Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia o pra-pra-pra... wnuku i pra-pra-pra... dziadku T. 1, cz. 1-2 : powieść we dwóch częściach - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
0,00

Historia o pra-pra-pra... wnuku i pra-pra-pra... dziadku T. 1, cz. 1-2 : powieść we dwóch częściach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja ponad 6 500 tytułów z Polskiej Biblioteki Internetowej w formacie EPUB.

Seria zawiera klasykę literatury polskiej i europejskiej oraz wiele lektur szkolnych i baśni dla dzieci. Są to utwory bardzo znanych pisarzy literatury światowej i polskiej. Hans Christian Andersen, Conrad, Dickens, Flaubert, Arystoteles, Balzac, Byron, Casanova, Goethe, Gogol, Baudelaire, Zola to tylko niektóre spośród setek sławnych nazwisk.

Wszystkie ebooki są w formacie EPUB, który jest odpowiedni na e-czytniki, tablety oraz smartphone’y.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

III.

Tacy to nie­po­spo­li­ci go­ście za­wi­ta­li do mego domu.

Z Al­bi­nem nie że­no­wa­łem się, cho­ciaż ani kuch­nią ani przy­ję­ciem nie mo­głem mu do­rów­nać.

Ale pan Jó­zef Am­bro­ży Po­roń­ski wpra­wił mnie w nie­po­spo­li­ty am­ba­ras. Nie cho­dzi­ło mi o to czem ja go na­kar­mię, czem na­po­ję, gdzie po­sa­dzę; lecz czu­łem się w obec nie­go tak, jak­by albo ja, albo on, coś bar­dzo złe­go po­peł­nił, jak­by je­den z nas był wi­no­waj­cą a dru­gi świad­kiem na­ocz­nym. I jemu mu­sia­ło być ze mną nie­do­god­nie, bo roz­mo­wa mu nie pły­nę­ła: wlo­kła się i ury­wa­ła, a ury­wa­ła się za­wsze wła­śnie w chwi­li, kie­dy zda­wa­ło się, że po­czy­na sta­wać się in­te­re­su­ją­cą.

Al­bin był uśmiech­nię­ty i mil­czą­cy. Chciał on snadź być słu­cha­czem – nie­mym świad­kiem har­ców dwóch li­te­ra­tów, dwóch książ­ko­twor­ców. Wy­da­ło mu się może, iż bę­dzie as­sy­sto­wał ja­kie­muś ro­dza­jo­wi ko­gu­ciej wal­ki, w któ­rej dwaj za­past­ni­cy, osku­ba­ni z pie­rza, po­ty­ka­ją się nago. Co­kol­wiek jed­nak­że mu się wy­da­wa­ło, wię­cej mil­czał jak mó­wił i z uśmie­chem to na mnie, to na zna­ko­mi­te­go spo­glą­dał li­te­ra­ta.

W toku roz­mo­wy wy­mó­wi­łem na­zwi­sko Jana.

Na to wspo­mnie­nie, za­uwa­ża­łem, że coś, niby tar­gnię­cie, wstrzą­snę­ło pa­nem Po­roń­skim. Al­bin wes­tchnął. Ja za­mil­kłem.

– Je­że­li się nie mylę… – rzekł po chwi­li pan Po­roń­ski – pan Jan Jeż jest bra­tem pana do­bro­dzie­ja.

– Tak jest, pa­nie… stry­jecz­nym – od­par­łem.

Pan Po­roń­ski po­ki­wał gło­wą i przy­brał minę roz­czu­le­nia – zło­żył ręce na brzu­chu i wes­tchnął.

Ta kon­do­len­cyj­no li­tu­ją­ca się mi­mi­ka dała mi po­znać, że Jan nie mu­siał mu być ob­cym. Więc za­py­ta­łem:

– Pan do­bro­dziej znał Jana?….

– 0, zna­łem, zna­łem do­brze… – po­wtór­nie wes­tchnąw­szy, od­po­wie­dział pan Po­roń­ski. – I nie­gdyś – mó­wił po­wo­li – szczy­ci­łem się jego przy­jaź­nią i na­wet mnie­ma­łem, że po­sia­dam jego za­ufa­nie.. Ale po­tem… A!…. Pan Jan oka­zał się wzglę­dem mnie nie­spra­wie­dli­wym… tak… nie­spra­wie­dli­wym…

– Jan nic nie pi­sał… – wtrą­ci­łem bez my­śli.

I do­pie­ro po wy­mó­wie­niu tych wy­ra­zów spo­strze­głem się, że sta­ły się one uszczy­pli­wą al­lu­zyą do wia­do­mej pana Jó­ze­fa Am­bro­że­go ma­nii opie­ko­wa­nia się mło­dy­mi pi­sa­rza­mi. Mi­mo­wol­na ta al­lu­zya zro­bi­ła efekt. Wi­docz­nie tknę­ła pana Po­roń­skie­go. Za­milkł na chwi­lę i znów się ode­zwał:

– Nie pi­sał… hm!… ale miał ta­len­ta… wiel­kie ta­len­ta, któ­re… prze­bacz mi pan do­bro­dziej otwar­tość, z jaką o jego ku­zy­nie się ode­zwę… któ­re zmar­no­wał!…. Zdol­no­ści jego nie­osza­co­wa­nym były skar­bem, czy­stem zło­tem, le­żą­cem szta­ba­mi na ku­pie… Trze­ba je było tyl­ko ob­ra­biać… Nie­ste­ty!… pan Jan nie chciał wziąść się do tego… Po­szedł dro­ga dok­tryn, uto­pij… Nie od­dał się pod prze­wod­nic­two czy­stej wia­ry… Za­nad­to uwie­rzy! w bied­ny ro­zum; nie wie­rzył w wia­rę…

– Ależ on ko­chał!…… – prze­rwa­łem mu nie­co znie­cier­pli­wio­ny, wi­dząc, że opi­nii swo­jej o Ja­nie taki na­da­je ob­rót, jak­by go chciał o nie­do­wiar­stwo po­mó­wić.

Wy­raz "ko­chał" od­mien­ne na go­ści mo­ich wy­warł wra­że­nie, a to dla tego, że nie jed­na­ko­wo zro­zu­mia­nym był przez nich. Moja wina, że nie do­da­łem rze­czow­ni­ka. Al­bin wstał, chrząk­nął, pod­szedł do okna i po­gwiz­du­jąc po ci­chu ja­kąś nutę po­mię­dzy zę­ba­mi, pa­trzał na po­dwó­rze, któ­re­go pro­sto­tą tak przed chwi­lą za­chwy­cił się pan Jó­zef Am­bro­ży. Ten zaś ostat­ni zro­zu­miał zna­cze­nie mego "ko­chał", jesz­cze raz wes­tchnął głę­biej i dłu­żej, jak po­przed­nio, ode­rwał ręce od brzu­cha i skła­da­jąc je nad nim, niby jak do mo­dli­twy, rzekł:

– Mój Boże!…. któż o tem wąt­pi!…. Trze­ba jed­nak­że ko­chać i wie­rzyć, a nie – ko­chać i ro­zu­mo­wać… Bo to, pa­nie To­ma­szu do­bro­dzie­ju, ogrom­na róż­ni­ca… Pierw­sze jest aniel­skim spo­ko­jem re­zy­gna­cyi; dru­gie bu­rzą… Pierw­sze wie­rzy w cuda i stwa­rza cuda…

Wi­dząc, żem się na wy­raz "cuda" uśmiech­nął, pan Po­roń­ski uśmiech­nął się tak­że, ale z po­li­to­wa­nia, i tak cią­gnął da­lej:

– Tak, cuda!…. ta­kie na­przy­kład, ja­kie sza­now­ny mar­sza­łek stwo­rzył w Cho­men­kach… Obej­rzyj się pan: gdzie znaj­dziesz coś po­dob­ne­go?…. W na­szym wie­ku i po­ło­że­niu o in­nych cu­dach mowy być nie może… Wy­wo­ła je, kto ko­cha i wie­rzy; a temu co ko­cha i ro­zu­mu­je, wy­da­dzą się one za małe, za drob­ne, za pod­rzęd­ne… Ten je omi­nie, jak stru­dzo­ny wę­dro­wiec, szu­ka­ją­cy pa­ła­cu na spo­czy­nek, omi­ja skrom­ne cha­ty wie­śnia­cze… Ro­zum po­wia­da: – "spo­czy­nek w pa­ła­cu wy­god­niej­szy i pew­niej­szy"; – wia­ra po­wia­da: –

"spo­czy­nek może być do­brym i pod ubo­gą strze­chą…" – Nie­po­słu­cha­nie dru­gie­go tego gło­su, na­ra­ża czę­sto stru­dzo­ne­go wę­drow­ca na nie­zna­le­zie­nie żad­ne­go zgo­ła schro­nie­nia, albo, co go­rzej, na do­świad­cze­nie wzgar­dli­we­go z pro­gów pa­ła­cu wy­pchnię­cia…

Wpadł­szy na trop, roz­wi­jał pan Po­roń­ski con amo­re swo­je za­sa­dy i mó­wił dłu­go i ład­nie. Nie będę po­wta­rzał jego słów i zdań. Zna­ją je czy­tel­ni­cy. Od­sy­łam więc cie­ka­wych do mno­gich jego dzieł, w któ­rych znaj­du­ją się one wy­łusz­czo­ne ja­sno, jak na dło­ni, wy­po­wie­dzia­ne pod roz­ma­ite­mi po­sta­cia­mi i for­ma­mi, zfi­gu­ro­wa­ne, zo­bra­zo­wa­ne, stresz­czo­ne i roz­wi­nię­te. Nic im nie brak­nie, tyl­ko ro­zu­mu; lecz i bez nie­go do­brze się wy­da­ją, gład­ko czy­ta­ją i wiel­ki spra­wia­ją ef­fekt. Czuć w nich, że au­to­ro­wi cho­dzi o to, aby za­sa­dy swo­je "roz­gło­sić wy­ra­za­mi i za­koń­czyć – ży­ciem"; lecz za­koń­czyć spo­koj­nie, pod strze­chą oj­ców, cze­ka­jąc aż śmierć sama do­my­śli się z ła­ski swo­jej i przyj­dzie po to ży­cie mę­czen­ni­ka – re­to­ry­ki…

Chcia­łem mu to po­wie­dzieć. Wstrzy­ma­łem się jed­nak­że dla dwóch po­wo­dów: raz, wi­dzia­łem, że li­te­ra­ci są ro­dza­jem lu­dzi draż­li­wych (ir­ri­la­bi­lis ge­nus), po­wtó­re, nie wy­pa­da­ło mi ob­ra­żać go­ścia we wła­snym moim domu. Chcia­łem zwró­cić jego uwa­gę na to, że to co on do­wo­dzi i roz­wi­ja, jest tak­że ro­zu­mo­wa­niem, dok­try­ną, a nie­bez­piecz­ną, bo wy­cho­dzą­cą z za­prze­cze­nia ro­zu­mu, usi­łu­ją­cą po­dać w po­gar­dę je­den z naj­droż­szych da­rów, ja­kie­mi Stwór­ca mo­ral­ne je­ste­stwo czło­wie­ka opa­trzył, wy­wra­ca­ją­cą Chry­stu­so­we "bądź­cie do­sko­na­łe­mi, jako oj­ciec wasz nie­bie­ski do­sko­na­łym jest"; a przy­tem – na­rzu­ca­ją­cą się, grze­szą­cą z góry py­chą, bo stresz­cza­ją­cą się w na­stę­pu­ją­cych kil­ku wy­ra­zach: – "nie wie­rzysz temu co mó­wię, – więc ro­zu­mu­jesz, – więc je­steś zgu­bio­ny"… – czy­li: – "nie wie­rzysz me – mu ro­zu­mo­wa­niu, – je­steś zgu­bio­ny!…. wy­bie­raj: cet czy lisz­ka?…. albo uwierz, albo – gub się!…." – Chcia­łem jesz­cze po­wie­dzieć mu, że wia­rę nie­wła­ści­wie ze sfe­ry nie­bie­skiej do ziem­skiej prze­no­si, i pod­sta­wia ją za­miast pra­cy, i roz­grze­sza nią z góry wszyst­kich ocię­ża­łych, opie­sza­łych, próż­nia­ków, eto… etc. Lecz – co to, sła­bość na­tu­ry ludz­kiej! – oba­wia­łem się, aby gość nie po­są­dził mnie o ro­zum… W obec ta­kie­go, jak pan Po­roń­ski au­to­ri­te­tu, za­bra­kło mi od­wa­gi cy­wil­nej. Więc – zmil­cza­łem. A my­śląc nad ja­kąś od­po­wie­dzią, z ca­łym po­zo­rem skru­chy słu­cha­łem jego peł­nych, dźwięcz­nych fra­ze­sów.

Mu­siał pan Po­roń­ski po­my­śleć, że mnie prze­ko­nał: sta­wał się bo­wiem co­raz na twa­rzy niby ja­śniej­szy, co­raz życz­li­wiej pa­trza­ło na mnie oko jego.

Al­bin, zro­zu­miaw­szy na­resz­cie o co rzecz cho­dzi, prze­stał przez okno przy­pa­try­wać się wi­do­kom siel­skim. Prze­szedł się parę razy po izbie i usiadł bar­dzo bli­sko przy mnie. Oparł rękę na po­rę­czy mego krze­sła i na­chy­lił się tak, że usta jego w nie­wiel­kiej zna­la­zły się od mego ucha od­le­gło­ści. Gdy pan Po­roń­ski, prze­rwaw­szy so­bie mó­wie­nie ucie­rał nos, w uchu mo­jem po­szep­tem za­szem­ra­ły na­stę­pu­ją­ce wy­ra­zy:

– A co!… a wi­dzisz!…. mówi jak­by z książ­ki czy­tał… Gdy­by był ste­no­graf, to tyl­ko spi­sać i na­tych­miast dru­ko­wać… Za­po­mnia­łeś ję­zy­ka w gę­bie…

Po­czu­łem się upo­ko­rzo­nym w obec mo­jej mi­ło­ści wła­snej. Nie było jed­nak­że spo­so­bu na­pra­wić złe­go. Mi­nął czas wsz­czy­na­nia dys­kus­syi, któ­ra jed­no­stron­nie była już za­koń­czo­ną. Nie śle­dząc pil­nie roz­wo­ju do­wo­dze­nia pana Po­roń­skie­go, nie mo­głem od­po­wia­dać, bo ba­łem się wy­rwać z czemś nie­sto­sow­nem. Przy­ją­łem więc w po­ko­rze du­cha uwa­gę Al­bi­na, prze­łkną­łem ją niby gorz­ką pi­guł­kę, i ją­łem sie roz­my­śleć: jak­by też to za­wią­zać taką roz­mo­wę, któ­ra­by się nie rwa­ła i w któ­rej wszy­scy trzej mo­gli­by­śmy rów­ny wziąść udział. Nie­ste­ty! po kil­ka­krot­nej pró­bie prze­ko­na­łem się, że nie­po­dob­na nam wyjść z tre­ści, krą­żą­cej w sfe­rze obo­wiąz­ków po­je­dyń­cze­go czło­wie­ka wzglę­dem ogó­łu. A co nie po­trą­ci­łem, od cze­go nie za­czą­łem, za­wsze dys­kurs na­wra­cał ku tej tre­ści, i da­wał spo­sob­ność li­te­ra­to­wi-mo­ra­li­ście po­pi­sać się kra­so­mó­stwem ex ca­tha­edra. Zda­wa­ło się, ja­ko­by on za­mie­rzał so­bie spro­pa­go­wać mnie. Al­bin słu­chał go z wy­raź­nem upodo­ba­niem, po­ły­kał każ­de jego sło­wo, i z try­um­fu­ją­cą miną, niby na­wet nie­co przez ra­mię, spo­glą­dał na mnie, jak­by chciał mó­wić:

– A co!…. a wi­dzisz!… do­brze ci tak…

Nie wie­dzia­łem, jak wyjść z tego przy­kre­go, czy­li je­że­li kto chce, draż­li­we­go po­ło­że­nią, bez uchy­bie­nia go­ściom, albo ra­czej temu z go­ści, któ­re­go pierw­szy raz wi­dzia­łem, któ­re­go ol­brzy­mia sła­wa pra­wie mnie olśnie­wa­ła, i któ­ry każ­dy naj­nie­win­niej­szy wy­raz, jego zda­niu sprzecz­ny, mógł wziąść nie tyl­ko za ob­ra­zę oso­bi­stą, ale za pe­wien ro­dzaj zbrod­ni sta­nu. Sam on mnie jed­nak­że wy­pro­wa­dził z tego po­ło­że­nia, rzu­co­nem od nie­chce­nia za­py­ta­niem:

– Cóż sły­chać o panu Ja­nie Jeżu?…

Wznió­słem ra­mio­na­mi i od­po­wie­dzia­łem:

– Nic…

– Jak­to!…… – za­wo­łał z wy­ra­zem uczu­cia – Może nie żyje?….

– Może i nie żyje… – od­rze­kłem. – Nie mia­łem od nie­go ani pól-słów­ka, bądź na­pi­sa­ne­go, bądź prze­ka­za­ne­go… A wie­ści ja­kie mnie do­cho­dzi­ły, tak są sprzecz­ne i roz­ma­ite, że żad­nej nic moż­na wie­rzyć…

Al­bin wes­tchnął dwa razy: raz gdym roz­po­czął po­wyż­szą od­po­wiedź, dru­gi raz, gdym ją skoń­czył.

– Prze­cież – za­uwa­żał bar­dzo słusz­nie pan Po­roń­ski – w kom­bi­na­cji roz­ma­itych wie­ści moż­na ja­kąś śred­nio-pro­por­cy­onal­ną zna­leść, któ­ra bę­dzie praw­do­po­dob­ną… Cóż pan do­bro­dziej sły­szał o swo­im ku­zy­nie?….

– Sły­sza­łem, że zgi­nął na woj­nie, i że uto­pił się na mo­rzu…

– Z tego moż­na­by wnio­sko­wać, że nie żyje… – w gnście uwa­gi wtrą­cił pan Po­roń­ski – Cóż wię­cej?….

– Sły­sza­łem, że udał się do In­dy­ów, do Au­stra­lii, do Ka­li­for­nii, Peru, Bra­zy­lii, do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, do Je­ro­zo­li­my, do Al­gie­ru…

– Z tego da­ło­by się wy­wnio­sko­wać że żyje, tyl­ko Eu­ro­pę opu­ścił… – znów wtrą­cił mój słu­chacz.

– Sły­sza­łem – koń­czy­łem – że prze­by­wa w Pa­ry­żu, Lon­dy­nie, Kon­stan­ty­no­po­lu, w Szwaj­ca­ryi, w Rzy­mie, Wied­niu, Ber­li­nie, Ma­dry­cie…

– Może po­dró­żu­je… – rzekł pan Po­roń­ski. – Za po­dró­żą naj­wię­cej prze­ma­wia da­nych, bo i uda­nie się do Azyi, Au­stra­lii, Ame­ry­ki i Afry­ki, może się pod ka­te­go­ryę po­dró­żo­wa­nia pod­cią­gnąć… To ostat­nie mo­gło­by być dla pana Jana ko­rzyst­nem, gdy­by tyl­ko ze­chciał po­strze­gać, a po­strze­ga­jąc gdy­by nie za­sła­niał so­bie wzro­ku oku­la­ra­mi!….

– Chy­ba że mu wzrok póź­niej się po­psuł… – za­uwa­żał Al­bin, z po­trze­by ode­zwa­nia się z czemś – bo o ile go za­pa­mię­ta­łem, a zna­li­śmy się od dzie­ciń­stwa, do­sko­na­łe miał oczy…

– Wi­dział wię­cej, jak po­trze­ba… – rze­kłem niby od nie­chce­nia.

Al­bin lek­ko za­pło­nął ru­mień­cem, któ­ry tyl­ko tro­chę roz­sze­rzył się na peł­nej jego twa­rzy. Pan Po­roń­ski gło­śno się za­śmiał, ta­kim śmie­chem, w któ­rym, dla wta­jem­ni­czo­ne­go w pew­ne sto­sun­ki i oko­licz­no­ści, brzmia­ły wy­ra­zy: "i ja coś wiem.." Al­bin za­wtó­ro­wał mu przez grzecz­ność. Ja ode­zwa­łem się w ślad za Al­bi­nem. I grzmia­ło przez chwi­lę po­mię­dzy nami chó­ral­ne:

– Cha, cha, cha, cha!….

Z cze­go my się śmie­li?…… – z oku­la­rów, czy je­den z dru­gie­go?…. W wiel­kim zna­leź­li­by­śmy się am­ba­ra­sie, gdy­by kto, zła­paw­szy nas na go­rą­cym uczyn­ku, za­py­tał z nie­nac­ka:

– Z cze­go wy się śmie­je­cie?…

My-lu­dzie doj­rza­li, w peł­ni wie­ku i w peł­nym roz­wo­ju wszyst­kich fi­zycz­nych i mo­ral­nych sił, z któ­rych je­den był mar­szał­kiem, ozdo­bio­nym przy­dom­kiem "naj­zac­niej­sze­go", dru­gi był li­te­ra­tem pół­gęb­kiem, sta­nę­li­by­śmy przed py­ta­ją­cym jak żaki; nie umie­ją­cy żad­nej lek­cyi.

Za­py­ta­nie po­wyż­sze przy­szło mi na myśl i uką­si­łem się za ję­zyk.

Mu­sia­ło ono przyjść tak­że na myśl i li­te­ra­to­wi, bo i on skrzy­wił się, jak­by od ugry­zie­nia, i mu­snął ręką po twa­rzy, jak­by dla zmu­sze­nia ust do za­mknię­cia się.

Naj­dłu­żej solo grzmiał Al­bin. Ale i on ustał i od­zy­wał się już tyl­ko tym po­śmie­chem, krót­kim i ury­wa­nym, któ­ry da się przy­rów­nać do po­rży­wa­nia ko­nia, gdy mu z da­le­ka tor­bę z owsem uka­żą.

– Było nam we­so­ło… Spraw­dził się w tej chwi­li ten pew­nik: że smu­tek z we­se­lem gra­ni­czy… – zro­bił pan Po­roń­ski fi­lo­zo­ficz­ną uwa­gę. – Śmie­li­śmy się, mó­wiąc o przed­mio­cie smut­nym, ba, bo­le­snym…

Tu skrzy­wił się i twarz jego wy­ra­zi­ła bo­leść, ale taką, któ­rą mógł­byś na­zwać i praw­dzi­wą i uda­ną. Zda – wato się, że na twa­rzy tej jest ma­ska, ścią­ga­ją­ca się i roz­cią­ga­ją­ca me­cha­nicz­nie, i gra­ją­ca tę samą rołę, co do­sko­na­ła pe­ru­ka, któ­rą nie­je­den za praw­dzi­we bie­rze wło­sy.

Po chwi­li mil­cze­nia, ob­ra­cho­wa­nej na do­sta­tecz­ne wy­sta­nie się bo­le­ści i uroz­ma­ico­nej parą wes­tchnie­nia­mi, pan Po­roń­ski za­py­tał:

– Więc żad­nej pew­nej wie­ści?….

– Żad­nej… – od­par­łem.

– Szko­da go!…, tyle zdol­no­ści!…, mój Boże!…, zmar­no­wał się… spa­lił… Szko­da!…. I nic po so­bie nie zo­sta­wił?…, żad­nej pa­miąt­ki?….

– Zo­sta­wił… – od­rze­kłem.

– W ser­cach przy­ja­ciół?…… – prze­rwał li­te­rat i wes­tchnął. – O!…. i ja do ich rzę­du się za­li­czam, pa­nie To­ma­szu do­bro­dzie­ju…

I w roz­czu­le­niu wy­cią­gnął ku mnie rękę, któ­rą uści­sną­łem i od­po­wie­dzia­łem ja­kiemś ogól­ni­ko­wem po­dzię­ko­wa­niem, ta­kiem, ja­kiem od­po­wia­da się na za­py­ta­nie: jak­że zdro­wie pana do­bro­dzie­ja?…. Po czem rze­kłem:

– Zo­sta­wił i pa­pie­ry……pi­sma…

– Pi­sma!…, o!…. – – za­wo­łał pan Po­roń­ski. – Czy nie pa­mięt­ni­ki?….

I do­dał ki­wa­jąc li­to­śnie gło­wą:

– A może so­cy­al­ne ja­kie roz­pra­wy?….

– Nie wiem co… – od­rze­kłem. – Nie umiem na­zwać ro­dza­ju… Je­że­li pa­mięt­ni­ki, to chy­ba z tam­te­go świa­ta, za­gro­bo­we…

– O!…. o!…. roz­cie­ka­wiasz mnie pan… Al­bin od­chrząk­nął i przy­su­nął się.

– To musi być coś bar­dzo cie­ka­we­go!…, a na­ma­wiał­żem!…. Pisz!…, pisz!…. Otóż pi­sał i taił się… Ale dla cze­góż ty mi o tem nic nie po­wie­dzia­łeś?…… – za­gab­nął ra­nie to­nem wy­mów­ki.

– Czy wol­no choć okiem rzu­cić?…… – za­py­tał pan Po­roń­ski.

Nic nie mó­wiąc, po­da­łem mu ćwiart­kę, tę samą, któ­rą przy­to­czy­łem na po­cząt­ku, dla ozna­jo­mie­nia czy­tel­ni­ka z ro­dza­jem i sty­lem Ja­no­wych za­pi­sek. Li­te­rat prze­bie­gał ją w mil­cze­niu oczy­ma i po­dał Al­bi­no­wi, mó­wiąc:

– Niech mar­sza­łek do­bro­dziej ra­czy osą­dzić i oce­nić…

Al­bin prze­czy­tał uważ­nie, raz i drn­gi, i od­dal ra­nie.

– No… i jak­że?…… – za­py­tał pan Po­roń­ski.

– Hm!…… – od­parł Al­bin, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi i ro­biąc ocza­mi giest ozna­cza­ją­cy wąt­pli­wość.

– Głup­stwo.… – rze­kłem.

– Nie… – pod­chwy­cił pan Po­roń­ski. – Dzi­wac­two… Po­mie­sza­nie, jak przy wie­ży Ba­be­lu, ję­zy­ków i my­śli, po­łą­czo­ne z nad­zwy­czaj­ną ory­gi­nal­no­ścią sty­lu… Wi­dać, że panu Ja­no­wi fer­men­to­wa­ło w gło­wie… Szko­da!…, nie­wy­po­wie­dzia­na szko­da!…, że się nie usta­ło… że ta­lent jogo nie zna­lazł ko­ry­ta, któ­rem­by spo­koj­nie, na­kształt wiel­kiej po­pły­nął rze­ki… Zresz­tą, to co­śmy prze­czy­ta­li, jest wy­ją­tecz­kiem z ja­kiejś ca­ło­ści… Z tego moż­na się cze­goś do­my­ślać, ale są­dzić nie moż­na… Gdy­byś pan był ła­skaw jesz­cze nam co po­ka­zać.

– Chęt­nie… – rze­kłem. – Od­czy­tam pa­nom, je­że­li po­zwo­li­cie…

I wzią­łem do ręki ar­kusz, któ­re­go styl prze­ro­bi­łem, i roz­po­czą­łem czy­ta­nie.

Słu­cha­cze moi wy­tę­ży­li uwa­gę.

Za­le­d­wie kil­ka po­cząt­ko­wych wy­gło­si­łem pe­ry­odów, wpraw­ne ucho pana Po­ron­skie­go do­sły­sza­ło róż­ni­cę.

– To nie to… – prze­rwał mi.

– To samo… – od­par­łem – tyl­ko prze­tłó­ma­czo­ne… I czy­ta­łem da­lej.

Spo­glą­da­jąc w cią­gu czy­ta­nia z po­de­łba na pana Po­ron­skie­go, uwa­ża­łem, że mru­żył po­wie­ki, jak­by ja­kiś nie­mi­ły blask ra­ził mu oczy. Słu­chał jed­nak­że: spu­ścił gło­wę na pier­si, zło­żył ręce na brzu­chu i nie prze­ry­wał mi.

Gdy skoń­czy­łem, rzu­ci­łem ar­kusz na stół.

Pan Po­ro­uski wes­tchnął i wraz z wes­tchnie­niem z ust jego wy­je­cha­ły wy­ra­zy:

– Bied­ny umysł…. W ru­inie przed­tem za­nim zdo­łał przy­brać kształ­ty skoń­czo­nej bu­dow­li…

I za­my­ślił się smut­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: