- W empik go
Historia o królewiczu Rumianku i siedmiu królewnach - ebook
Historia o królewiczu Rumianku i siedmiu królewnach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 223 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szło to mało co inaczej jak dzisiaj, trochę tylko było puściej, a zdaje się, wedle wszelkiego podobieństwa, że uczciwiej i lepiej, choć potop ogólny daje do zrozumienia, że się nie obeszło bez wybryków.
O ówczesnym Bożym i ludzkim świecie doszły nas wiadomości, nie w księgach wprawdzie, które mimo okładek pargaminowych często kłamią, nie na papyrusach i deskach, ale w podaniach z ust do ust się przelewających. Wszystko to, co stare baby opowiadają w bajkach, z których my się śmiejemy, największa prawda, tylko się odnosi do owej epoki przedpotopowej, kiedy świat jeszcze hulał i natura a człowiek więcej sobie niż dziś pozwalali… zwyczajnie młodzi oboje.
Przyjdzie czas, że się i te zamierzchłe wieki rozjaśnią. Uważajcie, panowie, tylko że na Wschodzie, gdzie najżywiej, jako w kolebce rodzaju, wrzało to życie pierwotne, tradycje o nim do dziś dnia są najpełniejsze i tam im wiarę dają, na jaką zasługują. Wszakże i do nas dostały się te podania nie wiedzieć jak i którędy: jedne przylgnąwszy do sandałów kupców, którzy tu z towarem przyjeżdżali, drugie z wiatrem lecąc, inne z ptaszkami wędrując, z rosą spadając, z pyłem kwiatów dmuchnięte. Ale że u nas powszechnie, w starej Europie, chłodno i coraz zimniej, tak że wkrótce przyjdzie pośrodku gdzieś, w Niemczech, wielki piec postawić dla opalania tej wielkiej giełdy, w której zębami dzwonim – podania te na zimno też przyjęliśmy, obojętnie, z niedowiarstwem. Dlatego że pod nasze czasy nic się już cudownego nie dzieje, przestaliśmy wierzyć w cuda. Tymczasem jako żywo bajki bajkami nie są, mniej zawsze człowiek wybaje, niż Pan Bóg zrobić może; a taki stare baby coś znają i wiedzą. Wyschły dziś źródła żywiące, od czasu, jak ludzie w nich nogi moczyć zaczęli i na kąpiele używać, przestały ptaki gadać, gdy im to nieraz wyszło na pieczyste, a jelenie i zające musiały zerwać stosunki z człowiekiem, jak skoro się przekonały, że je kochał miłością zbyt materialną i wiodącą na półmisek. Ale nie mniej pewna, że bywało zrazu inaczej i wcale inaczej.
W owe to czasy na Podlasiu, które już było zamieszkane i nawet nieźle zagospodarowane, panował sobie król Gwoździk. Są o nim tradycje, ale dziś najniesłuszniej uchodzi za figurę bajeczną, choć niezawodnie żył i panował. Królestwo jego nie było bardzo rozległe, wszakże sądzę z Berosem, który gdzieś o nim wspomina, że zajmować musiało całą ławę łąk i lasów nadbrzeżnych, która dziś rozgranicza dwa kraje. Stolicą jego był grodek niedaleko Buga, na małej wzniosłości ufundowany, niepokaźny, ale bezpieczny i wygodny. Nic mu tam do życia nie brakło: ryby, grzyby, łąka, mąka; dostatkiem miał wszystkiego i choć poddani składali niewiele, a z podatków nie bardzo się pożywił, bo zaległości nie umiano wówczas egzekwować, uchodził nawet za jednego z bogatszych królików w tamtej stronie. A że był łagodny, umiarkowany, sprawiedliwy, kochano go powszechnie i szanowano. Król ten Gwoździk miał, o czym podanie świadczy, brata Ćwieczka, charakteru wielce różnego. Oba zrazu wzięli równe po ojcu dzielnice, obok siebie położone, ale Ćwieczek, innego charakteru, zaraz swoją utracił. Lubił żyć – skąd wziąć, to wziąć, byle było – dawał uczty, stroił się w złotogłowy, po sześć i osiem koni do kolebki zaprzęgał, bez trzechset dworzan nigdy z domu nie ruszył, pozaciągał długi u Żydów (i wówczas już byli Żydzi) i przyszło do tego, że na pisk i płacz poddanych ulitowawszy się, Gwoździk poszedł z wojskiem i brata z królestwa wypędził, sam je dla siebie zająwszy. Długów nie po – płacił, ale wierzyciele przycupnęli i cicho… Z Ćwieczkiem postąpił sobie bardzo ludzko.
Było wówczas w powszechnym zwyczaju podbitym co najmniej oczy wyłupywać, a często im i głowę z karku zdejmowano, tego jednak Gwoździk nie zrobił, nie okuł go nawet i lekko tylko związanego kazawszy w wygodnym wozie na kobiercu przywieźć za sobą do Stołpca, rezydencji swojej, tu go zrazu pod honorową strażą posadził na wieżycy, potem nawet, gdy Ćwieczek nieco ochłonął i przebolał, wolno go puścił. Przekonał się i sam więzień, że brat mu nie krzywdę, ale dobrodziejstwo wyrządził, boby tak gospodarując, zupełnie się był utracił i do kija i torby przyszedł, tu zaś, u brata, po królewsku utrzymywany z córką jedynaczką, miał wolność w papierowej koronie na ganku chłodku używać, jadł i pił, co wlazło, szanowano go, na niczym mu nie zbywało i Żydzi nie dokuczali, tak że pierwszy raz pokoju zaznał.
Marnotrawca u siebie w domu nieustanne znosił kłopoty, od których się broniąc musiał często do gwałtownych środków uciekać, a że nie był z natury srogi, męczyło go to. Wolny od napaści, można powiedzieć, że pierwszy raz swobody skosztował, gdy wolność utracił. Bracia więc potem żyli sobie cale po bratersku, u stołu im obu jednakowe trony stawiano, gospodarz gościowi prawą rękę dawał, w domu szanowano rozkazy obu, byle tylko się Ćwieczek już w żadne rządy nie mieszał, bo do tych był oczewiście niezdatny, a dobrze mu się działo i bez tego. Gwoździk później naznaczył komisją do rozpatrzenia długów, która lat sześćdziesiąt pięć trwała, póki wszystkie kwitki po szynkach zregestrowano, a przez drugie sześćdziesiąt ze skarbu je płacono, a oba królestwa połączywszy przywiódł je do bardzo błogiego stanu.
Całkiem to inaczej wyglądała wówczas stolica królestwa niż dzisiaj, gdy się wszędzie wkradły zbytki, a był też to i królik niewieluczki, który nie dbał o wystawę. Dziś niejedno hrabiątko lepiej żyje, a daleko więcej nosa zadziera.
W środku państwa rozległą otoczonego puszczą, przez którą kilka szkaradnych dróg wiodły do stolicy, leżało owe miasteczko nad wielką rzeką, na zielonej równinie. Kilka ulic, obszerny rynek, na nim wielka gospoda drewniana, gdzie Berko szynkował miód – bo już wszędzie było pełno Izraela, który zaraz pochwycił za kwaterkę – dalej kontyna drewniana; ot i miasteczko całe. Na pagórku stało zamczysko tynem dokoła obwiedzione, w środku był stołp, to jest wieża kamienna, wysoka na wypadek napaści, a do niej przyparte budynki drewniane, pałac coś na kształt starego szpichrza, tylko ozdobnie wyrabiany przez cieśli i pomalowany pstro i gorąco, stajnie, obory, stodoły itd. Król to był bowiem szlachcic i gospodarz i miał sobie folwarczek, którego urządzeniem się bawił, królowa jejmość przędła z dziewkami, a takie to było niepyszne, że bywało, gdy Gwoździk siedzi w ganku nad misą kwaśnego mleka wieczorem, a pocznie gawędać z parobkami, co konie do wody prowadzą, z wójtem, z czeladzią, gdyby nie korona na głowie rogata na czerwonej czapce, wziąłbyś go za jakiego podsędka. A stroić się też wcale nie lubił i chodził latem w płóciennym żupanie, zimą w kożuchu czarnym, pokrytym szarym jedwabiem, a podpasywał się czerwonym pasem, co go sama jejmość wiązała i farbowała ze swymi dziewkami.
Gwoździk był dobroduszny, łatwy, do śmiechu skłonny, dobry mąż i ojciec, ale w królestwie gospodarz też nie lada i wiedzieli wszyscy, że gdy co kto spłata, to znów jak każe na dębie powiesić, nie ma się co wypraszać, bo się na nic nie przyda i dyndać musi. Gdy się pogniewał, nie łajał, nie sierdził się, tylko pobladł, zżymnął się, a, uchowaj Boże, jeszcze zęby zaciął, nie można było długo popasać… żona, brat, najulubieńsi milczeli przed nim jak trusie lub nogi za pas.
Pod ten czas, kiedy się nasza historia poczyna, król Gwoździk miał lat… chronologia niepewna, ale wyglądał na pięćdziesiąt; krępy, zdrów, silny, już nieco szpakowaty; broda, że jej nigdy nie strzygł, spadała mu po kolana, a włosy na głowie z tyłu niemal równie miał długie, choć w środku łeb świecił dobrą łysiną. Gdy na konia siadał, bywało, brodę na dwoje rozdzieli, a jak się rozmacha i wiatr mu ją rozedmie, aż strach, niby dwie szpakowate miotły dwa tej brody końce. Brwi także miał wyrosłe, ogromne i na oczy zwieszone, ale pomimo tego wyraz oblicza łagodny i poczciwy, kiedy go nie gniewano. Dzieci i słabych lubił, tym go i za brodę targać było wolno, ale z mocnymi i upartymi nie borgował i na wojnie w drogę mu włazić nie było bezpiecznie. Siły był takiej, że wołu schwyciwszy za rogi, przez płot przerzucał, a konia dosiadłszy, gdy go ścisnął, w śmierć zdusił, pięścią stoły rozbijał, a podkowy łamał gdyby chrościane.
Brat Ćwieczek, choć rodzoniuteńki Gwoździka, z jednej matki i ojca, cale inną miał minę: na – przód, choć podtuptany i o rok tylko od niego młodszy, lubił młodego udawać; słuszniejszy od brata, smukły, z twarzy piękny, brodę strzygł, włosy zaplatał i baba mu je na kasztanowato farbowała, ale od słońca w rude wpadały… dawniej tego tak jak dziś nie umiano *. Blady, chudy, oczy miewał czerwone i zaraz w nim było znać hulakę; za kobietami latał, błaznami się otaczał, śmiechem i zabawką całe dnie przepędzał i tak na oko był to człowiek choć go do rany przyłożyć, ale… miał swe ale.
Z lada żebrakiem za dobry żarcik gotów się był w twarz pocmokać, lada włóczęgę, co go zabawił, sadzał do stołu z sobą, okrywał purpurą i władzę mu dawał, jednak niechże go kto obraził, nie zapomniał do śmierci, nie wybaczył, choćby u nóg jego leżał. Przy tym zdania swojego nie miał: dziś czarno, jutro biało, nareszcie szaro, w końcu nie wiedzieć co – co mu kto szepnął, to przyjął, ni ładu, ni składu ani w sercu, ani w głowie. Ożenił się był lada jako, z ładną dziewczyną, która go w pole wyprowadziła i jedną mu tylko po sobie zostawiła córkę, nazywano ją Lalą.
Po śmierci jej owdowiawszy, do służebnych się zalecał i potem je za mąż za dworaków wydając, w coraz to nowe plącząc się miłostki, doszedł do tego nareszcie, że stara klucznica, co sobie burakiem twarz namazywała, całkiem panowanie nad nim objęła i tu z nim na zamek braterski przybyła, niby służąc córce za ochmistrzynię.
*Dziś, jak wiadomo, zamiast w rudą barwę wpadają w fiolet, co daleko przyjemniejszym jest dla oka.
Zrazu, gdy go jedwabnymi sznurami skrępowanego przywieziono do Stołpca, miotał się i odgrażał na brata Ćwieczek, sądząc, że z nim wedle obyczaju postąpią i odjąwszy mu wszystko, do ciemnicy go wrzucą, ale gdy zobaczył, że go Gwoździk szanuje i słowami prawdy opamiętywa, i wolą mu daje, i boleść koi a łagodzi, jak był z natury miękki i do próżniactwa skłonny, a nieład mu domowy dojadł, zgodził się zupełnie z losem swoim. W istocie na zamku brata niczego nie brakło: w koronie sobie chadzał, dziecię jego jedyne pieszczono, pił, jadł, zabawiał się, robił, co chciał, o niczym nie myślał i w końcu, gdyby go już puścili, nie poszedłby stamtąd na powrót do siebie.
Król tedy ten bez królestwa, jakeśmy już powiedzieli, miał córkę jedynaczkę, a Gwoździk syna jedynaka i dzieci te prawie się razem wychowywały. Królewicz, dziedzic znacznego państwa, zwał się Rumianek z tego podobno powodu, że mu jakaś wróżka wianuszek z tej rośliny w kolebce przyniosła, życząc zdrowia i obdarzając nim na całe życie.
Był to chłopak hoży, rumiany, biały, dorodny, czarnooki, bystrego pojęcia, poczciwego serca, ale na nieszczęście umysłu niespokojnego, co ojca jegomości bardzo trapiło. Od kolebki prawie ani u niańki na kolanach, ani w izbie, ani w podwórcu, ani w granicach grodu i stolicy utrzymać się nie mógł. Im więcej widział, tym więcej poznać pragnął: nieustannie pytał, dowiadywał się, wyzywał, chciał się przypatrzeć, zbadać, podglądnąć i zawsze niepokoił. A choć go kołysano i uśmierzano, dorastał niecierpliwy, mając nadzieję, że mu ojciec cugli popuści i w świat pójść pozwoli. Było to bo – wiem obyczajem owego wieku, że młodzież się podróżami i przygodami bawiła, nabierając w nich doświadczenia.
Choć go matka stara, królowa Dobruchna, pieściła trochę, choć król Gwoździk kochając, bardzo wiele wybaczał, nie popsuli go jednak. Trochę swawolny i pusty, serce miał złote i gdyby nie to wiercipięctwo i niepokój ducha, który w nim mieszkał, mogli się byli nim cieszyć.
– Wykipi się młode piwo – mawiał król.
– Byle mu się nic nie stało – wzdychała królowa u kądzieli.
I bywało tak, zasiadłszy przy kominie, oboje królestwo marzą sobie o jego przyszłości. Ale oboje wiedzieli, że nie dać Rumiankowi wylecieć i trzymać go w zamknięciu byłoby go zgubić.
– Niech no pojedzie, a parę guzów złapie – mówił stary – prędko ochłonie i powróci; damy mu dobry orszak i dobrego przewódcę, żeby sobie w złym razie dał radę, a musi się dobry koń wybrykać.
– Nuż mu się co stanie – powtarzała królowa.