce, wybladłej twarzy i długich czarnych włosach. Milady spłonęła rumieńcem i, rzekłbyś, zganiła ową wesołość wymownym spojrzeniem posłanym mężowi, był to albowiem świeżo przybyły wicehrabia, którego Henryk znał, ile że raz go widział za życia zmarłego lorda.
– Więc to jest ten mały księżyk! – zawołał milord spoglądając na chłopca. – Witaj że mi, krewniaku!
– On się modli do mamy – zauważyła dziewczynka, która kręciła się u kolan ojca. Na to milord znowu parsknął niemniej potężnie, a kuzynek Henryk zrobił nader niemądrą minę. Wymyślił z pół tuzina przemówień w odpowiedzi, aliści stało się to dopiero w kilka miesięcy później, kiedy wspominał ową przygodę; na razie zaś zgoła zapomniał języka w gębie.
– Le pauvre enfant, il n’a que nous – odezwała się pani spoglądając na małżonka, a chłopiec, który to zrozumiał – czego z pewnością nie przypuszczała – podziękował jej w głębi serca za te łaskawe słowa.
– I nie zbraknie mu tutaj przyjaciół – rzekł milord łagodnym tonem. – Prawda, Trix, moja malutka?
Dziewczynka, której na imię było Beatrix, a którą ojciec nazywał tym zdrobnieniem, spojrzała z powagą na Henryka Esmonda swymi wielkimi oczami, uśmiech rozjaśnił jej buzię, śliczną niby twarz cherubina, za czym podeszła bliżej i wyciągnęła do chłopca rączkę.
Przejmujące, cudowne uczucie wdzięczności, szczęścia i roztkliwienia przepełniło serce sieroty, kiedy usłyszał od zesłanych mu przez niebiosa opiekunów te wzruszające słowa, rękojmię przyjaźni i dobroci. Ledwie godzinę temu czuł się zupełnie samotny na świecie; gdy tego rana słyszał wielkie bicie dzwonów z castlewoodzkiego kościoła, oznajmujące przybycie nowego pana i pani, dla niego dżwięczał w nim jeno lęk i niepokój, nie wiedział bowiem, jak potraktuje go nowy właściciel, ci zaś, u których dawniej szukał opieki, byli już zapomniani lub martwi. Duma i nie – pewność zatrzymały go w domu, gdy (pleban, mieszkańcy wsi oraz służba wylegli powitać nowego pana na Castlewood; albowiem Henryk Esmond nie był sługą, chociaż należał do czeladzi, a właściwie też nie członkiem rodziny, jakkolwiek nosił to samo nazwisko i brew tegoż rodu płynęła w jego żyłach. Wpośród rozgwaru oraz wiwatów towarzyszących przybyciu nowego pana (na którego cześć, rzecz jasna, urządzono uroczystość, palono z rusznic, a czynszownicy i służba wiwatowali, gdy jego ekwipaż zbliżał się i wtaczał na zanikowy dziedziniec) nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na młodego Esmonda. Od wszystkich zapomniany, przesiedział tedy w bibliotece aż do popołudnia, kiedy to odnaleźli go nowi przyjaciele.
Gdy milord i milady mieli już odejść, dziewczynka, wciąż trzymając krewniaka za ręką, poprosiła, by poszedł z nimi.
– Zawsze porzucasz starego przyjaciela dla nowego, Trix – powiedział dobrotliwie jej ojciec, za czym podał żonie ramię i wyszedł. Minęli galerię muzyczną, od dawna już opustoszałą, dalej komnaty królowej Elżbiety w baszcie zegarowej i wyszli na taras, skąd roztaczał się piękny widok na zachodzące słońce i wielkie, mroczne bory, znad których nadlatywało właśnie stado gawronów, dalej równinę i rzekę, a za nią wieś Castlewood i piękne, fioletowe wzgórza. Mały spadkobierca tych włości, dziecię dwuletnie, był już na tarasie pod opieką piastunki. Zaledwie ujrzał matkę, wyrwał się i przybiegł do niej przez trawnik.
– Jeżeli tutaj nie potrafisz być szczęśliwa – powiedział rozglądając się milord – to znaczy, że trudno ci dogodzić, Rachelo.
– Jestem wszędzie szczęśliwa przy tobie – odparła – lecz najszczęśliwsi byliśmy w Walcote Forest.
Następnie milord jął opisywać żonie to, co mieli przed oczyma, a co mały Henryk prawdziwie znał lepiej od niego – mianowicie historię zamku. Opowiadał, jak przez widoczną stąd bramę zemknął paź z dziedziczką Castlewood, dzięki czemu dobra przeszły na ich rodzinę, i jak Okrągłe Głowy atakowały basztę zegarową, w której obronie poległ ojciec milorda.
– Miałem naówczas ledwie dwa lata – mówił – atoli jeśli odjąć czterdzieści sześć od dziewięćdziesięciu, to w jakim będę wieku, kuzynie Henryku?
– Trzydzieści – odparła jego żona ze śmiechem.
– O wielem za stary dla ciebie, Rachelo – powiedział milord spoglądając na nią czule. Zaiste wyglądała na dziewczynę, a miała wówczas zaledwie dwadzieścia lat.
– Sam wiesz, Frank – ona na to – że robię wszystko, by ci się przypodobać, a obiecuję, że co dzień będę starsza.
– Mamusiu, nie mów do taty: Frank. Teraz trzeba mówić: milordzie – wtrąciła panna Beatrix podrzucając dumnie główką. Na to uśmiechnęła się matka, roześmiał się dobrotliwy ojciec, nawet malutki, dreptający chłopaczek parsknął śmiechem nie wiedząc dlaczego – zapewne był radosny jak wszyscy dokoła. Jakże trwale utkwiły mi w pamięci te błahe wydarzenia i słowa, krajobraz, światło słońca i grupka uśmiechniętych, gwarzących z sobą ludzi.
Ponieważ słońce już zachodziło, młodego dziedzica odesłano na rękach piastunki do łóżka, dokąd się udał wyjąc wniebogłosy; natomiast małej Trix przyobiecano, że tego wieczora zasiądzie do kolacji.
– Ty też pójdziesz z nami, kuzynku, prawda? – spytała. Henryk Esmond zaczerwienił się.
– Ja jadam kolację z panią Worksop – odrzekł.
– Diabła tam! – zawołał milord. – Dziś będziesz wieczerzał z nami, Henryczku. Chyba nie odmówi damie, co, Trix?
Henryk wszystkich zadziwił swym apetytem; biedny chłopiec sprawił się zaiste nader gracko, ile że, prawdę powiedziawszy, nie jadł w ogóle obiadu, gdyż pośród ogólnej krzątaniny i przygotowań do przyjazdu nowego pana zapomniano o nim ze szczętem.
– Nie jadł obiadu! Biedne, kochane dziecko! – zawołała milady nakładając mu na talerz kopiastą porcję mięsiwa. Wicehrabia zaś napełniwszy jego szklenicę poprosił, aby wzniósł toast, na co imć Henryk zawołał: „Zdrowie najjaśniejszego pana!”, i wychylił wino. Milord zdradzał zaiste aż nazbyt wielką gotowość spełnienia zarówno tego, jak innych toastów. Nie chciał słyszeć, aby doktor Tusher, pleban z Casitlewood, który przybył na kolację, wycofał się w chwili, kiedy podano wety; oświadczył, iż tak długo nie miał kapelana, że prędko się nim nie znudzi. Jakoż jego wielebność przez kilka godzin dotrzymywał panu towarzystwa przy lulce i wazie z ponczem i odszedł do domu krokiem dość chwiejnym, oświadczywszy z tuzin razy, że uprzejmość lorda jegomości przeszła wszystko, czego dotąd doświadczył od jego szanownej rodziny.
Co zaś się tyczy młodego Esmonda, to wrócił do swojej komnaty z sercem przepełnionym zdumieniem i wdzięcznością dla nowych przyjaciół, którymi ten szczęsny dzień go obdarzył. Był już na nogach i czuwał na długo, nim dom się przebudził, i nie mógł się doczekać, kiedy ujrzy piękną panią, jej dzieci oraz dobrotliwego protektora i opiekuna. Lękał się tylko, aby serdeczne powitanie z poprzedniego wieczoru nie zostało mu jakimś sposobem cofnięte albo odmienione.
Niebawem jednak wyszła do ogrodu mała Beatrix, a za nią matka, która pozdrowiła Henryka równie serdecznie jak przedtem. Opowiedział jej długo i szeroko dzieje zamku, których nauczono go za czasów dawnego pana, a ona wysłuchała ich z wielkim zajęciem. Nawiązawszy zaś do ubiegłego wieczoru przyznał się, że rozumie po francusku, i podziękował pani za dobroć.
– Znasz francuski? – zapytała rumieniąc się. – W takim razie, mój panie, będziesz uczył mnie i Beatrix.
Następnie zadała wiele dalszych pytań na temat jego osoby, o tym jednakże należy zdać sprawę pełniej i bardziej szczegółowo, niż to uczynił chłopiec w swych zwięzłych odpowiedziach na zapytania opiekunki.