Historia o pra-pra-pra... wnuku i pra-pra-pra... dziadku T. 1, cz. 1-2 : powieść we dwóch częściach - ebook
Historia o pra-pra-pra... wnuku i pra-pra-pra... dziadku T. 1, cz. 1-2 : powieść we dwóch częściach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja ponad 6 500 tytułów z Polskiej Biblioteki Internetowej w formacie EPUB.
Seria zawiera klasykę literatury polskiej i europejskiej oraz wiele lektur szkolnych i baśni dla dzieci. Są to utwory bardzo znanych pisarzy literatury światowej i polskiej. Hans Christian Andersen, Conrad, Dickens, Flaubert, Arystoteles, Balzac, Byron, Casanova, Goethe, Gogol, Baudelaire, Zola to tylko niektóre spośród setek sławnych nazwisk.
Wszystkie ebooki są w formacie EPUB, który jest odpowiedni na e-czytniki, tablety oraz smartphone’y.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tacy to niepospolici goście zawitali do mego domu.
Z Albinem nie żenowałem się, chociaż ani kuchnią ani przyjęciem nie mogłem mu dorównać.
Ale pan Józef Ambroży Poroński wprawił mnie w niepospolity ambaras. Nie chodziło mi o to czem ja go nakarmię, czem napoję, gdzie posadzę; lecz czułem się w obec niego tak, jakby albo ja, albo on, coś bardzo złego popełnił, jakby jeden z nas był winowajcą a drugi świadkiem naocznym. I jemu musiało być ze mną niedogodnie, bo rozmowa mu nie płynęła: wlokła się i urywała, a urywała się zawsze właśnie w chwili, kiedy zdawało się, że poczyna stawać się interesującą.
Albin był uśmiechnięty i milczący. Chciał on snadź być słuchaczem – niemym świadkiem harców dwóch literatów, dwóch książkotworców. Wydało mu się może, iż będzie assystował jakiemuś rodzajowi koguciej walki, w której dwaj zapastnicy, oskubani z pierza, potykają się nago. Cokolwiek jednakże mu się wydawało, więcej milczał jak mówił i z uśmiechem to na mnie, to na znakomitego spoglądał literata.
W toku rozmowy wymówiłem nazwisko Jana.
Na to wspomnienie, zauważałem, że coś, niby targnięcie, wstrząsnęło panem Porońskim. Albin westchnął. Ja zamilkłem.
– Jeżeli się nie mylę… – rzekł po chwili pan Poroński – pan Jan Jeż jest bratem pana dobrodzieja.
– Tak jest, panie… stryjecznym – odparłem.
Pan Poroński pokiwał głową i przybrał minę rozczulenia – złożył ręce na brzuchu i westchnął.
Ta kondolencyjno litująca się mimika dała mi poznać, że Jan nie musiał mu być obcym. Więc zapytałem:
– Pan dobrodziej znał Jana?….
– 0, znałem, znałem dobrze… – powtórnie westchnąwszy, odpowiedział pan Poroński. – I niegdyś – mówił powoli – szczyciłem się jego przyjaźnią i nawet mniemałem, że posiadam jego zaufanie.. Ale potem… A!…. Pan Jan okazał się względem mnie niesprawiedliwym… tak… niesprawiedliwym…
– Jan nic nie pisał… – wtrąciłem bez myśli.
I dopiero po wymówieniu tych wyrazów spostrzegłem się, że stały się one uszczypliwą alluzyą do wiadomej pana Józefa Ambrożego manii opiekowania się młodymi pisarzami. Mimowolna ta alluzya zrobiła efekt. Widocznie tknęła pana Porońskiego. Zamilkł na chwilę i znów się odezwał:
– Nie pisał… hm!… ale miał talenta… wielkie talenta, które… przebacz mi pan dobrodziej otwartość, z jaką o jego kuzynie się odezwę… które zmarnował!…. Zdolności jego nieoszacowanym były skarbem, czystem złotem, leżącem sztabami na kupie… Trzeba je było tylko obrabiać… Niestety!… pan Jan nie chciał wziąść się do tego… Poszedł droga doktryn, utopij… Nie oddał się pod przewodnictwo czystej wiary… Zanadto uwierzy! w biedny rozum; nie wierzył w wiarę…
– Ależ on kochał!…… – przerwałem mu nieco zniecierpliwiony, widząc, że opinii swojej o Janie taki nadaje obrót, jakby go chciał o niedowiarstwo pomówić.
Wyraz "kochał" odmienne na gości moich wywarł wrażenie, a to dla tego, że nie jednakowo zrozumianym był przez nich. Moja wina, że nie dodałem rzeczownika. Albin wstał, chrząknął, podszedł do okna i pogwizdując po cichu jakąś nutę pomiędzy zębami, patrzał na podwórze, którego prostotą tak przed chwilą zachwycił się pan Józef Ambroży. Ten zaś ostatni zrozumiał znaczenie mego "kochał", jeszcze raz westchnął głębiej i dłużej, jak poprzednio, oderwał ręce od brzucha i składając je nad nim, niby jak do modlitwy, rzekł:
– Mój Boże!…. któż o tem wątpi!…. Trzeba jednakże kochać i wierzyć, a nie – kochać i rozumować… Bo to, panie Tomaszu dobrodzieju, ogromna różnica… Pierwsze jest anielskim spokojem rezygnacyi; drugie burzą… Pierwsze wierzy w cuda i stwarza cuda…
Widząc, żem się na wyraz "cuda" uśmiechnął, pan Poroński uśmiechnął się także, ale z politowania, i tak ciągnął dalej:
– Tak, cuda!…. takie naprzykład, jakie szanowny marszałek stworzył w Chomenkach… Obejrzyj się pan: gdzie znajdziesz coś podobnego?…. W naszym wieku i położeniu o innych cudach mowy być nie może… Wywoła je, kto kocha i wierzy; a temu co kocha i rozumuje, wydadzą się one za małe, za drobne, za podrzędne… Ten je ominie, jak strudzony wędrowiec, szukający pałacu na spoczynek, omija skromne chaty wieśniacze… Rozum powiada: – "spoczynek w pałacu wygodniejszy i pewniejszy"; – wiara powiada: –
"spoczynek może być dobrym i pod ubogą strzechą…" – Nieposłuchanie drugiego tego głosu, naraża często strudzonego wędrowca na nieznalezienie żadnego zgoła schronienia, albo, co gorzej, na doświadczenie wzgardliwego z progów pałacu wypchnięcia…
Wpadłszy na trop, rozwijał pan Poroński con amore swoje zasady i mówił długo i ładnie. Nie będę powtarzał jego słów i zdań. Znają je czytelnicy. Odsyłam więc ciekawych do mnogich jego dzieł, w których znajdują się one wyłuszczone jasno, jak na dłoni, wypowiedziane pod rozmaitemi postaciami i formami, zfigurowane, zobrazowane, streszczone i rozwinięte. Nic im nie braknie, tylko rozumu; lecz i bez niego dobrze się wydają, gładko czytają i wielki sprawiają effekt. Czuć w nich, że autorowi chodzi o to, aby zasady swoje "rozgłosić wyrazami i zakończyć – życiem"; lecz zakończyć spokojnie, pod strzechą ojców, czekając aż śmierć sama domyśli się z łaski swojej i przyjdzie po to życie męczennika – retoryki…
Chciałem mu to powiedzieć. Wstrzymałem się jednakże dla dwóch powodów: raz, widziałem, że literaci są rodzajem ludzi drażliwych (irrilabilis genus), powtóre, nie wypadało mi obrażać gościa we własnym moim domu. Chciałem zwrócić jego uwagę na to, że to co on dowodzi i rozwija, jest także rozumowaniem, doktryną, a niebezpieczną, bo wychodzącą z zaprzeczenia rozumu, usiłującą podać w pogardę jeden z najdroższych darów, jakiemi Stwórca moralne jestestwo człowieka opatrzył, wywracającą Chrystusowe "bądźcie doskonałemi, jako ojciec wasz niebieski doskonałym jest"; a przytem – narzucającą się, grzeszącą z góry pychą, bo streszczającą się w następujących kilku wyrazach: – "nie wierzysz temu co mówię, – więc rozumujesz, – więc jesteś zgubiony"… – czyli: – "nie wierzysz me – mu rozumowaniu, – jesteś zgubiony!…. wybieraj: cet czy liszka?…. albo uwierz, albo – gub się!…." – Chciałem jeszcze powiedzieć mu, że wiarę niewłaściwie ze sfery niebieskiej do ziemskiej przenosi, i podstawia ją zamiast pracy, i rozgrzesza nią z góry wszystkich ociężałych, opieszałych, próżniaków, eto… etc. Lecz – co to, słabość natury ludzkiej! – obawiałem się, aby gość nie posądził mnie o rozum… W obec takiego, jak pan Poroński autoritetu, zabrakło mi odwagi cywilnej. Więc – zmilczałem. A myśląc nad jakąś odpowiedzią, z całym pozorem skruchy słuchałem jego pełnych, dźwięcznych frazesów.
Musiał pan Poroński pomyśleć, że mnie przekonał: stawał się bowiem coraz na twarzy niby jaśniejszy, coraz życzliwiej patrzało na mnie oko jego.
Albin, zrozumiawszy nareszcie o co rzecz chodzi, przestał przez okno przypatrywać się widokom sielskim. Przeszedł się parę razy po izbie i usiadł bardzo blisko przy mnie. Oparł rękę na poręczy mego krzesła i nachylił się tak, że usta jego w niewielkiej znalazły się od mego ucha odległości. Gdy pan Poroński, przerwawszy sobie mówienie ucierał nos, w uchu mojem poszeptem zaszemrały następujące wyrazy:
– A co!… a widzisz!…. mówi jakby z książki czytał… Gdyby był stenograf, to tylko spisać i natychmiast drukować… Zapomniałeś języka w gębie…
Poczułem się upokorzonym w obec mojej miłości własnej. Nie było jednakże sposobu naprawić złego. Minął czas wszczynania dyskussyi, która jednostronnie była już zakończoną. Nie śledząc pilnie rozwoju dowodzenia pana Porońskiego, nie mogłem odpowiadać, bo bałem się wyrwać z czemś niestosownem. Przyjąłem więc w pokorze ducha uwagę Albina, przełknąłem ją niby gorzką pigułkę, i jąłem sie rozmyśleć: jakby też to zawiązać taką rozmowę, któraby się nie rwała i w której wszyscy trzej moglibyśmy równy wziąść udział. Niestety! po kilkakrotnej próbie przekonałem się, że niepodobna nam wyjść z treści, krążącej w sferze obowiązków pojedyńczego człowieka względem ogółu. A co nie potrąciłem, od czego nie zacząłem, zawsze dyskurs nawracał ku tej treści, i dawał sposobność literatowi-moraliście popisać się krasomóstwem ex cathaedra. Zdawało się, jakoby on zamierzał sobie spropagować mnie. Albin słuchał go z wyraźnem upodobaniem, połykał każde jego słowo, i z tryumfującą miną, niby nawet nieco przez ramię, spoglądał na mnie, jakby chciał mówić:
– A co!…. a widzisz!… dobrze ci tak…
Nie wiedziałem, jak wyjść z tego przykrego, czyli jeżeli kto chce, drażliwego położenią, bez uchybienia gościom, albo raczej temu z gości, którego pierwszy raz widziałem, którego olbrzymia sława prawie mnie olśniewała, i który każdy najniewinniejszy wyraz, jego zdaniu sprzeczny, mógł wziąść nie tylko za obrazę osobistą, ale za pewien rodzaj zbrodni stanu. Sam on mnie jednakże wyprowadził z tego położenia, rzuconem od niechcenia zapytaniem:
– Cóż słychać o panu Janie Jeżu?…
Wzniósłem ramionami i odpowiedziałem:
– Nic…
– Jakto!…… – zawołał z wyrazem uczucia – Może nie żyje?….
– Może i nie żyje… – odrzekłem. – Nie miałem od niego ani pól-słówka, bądź napisanego, bądź przekazanego… A wieści jakie mnie dochodziły, tak są sprzeczne i rozmaite, że żadnej nic można wierzyć…
Albin westchnął dwa razy: raz gdym rozpoczął powyższą odpowiedź, drugi raz, gdym ją skończył.
– Przecież – zauważał bardzo słusznie pan Poroński – w kombinacji rozmaitych wieści można jakąś średnio-proporcyonalną znaleść, która będzie prawdopodobną… Cóż pan dobrodziej słyszał o swoim kuzynie?….
– Słyszałem, że zginął na wojnie, i że utopił się na morzu…
– Z tego możnaby wnioskować, że nie żyje… – w gnście uwagi wtrącił pan Poroński – Cóż więcej?….
– Słyszałem, że udał się do Indyów, do Australii, do Kalifornii, Peru, Brazylii, do Stanów Zjednoczonych, do Jerozolimy, do Algieru…
– Z tego dałoby się wywnioskować że żyje, tylko Europę opuścił… – znów wtrącił mój słuchacz.
– Słyszałem – kończyłem – że przebywa w Paryżu, Londynie, Konstantynopolu, w Szwajcaryi, w Rzymie, Wiedniu, Berlinie, Madrycie…
– Może podróżuje… – rzekł pan Poroński. – Za podróżą najwięcej przemawia danych, bo i udanie się do Azyi, Australii, Ameryki i Afryki, może się pod kategoryę podróżowania podciągnąć… To ostatnie mogłoby być dla pana Jana korzystnem, gdyby tylko zechciał postrzegać, a postrzegając gdyby nie zasłaniał sobie wzroku okularami!….
– Chyba że mu wzrok później się popsuł… – zauważał Albin, z potrzeby odezwania się z czemś – bo o ile go zapamiętałem, a znaliśmy się od dzieciństwa, doskonałe miał oczy…
– Widział więcej, jak potrzeba… – rzekłem niby od niechcenia.
Albin lekko zapłonął rumieńcem, który tylko trochę rozszerzył się na pełnej jego twarzy. Pan Poroński głośno się zaśmiał, takim śmiechem, w którym, dla wtajemniczonego w pewne stosunki i okoliczności, brzmiały wyrazy: "i ja coś wiem.." Albin zawtórował mu przez grzeczność. Ja odezwałem się w ślad za Albinem. I grzmiało przez chwilę pomiędzy nami chóralne:
– Cha, cha, cha, cha!….
Z czego my się śmieli?…… – z okularów, czy jeden z drugiego?…. W wielkim znaleźlibyśmy się ambarasie, gdyby kto, złapawszy nas na gorącym uczynku, zapytał z nienacka:
– Z czego wy się śmiejecie?…
My-ludzie dojrzali, w pełni wieku i w pełnym rozwoju wszystkich fizycznych i moralnych sił, z których jeden był marszałkiem, ozdobionym przydomkiem "najzacniejszego", drugi był literatem półgębkiem, stanęlibyśmy przed pytającym jak żaki; nie umiejący żadnej lekcyi.
Zapytanie powyższe przyszło mi na myśl i ukąsiłem się za język.
Musiało ono przyjść także na myśl i literatowi, bo i on skrzywił się, jakby od ugryzienia, i musnął ręką po twarzy, jakby dla zmuszenia ust do zamknięcia się.
Najdłużej solo grzmiał Albin. Ale i on ustał i odzywał się już tylko tym pośmiechem, krótkim i urywanym, który da się przyrównać do porżywania konia, gdy mu z daleka torbę z owsem ukażą.
– Było nam wesoło… Sprawdził się w tej chwili ten pewnik: że smutek z weselem graniczy… – zrobił pan Poroński filozoficzną uwagę. – Śmieliśmy się, mówiąc o przedmiocie smutnym, ba, bolesnym…
Tu skrzywił się i twarz jego wyraziła boleść, ale taką, którą mógłbyś nazwać i prawdziwą i udaną. Zda – wato się, że na twarzy tej jest maska, ściągająca się i rozciągająca mechanicznie, i grająca tę samą rołę, co doskonała peruka, którą niejeden za prawdziwe bierze włosy.
Po chwili milczenia, obrachowanej na dostateczne wystanie się boleści i urozmaiconej parą westchnieniami, pan Poroński zapytał:
– Więc żadnej pewnej wieści?….
– Żadnej… – odparłem.
– Szkoda go!…, tyle zdolności!…, mój Boże!…, zmarnował się… spalił… Szkoda!…. I nic po sobie nie zostawił?…, żadnej pamiątki?….
– Zostawił… – odrzekłem.
– W sercach przyjaciół?…… – przerwał literat i westchnął. – O!…. i ja do ich rzędu się zaliczam, panie Tomaszu dobrodzieju…
I w rozczuleniu wyciągnął ku mnie rękę, którą uścisnąłem i odpowiedziałem jakiemś ogólnikowem podziękowaniem, takiem, jakiem odpowiada się na zapytanie: jakże zdrowie pana dobrodzieja?…. Po czem rzekłem:
– Zostawił i papiery……pisma…
– Pisma!…, o!…. – – zawołał pan Poroński. – Czy nie pamiętniki?….
I dodał kiwając litośnie głową:
– A może socyalne jakie rozprawy?….
– Nie wiem co… – odrzekłem. – Nie umiem nazwać rodzaju… Jeżeli pamiętniki, to chyba z tamtego świata, zagrobowe…
– O!…. o!…. rozciekawiasz mnie pan… Albin odchrząknął i przysunął się.
– To musi być coś bardzo ciekawego!…, a namawiałżem!…. Pisz!…, pisz!…. Otóż pisał i taił się… Ale dla czegóż ty mi o tem nic nie powiedziałeś?…… – zagabnął ranie tonem wymówki.
– Czy wolno choć okiem rzucić?…… – zapytał pan Poroński.
Nic nie mówiąc, podałem mu ćwiartkę, tę samą, którą przytoczyłem na początku, dla oznajomienia czytelnika z rodzajem i stylem Janowych zapisek. Literat przebiegał ją w milczeniu oczyma i podał Albinowi, mówiąc:
– Niech marszałek dobrodziej raczy osądzić i ocenić…
Albin przeczytał uważnie, raz i drngi, i oddal ranie.
– No… i jakże?…… – zapytał pan Poroński.
– Hm!…… – odparł Albin, wzruszając ramionami i robiąc oczami giest oznaczający wątpliwość.
– Głupstwo.… – rzekłem.
– Nie… – podchwycił pan Poroński. – Dziwactwo… Pomieszanie, jak przy wieży Babelu, języków i myśli, połączone z nadzwyczajną oryginalnością stylu… Widać, że panu Janowi fermentowało w głowie… Szkoda!…, niewypowiedziana szkoda!…, że się nie ustało… że talent jogo nie znalazł koryta, któremby spokojnie, nakształt wielkiej popłynął rzeki… Zresztą, to cośmy przeczytali, jest wyjąteczkiem z jakiejś całości… Z tego można się czegoś domyślać, ale sądzić nie można… Gdybyś pan był łaskaw jeszcze nam co pokazać.
– Chętnie… – rzekłem. – Odczytam panom, jeżeli pozwolicie…
I wziąłem do ręki arkusz, którego styl przerobiłem, i rozpocząłem czytanie.
Słuchacze moi wytężyli uwagę.
Zaledwie kilka początkowych wygłosiłem peryodów, wprawne ucho pana Poronskiego dosłyszało różnicę.
– To nie to… – przerwał mi.
– To samo… – odparłem – tylko przetłómaczone… I czytałem dalej.
Spoglądając w ciągu czytania z podełba na pana Poronskiego, uważałem, że mrużył powieki, jakby jakiś niemiły blask raził mu oczy. Słuchał jednakże: spuścił głowę na piersi, złożył ręce na brzuchu i nie przerywał mi.
Gdy skończyłem, rzuciłem arkusz na stół.
Pan Porouski westchnął i wraz z westchnieniem z ust jego wyjechały wyrazy:
– Biedny umysł…. W ruinie przedtem zanim zdołał przybrać kształty skończonej budowli…
I zamyślił się smutnie.